Odkąd segreguję śmieci rzadko rozmawiamy.
Wiem, że stosuję ostre kryteria. Nachodzicie mnie
za karę nie pukając.
Za uszy ciągnę wasze brudy. Z różnych dziur ledwo żywe.
Gryzą moczymordy, gdzie popadnie.
Znikają głębiej, zmieszane, lecz nie zawstydzone.
Drążę do plastikowej czerni oczu bez wyrazu.
Tam, gdzie spoista maź skleja usta.
Zatkani fast-foodem i brązowymi flagami. Wędki
w bieli uczerwienionej. Krwią ogłuszonych
karpi.
Żeby wytłumić krzyk mew pobiegnie 22 tys.
Do mety równe tyle, bądź więcej.
W końcu obchodzimy radosne święto
wrzucania na pokład śniętych przechodniów.