Rozdział 27 Wielka Gra
Ówczesny gmach peerelowskiej telewizji niewiele się różnił od blokowiska z wielkiej płyty po drugiej stronie ulicy Woronicza. Duża aula na parterze była wypełniona po brzegi. Rozstawione stoły i krzesła przypominały odpychającą salę wykładową, tak obskurną, jakiej nie spotkałem na żadnej z odwiedzanych w przeszłości uczelni. Unosiły się zapachy jedynych powszechnie dostępnych w peerelu płynów po goleniu: Przemysławki i drażniącego nozdrza, mającego skłaniać płeć piękną do seksu – afrodyzjaku na spirytusie – Brutal. Chyba co druga twarz, siedzących na krzesłach kandydatów do zdobycia telewizyjnej sławy, była mordą bezpieczniackiej szychy, lub podtatusiałego partyjnego kacyka.
„No jasne – skojarzyłem – udowodnienie przed całą Polską, że jest się alfą i omegą w temacie bolszewickiej rewolucji, oznaczałoby dla nich zaszczyty”. Któremuś z nich, mogliby wyściskać dłoń, zaprzedani Moskwie najwyżsi władcy peerelu, może sam Jaruzelski i Kiszczak.
Konkurenci spoglądali na siebie wrogo i nieufnie. Na ławkach obok niektórych leżały poprzetykane zakładkami opasłe dzieła Lenina, mignął mi przed oczami Manifest Komunistyczny. Było parę kobiet. Jedna o twarzy koloru wyblakłej ściany trzymała przy nosie chusteczkę. Pewnie, jeśli nie od smrodu czyichś skarpetek, to zbierało się jej na wymioty od zapachu wody Brutal.
„Mam wypaść lepiej i wykosić ten tłum obkutych mądrali”? – Na chwilę zwątpiłem w swoje szanse.
Grupa zniewieściałych młodzieńców w ciągu kilku minut rozniosła testowe pytania. Facet o nerwowej twarzy prowadzący eliminacje, krótko wyjaśnił, jak należy zaznaczać prawidłowe odpowiedzi. Na zakreślanie ich krzyżykami dał godzinę.
– Czas! – wrzasnął falsetem i spojrzał na zegarek.
Parę krzeseł ode mnie, ktoś głośno zanieczyścił powietrze. Pewnie w trakcie czytania pytań, zdenerwował go rozmiar własnej niewiedzy.
– Musisz tu srać? – usłyszałem nienawistne syknięcie sąsiada, rozzłoszczonego zakłóceniem mu umysłowego wysiłku.
Przez dwa minione dni uczyłem się prawidłowego zaznaczania krzyżyków. Bez problemu zakreślałem kwadraciki wskazane przez Waszkiewicza.
* * *
Zawiadomienie o zakwalifikowaniu się do finału przyszło poleconym listem. Telewizyjny pojedynek dwóch „najtęższych umysłów” miał się odbyć w studiu na Woronicza 19 października 1984 roku o godzinie siedemnastej. Oczywiście przeciwnik był na przegranej pozycji. Zupełnie jakbym wchodząc do ringu, miał wypchane rękawice zamiast końskim włosiem dwoma podkowami. Do Warszawy przyjechałem o dzień wcześniej niż poprzednio. Tym razem Waszkiewicz przyjechał maluchem, umówieni byliśmy na parkingu koło Wisłostrady, niedaleko Mariensztatu.
– Zdobyłeś najwięcej punktów z wszystkich uczestników eliminacji. Razem z tobą w finale wystartuje biochemik z Poznania.
Romek miał ze sobą zestaw osiemdziesięciu pytań i odpowiedzi. Prawie dwie godziny spędziliśmy we Fiaciku 126 P. Kolega wyjaśniał mi bardziej podchwytliwe pytania, żebym lepiej rozumiał sens odpowiedzi. Po szkoleniu zaczął opowiadać o swoich naukowych wyjazdach do moskiewskich archiwów.
– Wyobraź sobie, że nas, naukowych pracowników z „bratniej” Polski traktują tam jak wrogów. – słowo „bratniej” wymówił z sarkazmem. – Nie mamy wstępu do pewnych księgozbiorów. Za to bez żadnych problemów wpuszczają tam naukowców brytyjskich. Widziałem Amerykanów i historyków z Holandii.
– Wam Paliaki nie nada1. – Usłyszałem od urzędasa, kiedy chciałem uzupełnić pewne materiały.
Zapaliliśmy po papierosie. Trochę mnie zaskoczyła jego wypowiedź. „Rosjanie nas źle traktują? Są źli? Mówi to profesor zawdzięczający swoją pozycję dzięki wspinaniu się po szczeblach komunistycznej kariery? Idący od lat pod rękę ze sługusami Moskwy”?
– Pewnie nie wiesz, ale bolszewicka rewolucja mogłaby się nie odbyć. Spalić na panewce – mówił coraz szybciej, a widząc moją konsternację, dodał. – Nie rozumiesz? Mogła nie wypalić jak przemoczony kapiszon. Zostać rozdeptana jak pluskwa, niczym nędzny insekt – dodał przejmującym głosem.
– Jak to? – zapytałem trochę z kurtuazji i jednocześnie zdziwiony, „O co mu chodzi”?
– Wyobraź sobie, że w czasie szturmu podszczutych przez Lenina robotników i zbuntowanych żołnierzy na Pałac Zimowy, tylko przypadek przesądził o ich sukcesie. Urzędnicy i ochrona Rządu Tymczasowego, przez pewien czas stawiała opór. Telefonowano z pałacu po pomoc. Powstrzymanie chaotycznego szturmu nie powiodło się przez niefortunny zbieg okoliczności. Wówczas nie było automatycznych telefonicznych central. Rozmowy łączyły młodziutkie telefonistki z urzędu komunikacji, było ich kilkadziesiąt. W krytycznej chwili ataku na Rząd Tymczasowy zrobiły sobie przerwę w pracy. Zajęte były podlewaną alkoholem balangą z przystojniaczkami z elitarnej szkoły oficerskiej – czyli przeważnie zepsutymi synalkami szlachetnie urodzonych ziemian. (Wiedziałem, że młodzieńców lubujących się w rozrywkach, a nienadających się do edukacji na uniwersytetach, zamożni ziemianie prostowali moralnie, wysyłali ich do szkół wojskowych, licząc na wpojenie im dyscypliny). Kiedy obrońcy Pałacu Zimowego, szukali rozpaczliwe pomocy, szamotali się z milczącymi telefonami, zabawa junkrów z telefonistkami miała się w najlepsze. Nie udało się nawiązanie łączności z Carskim Siołem – nieodległą od Piotrogrodu siedzibą cara Mikołaja. Tam stacjonował doborowy pułk kozaków – stanowiący ochronę Mikołaja Drugiego i rządu – mówił podniecony Romek.
Na chwilę przerwał opowieść. Sięgnął po kolejnego papierosa i zapalił. Miałem w głowie mętlik. Zastanawiałem się, po co mi to opowiada?
– Widzisz. – Podjął temat ponownie. – Gdyby nie imprezka młodych junkrów z puszczalskimi dziewczątkami historia świata wyglądałaby inaczej. Kozacy roznieśliby na szablach zasraną rewolucję w kilkanaście minut. Ta skurwysyńska hołota nie rządziłaby połową świata – prawie krzyknął.
Rozstając się z Romkiem, uścisnąłem mu mocno rękę. Urosło we mnie serce. Kilka minut później usiadłem w podrzędnej knajpie na Mariensztacie, by przy kawie wkuwać odpowiedzi na pytania. Czułem ulgę. Bliski kolega z dawnych czasów nie okazał się zaprzedanym komuchem. Raczej namiastką Konrada Wallenroda. „Więc dawno temu miałem rację”. – Przypomniałem sobie jak po zobaczeniu go w telewizji, usadowionego powyżej Gierka i Jaroszewicza, nie mogłem się pogodzić z myślą, że jest komunistyczną świnią. Snułem idiotyczne domysły, że może wstąpił do partii jako agent CIA? Albo? Zrobił to, na co namawiał nas starszy kolega – syn doktora Broma, Warszawskiego Powstańca – wstąpił do partii, by niszczyć ją od środka? Wreszcie miałem pewność – nie do końca byłem w błędzie.
Ponadto obdarzył mnie zaufaniem. Byłem pewien, że poglądem na temat bolszewickiej rewolucji, nie mógł się dzielić z nikim na uczelni, może nawet, z najbliższymi członkami rodziny.
* * *
Siedząc na podniszczonej ławce w środku dużego podwórza, po raz ostatni nerwowo powtarzałem odpowiedzi na pytania ze spiętych zszywką kartek maszynopisu. Duży plac z miejscem zabaw dla dzieci otaczały wielkie mieszkalne bloki. Po lewej stronie za budynkami biegła ulica Woronicza, a za nią stał ponury gmach peerelowskiej telewizji. Hałasowały grające w piłkę dzieciaki. Drażnił mnie facet w wyświechtanym garniturze. Krążył po podwórzu i się przyglądał, co tam robię. „Kapuś? Ormowiec?” Spojrzałem na niego ostro. Miałem ochotę do niego krzyknąć: „Dawno frajerze nie dostałeś w ryja?” Chyba wyczuł moje zdenerwowanie. Nieco się oddalił i zaczął się przyglądać grającym w klasy dziewczynkom. „Zaraz, kutasie, będziesz sobie mógł poczytać zestawy moich pytań i odpowiedzi”. – Delikatnie zmiąłem „ściągi” od Romka, położyłem kawałek od ławki i podpaliłem zapałką. Podglądacz zerknął w moją stronę, kiedy zgliszcza dowodów na telewizyjny przekręt, rozdeptywałem na popiół.
Przed pojedynkiem, który miał wyłonić finalistę, założono mi i biochemikowi z Poznania szczelne słuchawki. Naprzeciw nas siedział Romek Waszkiewicz z towarzyszącymi mu po bokach adiunktami, z Uniwersytetu Warszawskiego. Kiedy, znana całej Polsce redaktor Stanisława Ryster, czytała pytanie skierowane do konkurenta, słyszałem muzykę. Potem, takie samo, rozbrzmiewało w moich słuchawkach. Zgodnie z zaleceniem Romka, już na początku pojedynku, po pierwszej pomyłce, siedzącego w podwójnych szkłach okularów konkurenta, ja także pomyliłem odpowiedź. Dozwolona była jedna pomyłka. Byłem zdenerwowany. Okularnik jak na złość nie popełniał drugiego błędu, nawet rozwijał odpowiedzi, rozbudowując je do krótkich anegdot. To wzbudzało zachwyt pani Ryster.
– No, wspaniale – chwaliła przeciwnika, po czym rozlegała się burza oklasków, ze strony klakierów siedzących na trybunie.
Moje odpowiedzi były lakoniczne, rzecz jasna prawidłowe. Też otrzymywałem brawa, lecz nie tak gromkie. Wreszcie biochemik się pomylił.
„Dobrze ci palancie” – pomyślałem ze złością i poczułem ulgę. Poznaniaka pożegnał aplauz klakierów.
Wreszcie, po odpowiedziach kwitowanych coraz głośniejszymi burzami braw – chyba ci na trybunie nabawili się obrzęków dłoni – wylosowałem jedną z opieczętowanych lakiem kopert. Zawierała pytanie za pięćdziesiąt tysięcy złotych.
Popisałem się aktorskim majstersztykiem. Kiedy słynna redaktor przeczytała pytanie, skrzywiłem się, przymrużając jedno oko. Spojrzałem na panią redaktor jak na idiotkę. Zrobiłem oburzoną minę, którą mógłby przybrać znawca przestrzeni międzyplanetarnych, gdyby zażądano od niego podania precyzyjnej ilości kilogramów, jakie ważą wszystkie gwiazdy i planety we wszechświecie. Wykonałem przeczący ruch głową, typowy dla obrażonego jegomościa. Machnąłem ręką z rezygnacją i udałem zamiar podniesienia się z fotelika, by odpuścić studio.
– Proszę nie rezygnować, może pan sobie przypomni? – Podniosła oczy na głośno tykający zegar. – Ma pan jeszcze trzydzieści sekund.
Opadłem zrezygnowany na fotel. Zacząłem półgłosem mamrotać zadane pytanie.
– Gdzie i którego dnia doszło do sprzeczki między Trockim a Leninem, w której efekcie zarysował się konflikt zwiastujący ideologiczny rozłam w łonie partii bolszewickiej? Co za pytanie? – pojękiwałem półszeptem. – No, nie mam pojęcia… Najbledszego pojęcia...
Zerknąłem na tarczę głośno odliczającego sekundy zegara. Wystraszyłem się. Sekundnik pokazywał ostatnie dziewięć sekund.
– Strzelam – wyrzuciłem z siebie. – Pewnie w Pałacu Smolnym nazajutrz po opanowaniu Pałacu Zimowego. Według obowiązującego wtedy w Rosji kalendarza juliańskiego to musiało być dwudziestego szóstego października 1917 roku2.
– Braaawo! – rozdarła się histerycznie Ryster. Zupełnie jakby zapiszczała po oblaniu się garnkiem wrzącej wody.
Spojrzałem na zegar, wskazówka sekundnika zatrzymała się właśnie na dwunastce. Ledwo usłyszałem syrenę sygnału czasowego limitu. Ogłuszyły mnie brawa. Żal mi się zrobiło pewnej ładnej dziewczyny z widowni. Miała długie sięgające pleców włosy. Widziałem jej sztuczny uśmiech i toczące się po policzkach z bólu łzy. Potem chuchała w obolałe od klaskania dłonie. Przyszła mi do głowy idiotyczna myśl, żeby do niej podejść i podpowiedzieć, aby moczyła ręce w wodzie z kostkami lodu…
1Wam Polacy nie wolno.
2Nie pamiętam, jakie było finałowe pytanie i odpowiedź. Podałem wymyśloną.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt