Tak się akurat składa, że żona tego Krzysia - prezesa firmy, od której Baśka wynajmowała lokal - rozlicza się u mojej znajomej. Natrafiłam na niego jakiś czas temu. Potem jednak długi czas go nie widziałam. Jak tłumaczyła mi Pani Zosia - wpada z tymi papierami jak po ogień i leci. I właśnie dziś, gdy zeszłam do Pani Zosi na pogaduchy, przyszedł z dokumentami. Jakbym ściągnęła go myślami. Jakbym wiedziała kiedy mam do niej pójść. Chciałam go zapytać czy nadal przyjaźni się z Baśką.
Poznałyśmy się latem 2005 roku. Tuż po tej feralnej kontroli u mojego męża. Gdy wszystko rozsypywało się w proch (ze mną łącznie). Zadzwoniła do mnie znajoma z prośbą, że potrzebuje kupić telefon, który jest w zestawie z takim urządzeniem, zwanym palmtopem (tak, tak - to był jeszcze taki czas, że nie było smartfonów) i że ona koniecznie go potrzebuje, bo... Problem w tym, że oferta dotyczy tylko firm, a ona firmy nie ma. I czy ja...?
Powinnam była odmówić, ale wtedy byłam jeszcze na tyle naiwna i głupia, że umówiłam się z nią i to chyba nawet jeszcze tego samego dnia. Zabrałam ją z parkingu, nie musząc na nią nawet zbyt długo czekać. I pojechałam pod wskazany adres.
Biurowiec, do którego weszłyśmy był wstrętny. Wokół roznosił się zapach środków czyszczących pomieszany z nieprzyjemną wonią fekaliów z ubikacji. Weszłyśmy na piętro. Potem w prawo i korytarzem do samego końca.
Znajdujący się za drzwiami niewielki pokój okazał się być dla mnie bardzo miłym zaskoczeniem. Schludny i czysty. Ładnie urządzony. Sprawiający wrażenie, że wszystko jest w nim na właściwym miejscu. Za biurkiem Ona. W białej bluzce. Z fryzurą w formie artystycznego nieładu. Z tym ujmującym uśmiechem.
Rozmowa trwała wieki. Powoli zaczynałam żałować tego, co zrobiłam. Maria dopytywała o wszystkie szczegóły dotyczące warunków umowy i dostawy zamawianego przez nią sprzętu. Siedziałam tam jak kołek w płocie i czekałam na ostateczny moment. Na właściwy podpis lub odmowę.
- Zajrzyj do mnie kiedyś - zagadnęła Baśka i niepostrzeżenie wsunęła mi w dłoń wizytówkę.
Jej zaproszenie było na tyle kuszące, że zdołało się we mnie gdzieś zakorzenić i po cichutku rosnąć. Przycupnąć obok tych wszystkich strasznych rzeczy, które wydarzyły się potem.
Jesienią zepsuł mi się samochód. Ten, którego i tak strasznie nie lubiłam, a którym jeździłam, bo był. Tym drugim - kupionym na raty (na mnie) prawie nowiutkim Peugeotem 406 zazwyczaj jeździł mój mąż. Potem - gdy część jego interesów została przeniesiona do Francji - korzystał z niego jeden z jego pracowników, który co jakiś czas jeździł nim by pozałatwiać z ludźmi wszystkie ważne sprawy.
Ja miałam Forda Mondeo. Diesla. Niestety zepsuło się zawieszenie i trzeba było oddać auto do warsztatu. Po tygodniu pojechaliśmy po jego odbiór. Zapłaciliśmy. po czym ustaliliśmy, kto czym wraca do domu i którędy. I tyle. Ja pojechałam Peugeotem. Mój mąż - przez stację benzynową - Fordem. Chciał zatankować auto i sprawdzić jego sprawność po remoncie.
Następnego dnia musiałam pojechać do miasta. Odpalam samochód. A ten ledwo co zipie. Sfrustrowana i zła wracam do domu, i tłumaczę w czym rzecz.
- Kurwa. Przecież to niemożliwe. Przecież wczoraj nim jechałem - od tych słów zaczęła się kolejna i zupełnie już dla mnie "normalna" awantura.
- Bo to tak jest. Wszystko na szybko.
Zadzwoniliśmy do mechanika. Odholowaliśmy auto. Następnego dnia zadzwonił, żeby powiedzieć, co jest:
- Kto tankował to auto? - zapytał
Gonitwa myśli. I nagłe olśnienie:
- Ja nim nie jechałam.
- Zamiast oleju, zatankowana była benzyna. Cały silnik jest przepalony.
Ha. Ha. Mogłabym rzec. Sama kiedyś zepsułam auto. Zatarłam silnik, bo... Nieznajomość działania silników spalinowych przez kobietę, niczego nie tłumaczy. Bałam się, że jak wyłączę to cholerstwo, które wpadło na jakieś wysokie obroty, to tym bardziej coś zepsuję. Telefonu nie miałam. Znikąd pomocy... Tak mniej więcej to wtedy wyglądało. Ale, żeby On. Facet? Nalał do diesla benzyny?
Kolejna naprawa. Kolejne wydane pieniądze. A samochód nadal rzęził. Nie miałam czym jeździć. Wszędzie daleko. Peugeot w rozjazdach. Złość? Rozpacz? W zasadzie ani jedno, ani drugie. Czułam się jakbym sama szła przez taką gęstą mgłę. Wokół mnie pola. Żadnych znaków. Żadnej ścieżki. Tylko to rozlane przed oczami mleko.
Pierwszy raz od wielu lat poczułam, że tak dalej być nie może. I, że od teraz od wszystkim muszę radzić sobie sama, bo mój mąż w niczym mi już nie pomoże. Problem w tym, że to wciąż jeszcze było dla mnie za mało. Sporo jeszcze musiało się w moim życiu wydarzyć, zanim w końcu uciekłam. Widać jeszcze nie sięgnęłam dna.
Półtorej miesiąca później kolejna porażka. Kilkuletni samochód, którego raty spłacałam z własnego dochodu (a który służył mi od święta), rozbił pracownik mojego męża. Wieczorem wrócił z trasy. I... potrzebował pojechać nim "na laski". Na letnich oponach. Gdzieś na początku listopada, gdy pierwszy przymrozek osiadł na asfalcie. Byłam tym wszystkim strasznie przygnieciona. Potrzebowałam kogoś mądrego, ale w moim otoczeniu trudno było o tego typu osoby. Gdybym wtedy znała taką Zosię... Może pewne sprawy potoczyłyby się jakoś inaczej, ale...
Przypomniałam sobie o niej gdzieś po Nowym Roku. Wizytówka zdążyła zginąć. W głowie pozostała mi nazwa firmy. Wyszukałam w Internecie. Napisałam krótkiego maila. Odpowiedź przyszła jakiś tydzień później. Chętnie się ze mną spotka. Gdzieś po 20-tym, bo teraz nie ma jej na miejscu.
Była jak cukierek. Słodka i czarująca. Powiedziała mi, że mam strasznie poszarpaną aurę i że najlepiej będzie jak umówię się z nią na zabieg. Byłam wtedy tak zdruzgotana, że nie sposób było jej nie uwierzyć. Gdy tymczasem ona... Już tkała swoje intrygi. Już myślała nad tym, co mogłaby na tej znajomości ugrać.
No może nie dokładnie tak. Miała jednak w sobie taką siłę przyciągania do siebie ludzi, a potem... Potem wchodziła w ich życie, zagarniając dla siebie, co się da.
- Idziemy do szkoły - powiedziała mi kiedyś, gdy byłyśmy już ze sobą w bardzo zażyłej relacji.
- No to idziemy - rzuciłam ja.
A potem wróciłam do domu. Przemyślałam to sobie na spokojnie. I powiedziałam "nie". Gdy po pół roku mój świat przewrócił się do góry nogami, a ona z uśmiechem na twarzy opowiadała mi jak to było na pierwszych zajęciach, zakiełkowała we mnie zazdrość.
- Może ja też tam powinnam być - jęknęłam, dopijając kolejny łyk herbaty.
- Ja ci tego nie powiem. Sama musisz wiedzieć - odpowiedziała.
- Ok. To jedź na następne zajęcia i zapytaj, czy mogłabym do was dołączyć.
Odważna i nieco szalona decyzja. Mało roztropna, ale w końcu moja... Własna. Tak zaczęła się moja 2,5 letnia przygoda z magią. Z numerologią. Tarotem. Runami. Reiki. Ucieczka w niebyt. Tak mogłabym określić to dziś. Nie nauczyłam się wróżyć, ani kłamać ludziom prosto w twarz. Choć uczono mnie, że lepiej używać słowa "wiem" niż "myślę", ja wybrałam to drugie. Tylko przez to, że myślenie wydało mi się czymś nieskończonym. Procesem, który trwa. Tymczasem "wiem" - jakie wiem, jak nie wiem... - myślałam nie raz.
Nasza przyjaźń przetrwała jakieś dwa i pół roku. Nie dotrwała końca wyjazdów do Częstochowy. I zakończyła się dość absurdalnie. Miałam wziąć od niej jeden pokój. Taki, który ze względu na jej syna, przestał jej być potrzebny. Już miałam podpisać umowę, ale tak się jakoś stało, że pan prezes nie dojechał. Coś mu akurat wypadło. A ja zaczęłam się nad tym wszystkim zastanawiać.
Wracając do domu, skręciłam w ulicę, gdzie wynajmowałam lokal wcześniej. Znalazłam administratora. Następnego dnia podpisałam z nim umowę. I tydzień później byłam na starym miejscu. Szczęśliwa, że nie ma mnie tam, gdzie zrobiło się jakoś dziwnie niebezpiecznie, ani tam, gdzie pasowało by to mojej znajomej i niekoniecznie mi.
- Rób jak uważasz - powiedziała nieco urażonym głosem, dodając przy tym coś na temat moich finansów.
Jedno niewinne zdanie było jak klucz, do nieznanych mi dotąd drzwi. Jak szyfr. W jednym ułamku sekundy... zobaczyłam, kim ona naprawdę jest. Pożegnałam się z nią bardzo zwyczajnie. Jadąc samochodem czułam niesmak.
- Kim ja właściwie dla niej jestem? Co ona o mnie wie? - pomyślałam.
Niby wiedziała o mnie dużo, bo przecież sporo jej się w tym czasie zwierzałam. Tyle, że ona zdała się... nic nie słyszeć. Niczego nie pamiętać. Jej pomoc (oczywiście płatna) polegała jedynie na masażach, zabiegach, oczyszczaniu aury. Licho wie tak naprawdę na czym... Choć wtedy jeszcze byłam przekonana, że magia ma jakąś moc i że dzięki takim czy innym metodom uda mi się wyjść z problemów. Tak jednak się nie stało. Moja droga do poznania własnej prawdy okazała się być długa, żmudna i wyboista, ale to nie jest tematem pisanej przeze mnie opowieści. Nie dziś.
To był koniec naszej zażyłości. Koniec wielkiego "psiapsiółkowania". Na chwilę przed rozpoczęciem ostatniego semestru szkoły.
Dzień przed wyjazdem na pierwsze zajęcia zadzwoniła do mnie znajoma z pytaniem, czy nie zabrałabym jej ze sobą na zajęcia. Była umówiona z Baśką, ale coś jej nie odbiera - tłumaczyła mi przez telefon. Pół godziny później z tym samym pytaniem zadzwonił Olek. Zgodziłam się, choć zabierając ich ze sobą, musiałam nadrobić paręnaście kilometrów. Wiedziałam jednak, że od I. dostanę pieniądze za przejazd więc złotówki co do zasady nie powinnam nic stracić. Tak było już do końca semestru. Baśka tymczasem przyjeżdżała jakby coraz rzadziej. Do końca nikt nie wiedział czy napisze pracę. Oddała ją chyba już nawet po terminie. Nikt się tym jednak jakoś nie przejął. Pracę obroniła na "celujący". Tylko co z tego - pomyślałam ja - skoro nikt jej za bardzo nie lubi i nie słucha już jej kwiecistych przemów.
Byłam potem jeszcze kiedyś u niej. Na przekór wszystkiemu... Chyba nawet trochę na złość... Postanowiłam podarować jej moją książkę, w której ona miała swój nielichy wkład - w końcu to dzięki niej znalazłam się w Częstochowie, uzyskując tym samym tytuł doradcy życiowego. Dzięki Magdzie, którą tam poznałam wróciłam do pisania.
Odłożyła moją książkę na bok. I jak gdyby nigdy nic zaczęła mi ćwierkać do ucha.
- Chcesz. Przeczytam ci fragment tego, co piszę - powiedziała. Chcąc pokazać mi swoją wspaniałość i wielkość.
Zobaczyłam w niej już tylko tę skurczoną w sobie samotną dziewczynkę, której nikt chyba nigdy nie kochał. Której rodzona matka (ponoć) życzyła śmierci. Była jak postawiona za szybą lalka, która śmiejąc się i tańcząc, żałośnie domagała się czyjejś uwagi. To nie była zamknięta szyba, a ona mogła z niej sobie wyjść. Sama. To wymagało jednak pewnej odwagi. O wiele łatwiej było udawać, że mając jakąś wiedzę i zdolności, ma się wtyczkę do samego nieba i widzi się więcej niż inni. Można było wtedy wierzyć, że jest się ubóstwianym, a ci wszyscy, którzy jej nie doceniają, nie sięgają jej do pięt.
Wyszłam lekko poirytowana. I szczęśliwa, że ten etap poddawania się wrażeniu innych, mam już za sobą.
Ucieszyłam się widząc w drzwiach znajomą twarz Krzyśka. Zapytałam o Baśkę. Machnął tylko ręką i jednym krótkim zdaniem dał mi do zrozumienia, że nie chce do tego tematu wracać.
- Co to za Baśka - zapytała pani Zosia, gdy wyszedł.
- Taka... - zastanowiłam się chwilę, szukając właściwego słowa - modliszka.
I wyszłam, bo właśnie zadzwonił do niej telefon, a ja nie chciałam jej przeszkadzać.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt