Ponoć nie ma w życiu przypadków więc zapewne moja znajomość z B. była mi do czegoś potrzebna. Może do tego by raz jeszcze złapać się w sieć jakichś zaczarowanych słów. Pozwolić się im unieść aż tam - nad brzeg tej niewielkiej, mazurskiej rzeczki. A potem spaść. Boleśnie obić sobie bark. Uciec z tego przedziwnego miejsca w samym środku nocy. A potem rozbierać tą historię na części proste. Wyciągać z niej takie i inne esencje, i soki.
B. zajmowała się różnymi rzeczami. Dodatkowo parała się magią i czarowała wprost przecudnie. Bajała o sobie takie rzeczy, że komuś takiemu jak ja, słuchać tego było snadnie. Ach, bo ona taka cudowna. Tak miła, ciepła i słodka. Z wierzchu. W środku chropowata, gorzka i nie do przełknięcia. Tyle, że ja byłam wtedy na takim emocjonalnym głodzie, że łykałam zarówno tę słodycz i ciepło, jak i chropowato-gorzki chłód.
T. był prawnikiem. Takim uroczym. Pomagał mojemu byłemu mężowi w biznesie. I namawiał mnie do tego, żeby podjąć z nim współpracę. Stanowczo odmówiłam, stwierdzając, że mam swój biznes, który w zupełności mi wystarcza. Katastrofy finansowe mojego męża sprawiły jednak, że w końcu się ugięłam i powiedziałam "tak".
Takie historie nie mogą toczyć się dobrze. Takie historie zazwyczaj kończą się źle. Nie wiem, co by było gdybym nie dała skusić się na ten wyjazd do jego domku na Mazury. I nie, żeby z nim. Z nią. Z B. Z jej córką. I z moją - mocno nieletnią wówczas - jedynaczką.
Był koniec lipca, a ja marzyłam już tylko i wyłącznie o odpoczynku. Namówiłam B., bo nie miałam wtedy z kim pojechać. Dostałam od T. klucz i adres budynku. I nie patrząc na nic pojechałyśmy przed siebie. Pod wieczór dotarłyśmy na miejsce. Do wioski, gdzie psy dupami szczekają. Do schowanego za jakimiś drzewami i chaszczami domku, który może nie miał mieć żadnych wielkich wygód, ale w którym miało dać się żyć.
Stary, poniemiecki dom. Przed nim studnia. Dokoła wielkiego podwórza zrujnowane stodoły i obejścia gospodarcze. Nic, co mogłoby mnie zachwycić. Nic, czym byłabym w stanie zadowolić towarzyszące mi kobiety. W sercu paląca dziura i wstyd. Po co mi to było - pomyślałam - gdzie ja do cholery je przywlokłam. Chciałam zakopać się pod ziemię lub zniknąć. Siąść w ten cholerny samochód i wrócić. A tu prawie wieczór. Człowiek zmęczony całodzienną podróżą. Głodny i brudny. I nawet nie ma się w czym umyć.
Zostałyśmy. Wbrew tym wszystkim złym przeczuciom i zdrowemu rozsądkowi. Następnego dnia pojechałyśmy na zakupy. Rozłożyłyśmy swoje graty. I nie przejmując się niczym zaczęłyśmy swój przedziwny urlop. Jakbyśmy mieszkały co najmniej w Merkurym, a nie w jakiejś chałupinie na końcu świata i wsi.
Dom zły. Dom, w którym wszystko miało swoje podwójne znaczenie i wokół którego działy się rzeczy dziwne. Choć może tylko takie nasze odczucie. Przeczuwanie tego, co wydarzyło się potem. Już po powrocie do domu. I niezupełnie na skutek tego, co miało miejsce tam.
Na dachu radośnie witał nas klekoczący bociek, ale przyczepiona do drzwi kłódka nie chciała nas do tego domu wpuścić. Gdy pierwszego ranka poszłam na spacer, zobaczyłam na łące klacz i źrebię, które tyle co przyszło na świat. Tego samego wieczoru ktoś zadzwonił do B. i poinformował ją o śmierci kogoś z rodziny. Jakunowo i Jakubowo - nazwa miejscowości, w której znajdował się nasz dom i tej, przez którą przejeżdżałyśmy, wracając domu.
Narodziny i śmierć. Początek i koniec. Jakubowo (od pokolenia Jakuba) i Jakunowo (jakby Jakub na nowo). Gdzieś potem znalazłam jakiś cytat z Biblii i jakoś tak mi się skojarzyło wtedy z początkiem Nowej Ery - Ery wodnika. Z pokoleniem "nowych ludzi". Byłam wtedy pod silnym wrażeniem mojej przyjaciółki. Fascynowała mnie symbolika, ezoteryka i religia. Taki jeden wielki misz-masz.
W czwartek poszłyśmy nad rzeczkę. Idąc za radą T. - z prądem rzeki - postanowiłam popłynąć do mostka. Jakieś 800 metrów. Nie więcej. Wróciłam okrężną drogą. Pieszo. I postanowiłam wejść do rzeki jeszcze raz. Tylko czy to aby właściwe? Przecież nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Bynajmniej nie ja. Zrobiłam krok do przodu i w dół. I sru...
W piątek zrobiłyśmy sobie ognisko. Było zupełnie przyjemnie i miło. Aż do czasu, gdy następnego dnia odpaliłyśmy zdjęcia i gdy jedno ze zdjęć niemal nie wbiło nas w ziemię. Płomień przedstawiał człowieka z uniesionymi ku niebu dłońmi. Widok był tak ewidentny... Struchlałyśmy.
Moja córka zaczęła nalegać, żeby wrócić. Tłumaczyła to moim wypadkiem i nie tylko. Sama miała wtedy jakieś złe przeczucia. Tymczasem moja znajoma zaczęła psioczyć: nie będzie Ci dziecko rozkazywać co masz robić. Postanowiłam więc zignorować własną córkę i zostać do samego poniedziałku. W sobotę wieczorem odwiedził nas sąsiad. Starszy pan, którego konie pasły się obok tej naszej stodoły. Siedząc przy drinku był nieco bardziej rozmowny. Wygadał się nam, że ktoś tam ponoć kiedyś został zabity. Na ganku. i jakoś tak po tej jego wizycie zrobiło się już zupełnie dziwnie.
Przyszła niedziela. Następnego ranka miałyśmy wracać do domu. Od samego przedpołudnia jak opętane zaczęły latać wokół nas pszczoły. Pies B. też zachowywał się jakoś inaczej. Nieswojo. Konie za naszymi obejściami też wydawały się być dziwnie niespokojne. I co tu robi ten pies sąsiada - pytałyśmy siebie zdumione.
Punktem kulminacyjnym był telefon znajomego B. Zbierajcie się stąd i to już - powiedział - przed północą ma was tam nie być. Spojrzałyśmy na siebie zdumione. Dziewczyny właśnie położyły się spać. A my nagle... Jak opętane zaczęłyśmy się pakować. Już i teraz. Jedziemy - warknęłyśmy na nasze rozespane latorośle.
Nigdy nie dowiem się tego czy to było rozsądne i co by się stało, gdybyśmy tam zostały. Dopiero jakiś czas później... oglądając "Różę" zdałam sobie sprawę z tego, gdzie byłam i co w tych zniszczonych stodołach mogło się kiedyś stać. Ten człowiek. Ta postać w ogniu. Gdy tylko o tym myślę, jeży mi się sierść. Inna znajoma widząc to zdjęcie - już takie normalne, na papierze - powiedziała, że widzi tam trzy postaci. Że jest jeszcze kobieta i dziecko.
Kilka miesięcy później skończyła się moja współpraca z T. Parę dni później rozstałam się z B. Początek i koniec. Podwójne standardy. Podwójne dno. I nie do końca szczere intencje. Ot, taka lekcja. A do tego obity bark i schrzaniony kręgosłup. A teraz nadszedł czas by się nad tym wszystkim pochylić i zacząć naprawiać swoje zdrowie. Myślę, że swoją podatność na sugestie nie do końca uczciwych ludzi już sobie podreperowałam. Tamten czas to już przeszłość. W międzyczasie trochę rzeczy zdążyło się w tym moim życiu wydarzyć. Jakby nie było: wróciłam do pisania, czytania. Jestem bliżej siebie.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt