Gabriel Dobosz – „Sukcesja”
W półmroku komnaty ciemność litościwie ustępowała na tyle tylko, by ukazać oblicze leżącego w wielkim łożu młodego mężczyzny. Jego oczy, otwarte i nieruchome, spoglądały w pustkę, liche płomyki świec odbijały się w nich. Nawet blask ognia nie przydawał im życia.
Ciężkie kroki zadudniły po podłodze. Na kamiennej ścianie zatańczył długi cień postaci w płaszczu. Przeszła szybko przez pomieszczenie i runęła na kolana przy wezgłowiu łóżka. Szkarłatny płaszcz wysadzany drogimi kamieniami i złota korona na skroni skrzyły się w skąpym świetle. Zza zasłony dłoni, okalających w bezradnym geście twarz, wydobył się cichy jęk.
– Mój synu...
A potem jedna z tych dłoni dotknęła chorobliwie bladej twarzy mężczyzny w łożu. Książę Enzetel nie zareagował, jego oczy pozostawały martwe. Ledwie słyszalny charkot oddechu zza spierzchniętych warg był jedynym, co jeszcze pozwalało odpędzić zakazane słowa, kłębiące się niczym chmury w umyśle króla. A przychodziły one coraz częściej i coraz bardziej domagały się wypowiedzenia.
Monarcha w zamyśleniu popatrzył na stojący nieopodal stół, na leżące na nim, tak dawno już nieużywane rzeczy syna. Pośród pergaminów i przyborów do pisania spoczywał sztylet, eleganckie ostrze, które dał mu w dniu dziesiątych urodzin. Doskonale pamiętał, co mu wtedy powiedział.
– Gdy dorośniesz, wraz z tą koroną zostawię ci miecz. Wiedz, że można rządzić słowem, porywać ludzi przemawiając do ich serc. Można też kupić ich oddanie złotem. Ja zaś rządzę mieczem. Ludzkie serca są zdradliwe, a chciwi zawsze podążą za tym, kto da więcej. Stal jest pewna, ostrej klindze można zaufać. Przyjmij to ostrze jako zadatek mojej spuścizny, bo kiedyś ty będziesz królem. Miej je zawsze pod ręką, byś bezpiecznie doczekał tego dnia.
– Panie – przemówił nagle głos zza otwierających się drzwi, odrywając go od myśli.
W towarzystwie dowódcy straży do pomieszczenia wszedł wysoki mężczyzna o zapadniętej, wymizerniałej twarzy. Jego długie, smoliście czarne włosy lśniły lekko w świetle świec, ciemnożółta, pomarszczona skóra kontrastowała z jasną szatą. Szare, głęboko osadzone, zmęczone oczy ledwie prześliznęły się po wnętrzu komnaty. Arkazjanin, pomyślał król, fizjonomia ludu z zachodu wszędzie go zdradzi. Przybysz skłonił się uroczyście.
– To Astrolog – przedstawił go gwardzista – sprowadzono go zgodnie z życzeniem Waszej Wysokości.
Król wstał z klęku. Gestem odprawił straż i przywołał nieznajomego, by podszedł. Mężczyzna w milczeniu zerknął na spoczywającego w łożu księcia. Potem jego oczy skupiły się na monarsze. Były nieruchome i nieprzeniknione, jakby to jego badały zamiast chorego.
– Być może istnieje sposób.
Jechali przez kilka godzin. Król, jego świta oraz Astrolog w pośpiechu pokonywali zachodni trakt, aż późnym popołudniem dotarli niemal do granic królestwa. Tam zjechali z ubitej drogi i skierowali się w stronę gęstych lasów.
W oddali, na tle wiszącego już nisko słońca, oczy króla dojrzały ognistą łunę. Słychać było głuche odgłosy armatnich wystrzałów. Monarcha nagle zrozumiał, gdzie się znajdują. Ciekaw reakcji, popatrzył na Arkazjanina, lecz oblicze mężczyzny niczego nie wyrażało.
– Dlaczego nazywają cię Astrologiem? – zapytał go.
– Ponieważ poznałem gwiazdy.
– Słyszałem o takich ludziach. Potrafisz wyczytać z nich to, co dopiero się zdarzy?
– Do tego wcale nie trzeba wznosić oczu tak wysoko, panie.
Celem ich podróży okazała się otoczona umarłymi drzewami polana. W cieniu dziwnie cichego lasu, pośród zeschłych traw król i jego świta dojrzeli kilkumetrowy dół oraz kamienne schody prowadzące pod ziemię. Tam też w mroku majaczyły solidne drzwi.
– Musisz tam zejść, panie. Sam – oznajmił Astrolog.
– Co tam jest?
– Przyszłość, której oczekujesz.
Król patrzył wyczekująco w wyblakłe oczy mężczyzny, lecz nie otrzymał dalszych wyjaśnień. Zeskoczył z konia. Ostrożnie pokonawszy popękane, pokryte mchem stopnie, chwycił za klamkę. Masywne drzwi ustąpiły zaskakująco łatwo i cicho. Za nimi ziała atramentowa czerń.
– Tam zawsze jest ciemno – usłyszał w odpowiedzi na pytające spojrzenie.
Po zamknięciu za sobą drzwi monarcha został sam w zupełnych ciemnościach. Nie mógł dojrzeć własnej dłoni trzymanej tuż przed oczami. Wokół zalegała ciężka cisza. Ruszył ostrożnie po gładkim kamiennym podłożu. Nagle jego uszu dobiegł całkiem bliski odgłos. Kroki. Ciche człapanie bosych stóp.
– Pokaż się! – zawołał król.
Kroki ustały.
– Gdzie jesteś? Mów, coś za jeden!
Znów zapadła przeraźliwa, dzwoniąca w uszach cisza. Trwała i trwała, aż zaczął się zastanawiać, czy słyszane kroki nie były tylko wytworem jego wyobraźni.
– Jesteś tu?
– Zawsze – odpowiedział mu dziwnie znajomy głos. Był niespodziewanie blisko.
– Dlaczego się nie ujawnisz?
– Moją naturą jest pozostawać w ukryciu, królu Taromirze Nereveilu.
– Znasz mnie?
– A czy ty znasz siebie?
– Kim jesteś? Odpowiadaj!
– Zadajesz pytania, ale niepotrzebnie. Nie jesteś przecież z tych, którzy poszukują wiedzy. Tacy tu nie przychodzą, na nic im się nie zdam.
– Mój syn umiera.
– Każdy umrze.
– On nie może, jest jedynym dziedzicem tronu! Jestem już stary, a ktoś musi rządzić po mojej śmierci. Jeśli jego zabraknie, królestwo, które z takim trudem budowałem przez całe życie, rozpadnie się.
– Wszystko przemija. To nieuniknione – odrzekł głos z mroku.
– Mówisz tak, bo to nie ty przez lata walczyłeś o te ziemie!
– W rzeczy samej, wiele udało ci się osiągnąć, panie. Świat zna dobrze twe imię. Na północy doszedłeś aż do morza, na wschodzie – do gór, tutaj zaś podbiłeś niemal całą już Arkazję. Wiesz, co jeszcze dziesięć lat temu znajdowało się w miejscu, w którym teraz stoimy?
– Nie obchodzi mnie to! Nie mogę się teraz zatrzymać. Wojna na zachodzie może potrwać jeszcze kilka lat, a warunkiem powodzenia jest pakt ze wschodem i południem. Nie było łatwo nagiąć ich karków – Król westchnął. Sam nie wiedział, dlaczego to mówił. – Jeśli umrę bezpotomnie, powstaną przeciw królestwu wszyscy, którzy żywią do niego nienawiść. A żywi ją wielu. Wiele ludów podbiłem. Podzielą między siebie moje ziemie jak wilki schwytaną zwierzynę.
– Skąd pewność, że książę temu zapobiegnie?
– Przygotowywałem go na tę chwilę od momentu, gdy przyszedł na świat. Wie, co należy czynić, by nie roztrwonić ojcowizny.
– Zaprawdę więc nie myliłem się. Jesteś człowiekiem czynu. Nie szukasz odpowiedzi, nie wiedzy pragniesz.
Głos zamilkł nagle.
– Jesteś tu jeszcze?
Monarsze znów odpowiedziała absolutna cisza.
– Jeśli nie masz mi nic do powiedzenia, to do diabła z tobą! Znajdę rozwiązanie gdzie indziej!
– Nie trzeba dłużej szukać, masz je tuż przed sobą – Tajemniczy rozmówca zaszeptał, a jego głos znów wydał się niepokojąco znajomy. Dochodził jakby z mniejszej odległości. Król sięgnął w mrok, lecz ramię przeszyło powietrze. – Ale czy jesteś gotów zapłacić cenę, panie?
– Śmiesz stawiać warunki?
– To nie kwestia handlu. Nie jestem jednym z twych najemników, których kupujesz złotem, ani politykiem, z którym siadasz do stołu, by paktować.
– Czego zatem chcesz?
– Jeszcze nie rozumiesz? – Głos był lekko rozbawiony. – Nie o to rzecz idzie, czego ja chcę, lecz czego ty.
– Chcę, by mój syn władał po mojej śmierci, czy nie o tym cały czas mówię?!
– Zabawne. Ani razu nie wyrzekłeś nawet jego imienia. Jest podobny do ciebie?
– Owszem. Przypomina mi siebie samego z młodych lat.
– Tak jak chciałeś. I tak jak nie chciała jego matka.
– Skąd to wszystko wiesz?! Kim jesteś?! Stańże wreszcie ze mną twarzą w twarz!
– Wiem tyle, co i ty, panie. I nie przyszedłeś tu mnie oglądać, na nic ci wiedza o mnie.
– Daj mi więc to, po co przyszedłem, albo zamilcz, jeśli nie potrafisz!
– Niech zatem stanie się zgodnie z twą wolą.
Drzwi otworzyły się same, znów niemal bezszelestnie. Odrobina światła z dogasającego już dnia wpadła do wnętrza i król ujrzał nisko sklepiony kamienny korytarz, ciągnący się dalej w ciemność. Był w nim sam. Odwrócił się i ruszył do wyjścia.
Pokonawszy schody, nie wyszedł jednak na powierzchnię. Słabe światło okazało się blaskiem płonących świec. Zdumiony władca znalazł się znów w półmroku zamkowej komnaty nad łóżkiem księcia. Rozglądał się zdezorientowany, aż natrafił na wymizerniałą twarz Astrologa.
– Być może istnieje sposób – powtórzył swe słowa mężczyzna.
Oczy leżącego księcia były nieruchome jak zawsze. Patrzyły w przestrzeń, zagubione w spowijającej je od tygodni mgle. Król pochylił się i wpatrywał w nie uważnie. Czekał. Już zacisnęły się jego pięści w bezsilnym gniewie, gdy nagle oczy te odpowiedziały mu spojrzeniem.
– Synu? – rzekł z nadzieją.
Dziedzic korony, książę Enzetel Nereveil, powoli rozejrzał się po ciemnej komnacie. Mgła rozwiała się. Oczy miał jasne i pewne; tak pewne, że zdawał się widzieć daleko poza mury zamku. Zerwał się i wstał lekko przed zdumionym królem, jakby zamiast wielu dni choroby spędził w tym łożu ledwie godzinę przeznaczoną na drzemkę.
– Synu mój! – wykrzyknął władca.
Książę przeszedł kilka kroków. Nie patrzył na dwóch mężczyzn przy łóżku. Jego uwagę zwrócił stół i to, co na nim leżało.
– Potrzebujesz czegoś? Jak się czujesz?
– Oczywiście, że potrzebuję. Straciłem mnóstwo czasu. – Enzetel stał teraz tyłem do ojca, jego głos był pewny i mocny.
– Tylko powiedz, a otrzymasz, co zechcesz!
Uradowany król natychmiast zapomniał o Astrologu i zbliżył się do syna. Nie mógł dojrzeć, co książę zabrał ze stołu. Dopiero, gdy ten odwrócił się, objęło go światło świec.
– Co… co czynisz, mój synu?
Enzetel uśmiechnął się. Jego oczy płonęły ogniem życia. Trawiącą je gorączką i niemoc zniknęły bez śladu.
– Ojcze, jesteś już stary, a ktoś musi rządzić. Kraj potrzebuje silnego władcy, który zadba o jego przyszłość, ochroni go i powiększy jego potęgę. To właśnie czynię.
Wtedy król zrozumiał. Miał jeszcze dość czasu, by spojrzeć w zmęczone oczy Astrologa.
Potem w ręku księcia błysnęło ostrze sztyletu.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt