Rozdział 58 Z Palestyny do Śródmieścia
Janek nie dotrzymał słowa danego matce. Nie szukał pracy, co obiecywał po opuszczeniu poprawczaka, nie podjął też nauki w wieczorówce. Fama o znokautowaniu Faflaka rozniosła się poza podwórko. W oczach młodocianych uliczników urósł do rangi autorytetu, kimś w rodzaju stojącego na straży porządku szeryfa. Stał się znany nie tylko na ulicy Św. Barbary. Ulica znajduje się w dolnej części dzielnicy Wałbrzycha – Sobięcin. Jej okolicę, zabudowaną poniemieckimi kamienicami, sąsiadującymi z kopalnianymi hałdami i zakurzoną dymami dwóch koksowni, nazwano Palestyną. Nazwa przylgnęła na trwałe od lat końca wojny, krótko tę część dzielnicy zamieszkiwali wyjeżdżający do Palestyny Żydzi. Po ich wyjeździe zaniedbane kamienice zajęli opuszczający zakłady karne głównie kryminaliści. Także część wypuszczonych na wolność, stanowili skazani za walkę z okupantem sowieckim żołnierze wyklęci i ich rodziny. Kierowano ich do pracy głównie, do kopalni Viktoria. Ta część miasta miała i ma po dziś dzień, ponurą sławę. Tam milicyjne, potem policyjne statystyki wykazywały i wykazują największą ilość przestępstw i zbrodni.
Janek Okarski nie musiał się martwić o wikt. Dbała o to matka. Wraz z kucharkami przykopalnianej stołówki dyskretnie uszczuplała gramatury przewidzianych norm wydawanych posiłków. Wkrótce zaprzyjaźnił się z dwoma chuliganami z dolnego Sobięcina. Szanowali Janka, mieli za sobą jak on wyroki odbyte w domach poprawczych. Byli przystojni i dbali o swój wygląd. Podziwiana przez zabiedzoną młodzież trójka elegantów, w poszukiwaniu rozrywek oraz ryzykownych zarobków, zaczęła się wypuszczać tramwajem do śródmieścia. Stanowili zgrany gang. Ich dewizą w czasie bójek z chuliganami, z innych dzielnic miasta, było: „wszyscy za jednego, jeden za wszystkich”. Pozawierali znajomości, gwarantujące im dobre samopoczucie. Parokrotnie popijali z włamywaczem Mycą. Oparli o bufet w Zielonej Gęsi, nową znajomość z sutenerem Dantesem i zajmującym się rozbojem Jarkiem Menowskim.
Zanim otwarto Zetemes, który zachwycił trójkę chuliganów z Sobięcina, odwiedzali matecznik światka przestępczego, świetlicę spełniającą rolę młodzieżowej tancbudy – Empeerbe. Lokal miał nędzny wystrój wnętrza. Pod brudnymi ścianami stały chwiejące się krzesła, czasami podkulawione brakiem jednej nogi. Z niedających się domknąć drzwi, przylegającej do parkietu toalety, wionął odór niedomytej ubikacji. Także ubogie umiejętności prezentowali podrzędni młodzi muzycy, grający do tańca. Rzępoląc i fałszując na rozstrojonych instrumentach, profanowali melodie światowych szlagierów muzyki rockandroll’owej. Uczestnicy młodzieżowych zabaw, po wypiciu pokątnie wnoszonego alkoholu, skłonni byli do bijatyk. Rosła fama o błyskawicznej pięści Janka. Młócki na pięści, kopniaki i uderzenia głową, przerywały wpadające tam rozjuszone oddziały ZOMO. Milicjanci walili pałkami, gdzie popadnie. Najwięcej razów zbierali delikwenci już przedtem poszkodowani w bijatykach.
* * *
Janek, wychodząc po czterdziestu ośmiu godzinach z głównej komendy milicji, ogromnego gmachu pokrytego płytami beżowego piaskowca, myślał, że ma złamaną szczękę. Cios otrzymał poniżej ucha znienacka, w czasie przesłuchania. Czuł nieznośny ból. Nie wiedział, dlaczego wypuszczono go z aresztu, mimo postawienia mu zarzutu – współudziału w napadzie z rabunkiem.
– Chlałeś wódkę w Zielonej Gęsi z Menowskim! – darł się na niego oficer śledczy. – Potem jak zabrakło forsy, zrobiliście dziewionę1! Mamy świadka! Zaraz zaśpiewasz, jaką wziąłeś dolę!
Wtedy krępy milicjant w stalowej koszuli, stojący za jego plecami, trzasnął go pięścią.
– Jeszcze w życiu nie robiłem dziewiony – zwierzał się później, w ośmioosobowej celi postawnemu, starszemu od niego o dziesięć lat, kryminaliście. – Psy chcą mi wmówić coś, czego nie zrobiłem. Piętnastego wieczorem, ich zdaniem, miałem zaczaić się w bramie na Placu Tuwima. W nocy znaleźli pijanego górnika ze wstrząsem mózgu. Oczywiście ogołoconego z wypłaty. Nie mogłem im powiedzieć prawdy. Kochałem się wtedy ze swoją dziewczyną u jej koleżanki, której matka pracuje w Czechach… Nie chciałem, żeby moją dziewczynę ciągali na komendę.
Paradoksalnie, nienawidzący konfidentów Janek, przypisujący swoje aresztowanie fałszywemu donosowi, uwolniony został dzięki współpracującemu z milicją, współlokatorowi z celi. Recydywista o skłonnościach homoseksualnych, przykładający Okarskiemu kompresy na obolałą szczękę, po wysłuchaniu jego zwierzeń, rozwiał wątpliwości śledczych.
* * *
– Albo ja, albo twoi koledzy – postawiła się dziewczyna Janka. – Ciągle się z nimi upijasz. Potem wam w głowie tylko rozruby. A wczoraj to chciałeś nawet mnie uderzyć.
– Nic nie pamiętam. To niemożliwe – odpowiedział.
Spojrzał na nią z niedowierzaniem.
– Pewnie też nie pamiętasz, co mi powiedziałeś? – zwróciła się do niego z pretensją.
– Co takiego? – zapytał.
– Mówiłeś, że maluję się jak dziwka spod Centralnej i że jak chodzę, to za bardzo kręcę tyłkiem.
– W to mogę uwierzyć. Nie lubię, kiedy patrzą na ciebie jak na dziwkę.
Oboje stali na półpiętrze kamienicy, gdzie mieszkała sympatia Janka. Był wiosenny wieczór. Słońce oświetlało już jedynie, górujący nad okolicą grzbiet kopalnianej hałdy, wysnuwał się z niej opar białawego dymu.
– Kiedy za dużo wypijesz, to zachowujesz się już jak Faflak – przerwała ciszę dziewczyna. – Bijesz ludzi, którzy ci w niczym nie zawinili... Ja nie chcę pijaka, takiego jak mój ojciec. Całe życie to albo chleje, albo siedzi w kryminałach. Na szczęście teraz jest za kratami. Nie mogłam wytrzymać jego pijackich zachowań. Teraz znowu pisze w listach, że się poprawi. A ja wiem, że się nie zmieni. – Spuściła głowę.
Janek zauważył na jej policzku, częściowo zasłoniętym kosmykiem prostych blond włosów, powoli staczającą się łzę.
* * *
Podczas pierwszej wizyty w Zetemesie, Okarski stał chwilę jak urzeczony. Jak dotąd, z taką ekspresją i jakością muzyki, stykał się tylko w kinie. Wykonania czołowych gwiazd światowej muzyki rockowej oglądał na krótkich fragmentach filmów. Realizatorzy propagandowych Polskich Kronik Filmowych, stanowiących obowiązkowy dodatek przed głównymi seansami, starali się je uatrakcyjnić. Były napuszone powagą i przedstawiały sztandarowe osiągnięcia socjalistycznej gospodarki. Obrazy dymiących kominów przetykały wzbudzające mdłości przemówienia komunistycznych lizusów Kremla. Pewnie wywoływałyby zbiorową senność, gdyby nie oczekiwane szczególnie przez młodych widzów końcówki: „Ze Świata”. Często prezentowały szlagiery muzyki światowej, wywoływało emocje wśród młodych ludzi. Sączona, przy okazji propaganda, pozostawiała osad wiarygodności. Utwory Elvisa Presley’a czy Billa Haley’a elektryzowały młodzież w kinowych widowniach. Młodą publiczność ogarniało wariactwo. Aprobatę dla ekranowych klipów wyrażali, tupiąc do rytmu w podłogę, tym samym zagłuszając uwielbiane przez siebie melodie. Krótkie filmowe wstawki na kronikach, pozostawiały młodych widzów zawsze w niedosycie muzycznych wrażeń.
Teraz obok Janka, chłonącego roztaczające się przed nim niezwykłe widowisko tanecznej ekstazy młodzieży wywołanej muzyką Nock boys’ów, stał Dantes. Okarski nigdy nie widział tylu efektownych dziewczyn. Większość z nich biła urodą na głowę bywalczynie Empeerbe. Towarzyszący mu Dantes, fachowym okiem sutenera, taksował seksowne dziewczyny. Uwagę Janka z Palestyny, zwrócili tańczący inaczej od innych, stylowo ubrani i mający ładne partnerki bracia Koryccy.
Jednak to nie bracia ze Szczawna Zdroju, a dwaj nowi przybysze, wzbudzali teraz zainteresowanie obecnych na sali. Wielu uczestników zabawy znało z widzenia ich wyraziste twarze: Okarski miał urodę cynicznego amanta, Dantes prezentował odpowiednią fizjonomię do obsadzania go w filmowych rolach jako bezwzględnego mordercy. Mimo tłoku na parkiecie wokół przybyszy utworzyła się wolna przestrzeń. Obaj postawni, wyglądem mogli się kojarzyć z wyrazistymi typami, prezentowanymi na filmach gangsterskich, stali jak posągi grozy. Ubrani byli w modne ortalionowe płaszcze. Wzbudzali u wszystkich respekt.
Przed paroma minutami wpuścił ich „na chwilę” Hiszpan. Dantesa rozpoznał od razu, gdy tylko pojawił się przy wejściu, gdzie kontrolował sprzedaż biletów. Poczuł strach i zarazem nieprzyjemne burczenie w żołądku. Kiedyś po dancingu w Centralnej, chcąc dopchać się bez kolejki do taksówki, naraził się temu pijanemu bandycie. Hiszpan, szarpnięty przez przestępcę za rękaw, nie wiedząc z kim ma do czynienia, usiłował odepchnąć go z całej siły. Poczuł wtedy twardość mięśni stojącego przed nim sutenera.
– Odczep się łachudro, bo wezwę milicję! – krzyknął wtedy na Dantesa.
– Straszysz mnie piździelcu milicją? – usłyszał basowy głos osobnika o kwadratowej twarzy, zbliżającego się na przygiętych nogach.
Po otrzymaniu bolesnego pstryczka w nos zobaczył w ręce napastnika błysk ostrza brzytwy. Zaczął uciekać. Gdy szczęśliwie wskoczył do milicyjnego radiowozu dyżurującego na Placu Tuwima, znajdując w nim schronienie, usłyszał straszliwą groźbę.
– Jak cię kiedyś cwelu dopadnę, to zarżnę jak świniaka!
Teraz, stojąc przy wejściu do Zetemesu, Hiszpan czuł gniotący go w jamie brzusznej ucisk. Na dodatek dokuczało mu przeciągłe, wydające mu się zbyt głośne, burczenia w jelitach. Zmagał się z mięśniami swoich pośladków, by w pełnym młodzieży korytarzu nie zanieczyścić głośno powietrza. Wymknął się do toalety.
Janek poczuł na swoim ramieniu ciężką rękę Dantesa.
– Spadamy stąd – usłyszał Okarski głos sutenera.
– Poczekaj. Co to za jedni? – pokazał ruchem głowy w stronę tańczących Koryckich.
– Później ci powiem. Jestem na warunkowym, a ten frajer przy wejściu mi się nie podobał. Może narobić kłopotu. Idziesz czy nie? – zapytał Dantes.
Okarski z Dantesem, oddalali się od młodzieżowego lokalu. Było ciemno.
– Te dwa żigolaki, o których pytałeś, to Koryccy ze Szczawna – powiedział maszerujący obok Janka starszy kolega.
– Kolegowali się z Jarkiem Menowskim. Trenują boks, ale nie są zbyt mocni. Jarek mówił, że jednego z nich zbił w rękawicach jak kota. Są z bogatej rodziny. Matka ich to doktorka, a ojciec przedwojenny wojskowy, teraz zdaje się bezpartyjny dyrektor. Jakiś tam szlachcic fon dupersztajn.
– Jeszcze są szlachcice? – zapytał Janek.
Dantes nie odpowiedział. Dochodzili właśnie do podrzędnej speluny Kielczanki, gdy usłyszeli milicyjną syrenę. Zobaczyli błyskający niebieskim światłem kogut pędzącej im naprzeciw milicyjnej nysy.
– Kurwy jadą po nas – warknął Dantes. – Jakbyśmy się nie zmyli z tej tancbudy, to mielibyśmy dziś nocleg na komendzie. A tego cwela kiedyś zakatrupię – dodał.
Janek nie miał wątpliwości, że kumpel miał rację – stało się jasne, że Hiszpan wezwał milicję.
Rozdział 59 Pedagogiczne kłopoty nauczyciela boksu
Przełomu w życiu rozrywkowym wałbrzyskiej młodzieży dokonał Lutek Kołodnik. Ten mocno zbudowany chłopak, o rok starszy od Janka Okarskiego, miał za sobą niespełnioną karierę bokserską w klubie Handlowiec. Trener, były mistrz kraju w wadze ciężkiej, Bolek Branecki z Lutkiem Kołodnikiem miał problem natury pedagogicznej. Nie wiedział jak go rozwiązać. Uczestniczący w prowadzonych przez niego treningach chłopak, wydawał się pięściarskim odkryciem. Znał też ze sportowych bankietów jego ojca, przed laty czołowego wałbrzyskiego piłkarza Górnika.
Kłopoty bokserskiego trenera zaczęły się, kiedy chłopiec dysponujący naturalną siłą i sprawnością, zaczął na sparingach nokautować rówieśników. Juniorzy bali się Lutka. Dysponował potężnymi ciosami, wystrzeliwanymi z obu rąk.
Pewnego dnia, Branecki przychodząc na trening, mocno się zdenerwował. Przed bramą szkoły, której sala gimnastyczna w godzinach popołudniowych służyła bokserom, wybiegł naprzeciw młody pięściarz wagi muszej. Był wystraszony.
– Panie trenerze nie wiemy, co robić! Trzeba chyba wezwać pogotowie.
Słysząc o pogotowiu, trener zadrżał i zbladł. Grozę sytuacji potęgował strach widoczny w oczach młodziutkiego boksera. Chłopiec nie zdawał sobie sprawy, że odświeżył w trenerze pamięć o koszmarnym przeżyciu.
– Co się stało? – nie swoim głosem zapytał Branecki.
– Kołodnik znokautował Piskorę. Piskora, co wstanie, to znowu się przewraca. Plącze mu się język. Nie wiadomo, co on gada, panie trenerze.
Branecki, mimo swoich stu kilogramów wagi, zerwał się do sprintu w stronę drzwi prowadzących do sali gimnastycznej.
– Kto pozwolił na sparingi?! Kto dał wam rękawice? – wrzasnął trener, już nieco do siebie dochodząc.
Ofiarę prawego sierpowego, wyprowadzonego błyskawicznie przez Lutka Kołodnika, trener sprawnie docucił. Pomógł kładziony na kark i głowę, ociekający zimną wodą ręcznik.
– Ty idź do domu. Nie chcę cię na treningu – wyrzucił z siebie złość Branecki, zwracając się do autora potężnego ciosu. – Mogłeś go zabić – pokazał ręką na jeszcze nieco oszołomionego, pakującego trampki do szkolnej teczki Piskorę. – Powiedz ojcu, żeby do mnie przyszedł na rozmowę. Codziennie do czwartej jestem w kuchni w Grunwaldzie – nieco łagodniej powiedział za wychodzącym do szatni Kołodnikiem.
Żaden z juniorów, obserwujących niezwykłe zdenerwowanie trenera, nie wiedział o głośnym wypadku, którego sprawcą był przed kilkunastu laty ich nauczyciel boksu. Nieszczęście wydarzyło się przy nabitej ludźmi widowni na świeżym powietrzu. Ring ustawiono przy muszli koncertowej w szczawieńskim Parku Zdrojowym. Po jednym z ciosów, zadanych w tors przez Braneckiego, jego przeciwnik osunął się na matę i zaczął sinieć. Do parku, ze wzbudzającym grozę sygnałem syreny, wjechała karetka pogotowia. Nie pomogła interwencja lekarza. Pokonany bokser, a poza ringiem bliski kolega mistrza w wadze ciężkiej, skonał chwilę po ułożeniu go na noszach. Sekcja zwłok ujawniła przyczynę: złamane żebro przebiło komorę serca. Uraz psychiczny doznany przez tragiczne przeżycie, zachwiał psychiką lubianego powszechnie Bolka. Przez okres paru miesięcy, Branecki próbował znaleźć ukojenie w pitym na umór alkoholu.
Jego zawodem, w którym po karierze ringowej także osiągnął sławę, był fach mistrza kucharskiego. Przyrządzane przez niego potrawy zdobiły stoły na bankietach partyjnych bonzów. Ich niezrównana jakość sprawiła, że kilka lat później delegowano go nawet do Moskwy, aby zadowolił podniebienie samego sekretarza generalnego ZSRR Breżniewa.
Na co dzień, szefując w przestronnych pomieszczeniach kuchennych, największej w Wałbrzychu restauracji na parterze hotelu Grunwald, był bardzo kreatywny. Tworzył nowe dania. Przysmaki jak: Kotlet a la Radziwił, Pieczeń po belwedersku, Zraz Sobieskiego oraz parę innych, nie miały sobie równych. Branecki w swojej życiowej aktywności, nie ograniczał się wyłącznie do trenerstwa i kuchni. Na sercu leżała mu przyszłość chłopaków trenujących boks. Większość z nich, jak on kiedyś, pochodziła z biednych rodzin, nie miała zawodu. Szkolił ich na kucharzy i kelnerów. Zapraszał na darmowe posiłki.
– Szefie ktoś do pana – młoda podkuchenna, przerwała Braneckiemu siekanie natki pietruszki.
W pierwszej chwili kucharz nie rozpoznał osobnika w wyświechtanym prochowcu. Przybysz miał lekko obrzękłą, nienaturalnie zaczerwienioną twarz. Spod jego płaszcza wystawały klapy samodziałowej, rozchylonej marynarki. Osobnik miał rozpiętą pod szyją, nie pierwszej świeżości koszulę z rozluźnionym krawatem.
– Nie poznajesz mnie Bolek?
Kucharz dalej się przyglądał postaci o odpychającej powierzchowności.
– Skądś cię znam.
– Waldek Kołodnik. Jestem ojcem Lutka. Nie pamiętasz pierwszego Balu Sportowca? Kiedyś piliśmy gorzałkę. Chyba od boksu szwankuje ci pamięć.
Kucharz odłożył nóż. Wytarł ręce w ścierkę.
– Chodź stąd. Musimy spokojnie pogadać.
Wyprowadzając byłego piłkarza na mroczny korytarz, poczuł od niego zapach wódki. Spod białego fartucha wyciągnął pęk kluczy. Po przejściu kilkunastu metrów otworzył drzwi do ciemnego pomieszczenia. Przekręcił kontakt. Żarówka umieszczona na suficie oświetliła regały. Były zapełnione słojami, dużymi puszkami konserwowych ogórków, szynek i innych, trudno dostępnych w sklepach spożywczych, artykułów. Branecki, spod wielkiego stołu pokrytego zaśniedziałą cynkową blachą, wysunął jeden, potem drugi taboret.
– Siadaj. Wiesz, czemu chciałem, żebyś przyszedł? – zapytał, spoglądając podejrzliwie na mężczyznę, szukającego czegoś wzrokiem na półkach.
– Lutek znowu coś narozrabiał. To jasne – odpowiedział ojciec młodego pięściarza.
– Chłopak ma talent do boksu i silne ciosy z obu rąk. Ale jest nerwowy i słyszałem, że umiejętności wykorzystuje na ulicy.
– Masz Bolek jakieś szkło? – zapytał ojciec Lutka. Z kieszeni płaszcza, wyciągnął ćwiartkę wódki.
– Jestem w pracy. Nie wygłupiaj się.
– Ja też pracuję. Muszę łyknąć, bo się rozlecę – powiedział były piłkarz napiętym głosem. Uderzył w dno butelki i po obłupaniu okruszyn laku, wyjął mały korek.
– Poczekaj coś ci dam, nie będziesz pił jak degenerat. – Poderwał się Branecki. Przeszedł wzdłuż regałów i z dolnej półki wyciągnął tekturowe pudełko. Postawił je na ocynkowanym blacie stołu. Ze słomy zabezpieczającej szklaneczki, wyciągnął nową literatkę i wytarł ją dokładnie w połę fartucha.
– Będziemy pili z jednego kieliszka? – zapytał Kołodnik i nalał do szkła wódkę. Trzęsącą się ręką podniósł kieliszek.
– Twoja praca to chlanie alkoholu? – zapytał Branecki.
– Dokładnie – odpowiedział ojciec Lutka. Z rozchwianego w jego dłoni kieliszka wylało się parę kropel. – Przyszedłem do ciebie niby na wstępną kontrolę. Mamy w PIH–u na ciebie donos. Ponoć karmisz chuliganów i wynosisz reglamentowane artykuły.
Były bokser nagle stężał. Przez głowę przemknęła mu myśl – czy nie walnąć Kołodnika na odlew w pijacką mordę? Potem następna – czy nie złapać go za kołnierz przybrudzonego prochowca i nie wyrzucić na zbity pysk?
– Chyba nie myślisz Bolek, że przyszedłem tu, aby zrobić ci krzywdę? – usłyszał wystraszony głos ex piłkarza. – Nas, ludzi sportu obowiązuje solidarność. Protokolanta uchlałem jak wieprza leży teraz i dogorywa. Chlaliśmy u Kamili, chyba po litrze na głowę… Pamiętasz tą Kamę z dużym cycem? Piłem z nim u niej prawie całą noc, żeby nie miał siły się tu dowlec.
Branecki wyrwał z tekturowego pudełka drugą literatkę. Wydmuchał z niej źdźbła wysuszonej słomy, palcem wygarnął resztki paprochów.
– Nalej mi też – powiedział zdenerwowany.
Kołodnik przekładając kieliszek do drugiej ręki, dzwoniąc drgającą szyjką butelki o brzeg szkła, nalał Braneckiemu wódkę. Przełknęli po pół zawartości literatek. Toastem „na drugą nogę”, ćwiartkę osuszyli do dna. Ojciec bokserskiego talentu, siedząc przygarbiony, zaczerpnął głęboki wdech. Wyprostował się na taborecie, przyjmując swobodną pozycję. Przestały mu się trząść dłonie.
– Moja już sprawa, żeby ci Bolek nie spadł włos z głowy – powiedział zmienionym głosem – spokojnie brzmiącym barytonem.
Patrzącemu na niego przenikliwie trenerowi, wydał się teraz nawet sympatyczny.
– Poczekaj chwilę. Zaraz wrócę.
Branecki opuścił magazyn. Niedługą chwilę po jego powrocie, rozległo się pukanie do drzwi. Pojawił się kelner w czarnym garniturze i białej koszuli z czarną muszką. Na dużej tacy, stała zawiązana w wykrochmaloną ściereczkę, oszroniona półlitrówka wyborowej. Obok wódki była karafka z pomarańczowym sokiem, także talerzyki, zawinięte w serwetki sztućce i półmisek z plastrami mięsa w galarecie w jarzynowym przybraniu. Nie zabrakło pieczywa na przykrytym białą serwetką koszyczku i estetycznie uformowanego masła z listkiem świeżej pietruszki.
Kiedy przełknęli po pierwszym kieliszku z nowo otwartej butelki, mistrz kucharski nałożył na talerz byłego piłkarza dwa plastry schabu z galaretą.
– Przepraszam cię – powiedział Kołodnik. – Zostawię to na później. Jak piję, to nie wpierdalam.
Na chwilę zapadła cisza.
– Pomówmy o twoim synu – przerwał milczenie trener.
Kołodnik opuścił głowę. Patrzył na swój, trzymany w opartej o kolano ręce, pusty kieliszek. Nagle spojrzał przejmująco w oczy Braneckiego. Jakby błagalnie. Przysunął się do trenera syna i złapał go za przedramię.
– Bolek, uwierzysz mi? Może nie jestem dobrym ojcem, ale ożeniłem się z ...wredną suką. Urodziła mi d i a b ł a – wycedził dramatycznym głosem. – Uwierzysz? – podniósł głos do płaczliwej tonacji. – Mój rodzony syn mnie pobił – wygłosił przejmującym głosem. Opuścił głowę – zawył jak ranione zwierzę. – Syn, kurwa, pobił ojca – zawył ponownie i jego wycie przeszło w szlochanie.
Rozdział 60 Zapora do bokserskich laurów
Ani oskarżenia pod adresem własnego syna, ani pijacki lament byłego piłkarza, nie przekonały Braneckiego, by miał zamknąć przed Lutkiem możliwości bokserskiego rozwoju.
Trener, uprawiając boks w młodości, też niejednokrotnie wdawał się w uliczne bójki. Przed wojną mieszkał na Wschodnich Kresach w Równem i tam zakochał się w pięknej Ukraince. Był wtedy w wieku Lutka Kołodnika. Dziewczyna pochodziła z części miasta zamieszkałej przez jej rodaków. Nie znoszący Polaków adoratorzy ślicznej wybranki Bolka, próbowali wybić mu ją z głowy. Na dodatek, drażniący ich swymi zalotami chłopak, mieszkał nieopodal garnizonu polskiej kawalerii. Boks trenował w koszarach u ułanów, w sali gimnastycznej należącej do znienawidzonej przez Ukraińców armii, bowiem polscy kawalerzyści uważani byli przez nich za wojska okupacyjne.
Najsilniejszego z zaczepiających go sąsiadów swojej dziewczyny, obił w zaułku, w pobliżu jej domu. Wtedy paru ukraińskich łobuzów zdecydowało się zniechęcić go do wizyt w ich dzielnicy. Użyli twardszych od pięści Braneckiego argumentów – pałek z bukowego drzewa i kastetów. Raz musiał się ratować ucieczką. Uzbroił się jednak kawałkiem ciężkiego łańcucha i ponowił wizyty. Uwieńczyła je ceremonia ślubna w cerkwi, bo jedynym ustępstwem na rzecz woli rodziców narzeczonej, była jego zmiana wyznania z katolicyzmu na prawosławie. Decydującym jednak atutem, przesądzającym o zaakceptowaniu Polaka na męża, była wiedza jej rodziców o fachu narzeczonego córki. – Był uzdolnionym czeladnikiem, wyuczonym i pracującym u słynnego w Równem mistrza kucharskiego Franciszka Chochlowca.
* * *
Z Lutkiem Kołodnikiem, znalazł się Branecki sam na sam w pomieszczeniu, będącym magazynem sprzętu. Zawołał go tam przed treningiem. Poprosił, aby pomógł mu, z pudła, cuchnącego zgnilizną przepoconej skóry, wyselekcjonować rękawice mogące nadawać się do reperacji.
– Te z porozdzieraną skórą odkładaj na bok. Trzeba je wyrzucić. A te porozpruwane wypełnimy włosiem i damy do zszycia. Nadadzą się do treningów. Dobieraj je parami. Dla oczu ludzi związanych z boksem niektóre z przeglądanych rękawic zawierały czytelne ślady dramatów walk, jakie w nich toczono. Niektóre były pomazane dawno zaschniętą krwią. Na powłoce, zmiękczającej pięść jednej rękawicy, ujrzeli dziurę. Wyraźnie wskazywała przecięcie jej zębami uderzonego boksera. Przez chwilę przeglądali i przekładali rękawice w milczeniu.
– Patrz pan, tu jest swastyka – powiedział Kołodnik, przyglądając się naszywce na przegubie trzymanej rękawicy.
– To nie wiesz? To sprzęt po oficerskiej szkole SS w Strzegomiu.
– Skąd mogłem wiedzieć?
– Lutek, ty masz jakiś zawód? – zapytał znienacka Branecki.
– Właściwie to nie. Chodziłem do szkoły górniczej, ale ryć w węglu mi się nie uśmiecha.
– Nie chciałbyś się uczyć na kelnera? Jesteś postawny chłopak.
– Panie trenerze. Ja jestem za nerwowy. Jak by mi jakiś pijany frajer zaczął grymasić, to bym mu chyba puknął w zęby.
– Z czegoś będziesz musiał kiedyś żyć Lutek. Dobrze mieć jakiś zawód – powiedział trener.
Młody bokser spuścił głowę.
– Na pewno ma pan rację. Myślę o tym nieraz, ale nic mi nie przychodzi do głowy.
* * *
Branecki, w dniu sparingów, stojąc przed szeregiem ubranych w podniszczone dresy bokserów, podjął trudną decyzję. Po znokautowaniu przez Kołodnika Piskory, wicemistrza województwa juniorów w wadze półśredniej, miał dylemat: kogo może narazić na siłę ciosów Lutka? Mistrz Polski juniorów Załomski miał wagę półciężką. Ale obawiał się nawet o niego. Kołodnik był nieobliczalny. Ponadto skończył już dziewiętnaście lat, był już seniorem.
– Dzisiaj puszczę cię z Leszkiem Kapą – wymienił nazwisko silnego pięściarza z pierwszego składu drużyny.
Kapa był świetnym „technikiem”, walczącym z odwrotnej pozycji. Posiadał tytuł dwukrotnego mistrza Dolnego Śląska.
– Dla juniorów jesteś za silny – z nieco zakłopotaną miną tłumaczył synowi piłkarza. – Za mocno bijesz. W seniorach też nie mam dla ciebie nikogo odpowiedniego z twojej wagi – tłumaczył swoje postanowienie.
– Pan we mnie nie wierzy? – zdziwił się Lutek, widząc zatroskaną minę, jakby skazującego go na pięściarską klęskę, trenera.
Sparing groźnego „kopyciarza” – jak w swoim żargonie bokserzy nazywali zawodników obdarzonych paraliżującymi ciosami – z utytułowanym rutyniarzem Kapą, zainteresował wszystkich obecnych na sali. Pięściarze przerwali zaleconą przez trenera rozgrzewkę i obijanie przyrządów. W napięciu otoczyli, „tańczących” przed sobą, sparing partnerów.
Mający świetną pracę nóg, skoncentrowany Kapa, od początku walki „siadł” na Kołodniku. Szachował zabijakę, wysuniętą do przodu prawą pięścią. O zerowym doświadczeniu w walce z mańkutami Lutek, po parunastu sekundach poczuł w głowie wstrząs. Za chwilę następny. W ustach posmakował krew z rozbitej wargi. Próbował wskoczyć i zahaczyć Kapę lewym sierpem, by uruchomić „strzał” z prawej. Niestety nadział się na kontrującą go prawą pięść mistrza Dolnego Śląska. Kapa odrzucał głowę przeciwnika bezpośrednim prawym prostym lub schodząc z linii side stepem, przepuszczał prujące powietrze bomby Lutka. Czasem, przy okazji lokował prawy sierp w uchu albo brodzie wytrąconego z równowagi, coraz głośniej sapiącego przeciwnika. Dwa razy mistrzowi udało się, nad lewą ręką Kołodnika, uderzyć ciosem krzyżowym. Pod koniec rundy „kopyciarz” Lutek zdawał się bezradny. Jego usta były ubabrane krwią. Odruchowo parł do przodu, ale narażało go to tylko na karcące obijanie.
Raz tylko, młodszy bombardier zagroził mistrzowi. Na początku drugiej rundy. Przedtem, w czasie minutowej przerwy, wycierający mu usta z krwi Branecki, dał mu radę.
– Kombinuj coś nogami. Pchasz się i zbierasz po łbie. Spróbuj się cofnąć i kontratakować.
Kapa, widząc oddalonego Lutka, ruszył za nim, by kontrolować dystans. Nagle Kołodnik skoczył do przodu, zaskakując starszego zawodnika serią ciosów. Jedno bardzo mocne uderzenie trafiając w zasłaniającą brodę mistrza rękawicę, rzuciło go w stronę ściany z drewnianymi drabinkami.
– Teraz Lutek! – wrzasnął obecny na sali, kibicujący mu na treningach i fundujący mu rozrywki, syn bogatego cukiernika.
Kolejne sierpy Kołodnika były o milimetry za krótkie. Znowu prąc do przodu, inkasował kontry. Panujący nad przebiegiem walki rutyniarz, przepuszczając ciosy rozpaczy, umazanego krwią Lutka, właściwie go ośmieszał.
– Sapiesz, jakbyś leżał na kobicie – zgryźliwie odezwał się, nielubiący przeciwnika Kapy, senior z wagi średniej.
Nieoczekiwanie, mistrz Dolnego Śląska zaatakował. Po jego ciosie, wywołującym głośne plaśnięcie rękawicy zderzającej się z korpusem Kołodnika. Syn alkoholika - byłego piłkarza - kucnął na parkiecie, potem skulony uklęknął. Cios ulokowany w splocie słonecznym zakończył walkę.
1. Dziewiona to w żargonie więziennym paragraf 259 za napad z rabunkiem. Później zamieniony na dziesionę. Nowszy paragraf za rozboje ma numer 310.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt