Napisałam dzisiaj pewien komentarz pod postem Wojciecha Tochmana. Tydzień temu zaczęłam czytać jego reportaż "Pianie kogutów, płacz psów". Swoją drogą... Nawet nie przyszło mi do głowy, że to jakieś nawiązanie do tytułu. Serio...
Tekst jego wpisu dotyczył WOŚP. Czy bylibyśmy tak szczodrzy gdyby pomoc dotyczyła dzieci z Rwandy, Syrii czy jakiegoś innego "końca świata". Zaczęłam od tego, że wolimy ratować psy niż ludzi. Chodziło mi o pewną subtelność. O wartościowanie. O skalowanie pewnych różnic, którym tak bardzo próbujemy dziś zaprzeczać. Bo pies, to niby jednak to samo, co człowiek. Stworzenie żywe. I, że niemądrym jest rozróżniać...
Mam wrażenie, że te wszystkie dzieci, które utonęły w Morzu Śródziemnym czy gdziekolwiek indziej niewiele dla nas znaczą. Istotniejsze są nasze zwierzątka. Ubóstwione przez nas koty i psy. Wypełniają nasze wszystkie potrzeby i pustkę. Brak miłości. Brak dotyku. Brak ciepła. Wielu z nich nie traktujemy serio. Kupujemy sobie takie żywe maskotki, niezależnie od tego czy mamy dla nich czas i pieniądze na ich utrzymanie. Mówimy o nich, że to nasi członkowie rodziny. Pięknie... Zapewne tacy, co to nie powiedzą nam jakie mamy wady i jak bardzo jesteśmy okropni. Nawet jeśli się za coś na nas obrażą, to tylko na chwilę. Przejdzie im gdy zapragną jedzenia, picia lub wyjścia na spacer. Przyjdą niezależnie od tego, co im się w nas nie podoba.
Nie musiałam długo czekać na czyjąś reakcję. Młoda kobieta, której zdjęcie profilowe na FB przedstawią ją i pieska. Całkiem fajnego. Oczywiście foch. Bo to niemądry komentarz. Czyli, że jak ja tak mogę...
Moja siostra ma trzy psy. Dwa labradory i owczarka. Wcześniej zamiast owczarka była taka niewielka suczka, którą siostra wzięła ze schroniska dla zwierząt. Moja mama mawiała:
- Zeszliście na psy - mówiła do mojej siostry i... przeganiała "bractwo" gdzie się da. Z niewielkim skutkiem. Bo labrador to labrador. Oby dwa miały ją w nosie.
Trzy lata temu moja mama zmarła na raka piersi. Miała 81 lat. Wiek słuszny można by rzec. Problem w tym, że nikt się tego nie spodziewał. Pół roku wcześniej spędziłyśmy wspaniały urlop na Korfu. Saranda bardzo jej się spodobała. W sumie to ona chciała bardziej pojechać na tę wycieczkę, niż ja.
Kilka tygodni po powrocie do domu, wsiadła w autobus i pojechała do Niemiec. Gdzieś pod holenderską granicę. Odwiedzić naszą sąsiadkę, która jakieś dwa czy trzy lata temu. Obiecała jej to kiedyś i dotrzymała słowa. Odpowiedzialność jest jedną z cech, która ponoć różni człowieka od zwierząt. Przeczytałam to dziś w jakimś krótkim opracowaniu.
Dwa miesiące później zmarła ta sąsiadka. Jej ciało przywieziono do Polski. Pogrzeb odbył się w kościele w mojej rodzinnej wsi, a trumnę złożono do grobu na miejscowym cmentarzu. Następnego dnia po tym pogrzebie pojechałam z córką odwiedzić moją mamę
- A weź mi przestań - zaczęła - kto to widział tak rozciągać Różaniec.
- I tylko "Zdrowaś" "Zdrowaś" - mama zaczęła przedrzeźniać gościa z firmy pogrzebowej. Padałyśmy ze śmiechu, bo to było tak zabawne, że nie sposób było się powstrzymać. Nie myślałam wtedy... Nie mogłam wiedzieć, że za kilka miesięcy ta scena o mały włos nie wytrąci mnie z powagi sytuacji, w jakiej wypada być człowiekowi w żałobie. Ale o tym za chwilę...
Sobotni poranek. Jakiś miesiąc później. Tyle co wróciłam z zakupów.
- Słuchaj - zadzwoniła do mnie moja siostra - mama jest chora. Ma ogromnego guza na piersi.
Zbladłam. Chwilę później jechałam do niej do szpitala. W głowie plątanina myśli. Jak się zachować. Co zrobić, żeby nie płakać. Wchodzę do pokoju. A moja mama jakby nigdy nic.
- Przywieź mi może jakieś igły i włóczkę - mówi do mnie.
Cała moja mama. Bezruch znaczy dla niej śmierć. Tydzień pobytu w szpitalu. Badania potwierdziły najgorsze. Guz. W jej wieku nie ma już czego leczyć.
Jej choroba trwała jakieś dwa i pół miesiąca. Wcześniej jeszcze byłam z nią przez tydzień, bo moja siostra jechała na pielgrzymkę do Fatimy. Bałam się, że coś się stanie, a ja...? Co ja zrobię...
Im bliżej grudnia, tym większe nerwy. Moja siostra miała lecieć do Tajlandii. Razem ze swoim starszym synem i córką. Kilka dni przed wyjazdem decyzja:
- Mama umiera. Nie lecę.
Niewiarygodna awantura z synem, który nie chciał się z tym pogodzić. Już jeden urlop im się nie udał. Teraz miała być inaczej. Przecież to istny raj. Wrócą. Nic się do tego czasu nie stanie - próbował zaklinać rzeczywistość. Mnie to zaklinanie bolało bardziej niż bardzo. Nie miałam słów. Żal mi było mojej siostry.
W środę następnego tygodnia moja zmarła. W czasie gdy młodzi odsypiali podróż w hotelu w Tajlandii. Obudzili się na chwilę przed tym jak zadzwoniła do nich moja siostra. Czyżby duch zmarłej babci omsknął się ponad światem i ją ubiegł?
Dzień przed pogrzebem - popołudniu - różaniec za zmarłą. Wyjechałam z domu w miarę wcześnie. Nie wiedząc o zablokowanej przez manifestujących drogi. Dojeżdżam do wiaduktu i truchleję: ale o co chodzi? Jakiś wypadek czy co? Dzwonię do kuzyna:
- Jak to co? - mówi on - manifestacja. Nie wiesz.
A niby skąd w takim momencie mam wiedzieć. Skąd do cholery mam o czymś takim pamiętać, skoro tam nie mieszkam. Wkurwiona wyprzedzam kolumnę aut. Dojeżdżam na wiadukt, gdzie blokuje mi przejazd jakaś grupa ludzi. Wyłączam samochód. Wychodzę. I zaczynam wrzeszczeć w twarz policji. Drę się w niebo głosy. Mam ochotę ich wszystkich tam pozabijać.
W samochodzie moja córka. Patrzy na mój obłąkańczy stan i chyba do końca nie wierzy temu, co widzi:
- Niech się pani uspokoi - mówi do mnie policjant - błagam. Niech pani siądzie do samochodu.
Chwilę później mam otwarty przejazd. W aucie mam rozhisteryzowaną, wyjącą córkę.
- Jak oni tak mogą - płacze, trzęsąc się z emocji.
- Zamknij się do cholery - krzyczę na nią - przecież jedziemy.
Spóźniam się jakieś siedem minut. Ostentacyjnie jednak idę do przodu. Wściekła na wszystkich, że do mnie nie zadzwonili. Moje kuzynki wiedziały. Dlaczego nikt nie pomyślał, że ja mogę o wszystkim zapomnieć.
W dzień pogrzebu przepiękne słońce. Pogoda jak na grudzień cudowna. Stajemy z córką w kaplicy. Miny poważne. Choć jedyne o czym myślę... Niemalże od razu:
- Jej już tutaj nie ma... - wierząc, że jest w innym, lepszym świecie. Na myśl przychodzi mi ta kaplica, której nie mogłam znaleźć. To Zmartwychwstanie... Jawi mi się teraz jako fakt. Jako coś rzeczywistego. Coś przez co przechodzi ten, który przeżył swoje życie czyniąc dobrze.
W tym momencie wchodzą panowie z zakładu pogrzebowego. Gość zaczyna odmawiać różaniec. Słucham i... uszom nie wierzę. W głowie dudni mi głos mojej mamy. Jej oburzone lecz w sumie dość prześmiewcze "Zdrowaś" "Zdrowaś". W głowie pożar.
- Ale jaki pogrzeb. O co chodzi? Skąd ta myśl? Przecież nikt z naszej rodziny w ostatnich miesiącach nie umarł - myślę.
Ukradkiem patrzę na moją córkę.
- Jeszcze tylko tego mi trzeba, żeby ona sobie to przypomniała - myślę. I patrząc na ciało mojej mamy, mówię jakby do niej.
- No weź przestań. Nie rób sobie ze mnie jaj. Przecież to twój pogrzeb. Muszę być poważna.
Zamiast łez wszystko we mnie rży.
- Zwariowałam. Bóg mi świadkiem... Moja mama ze mnie drwi. A przecież chyba umarli nie grzeszą...
Tamto wspomnienie wyrwało mnie ze smutku. Przez jakieś 5 minut zastanawiałam się o czyj to pogrzeb chodzi. W końcu sobie przypomniałam:
- No tak. Sąsiadka.
Zabawne... Moja mama potrafiła obśmiać nawet najgorszą sytuację.
Jestem do niej podobna. Strach i rozpacz zazwyczaj leczę śmiechem. Mam nadzieję, że nie głupawym. To byłoby trochę nierozważne.
Rok później zdechł mój pies. Shi-tsu. Słodki futrzak, którego kupiłam od Modliszki. Wartość dodana. Przez rok chorował na serce. Kupowałam mu takie w sumie nie tanie (jak na mnie) tabletki. Pakowałam w szynkę. I karmiłam.
- Chodź Pimpusiu. No chodź. Chcesz kanapkę...
Któregoś wieczoru wróciłam później do domu. Chciałam zrobić zakupy i uzupełnić brakujące miejsce w paczce dla mojej córki, którą kilka tygodni wcześniej wywiozłam do W-wy. Otworzyłam drzwi i... przywitała mnie cisza. Pojęłam w lot. Wieczór wcześniej coś mnie w nim zaniepokoiło. Wskoczył na narożnik. I jakoś tak się we mnie wtulił. Świeżo wystrzyżony. Był taki mięciutki. Tuliłam jego słodki pyszczek i psie futerko. Mój "rozczulacz" - tak na niego mówiłam.
Leżał na narożniku. Wyciągnięty na całą długość psa. Jeszcze taki trochę ciepły. Taki kochany. Ech... Zadzwoniłam do mojej córki. Nie odebrałam. Wykręciłam więc telefon do siostry:
- Pies mi zdechł - powiedziałam smutno, ale chyba jakoś nie rozpaczliwie. Wiedziałam, że kiedyś przyjdzie taki dzień, gdy zostanę zupełnie sama.
- Kupisz sobie nowego - mówiła mi córka.
- Nie. Na razie nie chcę żadnego psa. Nie ma mnie w domu przez cały dzień. Nie kupię sobie zwierzaka tylko po to, żeby się tu męczył, a do pracy też go nie wezmę.
Odpowiedzialność? Tak. Przemówiła przeze mnie odpowiedzialność, a nie pusty egoizm. Kupiłam psa mieszkając na wiosce. Nie przypuszczałam wtedy, że za kilka lat moje życie wywróci się do góry nogami i że z każdym wyjazdem będę miała z nim problem.
Rozsierdził mnie ten komentarz. Choć wiem, że nie ona jedna by mi to wytknęła. Dla mnie jednak pies, to pies. A człowiek, to człowiek. Nie mogłabym zrównać ze sobą śmierci mojej mamy i psa. Nie jestem w stanie powiedzieć, że mój pies umarł. Pojęcie "odszedł" też do mnie nie przemawia.
Ludzie od siebie odchodzą. Robią to z różnych powodów. Najczęściej dlatego, że się nie kochają i że przestali siebie nawzajem rozumieć.
Mówiąc "pies mi zdechł" mam na myśli moje słodkie psie furto. Kudłacza, którego kochałam. Tak jak kocha się psa i jak nie kocha się ludzi. Mówiąc "pies zdechł" mam w myśli wszystkie zabawne historie. Jego ucieczkę od mojej siostry. Pewnie jej nerwy i strach, bo co ja powiem. Mam w pamięci jego i rudzielca. Kota, który siadał razem z psem obok mnie na stoliku i "żulił" ode mnie chleb. Jedząc śniadanie dzieliłam na takie maleńkie kawałeczki. I nie daj bóg pominęłabym Rudego - Tosię (kocura), to dla przypomnienia zawsze pacnął mnie w rękę.
Śmierć to śmierć - napisała mi ta dziewczyna. Ktoś dodał, że to... jak jeden do jednego. A ja mówię, że nie. Po mojej mamie zostało mi piękne mieszkanie. Dom, do którego wracam po ciężki dniu pracy. Mój azyl i moje schronienie. Oprócz tego wspomnienia. Tak żywe i cudowne... jak nasz wyjazd na Korfu. Jest też grób, ale... Nieczęsto tam zaglądam. Wiem, że ona jest blisko mnie. Tu, gdzie jestem.
Po psie została mi smycz i legowisko. Mam sporo zdjęć. Wspomnienia. I tyle. Stwierdzam, że to nie to samo, co moja mama. Że to coś zupełnie innego. Inna wartościowość. Inne ujęcie. Nie mogę tych dwóch śmierci sprowadzić do jednego słowa umarł. To byłoby nie fair... Ale nie każdy musi się ze mną zgadzać.
Pod moim komentarz wpis Wojciecha Tochmana. Coś w stylu, że jak ratujesz zwierzę, to uratujesz i człowieka. Stwierdziłam potem, że to kompletnie zła teoria. Odwrócona.
Człowiek, który ma w sobie miłość i nie potrafi wyrządzać krzywdy swojemu bliźniemu - człowiek, który ma w sobie prawdziwą wrażliwość i empatię - nie skrzywdzi nikogo. Nawet zwierzęcia. Mówienie o odwrotności jest jakąś kompletną pomyłką. Wielu, którzy walczą o prawa zwierząt, czyni to z czystego egoizmu. Nie skrzywdzą zwierzęcia, ale skrzywdzą człowieka. Nie tylko złym czynem, ale również słowem, myślą czy zwykłą obojętnością. Bądźmy więc ludźmi, a świat może będzie chociaż troszkę lepszy.
Ten tekst nie został jeszcze skomentowany. Jeśli chcesz dodać komentarz, musisz być zalogowany.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt