To miał być zwyczajny wieczór. Choć zapewne nie taki, jak inne. Okazał się jednak bardzo miły. Wręcz magiczny.
W ubiegłym roku moja pracownica urodziła syna z zespołem Downa. Chłopczyk przeszedł dwie operacje serca. Potem złapał jakąś paskudną infekcję, przy której lekarze załamywali ręce. Nic nie mogli zrobić. Prócz końskich dawek leków, które wcale nie działały. I gdy już w końcu dali za wygraną i powiedzieli, że jeśli do godziny 18-tej nie będzie poprawy, to przestaną mu podawać antybiotyk, bo to i tak nie ma żadnego sensu. I nagle maluchowi zaczęło się poprawiać. Oczywiście lekarze przecierali ze zdumienia oczy, a ludzie z wioski, w której mieszka moja pracownica, mówią dziś na Frania "Mały Wojownik".
Kilka tygodni temu zostałam zaproszona na Jarmark Bożonarodzeniowy, z którego cały dochód miał być przeznaczony na rehabilitację Franka.
- Niech sobie pani załatwi kierowcę, to będzie mogła pani wypić jakiegoś grzańca - zachęcała mnie Iwona.
Pomyślałam o moich sąsiadach z góry. Tych, u których byłam ostatnio z moją córką. Po 5 latach mieszkania w tym samym budynku, zdecydowaliśmy się w końcu na jakieś dłuższe pogaduchy przy kawie. To było miesiąc temu. W święto Niepodległości. Było bardzo miło więc pomyślałam sobie, że to są tacy fajni ludzie, że pewnie chętnie ze mną pojadą. Niestety, jakoś to jednak wyszło mi inaczej. Ja ze swej strony niczego im nie zaproponowałam, a w czwartek zadzwonił do mnie pewien znajomy i zaoferował się, że po mnie przyjedzie.
Zanim opiszę wczorajszy wieczór chciałabym na chwilę wrócić do pewnego spotkania sprzed roku. 3 listopada. Tuż po moich urodzinach i po pierwszej w moim życiu tak poważnej awanturze z moją córką. Częściowo poszło o sprawy przeszłe. Jednak głównym motywem było ich wesele. To, że wymyślili sobie, że zrobią je w stodole. W rodzinnym domu mojego byłego męża i córki.
- Jak my się tam mamy czuć - zapytała mnie moja siostra.
- Ty się mnie pytasz jak my się mamy tam czuć. A powiedz mi jak ja mam się tam czuć, skoro mój były mąż nie raz i nie dwa mnie stamtąd wypierdalał (i przepraszam za słowo, ale tak to właśnie wyglądało).
Ten temat urodził się gdzieś w połowie sierpnia. Zdążyłam się już z tym wszystkim jakoś oswoić, udając przy tym (bardziej sama przed sobą), że tak naprawdę nie ma to dla mnie większego znaczenia. Było mi jednak wstyd. Bo jak tu zaprosić ludzi do stodoły. Choć młodzi upierali się, że wszystko to sobie zorganizują i że nie mam się do tego mieszać, bo to ich wesele.
Tego dnia najpierw byłam na szkoleniu. Potem wybrałam się do T-Mobile zmienić umowę. Po drodze spotkałam znajomą z mojej dawnej pracy. Takiej pracy, która nie kończy się ze względu na to, że ktoś zlikwidował firmę. No, bo niestety tak się składa, że moim pracodawcą - pierwszym w życiu - był Urząd Skarbowy. Instytucja wieczna i nie ginąca nigdy.
Poddałam się po dwóch latach pracy. Poszłam na macierzyński i... tyle mnie widzieli. Otwarłam swoje biuro i tak jest do dziś. Moja znajoma pracuje nadal. Sfrustrowana. Zmęczona. I zła. Do tego wszystkiego jeszcze niemałe problemy osobiste. Gdzieś tam przy okazji doszły mnie słuchy, że choruje jej mąż.
Spotkałyśmy się jakieś kilkaset metrów od T-Mobile. Uciekł jej autobus i na następny musiała czekać dwie godziny. Porozmawiałyśmy chwilę i poleciałam w końcu w swoją stronę. Z moją umową nic jednak nie zmieniłam. Okazało się, że aby zmienić swoją umowę musiałabym spłacić wszystkie raty za sprzęt. Trochę tego było więc temat okazał się nie do przeskoczenia. Wyszłam z takim niedosytem. Wręcz złością. Bo przecież mogłam machnąć ręką na ten T-Mobile i pójść z E. na kawę. Porozmawiać z nią. Jakoś pocieszyć.
Kilka miesięcy później dowiedziałam się o śmierci jej męża. Wtedy już bardzo dobitnie pomyślałam, że tamtego wieczoru miałam szansę zrobić coś dobrego, a ja - jak ta idiotka - myślałam tylko o sobie.
Wyjeżdżając wczoraj nawet mi nie przeszło przez myśl, że ją spotkam. I, że tego wieczoru będę miała szansę naprawić swój błąd. Pomyślałam, że jadę sobie po zamówione wcześniej świąteczne bieżniki na stół. Kupię jakiś stroik. Porozmawiam sobie z I. i jej mężem. Wypiję grzańca. I wrócę. A tu nagle mówi mi ktoś: dobry wieczór. Szczerze mówiąc, to jej nie poznałam. W tym berecie zsuniętym mocno na czoło, wyglądała jakoś zupełnie inaczej. Była ze swoimi córkami i usiadła przy sąsiednim stole. Ja pijąc mocno zaprawionego alkoholem grzańca, na chwilę się do niej przysiadłam. Nie chciałam jednak zostawiać samego znajomego i po krótkiej rozmowie wróciłam na poprzednie miejsce.
To jej córka zaproponowała, żeby przesiąść się bliżej sceny. Bo tam cieplej - tłumaczyła. Usiadłyśmy naprzeciw siebie. Obok mnie jej córki. Mój znajomy po drugiej stronie stołu. Czyli już wszyscy razem obok siebie. Jakiś chłopak zaczął śpiewać świąteczne piosenki, a my wróciłyśmy do rozmowy. Potem zaczęła grać orkiestra miejscowej Straży Pożarnej. I zrobiło się jeszcze tak bardziej magicznie.
Grzaniec ogrzewał mi myśli. Roztapiał w przeświadczeniu, że oto jestem we właściwym miejscu o właściwym czasie. I, że takie rzeczy dzieją się tylko wtedy, gdy człowiek wierzy, że istnieje jakaś przestrzeń, która dopowiada nas samych niekoniecznie w tych wymiarach, które rozumiemy w taki prosty i zwyczajny sposób.
Rozmawiałyśmy o rzeczach ważnych. Mówiłam jej, że musi w końcu zadbać o siebie. Zapewniałam ją, że z jej uczciwością i pracowitością nie musi żebrać o pracę w miejscu, które najwyraźniej ją niszczy. Nie namawiałam do zmian. Stwierdziłam, że sama musi zdecydować, co jest dla niej ważne.
Rozstałam się z nią w przekonaniu, że zrobiłam coś dobrego. I, że ja też tego wieczoru dostałam coś, czego absolutnie się nie spodziewałam. To było takie wzajemne dawanie siebie. Dobro, które może wydawać się takie prozaiczne, a które na mój gust pochodzi nie z tego świata i nie z tej ziemi.
Magia nie polega na tym, że robimy rzeczy niezwykłe. Magia to czasem codzienność, która pozwala nam robić coś innego, niż zazwyczaj robimy. Coś, co zdaje się być na przekór z naszą dotychczasową nomenklaturą zdarzeń. Dostajemy w życiu bardzo subtelne znaki, którą mogą w nas coś zmienić. A my przechodzimy obok. Obojętni. Zatroskani o losy tego świata, ale w tym wymiarze XXL. Jak ochrona świata przed zagładą czy ratowanie dzików przed myśliwymi z PiS. Gdy tymczasem ktoś obok nas może potrzebować od nas tak niewiele. Chwili pobycia z nim w jego troskach i smutku. Spotkania. Rozmowy. Może nawet wspólnego milczenia.
Niewiele czasem trzeba by ten świat stał się lepszy. Niewiele trzeba by uratować nie cały świat, ale samego siebie przed zatraceniem i drugiego człowieka przed całkowitą beznadzieją.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt