Mgły Wolności - Tomasz
Proza » Obyczajowe » Mgły Wolności
A A A

 

 

 

 

 

   

 

Mgły Wolności

                                                              

                                                                                       Nie szukaj we mgle straconej wolności,

                                                                                       Szukaj jej w sobie, to tu ją ukryłeś.

                                                                                       Znajdź ją,

                                                                                       Wolność w miłości, w dawaniu rozkwita.

                                                                                       Jak dasz ją innym, powróci do ciebie.

 

                                                                                      Nie szukaj we mgle straconej wolności,

                                                                                      Szukaj w niej ludzi co wolność stracili,

                                                                                      Stracili wiarę, że w promieniu słońca,

                                                                                      W twojej miłości, odnajdą marzenia.

 

                                                                                       Wiatry potrafią białą mgłę rozgonić,

                                                                                       Lecz mgła nie znika, dalej wciąż wędruje,

                                                                                       Odbiera oczom jasności spojrzenia,

                                                                                       Ukrywa wolność, chowa ją przed nami.

 

                                                                                       Znajdź w sobie siłę, by ją znów odnaleźć,

                                                                                       Dzielić z innymi, święty skarb istnienia.

 

 

 

Szarpana wodą i jego gwałtownymi ruchami lina ocierając się o ostrą krawędź skały rwała się. Dwa sploty już się przetarły i Piotr cztery metry niżej wisiał już tylko na trzech nitkach z francuskim kluczem, by po nabraniu oddechu zanurzyć się pod szalejącą wodę. Musiał dokręcić poluzowane śruby przytrzymujące rurową prądnicę przykręconą do skały wodospadu. Wielka woda po ostatnich deszczach  waląc z wodospadu poluzowała śruby i prądnica niebezpiecznie się odchyliła, grożąc zerwaniem i utratą elektryczności. Dwa metry niżej zbiornik – basen. Mimo lata, woda lodowata. Piotr już ledwie mógł utrzymać klucz w niemal sztywnych rękach. Kolejny splot przetarł się o kamień. Stojący na brzegu basenu Brunet rozpaczliwie ujadał. Za chwilę lina nie wytrzyma gwałtownych szarpnięć Piotra. Był już niemal zahibernowany, ale udało mu się ustawić prądnicę w pionie. Jeszcze dwa zanurzenia. Oddech coraz krótszy i sztywne ręce nie mogą już dokręcić mutry. Wolał nie myśleć jak dostanie się na górę. Nie musiał. Lina pękła, szalejąca woda rzuciła go dwa metry niżej do basenu. Spadająca ze straszliwą siłą wpychała go niemal na dno, gdy ledwie złapał oddech. Urwana lina motała się wokół nóg jak wściekły wąż. To była drugi raz w tym dniu walka o życie, o strzęp oddechu. Jakoś, niesiony wodą wydostał się z pod wodospadu. Chwila koncentracji i uczepił się kamiennego brzegu. Strumień przelewał się przez plecy przyciskając go do skały, ale chcąc go porwać pomagał wydostać się na brzeg. Wygrzebywał się. Brunet rzucił się z pomocą wylizując mu mokrą twarz. Nie było mowy o wstaniu, na kolanach, centymetr po centymetrze uciekał od szalejącej wody. Gdy wreszcie wdrapał się na suchy kawałek trawy, padł. Prychając wodą z nosa, kaszląc, turlał się po opadającej murawie. Urwana lina owijała się wokół nóg. Brunet w szaleńczej zabawie szarpał zaciskając mu ją na nogach. Rozłożył ręce by się zatrzymać. Był skostniały. Wylądował na niższym tarasie w suchej trawie. Leżał. Ale powoli do rąk i całego ciała wracało życie,  o dziwo mózg się nie zamroził i teraz z kaskadą śmiechu uzmysłowił mu własną głupotę. Śmiechu, trudno było to nazwać śmiechem, charkotu wypluwanej wody, prychania, ale dusił się radością. Tą wypływającą z własnej głupoty z nabijania się z siebie. Powinien poczekać na powrót Wołodi z Ukrainy, ale nie, zawsze tak postępował „zosia samosia”, „czarowanie, zaklinanie rzeczywistości”. Otrzeźwienie było gwałtowne, jak kubeł zimnej wody. Mógł tak się zachowywać kiedy odpowiadał sam za siebie, a nie teraz gdy Wiktor postawił go tak wysoko, stał się odpowiedzialny i za Mulino i za Fundację. Zwłaszcza w tej chwili gdy Wiktor wylądował w szpitalu. Przyszła pora by dorosnąć.

Powoli, najpierw na kolana. Jeszcze zgrabiałe ręce nie mogły poodpinać uprzęży z zerwaną liną. Wreszcie się udało. Kręcił mokrą bransoletką raniąc przegub ręki. Przypomniał sobie, że ma być w szpitalu. Ordynator już na pewno zna wyniki badania. Strzaskany zegarek zatrzymał czas. Ostatkiem sił wspinał się po stromej ścieżce. Trudno było pościągać mokre ubranie. Przebrał się, wskoczył do samochodu. Minął Dwór,  teraz pusty, bez Wiktora. Zjechał stromą drogą na folwark. Udało mu się zadzwonić by osiodłali Motyla. Galopem ruszył w stronę szpitala.

Mijając recepcje szpitala pomachał dziewczynom, wybiegły i  przesłały całusy. W stajni przywitali i jego, ale bardziej Motyla z entuzjazmem.  -  Wspaniale ułożony, nasze konie są dużo niższe, galop Motyla to naprawdę galop, marzy się pogalopować w terenie.  -  Piotr powiedział, że to całkiem możliwe. Muszą się kiedyś umówić. Dzięki temu, że szpital prowadził hipoterapię, mógł tu przyjeżdżać konno.

Ordynator był w gabinecie, był poważny, zagryzał wargi.

    -   Nareszcie mamy jakąś wiedzę. Wiedzę o, jak spodziewaliśmy się, dwóch guzach. Mówię o mózgu, ten w płucach od dawna znamy. Panie Piotrze, będę szczery, nie jest dobrze. Prezes Stadnicki jest totalnie osłabiony, głównie przez raka piersi. W tym stanie operacja jest wykluczona, zbyt duże ryzyko. Rak w lewej półkuli stale rośnie powodując zwiększanie ciśnienia wewnątrz czaszkowego. To coraz większe bóle, ataki padaczki, niedowłady prawej strony, ten w prawej jest mniejszy, to przerzut, ale też zwiększa ciśnienie. O wypisie nie ma mowy, bo nawet z dziesięcioma pielęgniarkami nie dacie rady. My możemy jedynie starać się zatrzymać proces. Mówię starać się, bez badania histopatologicznego nie dobierzemy perfekcyjnie leków.

 

    -   To jest biopsja, czyli wiercenie czaszki, tak?

    -   Minimum, prosi się o otwarcie czaszki.

    -   Panie doktorze na wiele rzeczy mogę namówić prezesa, ale zastrzegł „na grzebanie w mojej głowie nigdy się nie zgodzę”.  A ja wiem, że nawet nie mam co próbować. Niech pan szczerze powie, czy zostało tylko oczekiwanie na śmierć, tyle że z próbą zmniejszenia bólu?

 

Ordynator wstał, podszedł do okna, po długiej chwili podszedł do Piotra.   -    Z moją wiedzą na dziś i myślę wiedzą światową…niestety tak. Czy chce pan to powiedzieć panu Wiktorowi?

 

    -   Trudna decyzja, szczerze sobie wszystko mówimy, ale wyrok śmierci…chyba powiem tylko część prawdy.

    -   Myślę że to słuszna decyzja. My też zastosujemy się do niej.

 

 

Szedł szpitalnym korytarzem rozmyślając ile powiedzieć Wiktorowi. Zapukał, cisza. Cicho wszedł. Wiktor leżał z podłączoną kroplówką i chyba spał, albo udawał, że śpi. Chciał się cicho wycofać gdy ten się odezwał.

-   Piotr, wiem że chcesz powiedzieć o wynikach badania. Zostaw to do jutra, dziś nie mam siły. Przynieś też papiery o których ci mówiłem. Do jutra. 

 

 

 

 

                                                               

 

 

Wiktora i Irinę Stadnickich poznał przed laty. Lata siedemdziesiąte. Wygrał prestiżowe regaty i jakimś cudem dostał paszport dzięki poparciu prezesa telewizji składając scenariusz na film „Podróż na Itakę”. Ten rejs miał być dokumentacją. Czarteruje polski jacht stojący w Fiumicino obok lotniska Leonardo da Vinci. Piotr niemal od dziecka, w lecie żeglował a w zimie jeździł na nartach. Gdy tylko wypłynęli z kanału i postawili żagle, złapali południowy wiatr, stał się innym człowiekiem, poczuł wolność. Jedynie żagle i narty dawały mu to poczucie, czyściły głowę z zagmatwań codziennego życia. Wzięli kurs na Korsykę. Yacht był piękny, byli tylko w czwórkę, a był przygotowany na sześcio osobową załogę. Znali się od lat, Krzysztof  i jego żona Kasia i żona Piotra Maja. Krzysztof był scenografem Piotra. Często razem żeglowali na mazurach, ale Piotr nie przewidział, że nie ma pojęcia o morskim pływaniu i nawigacji. Sam kilkakrotnie żeglował po Adriatyku w Chorwacji. Bonifacio,  niesamowite wejście do portu gigantycznym korytarzem jak norweskie fiordy. Stali w porcie dwa dni i na trzeci popłynęli na Sardynię i stanęli na kotwicy w zatoce Porto Rafael. To uroczy porcik założony przez Rafaela, ekscentrycznego Włocha,  który potrafił tu ściągnąć światową śmietankę sprzedając im działki i pomagając przy budowie. Potrafił dbać o styl. Były to domy przypominające greckie domy na wyspach, ale nie biel z niebieskim, a różowe, z różu mielonych miejscowych kamieni. Zwiedziliśmy miasteczko z uroczym kościołem, i kilkoma ekskluzywnymi sklepami. Obiad na jachcie. Przepyszne krewetki, sałata i tagliatele. I niezłe wino z francuskiej Korsyki z Maddaleny.

Jeszcze siedzieliśmy przy stole gdy podpłynęła mała motorówka.

    -   Hej rodacy, pierwszy raz tu widzę polską flagę, musiałem Was odwiedzić.

    -   Krzysztof, pomórz panu.

Sprawnie wyskoczył z motorówki. Niewysoki, blondyn krótko ostrzyżony, niebieskie oczy i szeroki uśmiech.

    -   Piękne Panie, rączki całuję. Wiktor Stadnicki.

   Piotr uścisnął silna rękę i z rozbawieniem obserwował szarm niespodziewanego gościa. Obie panie były rozbawione ale i lekko zdziwione. Za młode by to pamiętać, mogły jedynie to widzieć w Kabarecie Starszych Panów i dlatego to bawiło.

 

    -   Spadacie mi jak z nieba, dziś mam otwarcie domu. Będą wszyscy sąsiedzi. Czy mogę powiedzieć, że przypłynęliście specjalnie z Polski?

    -   Oczywiście, bo to prawda. Planowaliśmy to od tygodnia.  – Piotr rozbawiony nalewał kolejne wino.

    -   Cieszę się, zapraszam na siódmą. -  Wytłumaczył drogę i wskoczył do swojej łódki.

 

Trafiliśmy bez trudu. Dom był niesamowity. Jak pszczeli plaster miodu przyczepiony do skał, opadających ku morzu. Każde pomieszczenie na innym poziomie. Wiktor kupił  skalisty teren i musiał ścinać, niwelować skały by móc na nich usadowić dom. W stronę zatoki schodziły kolejne pomieszczenia i wycięte w skale schody. Widok był bajeczny, lazurowego morza i kolorów kwitnących krzewów blisko brzegu. Niesamowita fantazja i niewyobrażalna praca. Taki był Wiktor. Fantazja połączona z uporem,  umiejętnością doboru fachowców.

Górny poziom to trzy pomieszczenia. Z małego holu wejście do kuchni połączonej z jadalnią. Tu na stołach stały kieliszki, tace z crostini, bruschette z różnymi pastami, sery. Obok bateria butelek, głównie wina, ale i innych alkoholi. My przynieśliśmy „Wyborową’. Po domu zwiedzając krążyło kilkanaście osób. Wiktor nas przedstawiał, pokazując przez okno nasz jacht i z dumą zwracał uwagę na Polską banderę. Dominował język angielski. W centrum uwagi było zwiedzanie domu, ale my z naszą podróżą z Polski, też byliśmy atrakcją. Goście nie omijali baru. My też. A kłamstwa o podróży z Polski stawały się coraz barwniejsze.

Piotr stał przy barze, gdy w drzwiach stanęła wysoka, ładna blondynka. Wyraźnie znała dom. Nie zaczęła od zwiedzania, a od baru.

-   Wyborowa.  It’s great. I like it. – Podniosła butelkę jak dobrą znajomą.

  • It is strong alcohol, from Poland. – Piotr zaproponował - pour you? But is worm.

    -   Chyba Pan jest Polakiem. Angole nie mrożą wódki. Z tego jachtu?

    -   O, mamy nareszcie Polkę...

    -   Raczej Rosjankę, Irina Gorczakow. Piękny jacht.

    -   Niestety nie mój, Piotr Tyczyński. Pan Wiktor nas zaprosił.

    -   Rzadko tu mamy Polaków, cieszę się, nareszcie się napijemy po słowiańsku.

    -   Z rozbijaniem kieliszków?

    -   Nie, wolę zawody – kto dłużej wytrzyma.

    -   Dłużej....?

    -   Nim spadnie z krzesła.

 

Kilka lat później dowiedział się jakie miała na myśli „zawody”. Angielskie tabloidy opisały jej „zawody” z Orsonem Wellsem w angielskim barze w Londynie. Wells padł, a ona samodzielnie wyszła z baru i wsiadła do samochodu. Była dumna z swojej mocnej głowy i do śmierci piła od samego rana.

O zmroku towarzystwo się rozeszło. Zostali tylko piękna Irina i Piotr z załogą. Już chcieli się żegnać, ale Wiktor załadował do kosza wino i zdecydował, że wszyscy idą na jacht.

-   Nareszcie mam tu kawałek Polski, bez UB, pozwólcie mi chociaż to powąchać.

Zeszli kamiennymi schodami do przystani. Ponton był za mały dla całej szóstki.

-   Musimy na dwie raty, Proszę, Wiktor, Irina, Joanna. Krzysztof wrócisz po nas.

Irina, powoli jak w klasycznym striptizie zdejmowała bluzkę, zsuwała spódnicę.

-   Inny pomysł. Pływackie zawody. Kto pierwszy na jachcie zdobywa pół litra.

Wszyscy już byli dobrze rozbawieni, ale ani Maja, ani Joanna nie kwapiły się do rozbierania. Wyzwaniu musiał sprostać Piotr. Wiktor dał sygnał startu i popłynęli. Nie miał żadnych szans. Irina już na starcie go wyprzedziła.. Z planowanej jednej nocy, zrobiły się trzy. Motorem bankietów i na jachcie i u Wiktora była Irina. Miała dom niedaleko Wiktora. Żona bogatego Anglika, który tu rzadko przyjeżdżał. Z Wiktorem łączyło ich nie tylko sąsiedztwo, ale coś więcej.  Barek na jachcie już się wyczerpał, ale Wiktor dostarczył kartony wspaniałych win. Odpłynęli.

 

 

                                                             

 

Piotr z Wiktorem przez rok korespondowali, poznawali się i mimo różnicy wieku coraz bardziej zbliżali się do siebie. Poznawali swoje historie. Wiktora była fascynująca. Pięknie, tak prosto o tym pisał. Jeden z ostatnich żyjących uratowanych z kaźni Starobielska. Gehenna sowieckich gułagów. Tworzenie armii Andersa. Persja, Egipt, kampania Włoska, by zakończyć śmiertelnymi poparzeniami pod Monte Casino, niemal cudem odratowany.  Kończy jako rotmistrz XV pułku ułanów, przybocznego pułku Andersa. Listy układały się w scenariusz i istniała jeszcze możliwość nagrania wspomnień Wiktora. Piotr w naiwności biegał od redakcji do redakcji, chcąc kogokolwiek w telewizji zainteresować tematem. Nie był to jeszcze czas na filmy o Katyniu. Nie tylko odrzucali temat, ale co życzliwsi ostrzegali by lepiej schował scenariusz do szuflady a jeszcze lepiej spalił.

Był to niezwykły czas. Rok 1978. Rok wyboru Papieża Polaka. Po latach brutalnie tłumionych protestów, Poznania, Trójmiasta, Radomia, Ursusa... teraz protest przybierał inne formy. 11 stycznia powstaje Towarzystwo Kursów Naukowych, i już  12 lutego milicja brutalnie rozpędza  zgromadzonych na wykładzie Adama Michnika. 29 kwietnia  powstaje Komitet Założycielski Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża, a 14 listopada pierwsze zebranie konwersatorium Doświadczenie i Przyszłość. Rok wcześniej zawiązał się Komitet Obrony Robotników. Ferment narasta. Coraz liczniej opozycję wspierają intelektualiści, artyści, naukowcy.

Telewizja nie dopuszcza na swoje podwórko nawet myśli o opozycji.

Piotra zdumiała reakcja naczelnego Dziennika Telewizyjnego redaktora Cześnina. Akurat tego dnia, 16 października 1978 przygotowywał materiał do głównego wydania dziennika o Wandzie Rutkiewicz, która tego dnia  zdobywa Mount Everest. Dalekopisy wypluwają tysiące informacji agencyjnych z całego świata. Musiał je śledzić. Wiadomo już było, że Everest jest zdobyty, pierwsza Europejka na szczycie. Teraz ważne były informacje o zejściu. To ciekawe, o zdobyciu szczytu wszyscy pisali. O zejściu musiał wyszukiwać strzępków informacji. Miał jeszcze kilka godzin do 19.30 by ten materiał miał  optymistyczną pointę. Ale Agencje już „złapały” inny gorący temat. Konklawe, wybór Papieża. Nic na ten temat nie wiedział, ale powoli dowiadywał się: Jan Paweł I zmarł nagle po 33 dniach pontyfikatu 28 września. Pojawiają się dziwne sugestie przyczyny śmierci. Papież ledwie dotknął niejasnych interesów Banku Watykańskiego i jego powiązań z mafią.

Piotr pierwszy raz miał taką możliwość by na bieżąco śledzić wiadomości z całego świata, nie cenzurowane! Konklawe weszło w centrum uwagi przy szóstym z „czarnym dymem” głosowaniu. Ale ósme głosowanie z „białym dymem” zajęło wszystkie dalekopisy. Kardynałowie dokonali wyboru. Zostało tylko oczekiwać KOGO. Piotra tak to wciągnęło, że niemal zapomniał na jaką wiadomość czeka. W sali obok kilka monitorów różnych stacji, wybrał RAI UNO i włączył dźwięk akurat w momencie gdy w lodżii nad portalem Bazyliki pojawił się Purpurat. Zebrane na placu tłumy zamarły. Była 18.16. ...Habemus papa... burza oklasków...dominum,...dramatyczna pauza... dominum Carolum.... cardinale Wojtyła.  Piotra zamurowało. Polak, krakowski kardynał papieżem? Niewiarygodne! Nie ma czasu, czy ktoś już o tym wie? Pobiegł do naczelnego, wbiegł bez pukania.

    -   Krakowski kardynał Wojtyła  został papieżem!

    -   O Jezu... wyjęczał naczelny...co ja mam z tym zrobić. Dzwonię do KC niech oni decydują czy to dawać.

    -   Oszalał Pan, zostało pół godziny na przygotowanie materiału. To jest sensacja! A Pan nie wie co z tym zrobić?

    -   Nie wtrącaj się i wyjdź natychmiast.

 

W efekcie krótka, sucha wiadomość ukazała się na końcu dziennika. O Wandzie Rutkiewicz poszedł cały długi materiał.

Ta chwila, Habemus papa, miała zmienić świat a najbardziej Polskę. Gdy w pół roku później, ku przerażeniu Breżniewa i polskich władz papież przyjeżdża do Polski, budzi Polskę. Wywołuje tak niesamowity entuzjazm i nadzieję, gromadzi milionowe tłumy na spotkaniach, trasach przejazdu. Już pierwszego dnia na placu Zwycięstwa, porywa zgromadzone tłumy homilią.

Wołam, ja, syn polskiej ziemi...Niech zstąpi Duch Twój! Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi, Tej ziemi. Te zdania stały się rok później niemal pierwszymi hasłami wybuchającej Solidarności. Potrafił porwać cały naród, dać nadzieję Wolności.

Tamto spotkanie z naczelnym Dziennika Telewizyjnego w dniu wyboru papieża i teraz, gdy słyszał zalecenia dla kamerzystów, realizatorów by nie pokazywać tłumów, pokazać pielgrzymkę jak samotną wycieczkę Karola Wojtyły do ojczyzny, to właściwie dopiero to uświadomiło mu, tak naprawdę, że pracuje w PROPAGNDZIE.

W pierwszych dniach maja Piotra wzywa jego naczelny.

-   Prezes Szczepański podpisał z RAI umowę o wymianie stypendialnej Polsko – Włoskiej. Nasza redakcja dostała jedno dwumiesięczne stypendium. Wiem, że kochasz Włochy i trochę je znasz. Składam ci propozycję „nie do odrzucenia”. Co ty na to?

Piotra zatkało. Dwa miesiące w jego ukochanych Włoszech. To cud!

    -   Czy mam Ci odpowiedzieć natychmiast?

    -   A co masz wątpliwości? Mam wielu chętnych, może bardziej odpowiednich. Nie biegają po całej telewizji z jakimiś głupimi scenariuszami.

    -   Chciałem się tylko naradzić z Mają.

    -   Ucz się ode mnie. Żony nie są od pytania ich o zdanie. Maję zostaw mnie ja z nią to załatwię. Dobrze jej zrobi jak odpocznie od Ciebie i Twoich szaleńczych pomysłów. Może bardziej przyłoży się do pracy. No więc jak?

    -   Zgoda dziękuję. Kiedy mam jechać?

    -   Za dwa tygodnie. Zawiadamiam nasze biuro paszportowe. Chyba masz paszport?

    -   Byłem niedawno w Anglii po zespół Ten CC.

    -   O.K. Gratuluje.

 

To najpiękniejsza pora roku we Włoszech. Wszystko kwitnie, ominie go już pewnie żółć forsycji i mimoz, ale trafi na czerwień maków, fiolet irysów i czystą zieleń wiosny.

Natychmiast napisał do Wiktora, a ten od razu oddzwonił.

    -   Piotr to wspaniale, cieszymy się. Naturalnie zamieszkasz u nas.

    -   U nas?...Pogodziłeś się z Gildą?

    -   Nie, mieszkamy razem z Iriną. Piękne mieszkanie nad Hiszpańskimi Schodami.

Piotr nie znał Gildy, żony Wiktora. Wiedział o niej tylko z opowieści i listów Wiktora. Sycylijska piękność, zdolna rzeźbiarka. Razem z Sophią Loren, Lucią Bose startowały we Włoskim finale konkursu piękności. Żyli w separacji. Wiktor kiedyś stwierdził : ” z Sycylijką nie da się żyć, one żyją zazdrością, zatrują cię nią, zaduszą”.

Maja nie była Sycylijką, ale scenę zazdrości, po usłyszeniu o stypendium odegrała z właściwą sobie swadą. Wzbudzała się coraz bardziej. I nie była to zazdrość męsko – damska, a zawodowa. Walka o pozycję w redakcji, w całej telewizji.

-...Pupilek Prezesa, naczelnego. Jak ty to robisz, że cię wszyscy kochają? Dlaczego nie JA! To ja się znam na Włoszech. To ja kończyłam historię sztuki. To JA o Włoszech wiem sto razy więcej od Ciebie, a wysyłają Ciebie.

Maja była zwykłym redaktorem, dziennikarzem, z biurkiem w sześcio osobowym pokoju. Raz na jakiś czas robiła jakiś materiał. Dochrapała się cyklicznego programu o Polonii i na jego realizację wyjeżdżała za granicę. Ale stale było jej mało. Przerosty ambicji. Piotr poznawał telewizję „od dolnych szczebli”, kamerzysta, realizator, reżyser, redaktor.  Był rozchwytywany. Każde większe przedsięwzięcie nie mogło się obyć bez niego. Po prostu miał talent i umiał go wykorzystać. To on wybierał programy, a nie musiał się o nie starać.

Doskonale znał teatr zazdrości Mai i wiedział, ze już czas by wjechała na jego rodzinę. Tego nie lubił. Sam miał z tym mieszane uczucia.

    -   Dumna z ciebie Mama, święta, opozycja, KOR. Ale tak jakoś dziwnie zapomina, że ogłupiasz ten naród propagandą. Stale jest przeciwko, ale tu synek jest wspaniały. Wszystko można sobie wytłumaczyć. PROPGANDA SUKCESU. To Ty to budujesz. Oszustwo ze scenariuszem o Katyniu. Wiedziałeś , że to pic. Że nikt tego nie kupi....

    -   Zamknij się, pożera Cię ambicja. I zostaw moją rodzinę w spokoju.

 

Piotr słabo protestował. Znał ten scenariusz. Wiedział, że Maja wściekając się, gromadzi adrenalinę, która potem zaprocentuje w łóżku, w seksie, w wspaniałej inwencji zabawy. Wściekłość czyniła z niej cudowne zwierze z nieprawdopodobną energią i inwencją. Z damy potrafiła się zmienić w lubieżną kotkę.

Rano już był spokój. Leniwe przeciąganie się.

    -   Kiedy wyjeżdżasz?

    -   Za dwa tygodnie.

    -   I co, mam tu w celibacie siedzieć dwa miesiące? Chyba zgłupiałeś.

    -   Spróbuje Cię ściągnąć. Może mi się uda.

    -   Lepiej się postaraj bo...kto...wie...

 

Przez dwa tygodnie Piotr nie miał czasu na sen. Musiał wykończyć rozpoczęte programy. Noce spędzał na montażu, a w ciągu dnia w studio. Na cztery dni przed wyjazdem wezwało go Telewizyjne Biuro Paszportowe by odebrał paszport i bilet. Wiedział czego może się spodziewać, smutnego faceta który go będzie pouczał jak ma się zachowywać we Włoszech. Nie omylił się, ale ten facet był wyjątkowo tępy i nie miał pojęcia po co Piotr jedzie do Włoch.

    -   Nie wolno się Panu kontaktować z dziennikarzami, w kontaktach z Polonią musi Pan uważać i będziemy zadowoleni z Pana sprawozdania o nastrojach wśród Polonii....

    -   Chwileczkę, Pan chyba nie wie po co ja tam jadę. Prezes wysyła mnie na stypendium do Włoskiej Telewizji. I co mam sobie zasznurować usta?

    -   Niech Pan nie kpi. Moim obowiązkiem jest Pana przestrzec i nie będzie mi tu Pan zwracał uwagi...

 

Miał pierwszy raz komfortową sytuację, czuł się pewnie i mógł palanta mieć w nosie.

    -   Mógłby Pan w przyszłości do takiej rozmowy lepiej się przygotować i trochę się wysilić by poznać cel wyjazdu. Żegnam Pana.

    -   Chwileczkę, jeszcze nie skończyłem...

    -   Ale ja już skończyłem.

 

Nie miał czasu, by pochylić się nad nastrojami Mai i dlatego chciał zrobić w wieczór przed wyjazdem kolację z szampanem, ale Maja miała nagranie. Wróciła wściekła późno, coś jej nie wyszło. Tak, że w efekcie właściwie się nie pożegnali.

 

Przy bramce wyjściowej na Fiumicino rzeczywiście czekał Wiktor. Obaj się cieszyli. Wymiana listów bardzo ich zbliżyła. Wiktor nie chciał słyszeć gdy Piotr się uparł by zamieszkać w hotelu.

-   Wiem, pisałeś o tym hotelu, ale u nas będzie weselej. Irina mnie zabije jeśli Cię nie przywiozę. Upierasz się jak muł.

Wjechali na obwodnice Rzymu. Otwarte szyby pozwalały delektować się ciepłym pachnącym ziołami południowym podmuchem. Piotr chciał pomilczeć, ale musiał Wiktorowi przedstawić poważne argumenty wyboru hotelu. Tak serdecznie zapraszali, że coraz trudniej było odmawiać.

    -   Za długo żyjesz w wolnym kraju by to zrozumieć. Jak zawsze, przed wyjazdem „na zachód”, miałem ubeckie rekolekcje. Jak zawsze to samo, uważać na Polonię, dziennikarzy itd. Jak Ci pisałem z Twoich listów spisałem scenariusz i z nim biegałem. Tylko pukali się w głowę, ale stali się czujni...

    -   Ale z Ciebie naiwniak! Może jeszcze podałeś moje nazwisko.

    -   No taki głupi to ja już nie jestem.

     -   I co myślisz, że się nie domyślili o kogo chodzi? Zapominasz, że ja wychowałem się  „Na tej nieludzkiej ziemi”, w tym zniewolonym kraju. Nie pisałem Ci, miałem już polską wizę, mieliśmy z Gildą jechać. Chciałem jej pokazać Polskę. Mieliśmy już nawet bilety. O tych planach dowiedział się mój były dowódca płk. Bieliński i wybił mi to z głowy. Moją mamę wezwano na UB i przez kilka godzin maglowano – dlaczego syn nie przyjechał.

    -Smutne, ale prawdziwe. Teraz chyba rozumiesz. Od razu by wiedzieli gdzie mieszkam. Już pewnie „smutny” z ambasady sprawdził czy zameldowałem się w hotelu. A poza tym to niezły hotel „Gulio Cezare”. I mam tam otwarty rachunek. Płaci RAI. Zapraszam, pewnie już się chłodzi szampan.

    -   Zgoda, będziemy się u Ciebie stołować. Może RAI ma lepszą kuchnię niż programy.  Coraz częściej udaje mi się zapominać o tym systemie.

 

Zjechali z obwodnicy na Via Flaminia. Jeszcze niechlujne przedmieścia, ale już tuż tuż...

-   Wiktor przejedź przez Piazza Popolo, kawałek dalej, ale chcę się nacieszyć.

Z placu mostem Margherity przejechali przez Tybr, by po chwili stanąć przed hotelem. Hotel był sympatyczny. Nie z tych wielkich z blichtrem, a przypominający pensjonat. W dobrym stylu meble w sali restauracji. Wiktor czuł się jak gospodarz. Zarządził schłodzenie szampana  -Dom Perignon rocznik...Piotr nie dosłyszał, musiał osłuchać się z włoskim. Poszli na piętro do pokoju. Okna wychodziły na ulicę G.Cezare. Wiktor poprosił o zmianę, od strony ogrodu. Bez problemu dostali dużo lepszy pokój.

    -   Wiesz, pomijając te ubeckie śledzenia, może to lepszy pomysł. Nie będziemy Ci siedzieć na głowie, Irina nie wpędzi Cię w alkoholizm, a do siebie mamy piękny spacer.

    -   Tylko jak mówisz trzeba pokonać schody i to Hiszpańskie, najdłuższe w Europie .

    -   Przy Metrze są ruchome schody. Zadzwonię po Irinę, nie może się już doczekać.

    -   Czym tu przyjedzie?

    -   Uwielbia skuter, a jak usłyszy o szampanie...

 

Z Iriną był większy problem. Nie mogła zrozumieć tych, jak nazywała „ ubeckich pierdół”. Jako mała dziewczynka uciekała z matką z Rosji. Brylowała jako „dobrze urodzona kniazini” na zachodzie. Nie istniały dla niej żadne zagrożenia czuła się wolna i pomagał jej w tym alkohol. Gdy ją spytałem skąd zna takie słowa...

    -   Wiktor na  budowie zatrudnił Polaka. To był jego ulubiony „przerywnik”. Spodobał mi się, jest taki ...jędrny.

     -   Racja. To ciekawe. Ale Irina, czy mogę tu zostać?

    -   Nie ma mowy, kolacja już jest niemal gotowa. Masz pokój z widokiem na kopułę Berniniego. Do łóżka grzanki, kawa i jajka po wiedeńsku i ....schłodzone białe...

    -   Irina, jesteś wspaniała. To moje marzenie, ale niech Ci wytłumaczy Wiktor... Ale, ale co do dzisiejszej kolacji, zrozum, zawsze z pasją, ale dziś jestem trup. Po tych trzech kieliszkach – pijany. Przez ostatnie tygodnie  nie zmrużyłem oka, harowałem.

    -   Fakt, wyglądasz jakbyś wyszedł z Gułagu...

    -   Te wasze gułagi, wspomnienia, zacznijcie żyć...

    -   Irina, widzisz jaki jest wykończony, dajmy mu odpocząć. Zwłaszcza, że pojutrze otwarcie FABRYKI, musisz zrobić reportaż.

    -   Jaka fabryka? Co ty znów kombinujesz?

 

Do stolika podszedł kelner z rachunkiem, do Piotra, ten przerażony odruchowo sięgnął do kieszeni, pustej kieszeni. Wiktor go wybawił...

-   Podpisz, tu teraz  będziesz płacił swoim podpisem.

                                                                      

 

Reportażu nie zamierzał robić, ale na otwarcie pojechał. Jechali koło godziny. Wiktor cały czas rozmawiał przez zainstalowany w samochodzie radio telefon, a Irina była dziwnie cicha. Podjechali pod bramę, która natychmiast się otworzyła. Duży teren, dwie okazałe hale. Pod daszkami wiat dostawcze samochody z logo ACQUA POL. Wiktor był rozpędzony i natychmiast pobiegł do pierwszej hali. Dotąd się nie przyznali ale była to „fabryka” wody mineralnej. Sterylnie czysta hala, załoga w białych kombinezonach. Kłębowisko rur i warczących pomp. Tysiące czekających plastikowych butelek z logo ACQUA POL. Metalowe schody na piętro, gdzie na antresoli mieściły się biura, laboratorium, i Bóg wie co. Niewiadomo na czym miało polegać otwarcie fabryki. Piotr znał tylko Polskie otwarcia, przecinanie wstęgi, okrzyki Hura i coś powinno ruszyć. Tu chyba woda powinna wlać się do butelki. Ale nic się nie wlewało a ludzie coraz bardziej nerwowo biegali  po hali. Obserwował to z antresoli. Wiktor miotał się po hali, biegając od maszyny do stanowiska sterowania systemem na którym migotało coraz więcej czerwonych światełek i ostrzegawczych dzwonków. Coś wyraźnie nawalało. Piotra dziwiła nieobecność Marko, włoskiego wspólnika, którego Wiktor mu przedstawił. Przy pulpicie sterowniczym tłoczyła się niemal cała załoga. Wyrwał się  stamtąd Wiktor i wbiegł na antresolę. Trzasnęły drzwi DYREKCJI. Piotr podszedł bliżej. To tu się ukrył Marko. Szmery rozmowy. Coraz wyższe tony narastały by wybuchnąć krzykiem. Jak w dobrze skomponowanej symfonii. Krzyki kłótni już przedarły się przez drzwi i uciszyły gwar na dole hali. Szarpnięte drzwi wyrzuciły purpurowego Marko, po chwili pojawił się śmiertelnie blady i niebezpiecznie spokojny Wiktor. Cisza była przerażająca, spotęgowana ostrzegawczymi buczkami i dzwonkami.

Wracali w ciszy. Piotra ucieszyło, że Wiktor wybrał inną drogę. Wjechali do Rzymu Via Appia Antica. Piniowa aleja z wielkimi bramami wystawnych rezydencji. Pachniało lasem i ziołami.  Wiktor odezwał się dopiero gdy minęli bramę San Sebastiano.

 

    -   Że ja tego nie zauważyłem...

    -   Czego?  – Spytała Irina.

    -   Dziwnego zachowania Marko. Dopiero dzisiaj się przyznał. Głupiec, dlaczego mi nie powiedział?  - Irina była już zła, nie znosiła jak czegoś nie mogła zrozumieć.

    -   Powiesz wreszcie co tu się dzieje?

    -   Teraz już nic się nie dzieje, już się stało. – Piotr nie wytrzymał.

    -   Co, wspólnik Marko cię wykiwał?

    -   Gorzej, jego tak samo załatwili jak mnie, wpakowaliśmy nasze ciężko zarobione miliony dolarów w błoto, teraz  to widzę , dosłownie w błoto.

    -   Mów wreszcie jak człowiek, bo mnie tu szlak trafi. – Irina waliła pięściami  w fotel Wiktora.

    -   Uspokój się, myślisz, że ja coś z tego rozumiem. Dziś Marko się przyznał, że już w kilka tygodni po rozpoczęciu wiercenia studni zjawili się jacyś osobnicy, on twierdzi że mafia i zażądali przyjęcia ich do spółki. Z takim samym udziałem jak my, tylko oni nie wnoszą żadnych pieniędzy. Spławił ich, ale na krótko. Coraz częściej się zjawiali i coraz groźniej straszyli. Gdy portierowi zakazał otwierać im bramę, ten oznajmił, że tego nie zrobi bo „życie mu miłe”. Zaczął drążyć sprawę i dowiedział się, że niemal cała produkcja wody jest w rękach mafii. Że jeśli nie zgodzimy się na ich propozycję to albo spalą zakład, albo  odetną wodę z naszej studni.

    -   Jak mogą to zrobić?

    -    Nie wiem jak ale właśnie dziś to zrobili. Jestem tylko wściekły, że Marko mi o tym nie powiedział, jego argument to :”chroniłem Cię, jesteś w gorącej wodzie kąpany i nie wiadomo co byś im zrobił, bałem się”. Pewnie nakopał bym im w...

 

Piotr patrzył z podziwem na Wiktora. Chwila wściekłości na Marko, a potem cisza i skupienie, teraz chłodna opowieść. A tu chodzi o miliony, to było ponad jego pojmowanie. Obudził się w nim dziennikarz. Mijane Koloseum, forum Romanum, Piazza Venezia, przestały mieć znaczenie.

    -   Co teraz zrobicie?

    -   Tu już chyba nic nie można zrobić, za późno. Czas  na negocjacje minął. Zabrali nam wodę, zostawili błoto. Pozostaje tylko się upić, jeszcze nigdy nie straciłem dwóch milionów dolarów. To chyba niezły powód.  – Irina przytaknęła.

    -   Nareszcie mówisz z sensem.

 

Ich mieszkanie było piękne, z dobrymi antykami i widokami na dachy domów wzdłuż wąskich uliczek miedzy Piazza di Spagna  a via del Corso. Wiktor nagle sobie przypomniał, że niemal cały alkohol wywiózł do „fabryki” na bankiet otwarcia. Naturalnie „niemal”. Z zamrażarki wyłowił Wyborową. Irina błyskawicznie zrobiła bruscetty. Już w krótkim czasie byli rozluźnieni. Gdy Piotr chciał drążyć sprawę wody, Wiktor tylko warknął.

 

    -   Zostaw, dzisiejszy wieczór to stypa po interesie. Katastrofy trzeba świętować, a nie płakać. Gdy wiozłem cię z lotniska stwierdziłeś, że tu we Włoszech czujesz się wolny. Zrozumiałem. Ale dziś masz mały przykład jak wszędzie i wszyscy mogą szarpać twoją wolność. Jak sam jej w sobie nie zbudujesz, nie znajdziesz jej nigdzie.

 

Gdy już widać było dno butelki, co szybko nastąpiło, Irina zarządziła wyprawę do Nino, ich zaprzyjaźnionej Tratorii.

Wiktor skręcił w stronę schodów Hiszpańskich i nim Piotr się zorientował już walił głową w sufit i spadał na siedzenie. Cała Wyborowa z Brusccetą wyrywała się z brzucha w kolejnych wstrząsach. On po prostu zjeżdżał Hiszpańskimi schodami. Siedzący na schodach w popłochu uciekali na boki. Z przerażeniem przypomniał sobie, że to 138 stopni. A z przodu z za kierownicy śmiech Wiktora i wtórującej mu Iriny.

-   Stań wariacie! Zabijaj siebie a nie ludzi wokół... i nie mnie.

Wyskoczył wreszcie z samochodu i rozejrzał się wkoło. Wszyscy na schodach stali i patrzyli na nich. Cisza i tylko szum fontanny, by nagle w tej ciszy jeden oklask i drugi i całe schody zaczęły klaskać. Wiktor  wyszedł z samochodu o jakby mu się to należało, ukłonił się. I zwracając się do Piotra,

    -   To jest wolność...

    -   Nie bluźnij. To jest pijana głupota!

 

                                                                    

 

Mimo przeprosin i serdecznego namawiania, na Wiktora nie dało się długo złościć, nie poszedł z nimi na kolację. Byli za bardzo absorbujący i nie chciał się od nich całkowicie uzależnić. Miał swoje plany. Musiał pojawić się w  RAI. Już na drugi dzień po przylocie zgłosił się  do signori Marcelli, pięknej Włoszki opiekującej się stypendystami.

 

    -   Jak nas poinformowano reżyseruje Pan w TVP wielkie widowiska.

    -   Między innymi...

    -   Akurat teraz jest w przygotowaniu, w próbach i realizacji duży show rozrywkowy. Zawiadomię ich o Pana przybyciu, jeśli to Pana interesuje. Jedno chcę wyjaśnić. To stypendium nie ma żadnego programu. Jest Pan wolny i sam decyduje o swoim czasie, jeśli Pan chce zwiedzać Włochy, proszę bardzo. Jeśli chce uczestniczyć w realizacji programów TV,  otwieramy wszystkie drzwi.

    -   Chętnie przyjrzę się realizacji tego show.

    -   Niech Pan nikomu tego nie powtarza,...przeszła do szeptu,... ale to nic nie warty kicz.

    -   Dziękuję, jest Pani wspaniała. My niestety w Polsce często też takie robimy.

    -   Niech Pan lepiej zwiedza muzea, kościoły, miasta, to lepsze wykorzystanie stypendium. Ale umówię Pana w Studio.

 

Gdy Piotrowi wreszcie udało się pożegnać Wiktora i Irinę, na dobrym rauszu powędrował do hotelu. Minął Piazza Popolo, wszedł na most Margerity i wzdłuż Tybru doszedł do swojej ulicy Gulio Cesare. Samotny spacer o zmierzchu uspakajał. Właściwie dopiero teraz poczuł Rzym, z jego zapachem Tybru i nagrzanych murów. Teraz zostawił Polskę z stałą gonitwą napiętych terminów, realizacji programów. Wolny? Przypomniała mu się pani Marcelli z RAI i jej słowa :”jest Pan wolny i sam decyduje o swoim czasie...”.

Cieszyło go, jak dziecko, siadanie w restauracji Gulio Cesare i pierwszy i może jedyny raz wybieranie z karty bez oglądania się na ceny. To też skrawek wolności.

Rano, następnego dnia pojechał do Studio. Na portierni przywitał go asystent, wysoki brunet, strasznie szybko i dużo mówiący. Zasypał go informacjami jaki to wspaniały, ważny i uwielbiany przez Włochów Show. Trwała próba. Duże studio z podwyższoną sceną i widownią. Na scenie kłębił się tłum w historycznych Rzymskich strojach z gladiatorami, pretorianami i tłumem gawiedzi. Między nimi uwijało się dwóch klaunów i roznegliżowana dziewczyna. Młody człowiek podprowadził go w pobliże fotela z napisem Reżyser, ale nie śmiał podejść. Piotrowi przypomniało się jak w młodości uczestniczył jako statysta w produkcji Krzyżaków. Reżyserem był Aleksander Ford. To był chyba ostatni Polski film w którym hierarchie  były tak konsekwentnie przestrzegane. Reżyser to na planie Bóg. Tu wyraźnie to zostało i obowiązywało nawet w telewizji,  nie tak jak u nas, gdzie Piotr biegał po planie użerając się z maszynistami, inspicjentami, aktorami i statystami. Tu PAN REŻYSER w fotelu, z drinkiem, cicho wydaje polecenia i usłużne pieski biegają i przekazują te polecenia. Obok na niskim stołeczku skript ze scenariuszem.

Po pół godzinie rozglądania się, reżyser go zauważył, łaskawie poklepał po ramieniu, zdziwił się, że z Polski, przeprosił, że jest bardzo zajęty, zapytał „czy wy w Polsce macie już telewizję?” i nie czekając na odpowiedz odszedł do bufetu. Wizyta niewiele nauczyła, bardziej rozbawiła. Sprzęt niewiele się różnił od tego co mieli w Polsce, może mieli lepsze krany, dolki i kamery na wysięgnikach zdalnie sterowane. Ale Pani Marcelli miała rację, my do takiego poziomu kiczu jeszcze nie doszliśmy. Jedynie przeniósłby  do Polski respektowaną jak tu hierarchię stanowisk. Spędził cały dzień zwiedzając z Mario, tak nazywał się chłopak, studia, redakcje. W południe zaprosili go na lunch w dość marnym bufecie, cały kraj o tej godzinie musi coś zjeść, staje, zamiera. Telewizja tak samo. Trzęsienie ziemi, zabili prezydenta, nieważne, sjesta i pranzo. Teraz już z tym doświadczeniem mógł robić co chciał. Wiedział, że tu niewiele się nauczy.

 

 

 Przywiózł ze sobą kamerę Ariflexa. Jak tylko dowiedział się o Włoskim stypendium, stwierdził, że musi nagrać wspomnienia Wiktora. Nie miał żadnych szans by dostać kamerę na taki wywiad. Nauczyło go tego bieganie ze scenariuszem „Katyńskim”. Złożył więc scenariusz, doskonale przygotowany, polowania na „pesce spada” – rybę miecz. Od dawna  marzył by to nakręcić. To chyba ostatnie takie miejsce w Europie, Cieśnina Mesyńska, gdzie krążą niesamowite kutry wypatrując z gniazda wysokiego masztu te wspaniałe ryby, by harpunem  rzucanym ręką harpunnika, trafić wielką rybę.

Z Wiktorem o wywiadzie jeszcze nie rozmawiał, ale był pewien, że się zgodzi . Zawiadomił go o planowanym wyjeździe do Calabrii. Wytrzymał nawałnicę protestów i zapewnił o szybkim powrocie.

                                                            

 

                                                                   

 

Musiał przejechać całą dolną połowę Włoskiego buta. Wyjechał Via Apia Antica i dokąd było jasno jechał nadmorską drogą, uwielbiał ją, a ponieważ nigdzie mu się nie spieszyło wstąpił do przepięknej Sperlongi. Jeszcze nie była oblężona przez turystów i spokojnie zjadł lunch, wykąpał w jeszcze dość zimnym morzu i z nową energią ruszył dalej. Był koło Neapolu gdy zaczęło zmierzchać. Po ciemku wolał jechać autostradą, miał jeszcze przed sobą 500 kilometrów do Bagnary. To był cel tej podróży. Jak już zamykały mu się oczy, przespał się w samochodzie na stacji benzynowej. Teraz już planował niemal do minuty. Musiał na gigantycznej skarpie nad Bagnarą znaleźć się o 6-tej rano. Wpatrywał się w niebo, modląc się o pogodę, bo bez słońca nic by się nie udało. W Rosarno zjechał z autostrady. O tej porze ruch był jeszcze mały i nie blokował bramki odliczając te tysiące Lirów 50 i 100 lirowymi banknotami. Już świtało. Miał jeszcze 20 kilometrów. Kamerę miał przygotowaną, zawsze w takich chwilach czuł jakieś dziwne podniecenie. Minął Pelegrinę i czekał już tylko jak pojawi się punkt widokowy. Jest. Najpierw podszedł do krawędzi skarpy. Tak, to było to co pamiętał. W dole w porannej mgle szmaragdowe morze. Gdy przed laty pierwszy raz jechał na Sycylię akurat tu stanął i to co zobaczył, miał przez te lata w oczach i wiedział, że musi to nakręcić. Wiedział, że za chwilę na  trochę sfalowane morze wypłyną  niesamowite kutry rybackie. Pobiegł do samochodu i rozstawił kamerę. Światło było wspaniałe. Ile razy brał kamerę do reki, już każdym ujęciem montował film. Był pewny, że to wejdzie w czołówkę. Był już gotowy, zmierzył światło gdy wypłynął pierwszy kuter. Na razie pracował długim obiektywem. Kuter wypełniał cały kadr. Jeszcze powoli płynął, oddalając się od plaży. Teraz widział go od rufy i trudno było ocenić jego długość. Nie był wielki, ale imponujące były metalowe konstrukcje wieży-masztu i od dziobu metalowej kładki, „bukszprytu” zakończonej galeryjką. Z tej odległości mógł je oceniać na circa 15- 20 metrów. Na pokładzie leniwie klarowała liny załoga. Na czubku wierzy stał, nie wiedział, szyper, lub sternik. Zmienił obiektyw. Wypływały następne kutry. To właśnie pamiętał. Dziesięć kutrów wypływało w głąb morza, by po pewnym czasie zawrócić i  w sobie tylko znanym porządku, po swoim poprzednim kursie wracać do brzegu. Słońce które teraz, za jego plecami, cudowną żółcią tylko muskało mgłę, już wznosiło się wyżej. To były  te magiczne chwile poranka, na które czekał. Tak, szczęście może być uchwytne tą jedną chwilą i dziś ją uchwycił. Jeszcze sekundy tego cudownego światła, by morze wybuchło tysiącem refleksów odbitych od fal. Koniec kręcenia. Jeszcze chwilę wpatrywał się w morze, ale  musiał mrużyć oczy.

Bagnara to małe miasteczko przylepione do nadmorskiej wysokiej skarpy. Stromymi, krętymi uliczkami zjechał  do  bulwaru ciągnącego się wzdłuż plaży. Skręcił w prawo w stronę portu. Zatrzymał się przy małym bistro. Capucino i croisanty. Usiadł przy stoliku nad samą plażą. Kutry dalej krążyły. Wyszukał mały hotelik i zameldował się.

    -   Na ile dni... spytała starsza uśmiechnięta pani.

    -   Jeszcze nie wiem, przyjechałem zrobić film o rybakach. Nie wiem czy mnie wpuszczą na pokład.

    -   Mój wnuczek jest szyprem. Wieczorem tu będzie na kolacji, możemy się zapytać.

    -   Wygląda na to, że mam szczęście. Czy często łowią „ pesce spada”?

    -   Coraz rzadziej, ale zdarza się . Przyjechał Pan aż z Polski filmować naszych rybaków?

    -   Tak, my takich ryb nie mamy.

    -   To wspaniała ryba. Moja rodzina od pokoleń na nią poluje.

 

Piotr miał jeszcze jeden problem. Nie był sam w stanie i filmować i obsługiwać Nagrę. Nagrywać dźwięk.

    -   Taka Pani miła, może mi Pani pomoże znaleźć jakiegoś chłopaka do pomocy.

    -   Niech pomyślę... chyba mam. Syn mojego wnuka, bystry chłopak. Jeszcze chodzi do szkoły, ale rwie się do pływania z ojcem. Wieczorem wszystko załatwimy.

    -   Ile ma lat?

    -   Siedemnaście. Ma na imię Claudio, ale wołają na niego Clod, urodził się w Ameryce.

 

Wszystko było na dobrej drodze. Wyglądało, że w starszej Pani ma sprzymierzeńca. Rozpakował się. Zabrał kamerę i ruszył w stronę portu. Na bulwarze żywego ducha. Senne miasteczko pewnie obudzi się dopiero wieczorem. Przed samym portem leżał kuter wyciągnięty na brzeg. Trzech mężczyzn, coś grzebało przy silniku. Przedstawił się i spytał czy może filmować. Popatrzyli ze zdziwieniem.

-   Szyper decyduje.

Gdy spytał gdzie jest szyper, wskazali na drugą stronę kutra. Na składanym fotelu siedział starszy, ogorzały, kruczo czarny mężczyzna. Czytał. Jak udało mu się dostrzec tytuł, oniemiał. Odyseja.

-   Scylla jest niedaleko, ale nie wiem gdzie jest Harybda.

Położył książkę na kolanach i spojrzał na niego ze zdziwieniem.

    -   Nie jesteś Włochem, słychać.

    -    Tak, jestem Polakiem.

    -   Co Cię tu sprowadza? Szukasz Harybdy? Wypiła już całe morze i Posejdon wysłał ją do Giblartaru. Widzę, że znasz dzieje Odysa. Ja czytam to bez przerwy. Nawet dali mi ksywę Odys.

    -   Kręciłem film o „Plagach Odysa”.

    -   I to do tego filmu?...wskazał na kamerę.

 

    -    Wyjaśnił po co tu przyjechał i spytał czy może sfilmować jego kuter.

 

    -   Łódź na piasku, to jak śnięta ryba, ale jak chcesz proszę bardzo.

 

Miał okazję nakręcić detale takielunku, mocowania  metalowych wież i kładki na dziobie, zestaw harpunów, od jednozębnego, po cztero zębny.. Kuter był wyposażony w dwa potężne silniki. Jeden z nich właśnie nawalił i od dwóch dni czekali na części. Miał dwa koła sterowe i dwa systemy sterowania silnikami. Jeden na pokładzie i drugi na galeryjce na czubku wieży. Poszedł podziękować „Odysowi’.

    -   Za każdym razem gdy to czytam jestem pewien, że Homer musiał żeglować przez naszą cieśninę i to nie raz. Znał ją dobrze. Jak byłem chłopcem żeglowałem. Ku rozpaczy rodziców właśnie tam w tym najwęższym miejscu. Zawsze mnie kusiło by zbliżać się do Sycylii i zawsze to było straszne. W tym przesmyku wiatry, prądy i fale są tak zdradliwe, że niczego nie da się przewidzieć. I Odys miał rację jedyny ratunek to bliżej naszego brzegu.

    -   Bliżej Scylii, ale grozi to porwaniem załogi.

    -   Raczej żagli.... uważaj coś się dzieje na morzu.

 

Faktycznie, silniki się rozryczały wchodząc na najwyższe obroty. Nie było widać co dzieje się na pokładach, ale na galeryjkach wysięgników  trzech kutrów majaczyły postacie. Ryk trwał kilka chwil i spokój. Jeden z kutrów chyba stanął. Reszta zaczęła swoją wędrówkę.

-   Mają, zaraz będziesz miał przedstawienie... powiedział Odys.

„Zaraz”, to pojęcie dla południowców bardzo względne. Rozciągliwe. Ale Piotr przez lata pracy z kamerą nauczył się cierpliwości. Najpierw z domów blisko plaży wyszły czarno ubrane kobiety. Powoli. Wyglądało jakby się kłóciły, ale nie, tylko rozmawiały. Szeroka gestykulacja po której można było się domyśleć, że spierają się o wielkość ryby. Wiedziały już, że jest, nie wiedziały jak duża. Stojący kuter powoli ruszył do brzegu.

Miękko osiadł na piasku. Kobiety ustawiły się przy prawej burcie. Załoga podniosła olbrzymią rybę i powoli opuściła na ramiona stojących kobiet. Trochę przygiął je jej ciężar. Była to naprawdę duża ryba. Nie mieściła mu się w kadrze, dopiero jak odeszły zobaczył ją  całą. Co najmniej dwa metry. Odprowadził ten orszak  kamerą aż do domu.

Na kolacji w hotelu, wszystko poukładało się idealnie. Claudio okazał się bystry i nawet nakręcili kilka synchronicznych rozmów z „szyprem” Bernardino, tak nazywał się wnuk właścicielki hotelu. Pływali dwa dni, poznawał Calabryjczyków, bo Włochy to wciąż nie jeden naród a oddzielne regiony i każdy odrębny swoją tradycją, kulturą. Na drugi dzień była wreszcie ryba i to DUŻA RYBA. Był z kamerą na końcu dziobowego wysięgnika. Oparty plecami o barierkę balkoniku włączył kamerę. Piękne ujęcie. Widział z tej perspektywy cały kuter. Gwałtowne szarpnięcie omal go nie przewróciło. Niezrozumiały krzyk szypra z góry wieży. Kamera pracowała, oparł się silniej. Kładką na kamerę biegł Mario, harpunnik. Gwałtownie go odepchnął i chwycił harpun. Kamera pracuje, ale Piotr jest wypychany z galeryjki. Kamera pracuje. Wyraźnie widzi w morzu rybę. Ciemny kształt tuż pod powierzchnią. Silniki ryczą, płyną z tą samą prędkością, w tym samym kierunku. Gdy zrównali się z rybą, przez kadr przeleciał harpun. Trafiona. Znika w głębi. To były chwile naładowane adrenaliną polowania, ale gdy tylko wyłączył kamerę, niemal błagał rybę by uciekła. Zaklinał los by dał jej szansę. Mario z linką od harpuna wyminął go. Silniki ucichły. Profesja kazała mu dalej kręcić, ale żołądek stawał dęba, każdy skrawek mózgu, wszystkie myśli były z tą rybą gdy wyciągali ją na powierzchnię. Zarzucili jej pętle liny na wspaniały ogon. Nie miała szans ale jeszcze walczyła. Gdy wyciągnęli ją na pokład wyłączył kamerę i biegiem pobiegł do burty i puścił pawia. Zajęci rybą na szczęście tego nie zauważyli. Była olbrzymia, od burty do burty. Nie nadawał się na reportera safari, a tym bardziej wojennego. Miał wspaniały materiał. Dopiero w Warszawie mógł to stwierdzić i docenić bystrość Claudia, dźwięk był znakomity.

 

                                                               

 

Rzym powitał go deszczem. Musiał oddać samochód który pożyczył od rodziny. Piotr miał tu we Włoszech dalekich kuzynów, tu się urodzili. Ich ojciec jeszcze przed wojną ożenił się z bardzo bogatą Włoszką i ich dzieci, a jego kuzyni,  wychowywali się , żenili i wychodzili za mąż tu, ale biegle mówili po Polsku i często Polskę odwiedzali. Od lat utrzymywał z nimi bliskie kontakty. Córka Jana, najmłodszego z rodzeństwa, Giovanna była scenografem, właściwie asystentem scenografa w Cinecitta i  aż się paliła by pokazać Piotrowi Rzym przy okazji poszukiwania rekwizytów do filmowej scenografii. Już się na to cieszył by na skuterze odwiedzać z nią nieznane mu zakamarki  Rzymu. Do tego była ładna i zabawnie kaleczyła polski język.

Musiał wreszcie zadzwonić do Mai. Na szczęście jej nie było. Nagrał się kłamiąc, że załatwia dla niej zaproszenie. Zamierzał rzeczywiście to zrobić, ale na sam koniec pobytu. Nie chciał by mu teraz przeszkadzała gdy będzie robił wywiady z Wiktorem. Gdy raz o tym wspomniał, jeszcze w Warszawie, wściekała się i „zło wróżyła”: „Widziałeś co się działo z tym scenariuszem, chcesz żeby cię wywalili?”

Zadzwonił do Wiktora, chciał wreszcie z nim porozmawiać o planach nagrania z nim rozmów. Odebrał Wiktor.

    -   Nareszcie jesteś, całe szczęście. Przyjechała moja siostra. Mamy dzisiaj kolację. O ósmej, czekamy.

    -   Wiktor chwilę, bardzo dziękuję, ale umówiłem się już z moją rodziną.

    -   To odwołaj, siostra przyleciała tylko na trzy dni i jutro wyjeżdża.

    -   Znasz Mańkowskich, obrażą się .

    -   Zostaw to mnie, sam do nich zadzwonię, Do Jasia, Tak?

    -   Daj spokój, załatwię to sam.

 

Mańkowscy nie obrazili się, a nawet wyczułem, byli zadowoleni, pewnie mieli inne plany. O ósmej, z butelką Brunello witał się z Wiktorem.

    -   Jak tam film z polowania?

    -   Film może dobrze, chyba uchwyciłem wszystko, ale ja tego nie lubię.

    -   Czego, polowania?

    -   To jest ...esencja, ekstrema, odbierania wolności, czemuś tak pięknemu i wolnemu, jeszcze dodatkowo je katując, harpunami, bosakami.

    -   Rozumiem, ale tu jest przynajmniej walka, gonitwa. A w łowieniu siecią, co?

    -   Jak oglądam  Japońskie polowania na wieloryby, delfiny, te tony krwi i euforię tych niby „myśliwych”, to mam dość.

    -   Zostawmy to, naleje Ci szkockiej. Pomyśl jakie masz szczęście, że nie musiałeś oglądać katowania ludzi.

 

Na razie byli sami. Panie jeszcze nie wróciły z zakupów. Była okazja by porozmawiać o wywiadzie. Nie była to prosta sprawa, nieraz o tym rozmawiali. Piotr stale namawiał by Wiktor spisał swoje wspomnienia, a ten uważał, że to bezsens, a nie dość że bezsens, to bezsens niebezpieczny. „ To nikomu nie jest na rękę, chciałbym jeszcze odwiedzić Polskę, a jak coś takiego wpadnie w niepowołane ręce to już nie mam co o tym marzyć”. Już chciał rozpocząć  rozmowę,  gdy od wejścia dobiegły podniesione głosy obu kobiet. Wiktor odstawił szklankę, popatrzył na niego z uśmiechem domagającym się zrozumienia. Rozpoznał głos Iriny mówiącej głośno po włosku i drugi, lekko piskliwy, pewnie Niny krzyczącej po polsku. Nina była niską pomarszczoną starszą panią. Obładowana torbami, cały czas piszcząc wkroczyła do salonu.

 

-   Zabierzcie tą Panią, niech sobie nie myśli, że może mi dyktować co mam kupić. To ja lepiej wiem... i dalej cała tyrada pretensji. Na to nakładał się coraz głośniejszy monolog Iriny, po włosku. Nic nie można było zrozumieć. Jedynie wyczuć, że Panie się nie lubią.

Wiktor z pobłażliwym uśmiechem trącił się z Piotrem szklanką. Pewnie od dawna znał te „dyskusje” i wiedział jak je uciszyć, lekceważeniem. Po chwili zapanowała cisza.

 

    -   Nina chcę Ci przedstawić Pana Piotra Tyczyńskiego....  -  Odstawiła torby, jeszcze coś mruczała pod nosem. Irina w kuchni hałasowała garnkami.

    -    Tak, tak witam Pana. Wiktor opowiadał o panu, znowu ktoś go zauroczył. Jest taki łatwowierny. Zamężna „kniazini” rosyjska, a teraz Pan od propagandy.

    -   Propagandy?

    -   Przecież pracuje Pan w telewizji. I to od dawna i z sukcesami, takich właśnie hołubią i wysyłają na stypendia...i to do Włoch.

    -   Propaganda, słusznie, ma Pani rację, ale stypendium fundują Włosi.

    -    Ale kogo wysłać decydują Polacy. Musi Pan być nieźle notowany.

    -    Nina uspokój się. To nasz przyjaciel.

    -    Przyjaciel... nigdy nie byłeś w „Polsce Ludowej” i dlatego nie wiesz, nic nie wiesz, jaki to „przyjaciel” i jak potrafi na ciebie donieść.

 

Irina z rozmachem wkroczyła do pokoju. Spojrzała na Piotra.

-   Tobie też się dostaje? Ja oberwałam za niemoralność i niszczenie małżeństw. Kolacja podana, na tarasie. Wiktor , nie wiem jakie wino.

Kolacja, jak zawsze w wykonaniu Iriny, była znakomita. Mule w pysznym sosie winno cebulowym, spageti z wągolami i na deser pieczone jabłka. Wiktorowi udało się spacyfikować Ninę, tak że i Irinę i Piotra zostawiła w spokoju.

                                                               

 

Na drugi dzień Nina wyjechała, a Irina umówiła się na spotkanie rozwodowe z mężem w Mediolanie. Wiktor, ze sztabem doradców starał się uratować jakieś pieniądze z katastrofy po zniknięciu wody ze źródła w rozlewni. Piotr umówił się z Giovanną na pierwszą wycieczkę po Rzymie. Zjawiła się przed hotelem o umówionej dziewiątej rano. Zabawnie wyglądała w szortach i kasku.  Piotr był zachwycony, zaprosił ją na śniadanie.

    -   Piter...

    -   Piotr, słucham.

    -   Dobrze Piotr, to trudne ale...muszę Tobie powiedzieć jaki  uszykowałam plan, dobrze?

    -   Zamieniam się w słuch.

    -   Szykujemy się do realizacji filmu o Galileuszu. To kooprodukcjone z Amerykanami. Scenariusz jest schowany w wielką tajemnicę, ale plotki mówią, że to coś w rodzaju „Kod Leonarda daVinci”, sensacyjka. Dla mnie kazali szukać rekwizytów. Dziś będę szukać globus. Stary globus. A jeszcze lepiej model układu naokoło słońca.

    -   Układu heliocentrycznego.

    -   Bene, oczywiste. Pojedziemy na Trastevere, tam dużo taki sklep z antyki. Tam mnie znają. Ja dobry klient do filmu, z Cinecita. Pojedziemy nad Tevere przez plac San Pietro... Twój plac...

    -   Tylko ja bez San...

    -   Przez Gianicolo, znasz? To piękne widok dachów Romy i ogrodów Watykanu.

    -   Kiedyś chyba tam byłem. Aleja w której co krok stoi pomnik Garibaldiego.

 

Bardzo mu się podobało obejmowanie Giovanny, by utrzymać się na tylnym siedzeniu Vespy. Jechali Lungotevere, bulwarem wzdłuż Tybru. Wspaniale lawirowała miedzy pędzącymi samochodami i Piotr bardziej skupiał się na jej manewrach niż na oglądaniu mijanych cudów. Minęli Pałac Sprawiedliwości, Świętego Anioła i wjechali w aleję prowadzącą do  placu Świętego Piotra. Objechali Plac lewą stroną i zaczęli się wspinać na wzgórze Giannicolo. Jak wytrawny przewodnik wybierała miejsca z najciekawszymi widokami. Cudownej panoramy dachów Rzymu, wcześniej ogrodów Watykańskich, by już wolno pokrążyć  alejkami wokół ogrodu Botanicznego podziwiając piękną, jeszcze wiosenną zieleń. Stromymi uliczkami zjechali na Trastevere. Piotr znał tą dzielnicę Rzymu jedynie z autobusu, tramwaju, szerokich ulic. Nigdy nie zagłębiał się w te małe uliczki pełne sklepików, barów, warsztatów. Uliczek krążących, dosłownie, bez składu i ładu, w których można się pogubić, pełnych ludzi, którzy bez przerwy krzyczą, gestykulują, jakby stale z sobą się kłócili, ale jednocześnie serdecznie Cię pozdrawiających.

Giovanna wiedziała gdzie jedzie. Nie było to proste wymijać  ludzi, stoliki kawiarni, wystawione ze sklepów warzywa, czy stare meble, składy rowerów. Minęli mały skwerek z fontanną i stanęli przed starą  drewnianą bramą. Przed bramą krzycząc i po włosku gestykulując stała grupka chłopaków. Piotr nic nie rozumiał, wyłowił często powtarzane słowo cocodrilo.

    -   Co to jest cocodrilo?

    -   Krokodyl.

    -   Co , znaleźli w Tybrze krokodyla?

    -   Nie mam pojęcia. Jakby tam w środku był krokodyl, chodźmy.

 

Chłopcy się rozstąpili dalej krzycząc. W bramie była mała furtka. Weszli do środka. Wielkie wysokie pomieszczenie z łukowatym stropem całe zastawione drewnianymi regałami. Na wprost wejścia długi stół. Za stołem mały czarny człowieczek wymachujący rękami, jakby się bronił. Na stole niemal dwumetrowy krokodyl, a przed stołem wysoka, na czarno ubrana „dama”. Głowa omotana czarnym szalem. Wymachujące ręce w długich czarnych rękawiczkach co chwilę głaszczące krokodyla. Wysoki donośny głos odbijał się od wysokich stropów. Mały człowieczek wyskoczył z za stołu i biegł w naszą stronę.

 

-   Giovanna ajuto, pomóż, ja nie chce tu tego ohydnego zwierza.

Dama się obruszyła.

-   To nie zwierze, to piękny gad. Nilowy aligator. Mój, świętej pamięci mąż był wspaniałym myśliwym, a szwagier perfekcyjnie go spreparował. Popatrzcie ma nawet ruchomą paszczę.

Zademonstrowała podnosząc górną szczękę i odsłaniając imponujące zęby.

 

    -   Same te zęby są warte majątek. Zarobi Pan na tym miliony.

    -   Giovanna, wyprowadź ją razem z tym stworem. Nie chcę milionów. Odstraszy mi klientów.

    -   Marcello, uspokój się. Schowasz go gdzieś z tyłu. Przykryjesz, nie wiem, firanką, obrusem....

    -   Ale Ona chce za to majątek.

    -   To weź to w komis. Ona nie może z tym wyjść bo ją rozszarpią te chłopaki.

 

Piotr powędrował wąskimi korytarzami między regałami. Było tu wszystko. Od „złotych” łyżeczek, biżuterii, przez obrazy, meble, po całe kamienne kominki, ozdobne kamienie z fasad, fontanny. Nie sposób wymienić. Stał przed regałem na którym były dziesiątki czaszek różnej wielkości. Wziął do ręki małą, chyba z kości słoniowej. Niesamowitą. Z każdego otworu wypływały misternie rzeźbione węże. Piękne i przerażające. Podeszła Giowanna.

    -   Chodźmy, Marcello nie ma mojego „układu”, może ma ale się boi, że to kupię?

    -   Jak to? Przecież żyje ze sprzedawania?

    -   Niby tak, ale on raczej jest zbieraczem, niż handlarzem. Jak coś musi sprzedać, cierpi i tak zawyża cenę, aż zniechęci kupca. Lubię go. Dał mi dwa adresy gdzie mam szukać modelu systema solare. Jedziemy na Piazza Navone i Campo de‘Fiori. Byłeś  w Santa Maria in Trastevere?

    -   Nie.

    -   Warto zobaczyć mozaiki Pietro Cavallini. Chcesz?

    -   No pewnie.                                                                                                                                     Wstąpili do Bazyliki. Warto było zwiedzić ten najstarszy kościół Rzymu. Giovanna okazała się znakomitym przewodnikiem. Mozaiki w absydzie, wspaniałe.

 

    -   Giovanna, czy możemy przejechać przez Isole Tiberine, nigdy tam nie byłem?

    -   Od tej strony nie można. Ale tam nie ma nic ciekawego. Przejedziemy mostem Garibaldiego, po prawej zobaczysz wyspę. Musimy się dostać do Teatro Pompeo, obok jest antykwariat.

 

Przejechali przez most. Piotr coraz mocniej trzymał się Giowanny, która tylko się z tego śmiała. Hamował się, była za ładna, ale i za młoda i do tego kuzynka. Wjechali w wąskie uliczki sąsiadujące z Campo de‘Fiori. Rzym ze skutera, z piękną prowadzącą stawał się jeszcze piękniejszy, ciekawszy.

Był to prawdziwy Antykwariat, z wielkim szyldem pięknie malowanym. Precyzyjnie ustawione światła, zachowały tajemniczy półmrok, oświetlając najcenniejsze eksponaty. Przywitał ich, a właściwie Giovannę, wysoki przystojny brunet. Rzucił się do całowania.

-   Giovanna, saluti, brakuje mi tu słońca i tak pięknych, młodych kobiet jak Ty, umieram razem z tymi starociami. Natchnij mą znękaną duszę i wyjedz ze mną do Ostii.

Giovanna ryczała ze śmiechu. –Fabrizzio, jesteś boski, wspaniały i masz najpiękniejsze rzeczy w Rzymie, a kobiet więcej niż tych Twoich antyków. Uspokój się, daj odetchnąć. Przywitaj się i poznaj mojego kuzyna.

    -   Kuzyn? Zawsze mówisz kuzyn. A gdzie ten ukochany. Ja chcę nim być. Jak go wreszcie przyprowadzisz – zabiję. Czego, moja miłości szukasz? Do jakiego filmu?

    -   Galileusz, nie znam scenariusza, ale to te czasy. Szukam makiety „Sistema Solare”.

    -   Mam... ale niestety za współczesny. To XX wiek. Chcesz to zobacz.

 

Wchodząc wydawało się, że to mały sklepik. A w głębi na zapleczu ciągnęły się korytarze zastawione półkami pełnymi cudownych rzeczy. Doszli do małego pomieszczenia. Na półkach stały dziesiątki globusów. Fabrizzio delikatnie na stoliku ustawił model systemu słonecznego.

    -   Mogłabyś go „spatynować”, ale to nie to. To świeci nowoczesnością. Tak Cię kocham, że dam Ci adres. Via del a Pace, Sansinio. Ma wspaniały ruchomy, napędzany na sprężynę. Chciałem od niego odkupić, ale chciał majątek. Twój film na to stać. Ale obiecaj mi, że tego nie wyrzucicie i nawet zniszczone, przyniesiesz do mnie.

    -   Obiecuję. Kocham Cię.

    -   I jeszcze jedno, teraz o tym pomyślałem. Galileo Galilei wymyślił termometr. Pracuję teraz nad kupnem starego, pięknego modelu termometru. Fantastico. To nowa pułapka by Cię tu zwabić. Ale to prawda, jest autentyczny dziewiętnasty wiek.

 

Piotr poprosił by przeszli się po Campo de‘Fiori. Uwielbiał ten plac pełen kolorów i zapachów. Stary bazar na Polnej w Warszawie często przypominał mu to miejsce, ale gdzie mu tam...nie to otoczenie, nie ten gwar i o ile mniejszy kunszt układania warzyw, owoców, ryb. Gdy doszli do kwiatów kupił Anemony i wręczył Giovannie. Trochę ukuło go sumienie. Maja je uwielbiała i ilekroć je przynosił cieszyła się jak dziecko. Kwiaty o tej porze pyszniły się wszystkimi kolorami i zapachami. Sprzedawczynie kusiły, ale co w hotelu robić z kwiatami. Wrócili do skutera, po drodze kłaniając się pomnikowi Giordano Bruno. Giovanna przypięła sobie do blezera anemony. Przecięli Vittorio Emanuele i wjechali na południowy kraniec Piazza Navona. Chwilę się zatrzymali, ale Giovanna już popędzała. Zbliżała się 13-ta, święta włoska godzina jedzenia, zaraz zamkną antykwariat. Zdążyli w ostatniej chwili, pan Sansinio już zabierał się za zamykanie. Znał Giovannę i wiedział, że jest dobrym klientem dlatego jeszcze ich wpuścił. Model układu Słonecznego stał na środku sklepu. Był imponująco piękny. Okrągły intarsjowany stolik. Na rancie blatu srebrna szyna, do niej uczepionych sześć łukowo wygiętych pałąków – bogato zdobionych rur, zakończonych kulami. Z tych kul spływały cieńsze rurki na których wisiały i słońce, w centrum i wszystkie planety. Pod stolikiem poważna maszyneria. Wszystko to misternie zdobione.

    -   Panie Sansinito, to mnie interesuje.

    -   Pani Giovanna, to jest bardzo drogie.

    -   To nie dla mnie. Kręcimy film o Galileo.

    -   To pasuje. Chce Pani wiedzieć ile to kosztuje? Może najpierw to uruchomię.

 

Nakręcił kluczem mechanizm, przełączał jakieś włączniki. Słońce rozbłysło. Po chwili cały układ ruszył. Imponujące.

    -   Chce Pani muzykę? Proszę. Znowu coś pstryknął i pozytywka zagrała.

    -   To dzieło Kristiana Kuna dla Cara Aleksandra.

 

Piotr z fascynacją wpatrywał się w krążące planety i najbardziej kolorową ziemię. Gdy usłyszał wymienioną sumę, niemal nie usiadł na podłodze. Giovanna jakby nigdy nic oznajmiła.

-Tak to duża suma. Muszę się skonsultować z produkcją. Przyślę jutro samochód i czek. Ma Pan na to jakieś pudło?

Oczywiście.

Gdy podjechali pod hotel zaprosił ją na lunch. Zamówili crostini z pysznymi pomidorami i Giovanna spageti vongole a Piotr mule.  W wiaderku z lodem pojawił się Mumm. Byli w znakomitym nastroju a każdy kieliszek i świetne jedzenie jeszcze potęgowało ten nastrój. Giovanna opowiedziała o pracy w filmie. Na studiach marzyła o malowaniu, ale scenografia tak ją wciągnęła, że pokochała to zajęcie.

    -   Malarstwo to samotność, zmagasz się sam z pustym płótnem, a ja uwielbiam ludzi. Tu jestem w zespole, lubią mnie a ja ich. I efekt można tak szybko zobaczyć. Poznać reakcje ludzi na to co robisz.

    -   Samotność w malowaniu, racja. Ale sama ...i twój talent decyduje... i ponosi konsekwencje. W filmie setki z tobą współdecydują. Zły scenariusz, źli aktorzy, zły operator i twoja praca idzie na marne. Nikt jej nie zauważy.

    -    Fachowcy zauważą i da mi to następną szansę.

 

Mogli tak jeszcze długo ciągnąc tą, z lekka bezsensowną rozmowę, ale Piotr myślami był zupełnie w innych rejonach. Szaleńczo marzył by zamówić jeszcze jednego szampana i zabrać Giovannę do pokoju. Odpowiedzialność jednak... nie znosił tego co to słowo niosło...kuła go, stawiała do pionu. Chciał mieć w niej przyjaciela, a w jej rodzinie wsparcie gdy już tu we Włoszech się zakorzeni. Bo wiedział, że to będzie jego druga ojczyzna. Chyba nie odpowiedział na jakieś pytanie, bo Giovanna nagle nim potrząsnęła.

    -   Piotr, gdzieś uciekasz...chciałeś mnie zaciągnąć do łóżka? To widać. Całkiem mi się to podoba. Lubisz kobiety prawda? My to od razu czujemy. Jednym się podoba, drugim nie. Mnie się podoba. To jest giocco, gra. Kiedyś był nią flirt.

    -   Ty mądralo. Masz rację. Strasznie mi się podobasz ale musimy się pożegnać. Muszę popracować nad wywiadem z Wiktorem.

    -   To nie jedziesz ze mną jutro? – zrobiła taką minę...że musiał jak najszybciej wsadzić ją na Vespę, bo wiedział, że za chwilę ...

 

Uściskali się , włożył jej kask na głowę, by go nie kusiły zachęcające usta. Buonasera. Kiedyś, dawno, wspaniała mądra kobieta nauczyła go oddychać. Tak intensywnie, rytmicznie, głęboko oddychać by wprowadzić się  w stan wewnętrznego uspokojenia, poskładania myśli, postawienie się do „pionu”. Na chwilę pomogło. Ale chyba za krótko oddychał, bo krew dalej buzowała.  Zadzwonił do Pauli. Kilka dni temu poznał ją w klubie niedaleko fontanny Trevi. Od razu „zaiskrzyło”. Niesamowita radość z życia. Aż emanowała chęcią czerpania z życia wszelkich radości. Błyskawicznie wylądowali w jej małym mieszkanku. Była bezwstydna, nie, to pejoratywne określenie, była dumna ze swojego ciała i nie chowała go, nie wstydziła się i słusznie, było wspaniałe i tak miło było patrzeć jak je lubi, akceptuje. Dzieci w „to” się nie bawią, ale ich zabawa w seks była tak radosna jak tylko dzieci to potrafią. Z radością zgodziła się przyjechać do hotelu. Piotra tak cieszyło i bawiło, że nie musi płacić a tylko stawiać podpis na rachunku. Zamówił kolejnego szampana i zapiekane krewetki. Praca nad wywiadem – rozmową z Wiktorem musi poczekać.

Nie udawali, szampan, krewetki, o.k. ale łóżko samo ich wciągnęło. Po pierwszej euforii wspólnych wzlotów, już z maestrią zbliżali się do siebie. Nie było słów, gadania. Działo się samo, poza umysłem. Dotyk parzył. Unosiła się nad nim rytmicznie, piersi falowały a oddech stawał się coraz szybszy i głośniejszy i w tym momencie zadzwonił telefon. Piotr odruchowo odebrał. Maja. Bez przywitania wylała oburzone pretensje.

 

    -   Do dziś nie mam tego pieprzonego zaproszenia. Zrób to wreszcie. Na paszport się czeka. Nie zdążę. – Piotra zatkało, nie był w stanie wykrztusić słowa. Wpatrywał się w Paulę która ani na chwilę nie przerwała dochodzenia do celu. Oddech był coraz głośniejszy.

    -   Co tam...odezwij się wreszcie...co tam się dzieje, coś strasznie dyszy...

    -   Jestem, jestem. To nic, za oknem pracuje jakaś... sprężarka. Straszny hałas. Zadzwonię za godzinę, jak skończę... skończą.

    -   Nic z tego. Idę z Pawłem do klubu. Nie wiem jak to się skończy. Lepiej się postaraj o to zaproszenie. – Trzask odkładanej słuchawki.

 

Gdy odprowadzał Paulę do samochodu, nie mogła się powstrzymać od śmiechu.

    -   To była żona? – raczej stwierdzenie niż pytanie. – Nawet mi się to podobało. Dlatego mnie tak szybko wyprowadziłeś. Co, zaraz tu będzie?

    -   Daj spokój, skończmy z tym....-  głośno się śmiała...- Jest w Polsce.

 

                                                                      

 

Oczyszczony umysł i uspokojona krew pozwoliły mu zając się listami Wiktora, by przygotować się do wywiadu. Całe życie Wiktora, ta część którą znał była gotowym scenariuszem. Najbardziej w historii Wiktora interesował go wątek WOLNOŚCI.

 Od czasu gdy był jeszcze chłopcem, gdy UB zamknęła jego ojca, na długich pięć lat, było stałym tematem jego obsesji. Odwiedziny, z matką, w coraz to nowych więzieniach. Wizyty u adwokatów, gdy nic nie rozumiał, ale czuł niesprawiedliwość i zakłamanie. Harówkę w domu, by pomóc matce, która nigdy się nie załamała i na poziomie utrzymywała dom.

Już dorosły, studiując filozofię stale wracał, szukając u wszystkich myślicieli wątku wolności. Od Platona do Froma, przez Marksa, Egzystencjalistów, Hegla i Nitzsego. I obserwował zakłamane życie w tym tragicznym okresie „Realnego Socjalizmu”. Wolność, to wolny dostęp do Wiedzy. A tego tak brakowało. Pokątne słuchanie Wolnej Europy, z narażeniem przemycane książki Kultury. W rodzinie i wśród znajomych obserwował to czego dzieci uczyły się w domu a czego nie wolno było wynosić na zewnątrz, do szkoły, na plac zabaw, z tym czym były karmione w szkole. To nie było totalne zniewolenie, ale powolne „upupienie”. Systematyczne, powolne budowanie ogólnej „znieczulicy”. Przypominał sobie Kartezjusza. Wolność jest źródłem godności człowieka. Tylko ona stanowi podstawową rację szacunku dla samego siebie. Ten szacunek znikał. Uśmiech znikał. Znikała chęć buntu. Sączona trucizna opanowała mózg, każąc myśleć –wszystko jest O.K. Tylko nieliczni temu ogólnemu ogłupieniu się nie poddali. Budowali w proteście struktury sprzeciwu. I teraz gdy Polski Papież odwiedził  Polską ziemię, okazało się, że głęboko zakopane wrodzone dążenie do wolności, ożyło. Tego procesu władza już nie była w stanie opanować. Piotrem to wstrząsnęło. Dotąd nie wierzył, że to za jego życia nastąpi. Obserwował dalej nie wierząc. Żył własnym życiem i tworzył wokół siebie ochronną skorupę. Wbrew pozorom był samotnikiem. Nie miał duszy społecznika, a to jest potrzebne do buntu. Po uniwersytecie skończył szkołę filmową. Odbębnił ją, znowu nie angażując się w żadne przyjaźnie. I telewizja. Szybko okazało się, że jest w tym dobry. Tak dobry, że rozchwytywany, ale stale opędzał się od kolejnych zleceń. Kategorycznie odmawiał realizacji programów politycznych. Naiwnie sobie wmawiał, że nie jest  „umoczony” w system propagandy. Ale stale to czuł, wszystko w telewizji było propagandą. Od „dobranocki” przez rozrywkę, po dzienniki. Zbudował domek nad zalewem Zegrzyńskim i tam szukał samotności. Redakcja w której pracował jako reżyser, była zżyta z sobą. Po pracy stałe bankiety, on nigdy. Znikał  nad wodę, by w szaleńczym galopie pozbyć się myślenia. Koniem opiekował się sąsiad Mietek, prosty chłopina i to z nim potrafił siedzieć i milczeć nad butelką wódki. Często przywoził, na dzień dwa, dziewczyny. Czasem same przyjeżdżały. Przy nich stawał się inny. Na co dzień poważny, skupiony, tylko z cieniem uśmiechu, stawał się dowcipny, szarmancki, szeroko roześmiany. Rozluźniony. Fama poszła i miał szalone powodzenie. Wysoki, przystojny, wysportowany szatyn, z ciemnymi oczami. On był pewien, że to nie jego urok, a wysokie notowania w telewizji przynosiły mu tyle okazji. Fakt, kochał kobiety i one to czuły. Ale gdy zostawał sam, niemal do perfekcji doprowadził sztukę „autoanalizy”. Cofał się do dawnych lat i szukał przyczyn swojej ucieczki w samotność. Strachu przed „angażowaniem się”. Czy każde zaangażowanie się w cokolwiek, odbiera ci kawałek wolności? Czy to „ucieczka od wolności”, Sartrowski strach przed odpowiedzialnością, którą wolność niesie? Fakt, faktem nie angażował się. Po życiu się „ślizgał” nie dotykając go. Był obserwatorem a nie uczestnikiem. Może stąd zamiłowanie do fotografii, praca w telewizji. Strach przed wiązaniem się uczuciowym z kobietami? Chwile w których odczuwał prawdziwą radość i szczęście to wiatr w żaglach, pęd nart po śniegu i galop, z cudownym dźwiękiem pędzących kopyt.

Kolejny raz z fascynacją czytał listy Wiktora. Notował na czym się skupić, Gdzie zadać pytanie, co pogłębić. Nie miał jeszcze ostatecznej zgody Wiktora, ale postanowił grać va bankue. Postawić go przed kamerą  i... był pewny, że się na to złapie. Przez kilka dni nie będzie Iriny a to konieczny warunek by te rozmowy się udały.

Na drugi dzień poszedł do RAI. Musiał wynająć sprzęt dźwiękowy i człowieka. Nie chciał sam obsługiwać dźwięku, kamery i jednocześnie czuwać nad treścią. Przemiła pani Marcelli skierowała go do wydziału dźwięku, gdzie przywitał go szef Giordano. Powiedział czym dysponuje i co jest mu potrzebne.

-   No problem.

Nie było też problemu z człowiekiem. Okazał się nim młody sympatyczny chłopak Gianni, mówiący po angielsku.

Siedli z Giannim w kawiarni i Piotr precyzyjnie opowiedział co przez kilka kolejnych dni będą robić. Uprzedził, że rozmowa będzie po polsku. Opowiedział, przechodząc często z włoskiego na angielski, bo zauważył, że Gianni jest dumny ze znajomości tego języka, historię Wiktora. Zadziwiło go, że ten młody, chyba 20 letni chłopak był tą historią zafascynowany. Nigdy o tym nie słyszał i gdy dowiedział się, że Wiktor  nie może dotąd przyjechać do Polski, był wstrząśnięty.

Piotr wiedział, że często najistotniejsze treści wywiadu umykają gdy kamera jest wyłączona. Rozmówca wtedy się rozluźnia. Dlatego teraz omówili szyfrowe znaki z Giannim. Kiedy „łączyć”, czyli sekretnie nagrywać, bez wiedzy rozmówcy. Uprzedził, że nie chce Wiktora wiązać z krzesłem, że on najlepiej się czuje chodząc. Uprzedził, że Wiktor jeszcze ostatecznie nie zgodził się na rozmowę i że początek będzie trudny, bo muszą bez jego zgody nagrać jego „obiekcje”. Na koniec wyjął nagrę Kudelski i poprosił by w ich warsztacie ją sprawdzili po jego polowaniu na pesce Spada. Zostawił adres i umówili się na dziesiątą pod domem Wiktora. Wydawało mu się, że Gianni sprosta zadaniu.

 

    -   Wiktor, uporałeś się z katastrofą? Bankructwem?

    -   A, Piotr, nie tyle uporałem, co pogodziłem....pieniądze po to się zarabia by je trącić.

    -   Dzwonię bo chcę Cię zobaczyć. Czy mogę jutro wpaść?

    -   Naturalnie, już „otrzepałem” piórka. Kawa, Whisky, czy wino?

    -   Chyba kawa, myślałem o dziesiątej rano.

    -   Doskonale. Maciata i croisanty.

    -   Będziemy o dziesiątej. Z Młodym człowiekiem Giannim, myślę, że go polubisz.

    -   Zmieniłeś orientację?

    -   Zobaczysz. Część.

 

                                                           

Byli nieźle obładowani. Trzy piętra dały im w kość. Wiktor nie krył zaskoczenia.

    -   Sprowadzasz się do mnie?

    -   Wyrzucili mnie z hotelu. Nie zgodzili się na kochanka.

    -   No dobra wchodźcie... od razu się zorientował o co chodzi.

    -   Chciałbym rozmawiać w Twoim gabinecie.

    -    Nie wiem o czym chcesz rozmawiać, ale wchodźcie.

    -   To Gianni, nie mówi po polsku, ale po angielsku, włosku perfekt.

    -   Halo Gianni, Wiktor. Idźcie do gabinetu, ja przygotuje kawę.

 

Błyskawicznie musieli się rozstawić. Gianni okazał się niezwykle sprawny. Mieli kilka minut i porozumiewali się na „migi”. By opóźnić wejście Wiktora Piotr krzyknął.

    -   Czy do macciato można kropelkę Whisky?... po chwili usłyszał...

    -   To nie będzie już maciato a Irisch coffi.

    -   Kupuję.

 

Byli gotowi gdy wszedł. Piotr dał znak Gianni „łączyć”. Kamera ruszyła. Wiktor usiadł w fotelu, który Piotr postawił przed biurkiem.

 

    -   Jesteś uparty. Prosiłem cię o czas na zastanowienie się. Opowiedziałeś co się działo ze scenariuszem zbudowanym z moich listów. Okazuje się, że dalej jestem „niebezpieczny”. Nie chcę być przyczyną wyrzucenia Cię z telewizji a jak to przywieziesz, to tak może się stać. Dlatego stawiam warunek. Te taśmy zostaną tu, w moim sejfie. Może kiedyś... zabierzesz je i będzie to symboliczny mój powrót do kraju. Zgoda?

    -   Po wizycie Papieża wszystko się zmienia.

    -   Przecież biegałeś ze scenariuszem już po wizycie.

    -    Racja, zgoda. Niedługo przyjadę i razem je pokażemy.

    -   Obym zdążył. No dobra uparciuchu. Zaczynajmy. Od czego?

    -   Jak mi pisałeś, urodziłeś się na Wołyniu. Mało kto z dzisiejszej młodzieży wie gdzie leży Wołyń.

    -   Jeśli jeszcze czytają Sienkiewicza, to takie miasta jak Kowel, Krzemieniec, czy rzeki Bug, Prypeć, nie powinny być im obce. Teraz Wołyń to cześć Ukrainy. Ja urodziłem się 30 kilometrów od ówczesnej granicy sowieckiej. W 1938 roku zdałem maturę we Lwowie. Obowiązkiem było natychmiastowe zgłoszenie się do wojska. Ja wybrałem podchorążówkę w Lidzie koło Wilna. Gdy wybuchła wojna w 39 roku służyłem w ochronie sztabu XIX dywizji. Krótko wojowałem  bo Niemcy rozbili nas pod Piotrkowem Trybunalskim. Rozproszony, rozbity pułk wycofywał się w stronę Warszawy i potem na Brześć Litewski. Gdy docieraliśmy do Brześcia, wkroczyli , bez wypowiedzenia wojny, Rosjanie. I w Brześciu w październiku, dostałem się do radzieckiej niewoli. Co ciekawe mnie do niewoli wzięli Żydzi z czerwonymi opaskami. Odstawili do NKWD.

    -   Żydzi?

    -   Tak Żydzi. Ta rozmowa będzie trudna przez to, że dziś mam już zupełnie inną wiedzę o tamtych czasach. Czasami nie wiem co wtedy wiedziałem a co jest wiedzą przez te lata gromadzoną. Dostaję wiele listów, wycinków gazet, kopii historycznych naukowych badań. Zdziwiło Cię – Żydzi. Tak jak i mnie wtedy. Dziś już wiem. Skąd i dlaczego.

    -   Ja dalej nie wiem.

    -   Bo to nie Twój temat. Żydzi uciekali przed Niemcami wierząc naiwnie w pomoc Rosjan. Byli w strasznym stanie, pozbawieni wszystkiego. Musieli się wkupić w łaski Rosjan. A ci używali ich jako zaopatrzeniowców. Rodzinne Żydowskie oddziały pacyfikowały polskie, litewskie wsie, grabiąc i mordując. Słyszałeś o mordzie w Koniuchach?

    -   Nie.

    -   To może lepiej byś o tym nie wiedział.

    -   Brak wiedzy niczego nie załatwia.

    -   Świat wie, tylko, że „na opak”, super produkcja Hollywoodzka przedstawiła ich jako bohaterów.

    -   Potrafią wspaniale lobbować na swoją korzyść. Ale wróćmy do Twojej historii.

  • Wpakowali nas do towarowych wagonów i zawieźli do Niegoriełoje a potem do Starobielska. Zasieki drutu kolczastego i pośrodku kościół. Sami budowaliśmy prycze, niemal pod sam dach. Siedem osiem poziomów. Przez ten obóz przeszli wszyscy. Jak dziś wiemy, większość na Katyńską rzeź. Katyńską mówię jako hasło, bo tych miejsc ludobójstwa było wiele. Straszny głód i wszy. I straszliwa nuda bezczynności. Brak jakichkolwiek wiadomości. Nie znaliśmy swojego statusu. Nie byliśmy jeńcami, bo Sowieci nie wypowiedzieli nam wojny, a gdyby nawet to oni nigdy nie ratyfikowali Konwencji Genewskiej. Brak informacji i wiadomości co dzieje się z Polską, zżerał. Głód i wszy wzmagały agresję. Wybuchały kłótnie i bijatyki. Rosjanom było to na rękę i umiejętnie podsycali te nastroje wzajemnych waśni. Kamera stop.

 

Piotr przestawił kamerę. Poprosił Wiktora by stanął koło biblioteki. Była pełna wydawnictw Kultury, wspomnień Czapskiego i wielu, wielu innych, z Archipelagiem Gułag na końcu.

    -   Kamera – łączyć.

 

    -   Wiktor, jak się słyszy w sądzie sentencję wyroku : „skazuję na pozbawienie wolności....”. Czy można kogoś całkowicie pozbawić wolności . Was wszystkich fizycznie jej pozbawili, ale...

    -   Ja miałem 18 lat, żyłem „chwilą”, podtrzymywaliśmy nadzieję. Myśli jednak krążyły przy ziemi, jak zdobyć żywność, jak pozbyć się wszy, jak znaleźć jakieś zajęcie. W tym bardzo mi pomógł generał Berling (trzy prycze ode mnie). Uczył mnie angielskiego, ja wzajem uczyłem go stenografii. Narzucił żelazny wojskowy dryl. Wiedział co robi, było to bardzo pomocne. Rozmyślania o wolności w jej wymiarze filozoficznym, przyszły dużo, dużo później, gdy się wspominało ten okrutny czas. Po latach zagadnienie wolności stało się moją obsesją, chyba tak jak i u ciebie. Rozczytywałem się w pismach filozoficznych. Tu może dygresja, wprawdzie na temat ale...nie mogłem się pogodzić z zachwytem Sartra nad Związkiem Radzieckim, „klapki na oczach”? Nie był przecież ślepy i głupi. Przecież to on twierdził, że wolność jest fundamentalnym czynnikiem istnienia. Jak sam mówił „człowiek jest skazany na wolność”. I znał Marksa, tą „biblie” komunistów. ...wolność polega na tym, żeby państwo z organu stojącego ponad społeczeństwem przekształcić w organ całkowicie temu społeczeństwu podporządkowany...Potrafisz to zrozumieć? Ja do dziś nie!

    -   Ja też nie, ale teraz chodzi mi o cos innego. Mówiłeś , że cenisz Merleau – Ponty. Uważa, że wolność nie może być fundamentalnie zniszczona. Jak pisze: nawet w obozie koncentracyjnym pozostaje ona czynnikiem określającym człowieka.

    -   Tak to fakt. O tym nigdzie nie czytałem, ale znam z obozowych obserwacji. Tylko człowiek sam sobie, własną decyzją może całkowicie odebrać, zdusić, wewnętrzną wolność. To kolaboracja, poddanie się, pójście na współpracę z tym, który cię „ciemięży”. I takie działania – uzależniają całkowicie.

    -   Pisałeś mi o wieczorach śpiewania pieśni patriotycznych, poezji. To też szukanie wolności.

    -   Pewnie tak, takie intuicyjne. – Wiktor jednak przygotował się do tych rozmów, z teczki na biurku wyszperał jakiś pożółkły dokument.  - Co ciekawe, dotarł do mnie list z dokumentami. To list z Gierezowskiego Łagru, gdzie trafiłem po Starobielsku. 1941 rok. List do naczelnika NKWD kapitana tow. Soprunienki. To list raport o naszym zachowaniu. O naszych próbach wszczęcia głodówki ( w głodzie głodówka?) na znak protestu na utrudnienia w korespondencji z rodzinami. Raport z 2.lutego kiedy zorganizowaliśmy wspólne śpiewanie pieśni religijnych. Raport z 25 lutego o naszym wieczorze „poetyckim” w którym naczelnik Wołkow donosił  władzom w Moskwie : „podchorąży Wiedow wygłosił wiersz „Ciocia Nędza”, w którym sugeruje, że władza radziecka dla Polaków jest ciocią jędzą dręczycielką. Podchorąży Stadnicki wygłosił wiersz „Kapral i generał” w którym w ostry sposób nazwał prosowieckich jeńców zdrajcami, dezerterami z armii polskiej.... -    Opowiedział dalej o transportach ze Starobielska tych na stracenie i tych „uratowanych”.   - 

 

    -    To do dziś do końca nie wyjaśniona sprawa. Była to precyzyjnie wyselekcjonowana grupa. Od najwyższych szarż, po średnie i najniższe. Są różne hipotezy. Że chcieli ich, nas, pozyskać do swojej agentury? Mnie nigdy nie agitowali. Dziś znamy sowiecką urzędową listę uratowanych. Są tam wpisy. „pochodzenie niemieckie”, ”Ambasada Niemiec” – to jeszcze w 1940 były dobre stosunki ZSRR z Niemcami. Są też inne „decyzja NKWD”, „piąty oddział”- to ostatnie historycy interpretowali jako na tych ,których Sowieci chcieli zwerbować do współpracy. Był też wpis „proczij”, czyli przyczyna inna. Tak było przy moim nazwisku. Ale co to znaczy? Do dziś nie wiem.

    -   Dalej z pasją mówił jakie miał szczęście spotkać i zaprzyjaźnić się z takimi ludźmi jak Józef Czapski i że to dzięki nim przeżył to stalinowskie piekło bez skazy. Mówił o powołaniu armii Andersa. Tragiczne opowieści o gehennie ludzi wędrujących z sowieckich gułagów rozsianych po całym Związku Radzieckim do punktu zbornego w Buzułuku. Opowiadał o powołaniu go do XV pułku ułanów, przybocznego pułku Andersa w randze podporucznika i rotmistrza. Rozważał co Polacy zawdzięczają Andersowi gdy się przeciwstawił Stalinowi chcącemu już w październiku wysłać na zatracenie jedną nieprzygotowaną dywizję a w sprawie ewakuacji cywilów sprzeciwił się nawet Londynowi ratując swoim uporem tysiące ludzi. Tym uporem też doprowadził do kierunku wymarszu na Persję.

  Piotrowi  przerwał.

    -   Wróć, proszę do swoich osobistych wspomnień.

    -   Józio Czapski prowadził na rozkaz gen Andersa śledztwo w sprawie tysięcy zaginionych oficerów. Podstawowym problemem było uwolnienie z łagrów i więzień Polaków. Pomimo porozumienia i zawarcia układu, wiele zależało od władz terenowych a te albo sabotowały układ, albo o nim nie słyszały. Współpracowałem z Czapskim, zdając mu relacje z moich wypraw. Często czułem się jak jakiś anioł niosący wolność, gdy docierałem, wyposażony w wszelkie dekrety, ustawy, dokumenty, do najdalszych krańców Rosji. Obserwowałem reakcje wyniszczonych skazańców. Od niedowierzania, po euforię gdy otwierały się przed nimi okratowane bramy. Było to niesamowite uczucie, przynosiłem nadzieję, wolność.

    -   Wiktor, w listach wspominałeś, ze byłeś strasznie „kochliwy”.  

   -    Tak, to prawda. Wracając z ostatniej podróży do Ałma Aty zatrzymaliśmy się z kolegami w Taszkiencie. W hotelu „Metropol” obok, trzy stoliki od nas siedziały trzy panienki. Jedna z nich wpadła mi w oko. Ładna, skromna, nie umalowana, w przeciwieństwie do wypacykowanych koleżanek. Poprosiłem kelnera by wysłał im „Sowieskoje  Szampanskoje”. I tak poznaliśmy się. Umówiłem się z nią. Spotkaliśmy się kilka razy. Zakochałem się. Chciała ze mną wyjechać. Byłem tak zdeterminowany, że poprosiłem generała Andersa bym mógł ją zabrać. Generał mnie opieprzył. „Wiktor, co ty kombinujesz, sprowadzisz na nas nieszczęście”. Ale zrozumiał i się zgodził, kazał tylko trzymać język za zębami. Przed samym wypłynięciem, byliśmy umówieni w barze w porcie w Krasnowodsku, dokąd już dojechało blisko 40 000 naszych ludzi. Stąd mieliśmy płynąć do Pahlevi w Iranie. Czekałem już godzinę, nie przyszła. Zacząłem od małego koniaku, by zwiększać i szybkość i dawki. Urwał mi się film. Obudziłem się na zatłoczonym pokładzie płynącego statku. Okazało się, że na pokład wytarmosił mnie generał Berling. To jemu zawdzięczam, że dziś jestem we Włoszech. A Nastazja, tak się nazywała, okazała się być żoną generała NKWD, zastępcy Berii. Dlaczego nie przyszła i co z nią się stało? Może lepiej nie wiedzieć... – Przeszedł na Włoski... Słuchajcie chłopcy zbliża się pierwsza, pora jedzenia, zapraszam do Pino mojej znajomej Tratorii. Gianni musisz mieć dość tego gadania.

 

Już jak schodzili po Schodach Hiszpańskich, Wiktor wyjaśniał Gianiemu o czym był ten wywiad. „ To były moje wspomnienia ze strasznych czasów wojny i czasów okrucieństw Stalina. Wymordował miliony Polaków. Zaanektował podstępem połowę Polski, niemal okupował Polskę i do dziś ten narzucony przez niego porządek rzeczy trwa. Ale nie wiem czy wiesz jakie Stalin miał „długie ręce”. Jak chciał w 1944 roku zaanektować cały region Wenecji i podporządkować go komunistycznej Jugosławii Tito. Jak komunistyczna partyzantka  brygad Garibaldiego i IX Korpus armii Tito mordowali i wprowadzali terror”...Musiał przerwać. Siedzące na schodach tłumy, kazały im iść gęsiego, lawirować między robiącymi zdjęcia, jedzącymi pizze i wspinającymi się w stronę Villa Medici. Różnorodność kolorów skóry, kształtu oczu i mozaika kolorowych strojów. Wiktor kontynuował wykład dla Gianiego dopiero gdy usiedli przy stoliku w tratorii. Był tu stałym i cenionym gościem. Spytał czy może za nas zamówić. Obaj zgodziliśmy się i był to dobry wybór, najpierw marynowane warzywa a potem saltimbocca. Wiktor zwrócił się do Gianiego...”Może Cię to nudzi?

    -   Mało się interesuję polityką, ale to co Pan mówi, to pierwszy raz słyszę, że Włosi mordowali Włochów. W mafii rozumiem ale...

    -   Wiesz kto to był Togliatti?

    -   Coś słyszałem,  komuniści,  ale nie kojarzę.

    -   Palmiro Togliatti był „pierwszym sekretarzem” Włoskiej partii Komunistycznej. Zasiadał przez lata we władzach Kominternu w Moskwie. Gdy w 1943 roku wrócił z Moskwy, z poleceniami od Stalina wydał polecenie Włoskim komunistom. Cytuję z głowy, to niedokładny cytat. „należy z całych sił wspierać okupację regionu Wenecji Julijskiej przez siły marszałka Tito...chodzi o ukonstytuowanie we Włoszech...władzy ludowej. Włoscy komuniści powinni wystąpić przeciw wszystkim którzy działają na rzecz ..imperializmu...nacjonalizmu..”. i tak dalej. Namawiał do mordu. To była instrukcja z Moskwy, dla komunistycznych partyzantów.

    -   Teraz może już mniej, ale jeszcze niedawno komuniści wychwalali, świętowali sukcesy partyzantów w walce z Niemcami.

    -   To właśnie zakłamanie i bzdura. Nigdy nie walczyli z Niemcami, walczyli z OSOPO, włoską partyzantką 1945 roku. Fatalnie zorganizowaną, nie uzbrojoną. To był zlepek monarchistów, demokratów socjalistów, inicjatywy duchownych katolickich. Zawiązała się w seminarium arcybiskupstwa w Udine w 1943 roku. Ich partyzanci zaczęli działać aktywnie, ok. 2 tysięcy słabo uzbrojonych żołnierzy, od marca 44 roku w okolicznych górach koło Friuli. Wiesz kto to Pasolini?

    -   Oczywiście...

    -    Jego brat Guido Pasolini przed śmiercią w masakrze w Porzus opisywał koszmary walki z komunistycznymi partyzantami. To aż tu sięgały krwawe ręce Stalina.

    -   Nie wiem nic o Porzus.

    -   Widzisz, świat nie wie o Katyniu a wy Włosi nic o Porzus, nie do porównania te dwie rzeczy, ale do porównania metody zamazywania, ukrywania prawdy, obracania kota ogonem, przez komunistów. 7 lutego 1945 roku w Porzus komunistyczna partyzantka  pod dowództwem Toffanina, podając fałszywe dane została przez straże wpuszczona do dowództwa  oddziału, by tam odpoczęli. Napili się kawy. Coś zjedli. Od razu zamordowali trzy osoby, pałkami, by nie było hałasu. Dowódcy Francesco De Gregoriemu  wyłupili oczy. Zatłukli oficera i 21 letnią dziewczynę Eldę. Kapitan Bricco zbiegł, ale dostał sześć kul. Gdy na pomoc wybiegli mu dwaj partyzanci, jeden to Guido Pasolini, zakatowali ich.... Basta, tak dobre jedzenie a my wciąż w koszmarach komunizmu. Przepraszam Gianni.

    -   Nie, nie, dziękuję. Jednak muszę się dokształcić. Ostatnio byłem skłonny glosować na komunistów. Basta.

    -   Racja, basta. Zajmijmy się jedzeniem. To Saltimbocca. Trzeba jeść póki ciepłe.

    -   Pyszne, ale co to jest?

    -   Giani rozumie tą nazwę, tobie przetłumaczę „same skaczą do buzi”, tak to można przetłumaczyć. To cienkie plastry cielęciny, najlepsza jest gicz, przypina się wykałaczką liść szałwi i plaster szynki parmeńskiej, obsmaża się z obu stron, podlewa białym winem i w tym winie dusi około 5 minut. Tu robią to znakomicie. Jedzmy.

    -   Faktycznie „niebo w gębie”.  A wino też znakomite…

 

Gdy wrócili do domu, Piotr zdecydował, że dziś już nie będą kręcić. Umówili się na następny dzień.

    -   Kiedy wraca Irina?

    -   Wczoraj dzwoniła. Musi lecieć do Londynu. Pewnie wróci w przyszłym tygodniu.

    -   To dobrze, musimy to skończyć przed jej powrotem. Jutro chciałbym żebyśmy dojechali do Monte Casino.

    -   Zgoda. Czekam z kawą o tej samej porze. Arivederci.

 

Wyszli przed dom. Było wczesne popołudnie czerwca. Tu na górze niosły się , wciąż jeszcze wiosenne zapachy  parków i ogrodów Willa Borghese. Gianni chciał go podwieźć, ale Piotr chciał być sam. Pożegnali się i umówili na jutro.

Szedł parkowymi alejami i zastanawiał się dlaczego przerwał ten wywiad. Co go tak poruszyło. Usiadł na ławce. Nie , nosiło go. Coraz szybciej szedł i zazdrościł tym na rowerach. Chciał odgonić to co wtłaczało się do głowy. Obojętność, ten koszmarny dystans, budowany w dzieciństwie gdy widzisz, że nie masz wpływu na to kiedy odbierają Ci wolność. Dziś cały ranek słuchał opowieści o koszmarach wojny, zakłamaniu, ludobójstwie. Całkowitym odebraniu, nie tylko wolności, ale i godności. Zeszmaceniu. I o budzeniu się nadziei. Nadziei, która sięga po ten promyk wolności, który chyba zawsze tkwi w człowieku.

I co? Wysłuchał, dobrze „skadrował”, ustawił i kamerę i człowieka gdzie trzeba.  I co? Poszedł na saltinboccę, wino. Miłe ciepło Tratorii. Jednym mrugnięciem oka mógł zamienić koszmary gułagów, na przepis kulinarny. I po co to nagrywać, by schować w sejfie Wiktora? Może dziś, gdyby się to pokazało, utopia, ale może, miało by to sens. Ale za kilka lat?

 

A może tylko on stał się „nie angażującym się w nic” obserwatorem. Może inni, a zwłaszcza młodzież potrafi się buntować, angażować? Widział te tłumy na pielgrzymce Papieża. Musiał, musiał teraz natychmiast przypomnieć sobie w którym momencie rozpoczął się ten proces „obojętnienia”.  Minął muzeum Etruskie w Villa Giulia, nie zwracając uwagi na piękną fasadę. Omało nie wpakował się pod jadący rower. Odskoczył w ostatniej chwili i w tym momencie sobie przypomniał. Musiał usiąść bo mu się zakręciło w głowie

Śnieg i silny mróz. Od kilku godzin stoją z matką w bardzo długiej kolejce oczekujących na widzenie przed więzieniem w Jaworznie. Widzenie z ojcem. Podana na wezwaniu godzina już dawno minęła. Piotr już nie czuł ani rąk ani nóg. Chował  twarz w płaszczu matki. Matka szeptem, cała kolejka stała w straszliwej ciszy, kazała mu się ruszać. Nie był w stanie. Chyba cały zamarzł. Ale nie mógł narzekać, musiał być dzielny, przecież już jest prawie dorosły. Straż więzienna z premedytacją trzymała ich na tym mrozie. Może zrezygnują. Nie mogli zrezygnować. Nie mogli tego zrobić Papie. Czekał na to spotkanie od miesiąca.

Wreszcie furtka w bramie się otworzyła i opatulony w kożuch i futrzaną czapę klawisz , zaczął wykrzykiwać nazwiska. Stali daleko i nie słyszeli, ale nazwiska , z ust do ust niosły się przez całą kolejkę. I wreszcie T Y C Z Y Ń S K A. Matka szybko ruszyła, ale jego jakby wmurowało. Nie był w stanie się ruszyć. Matka zawróciła, szarpnęła go za rękę i pociągnęła za sobą. W drugiej ręce trzymała dokumenty. Okazała je klawiszowi i weszli. Sala widzeń była długa i wąska. Dwie połowy rozdzielała siatka. Kolejny klawisz wskazał im miejsce. Usiedli na drewnianych zydlach. Para leciała z ust. Po długiej chwili w drzwiach za siatką pojawił się... chyba Ojciec. Trudno mu było Go poznać. Nie widział go przez rok. Wydawał się dużo niższy, przygarbiony. Blada wymizerowana twarz z kilku dniowym zarostem, strasznie go postarzała. Piotr odruchowo wstał. Ojciec usiadł na zydlu naprzeciwko. Starał się uśmiechnąć, ale słabo mu to wyszło. Patrzył mu prosto w oczy, jakby starając się go poznać.

    -   Urosłeś.  – Piotr chciał stanąć na palcach, ale nie był w stanie. Ojciec przeniósł spojrzenie na matkę.

    -   Dziękuję, że go przyprowadziłaś. Nie mogłem sobie przypomnieć jak wygląda. Pomaga Ci?

    -   Bardzo.

 

Rozmawiali szybko. Wizyta była krótka, a mieli masę spraw do omówienia. Adwokaci, apelacje, co przysłać w paczce...Po chwili klawisz wykrzyczał: Koniec wizyty.

-   Piotrze jesteś już prawie dorosły. Opiekuj się Mamą, potrzebuje Twojej pomocy.

Nagle wrócił obraz Jędrka, jego nieżyjącego ukochanego starszego brata. On by wiedział jak pomóc mamie, teraz musi to zrobić on, z dumy urósł chyba o dwa centymetry. Papa powiedział, że jest dorosły.

-   Nie martwcie się to już długo nie potrwa.

To „niedługo”, trwało jeszcze cztery lata. W pociągu było jeszcze zimniej, bo przez powybijane okna wdzierał się lodowaty wiatr. Do domu dotarli w nocy. Matka rozpaliła ogień w piecyku w łazience. Miał tak skostniałe ręce, że nie był w stanie jej pomóc. Nie był w stanie się sam rozebrać. Woda się szybko nagrzała.

 - Rozbierz się i wskakuj do wanny... jak zobaczyła, że nie jest w stanie rozpiąć guzików, sama, bez ceregieli zaczęła go rozbierać. Starał się bronić, ale nie był w stanie. Przecież jest   d o r o s ł y! Jak kobieta może go rozbierać! Musiał się poddać. Czerwone ręce i nogi piekielnie szczypały w gorącej wodzie. Zapakowała go do łóżka. Rano go nie budziła, Nie poszedł do szkoły. To była pierwsza radość od kilku dni. Dopiero gorąca zupa postawiła go na nogi. Teraz narastał w nim bunt. Musiał coś zrobić. Jędrek by wiedział co. Pytał go ale nie dostał odpowiedzi. Ojciec kazał mu bronić Mamę i ją wspomagać. Powoli w głowie krystalizował się plan. Musiał strasznie uważać. Ukrywać myśli. Wiedział, że matka potrafi czytać w jego głowie. A plan był szalony. W ich kamienicy, na pierwszym piętrze mieszkał UB-ek. Tak się szeptało. Kto wie czy to nie on zamknął Papę. Na ich podwórzu trzymał samochód. Gdy już leżał w łóżku dokładnie wszystko zaplanował. Zszedł z nożem i śrubokrętem na podwórze i przebił trzy opony. Skaleczył dość głęboko rękę. Wytarł w koszulę. Owinął się kołdrą i zasnął.

-   Wstawaj śpiochu, spóźnisz się do szkoły. W kuchni masz płatki. Idę do spółdzielni, mają dla nas nowe zlecenie.

Udało mu się umyć ręce. Koszula była poplamiona krwią i nie udało się jej zmyć. Założył sweter który wszystko zakrył. Ze szkoły wrócił późno. Zajrzał na podwórze. Samochodu nie było. Czyżby mu się to wszystko przyśniło? W domu terkotała maszyna do szycia.

    -   Mamo jestem. – cisza, maszyna dalej terkocze. Po bardzo długiej chwili...

    -   Chodź tu.

 

Wszedł do pokoju. Siedziała przy maszynie i obszywała serwetki. Spojrzała na niego. Znał to spojrzenie „starała się być groźna”, ale w oczach błyskały iskierki, grali swoje role. Ale reprymenda musiała go spotkać. Tylko jeszcze nie wiedział za co.

   -   Ty wariacie. Czyś ty oszalał.  – wstała i z łóżka wyjęła bambusową szpicrutę, znał ją. Bolało. Raz tylko dostał gdy skłamał, że był w szkole, a poszedł z Frankiem na ryby.

    -   Mamo,... nie.

    -   Czy Ty wiesz coś Ty narobił. Pan Kilon wpadł tu z pistoletem, wrzeszczał, że cię zabije, wyśle do poprawczaka. Nie wiedziałam o co mu chodzi. Na szczęście z mieszkania wyszedł mecenas Rudnicki i mi pomógł. Trochę uspokoił tego Kilona, który wreszcie powiedział o co chodzi. Cały czas machał pistoletem. Bałam się. Oni wszystko mogą zrobić. To się jeszcze nie skończyło. Obiecałam, że cię ukarzę tą szpicrutą, ale on chce to zrobić sam. Czytasz po nocach tego Karola Maya mógłbyś przynajmniej się z niego uczyć, od Winnetu, Old Seterhenda, nie zostawia się po sobie śladów. A ty ślady na śniegu, na schodach i ten śrubokręt. Taką głupotą narażasz nas wszystkich i ojca też.

 

To była pierwsza nauczka. Bunt się nie opłaca. Chyba, że masz za sobą siłę. Po tygodniu sprawa opon przycichła. Ale przechodząc koło mieszkania Kilona, skradał się i nadsłuchiwał. Bał się wychodzić ze śmieciami na podwórze. Cały czas bał się, że od Ojca nadejdzie jakaś zła wiadomość, że z jego powodu coś mu zrobią. Druga nauczka przyszła niebawem, z zupełnie nieoczekiwanej strony. Odrabiał w pokoju lekcje. Weszła Mama, zmierzwiła mu czuprynę.

Twoja pani od polskiego powiedziała mi, że bazgrzesz jak „kura pazurem” i mam ci w tym pomóc.  – Podniosła zeszyt z polskiego. – Faktycznie, strasznie bazgrzesz, ciekawe po kim to masz, Ojciec ma piękny charakter pisma, ja też niezły. Musimy nad tym popracować. Zaraz, zaraz, Piotr co to jest? – obróciła zeszyt i zaczęła przeglądać.

Od jakiegoś czasu, gdy się nudził na niektórych lekcjach, rysował. Był to dobry chwyt, bo  nauczyciele myśleli, że z uwagą notuje to o czym mówią. A on tworzył komiks. Nikomu nigdy go nie pokazał. Teraz matka z uwagą to oglądała.

Na wielkiej polanie były dwa mrowiska. Jeden kopiec wielki z czerwoną flagą z sierpem i młotem. Mieszkały w nim czerwone mrówki. Drugi kopiec dużo mniejszy z flagą biało czerwoną. W nim mrówki czarne. Jak zaczął to rysować, nie miał w głowie żadnej historii. W miarę rysowania  ta historia się tworzyła, mnożyły się wątki z tego co zasłyszane w domu (czego nie wolno było wynosić na zewnątrz), podsłuchane w Radiu Wolna Europa. Czarne mrówki budowały granicę z zasiekami chcąc się odgrodzić od czerwonych, niewiele to dawało. Czerwone, agresywne napadały na czarne. Pod eskortą prowadziły czarne do zamkniętych więzień. Niezwykle sugestywnie narysowane egzekucje. Szubienice, karabiny. Wnętrze czerwonego mrowiska. Wielka sala, na tronie olbrzymia mrówka z głową, świetnie uchwyconą, Stalina. .

I tak na dziesięciu stronach toczy się historia. Czym dalej, tym lepiej rysowana.

Piotr patrzył jak matka blednie. Dalej obracając strony, siada na łóżku i powoli strona po stronie wyrywa z zeszytu. Układa je na kapie i każdą wygładza, skrupulatnie równo jedną na drugiej. Z jakimś przerażającym dla Piotra spokojem, zbiera je wszystkie i zaczyna drzeć. Wreszcie spojrzała na niego, miała mokre oczy, po chwili łzy popłynęły. Bezgłośnie. Wiedział, że coś źle zrobił. To było gorsze od awantury w sprawie opon. Złość była lżejsza od smutku. Chciał się do niej rzucić i przeprosić, ale do końca nie rozumiał swoich win...

-   Piotr, nie było cię jak przyszli po Papę. Przeszukali cały dom, wyrzucili wszystko z szuflad, szafek. Każdą książkę wertowali i rzucali na ziemie. Nawet twojego Karola Maja. Później wszystko to deptali. Na stole składali jakieś wyrwane kartki, które potem zabrali. I wyprowadzili Twojego Ojca. Co znaleźli? Nikt tego nie wie. Byliśmy bardzo ostrożni. Cała historia mojej rodziny została zakopana, ze zdjęciami, dokumentami. Archiwa rodziny Papy są od dawna w Anglii,...-  długo siedziała i cicho płakała. .. – Czy ty wiesz co by mogło się stać, gdyby ktokolwiek zobaczył to co ty tu narysowałeś? I ty to nosisz do szkoły?  Jak myślisz, że są tacy głupi i uwierzą, że to wyczytałeś u Karola Maya, czy raczej pomyślą, że wyniosłeś to z domu. I wreszcie zdaj sobie sprawę, że wtedy już z nami wszystkimi koniec.

Ta druga nauczka była bardziej przerażająca od pierwszej. Tam było działanie z chęcią zemsty. Tu zwykłe mazanie kredkami, ołówkiem. I to sądząc z reakcji Mamy było groźniejsze, tego się bardziej bali. I Oni, a jak oni to powinniśmy bać się i my. Trochę się uspokoiła. Siadłem przy niej i wtuliłem się.

-   Dobrze rysujesz, nie wiedziałam. A wiedz, że mrówki nie mają „króla”, mają królową.

 

Piotr powoli się budził. Gdy wstał z ławki to co zobaczył zatkało go. Purpurowo żółty zachód słońca malował na dachach Rzymu cudowne wzory. Ciemne korytarze uliczek nieregularnie poplątanych. Łapiące światło campanille przy piazza Popolo. Niemal na horyzoncie zalana żółcią kopuła Świętego Piotra. Cały czas to widział. Ten spektakl światła już trwał jak tu siadał. To ta introspekcja, wgłębianie się w siebie odebrały mu te chwile cudownego zachodu. Czy były tego warte? Może. Może jak odnajdzie przyczynę, to będzie miał wpływ na skutek.

Dobrze rysujesz, nie wiedziałam... jeszcze to słyszał i już nigdy potem nie tknął ołówka. Bo podarła, zniszczyła, bo to było zagrożenie, a może...wyławiał z zalanych kolorem dachów ciemne przesmyki uliczek i tam się chował, gdy myśli biegły w tamte czasy. Napisał w podstawówce, że chce być księdzem i go wyrzucili, nic nie zrobił, poszedł do zawodówki. Po maturze starał się dostać na architekturę, odrzucili. Miał fatalne bez-etowskie pochodzenie, żadnych szans na jakąkolwiek interesującą go uczelnię Gdy w wszystkich dostał odmowę, złożył papiery na górnictwo. Przyjęli. Na praktykach czołgał się w metanowych kopalniach Wałbrzycha. Trwał. Obserwował. Każda próba buntu kończyła się fiaskiem. Nauczył się nie walczyć o wolność. Bo walka o wolność niosła z sobą odpowiedzialność  za rodzinę.

Dość, dość, dość tych, cofań się, powrotów. Schodził na plac Popolo. Niemal każdy stawiany w Rzymie krok, każdy kamień, każde spojrzenie, przywołuje historię. Rzym skłania do „cofania się”. Ale i do skromności. Twoje problemy stają się tak małe, nic nieznaczące. Lubił ten spacer, wolno przeszedł przez plac i Via Ferdinand di Savoia doszedł do Tybru.

W hotelu miał dwie wiadomości. Od Mai, złożyła o paszport. Druga od Giovanny, zapraszała do studia. Budowali już scenografie do Galileo. Na koniec, z wyraźnym rozbawieniem, pyta: „jak tam Twoje flirty, bardzo je lubię”. Rozbawiła go. Zadzwonił. Po trzech dzwonkach odebrała.

    -   Flirciara?

    -   Poznaje Cię, buonasera. Co to „flirciara”?

    -   Taka co lubi flirt i sama flirtuje... – głośny śmiech.

    -   Jesteś zabawny, lubię to.

    -   Giovanna, nie drażnij mojego libido, bo to się źle skończy...

    -   Jak „źle skończy”, jak się jeszcze nie zaczęło. Nie wiem gdzie masz to „libido”, co to jest. Nieprzyzwoite?

    -   Może lepiej byś nie wiedziała. Słuchaj, jeszcze przez dwa dni jestem zajęty. Zadzwonię.

    -   Ciao.

 

                                                                      

 

Spotkali się z Giannim przed domem. Piotr w kilku słowach opowiedział o czym będzie ta cześć wywiadu. Chciał go zrobić na tarasie, by w tle było widać dachy sąsiadujące z  Piazza di Spagna. Gianni musiał zbadać czy wiatr, samochody, szum miasta na to pozwolą. Ustawili się. Dźwięk był OK. Wiktor wyszedł w różowej koszuli. Piotr poprosił by się przebrał.

    -   Co mam założyć? Marynarkę, sweter?

    -   Widziałem, masz kurtkę mundurową, to będzie dobre.

    -   „ kurtka mundurowa”...- wściekle prychał...- mam mundur. Mundur, to mundur. Nie „kurtka”. A cały mundur. Dla ciebie to krawat do kalesonów – „wsio ryba”.

 

Udało się opanować sytuację. Założył mundur, beret. Dystynkcje na pagonach, odznaczenia, mundurowe spodnie i czarne buty. Piotr nie bardzo wiedział co zrobić, nie spodziewał się takiego „blichtru”. Nagle go olśniło. Nigdy dotąd nie widział oficera w mundurze armii Andersa. Teraz miał to przed kamerą. Miał coś co w PRL-u nie istniało, zostało wymazane z historii, gorzej orzeczono, że tej historii w ogóle nie było... Gdzieś tam w Paryżu w Maisons – Laffitte pisano bajki które czytała garstka „nieprawomyślnych”. Od wczoraj słuchał historii których nie było, o Nieludzkiej Ziemi, słuchał naocznego świadka, (którego nie było) opisującego niewyobrażalny koszmar tysięcy polaków których skazano bo winą było to że są polakami. Słuchał o świecie w którym chory umysł jednego człowieka zmienia ludzi w bestie a świat siada z nim do stołu negocjacji. Słuchał o świecie którego nie było a rzeczy „nie byłych” się nie rozlicza.

    -   No dobrze chłopcy. Zaczynajmy. Na czym skończyliśmy. Jeszcze Rosja?

    -   Dobrze. Gianni, startujemy. Łączyć. Wszedłeś na statek.

    -   Tak... raczej mnie wnieśli. Jak się obudziłem byłem przerażony, nie wiedziałem gdzie jestem. Ja leżałem na kimś, a na mnie, na moich nogach leżał ktoś inny. Musiałem się wyrwać. Dobiegłem do burty i ...wyrzygałem. Dobiegłem, to było deptanie po śpiących, wynędzniałych ciałach zalegających pokład, nie było gdzie postawić nogi, leżeli jedni na drugich.

    -   Wypłynęliście, Stalin nie lubił wypuszczać swoich „podopiecznych”.

    -    Decyzja terminu ewakuacji była straszna, z obozów, gułagów nie dotarły jeszcze tysiące, tysiące ludzi. Ale władze ZSRR wstrzymały oficjalnie rekrutację. Sytuacja stawała się dramatyczna. Stalin wiedział co robi. Ta armia była dla niego niewygodna. Na zachód wyciekały już informacje o mordach i metodach działania NKWD. Niepokoił brak informacji o zaginionych oficerach z Ostaszkowa, Starobielska, Kozielska. Wypuszczenie naszej armii, dawało Stalinowi potężny argument propagandowy. Ale ostatecznie o ewakuacji zdecydowali Brytyjczycy. Dla Churchilla każdy polski oddział był na wagę złota. Potrzebował nas do ochrony pól roponośnych Iraku i Persji. 

    -   Wylądowaliście w Pahlevi w Persji.

    -   To był dla nas wszystkich szok. Dorośli ludzie płakali. Opuściliśmy tą „nieludzką ziemię” i znaleźliśmy się w normalnym, życzliwym nam świecie. Stragany pełne owoców, warzyw. Pełne. chleba, wędlin, ryb. I uśmiechnięci śniadzi Persowie Zapomnieliśmy, że taki świat jeszcze istniał.

 

Nagrywaliśmy te rozmowy jeszcze przez dwa dni. Wiktor znakomicie opowiadał o dalszej drodze armii. Z anegdotami. O niezwykłym żołnierzu. Wojtku. Kupili zabiedzonego, małego niedźwiadka od pasterza w Iranie, za puszki z wołowiną.  Opowiadał o spotkaniu w Egipcie pięknej i słynnej , ulubionej agentce Churchilla Krystynie Skarbek. Była narzeczoną jego serdecznego przyjaciela Andrzeja Kowerskiego-Kennedy‘ego (dwa dni przed ślubem została zabita). ... –„czasem, kiedy się kłócili (a zdarzało się to często) i nie mogli z sobą wytrzymać, zabierałem ją na tańce, lub na pływanie łódką po Nilu. Była niezwykle piękna i twarda jak stal, mógłbym tu o niej długo opowiadać i o Andrzeju też”. Krystyna Skarbek- Granville została pochowana na Londyńskim cmentarzu Kensal. Na nagrobku umieszczono wykaz odznaczeń otrzymanych za służbę w angielskim wywiadzie.

    -   Opowiedz o Palestynie. Tam już przed Waszym przybyciem było wielu Polaków i język polski było słychać wszędzie.

    -   Tak, po naszym przybyciu cały region został zdominowany przez naszych rodaków. Sto tysięcy przerzuconych z Iraku i Persji nadało Palestynie swojskie oblicze. Łatwiej było porozumieć się po polsku, niż angielsku, czy hebrajsku. Dochodziło do dziwnych sytuacji, kiedyś Hanka Ordonówna zapytała o coś angielskiego policjanta i była strasznie zdziwiona, że ten nie zna polskiego. Palestyna miała znakomity klimat. Dla tysięcy chorych na płuca było to zbawienie.

    -   Ordonówna zdała w Rosji, niezwykle chlubny egzamin,

    -   Okazała się niezwykłą postacią. Po zajęciu Litwy przez sowietów, trafiła do łagru w Uzbekistanie, kamieniołomy, budowanie dróg. Nabawiła się gruźlicy. Po układzie Majski- Sikorski, znalazła się w Taszkiencie. Zajęła się polskimi sierotami. Założyła sierociniec. Wyruszyła z tymi dziećmi do Aszchabadu, skąd mieli się ewakuować do Indii. I tu niezwykła historia. Zwraca się pismem do Sztabu Naszej Armii, do delegata do spraw ludności polskiej na Azję Środkową. Tym delegatem okazał się jej mąż Michał Tyszkiewicz, o którym nic nie wiedziała od czasu aresztowania go przez NKWD.  Swoim uporem, determinacją doprowadziła do transportu dwustu dzieci, nie mogła czekać na następne. Sowieci nie przedłużyli pobytu hinduskich kierowców.

    -   Jest wrzesień 1943. Desant aliantów na południowe Włochy.

    -   Tak, płyniemy wszyscy razem. Początek, to same sukcesy. Niemcy zatrzymują nas w górach. Na linii Gustawa i Linii Hitlera. Dalsza drogę na Rzym, blokuje  silnie umocnione opactwo Monte Cassino. To właśnie tu skończyła się moja przygoda z wojskiem.

    -    Przygoda, tak bym tego nie nazwał.... epopeja. Ale na razie nie bierzecie udziału w walkach?

    -   Wiesz, tu już strasznie mi się plącze, dzisiejsza wiedza, z tym co było wtedy. Wojsko które nie walczy? Jak wy dziś mówicie...  „jest napalone” czeka chwili by wejść do akcji. I gdy słyszymy, że to my mamy zdobyć Monte Cassino, bo inni nie potrafili, i teraz proponują nam, bo w nas wierzą, jakbyś się czuł. Trzy kolejne uderzenia zostały odparte.  Sześć koszmarnych dni . Znoszenia rannych, ukrywania się za każdym najmniejszym kamieniem. Koszmarem było to, że nie widzisz wroga, byli tak ukryci w swoich bunkrach, za tymi piekielnymi, przepraszam, świętymi murami, że to była „walka z cieniem”. Ja nie strzelałem, byłem wysunięty najwyżej, jak można i przez radio podawałem namiary celu dla artylerii. Noc, dzień, noc, dzień. Donoszą jakiś skrawek jedzenia, ale jak widzisz tyle trupów...

Porankiem szóstego dnia, dziś wiem, że szóstego. Wtedy to  się zlewało w jeden, w cały wiek, w koszmar chwili. Wszystko jedno, tego szóstego dnia, cisza. Cisza, coś tak cudownego, kojącego, ale tu ta cisza była czymś anormalnym. Nie potrafiłem jej pojąc. Wyskoczyłem . Biegłem, chciałem zobaczyć uciekających Niemców. Za szybko. Rzucili pociski fosforowe. Jeden trafił mnie. Głupio się czujesz jak cały płoniesz. Jak mnie nieśli słyszałem swojego dowódcę: szkoda chłopaka, był fajny, nic z niego nie będzie... Chciałem krzyczeć, ... żyję. Ale nic, nic się nie udało, spalone gardło nie wydało dźwięku. Długi, długi czas w angielskim szpitalu, przeszczepy, chirurgia plastyczna i jak widzisz dzisiaj mogę być „gwiazdą filmową”...czystym silnym głosem zaśpiewał...

Przejdą lata i wieki przeminą,

Pozostaną ślady dawnych dni!...

I tylko maki na Monte Cassino

Czerwieńsze będą, bo z polskiej wzrosną krwi.

 

 

Gdy przyszli o dziesiątej, zastali Wiktora w znakomitym humorze.

    -   Kawa gotowa. Podano w salonie. Proponuję dzisiejszą rozmowę przeprowadzić w barze. Z koszmarami skończyliśmy, to teraz przy winie, lub drinkach.

    -   Dobry pomysł, „in vino veritas”, żebyś niczego nie ukrywał z Twoich „ciemnych” interesów.

    -   Nie rozbawiaj mnie, gdyby były „ciemne” to siedzielibyśmy zupełnie gdzie indziej.

    -   Gdzie, w kiciu?

    -   Raczej w pałacach, na jachtach.

 

Rozstawili z Giannim  sprzęt. Bar był bardzo ładny. Na ścianie piękny arras, wypłowiały, stonowany. Dobre tło. W starym kasztanowym drewnie pięknie profilowany blat baru na którym Wiktor ustawił karafki. Za barem dwa proste stołki barowe. Ustawili światła.

-   Wiktor, jest poranek. Poczekajmy z „prawdą wina’. Pisałeś, że po wojnie, Zacytuję: :”Po wojnie, nie wiem dlaczego, ale wszystko mi wychodziło. Miałem szczęście, które nie wiadomo skąd i dlaczego przyszło.”

Opowiedział. Ale to na pewno nie wyłącznie szczęście, ale talent. Talent wsparty latami doświadczeń w koszmarnych Rosyjskich warunkach, w organizacji armii. Szczęście, że spotkał solidnego i uczciwego Włocha Marko Rancali. W ramach planu Marshalla sprowadzają dla Włoskich uniwersytetów aparaturę naukową. Wiktor pisze setki listów intencyjnych, zamówień. Podpisuje kontrakty. Sprzęt  wszelkiego rodzaju. Od astronomii po weterynarię. Wyniszczone Włochy, jak cała Europa potrzebowała tego zastrzyku nowoczesności. A Ameryka pomagała. Prowizja Wiktora i Marko była od 5 do 10%.  Potem już sam kupuje technologię do nauki pisania na maszynie. Buduje dwa domy w Porto Rafael (Piotr jeden poznał) i sprzedaje za wielkie pieniądze. Jeden prezesowi Tesco, a drugi szejkowi z Arabii Saudyjskiej.

 

  

    -    Jak mnie namawiałeś na ten wywiad, wygadałeś się. Mniej Ci chodziło ...o moje losy, bardziej o filozoficzny problem ...wolności. Jeśli już skończyliśmy „wspominki” to przejdźmy do tego co Cię od lat nurtuje.  O wolności już chyba wszystko powiedziano, napisano. Nic pewnie nie wniesiemy tu nowego. [1]

 

 

    -   Już po 13-tej, możemy pić. Co proponujesz.

    -   Co ma do picia godzina trzynasta?

    -   W Polsce to obowiązywało. I sprzedaż i picie, dopiero po pierwszej.

    -   Dobry wstęp do rozmowy o wolności. Państwo ci mówi od której godziny możesz pić? W wolnym kraju, nie myśli się o wolności. Myśli się raczej jak na daną porę dobrać odpowiedni drink...-

 

 

   

    -   Niema WOLNYCH krajów. Każde państwo odbiera ci kawałek wolności. Wolne, demokratyczne mniej, zniewolone jak mój, niemal całą..

    -   Nie da się odebrać całej...

 

                                                             

 

 

I poszło, cała długa rozmowa o wolności. O Fromie i jego „Ucieczce od wolności”. Sartre‘a „ze strachu przed odpowiedzialnością”. O Nietzsche z jego teorią Ubermensch‘a  jedynego który może być naprawdę wolny. Twórczo wolny. I jak „ukradli” go naziści.  O wolności w chrześcijaństwie, z wolną wolą i „wolności zakorzenionej w rozumie’. O wolności Fromma, „ona nie oznacza wolności od wszelkich wiodących zasad”. O wolności pozytywnej i negatywnej Berlina. I dużo Hegla z jego „wolnością od czegoś” i „do czegoś”. Naturalnie musiało dojść do Buddyzmu, ale tu obaj byli słabi w buddyjskim „dążeniu do radości i szczęścia”

    -   Wiktor, zamęczam cię, ...”bo naszą wolnością odbieramy wolność innym”. Gadam i tym gadaniem odbieram Ci wolność do czuwania nad pieczenią.

    -   Wszystko pod kontrolą. Zostawmy „tych mądrali”, ja wiem, że egzystencja polega na dobrym jedzeniu.

 

Był wspaniały w kuchni. Pieczona szynka pachnąca ziołami całych Włoch, pieczone kartofle w kminku, sałata z finokio, delikatnie słodko, kwaśna. I Wino, pięcioletnie ROSSO Montalcino.

 

 Piotr umówił się z Giovanną. Lubił ją, i coraz bardziej się bał, że za bardzo. Umówili się w Cinecitta‘. Wielkie tereny Włoskiej wytwórni filmowej gdzie powstawały filmy wchodzące do panteonu sztuki filmowej. Gdy usiedli w kawiarni głównego gmachu, nie usiedli bo musiał najpierw zwiedzić galerię zdjęć, tych najsłynniejszych, Fellini, Antonioni, De Sica, Zeffirelli, Visconti, Jacopetti, i tak wielu innych. Obwieszone ściany zdjęciami aktorek i aktorów. Wytwórnia przeżywała kryzys. Produkowała horrory, sprzedawane na kasetach. Jakieś marne seriale dla telewizji. Giovanna twierdziła, że film Galileo, koprodukcja amerykańska, z dużymi pieniędzmi, uzdrowi wytwórnię. Poszli do wielkiego studia gdzie już budowane były wnętrza do filmu. Imponująco to wyglądało. Trzy pomieszczenia, Sala posiedzeń inkwizycji (jak wyjaśniła Giovanna). Studio – pracownia pełna rekwizytów i przedziwnych urządzeń. I pokój mieszkalny. Piotr chodził i podziwiał niesłychany kunszt w odtwarzaniu detali z epoki, dobór rekwizytów.

    -   Mówiłaś, że kontrakt jeszcze nie jest podpisany.

    -   Bo nie. To co tu robimy ma pokazać producentowi do czego jesteśmy zdolni. Zachęcić go do podpisania kontraktu.

    -   A jak nie podpisze? Tu są włożone olbrzymie pieniądze.

    -   Piotrze, ja nie wiem. To jest gra na dużo wyższym poziomie, chodzi o wielkie pieniądze i istnienie Cinecitta. To gra w ministerstwach. Ja tu tylko pracuję.

 

 Zaprowadziła go do pracowni. Wokół porozwieszane kopie obrazów z epoki. Pod każdym powiększone fragmenty. Meble, tkaniny, zastawa stołowa, sztućce....mnóstwo portretów Galileusza. Na stołach kreślarskich rysunki techniczne.

    -   Wiele rzeczy da się odtworzyć, jak meble, tkaniny, ściany, posadzki. Ale wiele rekwizytów, a on działał w tak wielu dziedzinach,  nie da się odtworzyć, dlatego biegam po antykwariatach. To naturalnie nie autentyki, ale mogą udawać. Odkrył prawo ruchu wahadła, nic nie rozumiem co tu odkrywać, ale skupuje stare wahadła. Termometry, lunety, wagi. To śmieszne, tak niewiele wiedziałam o Galileuszu, tylko to, że był fanem naszego Kopernika, a teraz wiem o nim niemal wszystko.

    -   Wielu go malowało. Dziwna uroda. Chyba się nie zakochałaś?

    -   W tym co robił...może. A w tym co widzę... daj spokój, UFO.

    -   Jedziesz ze mną? Opowiem Ci o polskim kinie. Nic o nim nie wiesz, tu we Włoszech, nie zobaczysz Polskich filmów.

    -   Musze jeszcze rozrysować kilka mebli. Może jutro... pojutrze?

 

 Jutro, brzmi niechęcią, ale „pojutrze” to już skreślenie.

W hotelu odwiedził go Wiktor. Piotr się ucieszył bo mógł  go zaprosić na kolację.

 

-   Za dwa tygodnie wyjeżdżasz. Gianni zabrał kasety. W RAJ je wywołają. Chcę byśmy je razem przejrzeli. Wole przy tym być, sprawdzić czy nie naplotłem jakiś bzdur.  -   Z teczki wyjął 7 kaset filmowych i kasety do nagry.

    -   Te kasety weźmiesz, bo musisz się z nich rozliczyć. Kupiłem je. Nie chcę byś musiał się tłumaczyć z naszego nagrania. Te wywołane schowam do sejfu. Mam nadzieję, że kiedyś ukażą się w Polsce.

    -   Podziwiam, o wszystkim pomyślałeś.

    -   Kiedy przyjeżdża Maja?

    -   Dokładnie  nie wiem, w przyszłym tygodniu. Dziś zadzwoni. Dlaczego pytasz?

    -   Mam dziwną prośbę. Nie chcę byś jej mówił o naszym nagraniu.

    -   Nie rozumiem. Dlaczego?

    -   Bo może Ci zaszkodzić.

    -   Różnie mogę o niej myśleć, ale nie do tego stopnia by na mnie donosiła.

    -   Nie chciałem ci o tym mówić. Jakiś czas temu, przyjechała do Rzymu z kamerą, całą ekipą. Namawiała nas wszystkich na wywiady. Mnie również. Na szczęście się nie zgodziłem. W końcu namówiła, bardzo znaną, szanowaną tu kobietę. Nie chcę wymieniać nazwiska. Poplątała fakty. Tak to zmontowała, że cała „myśląca” Polonia była oburzona jak to zobaczyła. Bo zobaczyła histeryczną, starszą panią, która dba wyłącznie o swój prestiż i swoje JA. A my ją znamy jako wielce zasłużoną dla spraw  Polskich. Osobę która cały swój majątek oddała Fundacji, która kształciła tysiące weteranów armii Andersa, by mogli przeżyć na emigracji. Zakładała szkoły, instytuty kulturalne, bibliotekę ze wspaniałymi zbiorami.

    -   Nie mów dalej. Wiem o kogo chodzi. Jak to montowała miałem w domu urwanie głowy. Cenzura oszalała. Maja się wściekała. To oni kazali jej wszystko zmieniać.

    -   Ale się pod tym podpisała.

    -   A co miała robić?

    -    Mogła to wycofać.

    -   Nie znasz mechanizmów rządzących Polską Telewizją. Nikt nie jest właścicielem materiału który nakręcił. Jak nie chce go podpisać, zajmą się za niego takim materiałem inni – w myśl wskazań cenzury. A ciebie wyleją z pracy.

    -   No właśnie, jej nie wylali. To co się ukazało było...obrzydliwe.

    -   Wiem, sam się wściekałem. Maja chodziła cały tydzień przygnębiona...

    -   „Przygnębiona...tydzień. Powinna się...! Wiesz ile szkód narobiła? Dlaczego Tobie nic takiego się nie przydarzyło?

    -    Bo...ze strachu...oportunizmu...nie wiem czego, nie dotykam drażliwych tematów. Działam w rozrywce, czasem w turystyce. A może też w propagandzie...

    -   Wiesz dlaczego dziś o tym mówię? Bo nie będziemy mogli was razem zaprosić.

    -   To ciekawe, też jakaś cenzura, tym razem środowiska. Na Maję?

    -   Nie jest tu mile widziana.

    -   To  może dajcie się jej wytłumaczyć.

    -    To za daleko poszło. Protestowałem, ale to nic nie dało. Najgorsi są ci, którzy tego w ogóle nie oglądali. „Bohaterka” reportażu pewnie byłaby skłonna zapomnieć.

    -   Wiesz co mnie dziwi, Maja nigdy nie wspomniała, że namawiała Cię na wywiad... a ty też o tym nie wspomniałeś.

    -   Sam nie wiem... ten jej wywiad. Po waszej wizycie w Rafaelo, trochę ją tu lansowałem, po tym było mi głupio. Ja nie rozumiem waszej telewizji, a ty nie zrozumiesz naszej polonii.

 

Maja była niewysoka i Piotrowi trudno było wypatrzyć ją w tłumie. Wreszcie ją zobaczył. Taszczyła wielką walizę. Po rozmowie z Wiktorem została jakaś skaza. Trudno mu było spontanicznie, serdecznie się przywitać.

    -   Co tak oficjalnie? Nie zatęskniłeś? Całuj i powiedz, że nie mogłeś się doczekać. Zaraz wybije Ci te Włoszki z głowy.

    -   Wywiozłaś całą szafę? Jak ty to niosłaś?...- walizka ważyła chyba tonę... – niezły bagaż jak na tydzień.

    -   Nie zrzędź. Lubię to lotnisko. Dlaczego chcesz jechać w górę? Nie idziemy do taksówki? 

    -   Prościej, taniej i szybciej pociągiem.

 

 Już odzwyczaił się od jej ciągłego gadania. I tego, że o wszystkim wie najlepiej. I tego, że za wszelką cenę musi postawić na swoim.

 

    -   Bzdura i tak z Termini musimy brać taksówkę. A szybciej na pewno nie, będziemy godzinę czekać na pociąg. Nie znoszę tych Leonardo, brudne i cuchnące.

 

Piotr przypomniał sobie, że nie wolno dyskutować, tylko robić swoje. Pociąg stał na peronie i jak tylko wsiedli ruszył. Nim dojechali do Termini Maja zdążyła wylać całą swoją złość na telewizję... – nie chcieli uznać, że to wyjazd służbowy, mimo że złożyłam projekty wywiadów. Tłumaczyłam, że masz tu kamerę i możemy kręcić. Nic. Musiałam wziąć urlop. Nie chcieli mi pokryć ceny biletu...mam ich gdzieś i tak to zrobimy...

Piotr wolał  nie dopytywać z kim chce zrobić wywiad, ale nim zdążył pomyśleć już  cały plan wyjaśniła.

-   Wzięłam te twoje nieszczęsne scenariusze z Wiktorem, przejrzałam też jego listy do Ciebie. Wybrałam tylko „bezpieczne” tematy i mam temat super. Wiktor mnie lubi, może coś doda, chętnie się zgodzę....

 Był wściekły, ale się hamował. „Nieszczęsne” scenariusze, grzebanie w jego korespondencji. Cała Maja, wszystko dla siebie. Musiał jakoś ostudzić jej szaleńczą energię. Dzięki Wiktorowi miał tu, wśród polonji, dobre notowania. Pewnie też dlatego, że Wiktor nie zdradził, że Maja jest jego żoną. Ze „strachu przed cenzurą” Polonijnego piekiełka? Nieważne. Ale nie chciał tracić tej pozycji. Zależało mu tu na wielu wspaniałych ludziach, na kontaktach z nimi. A głównie zależało mu na Wiktorze. Od dawna nie miał kogoś, na którego przyjaźni mu zależało.

Hotel Giulio Cesare spodobał się Mai. Gdy znaleźli się w pokoju znikły problemy, znikł z nimi cały świat. Wspólnie, w wzajemnym dążeniu szukali siebie, by się znowu odnaleźć. Zatracić. Zapomnieć. I znów się odnaleźć.

 Gdy przed kolacją starał się uporządkować łóżko, po raz tysięczny zastanawiał się jak ich związek mógł trwać tak długo. Tak naprawdę spotykali się tylko w łóżku. W świecie myśli, etyki, poglądów, byli sobie obcy. W codziennym normalnym życiu szli innymi drogami, z innymi sympatiami, wartościami, doborem znajomych, doborem lektur. Skrywali przed sobą swoje tajemnice. Maja była w łazience, za chwilę mieli wyjść na kolację.

Już z całkowitym luzem potrafił wybierać wina, dania, desery nie patrząc na prawą stronę karty. Rozbawiło go jak Maja wybierając Szampana, trochę się zmitygowała...- To majątek, weźmy to Włoskie Spumante.

    -   Maja, daj spokój, trzeba Cię powitać Veuve  Clicquot, tylko wybierz rocznik, proponuję lata siedemdziesiąte...Piotr z satysfakcją zgrywał konesera nie liczącego się z „kasą”. Zadziałało. Maja zamawiając odegrała całą scenę. Nie zdawała sobie sprawy, jak mało wie na temat win i roczników, ale zawsze była pewna, że wie wszystko najlepiej. Jak już się zaplątała, Piotr wkroczył....

    -    Paulo ten sam co ostatnio.

 

I tu się podłożył.

-   T e n  s a m  c o  o s t a t n i o,  przyjechałeś tu bankietować? Z kim ostatnio? Z kelnerem na „TY”. Zaraz się dowiem z kim tu szastasz pieniędzmi.

Wyśmienita kolacja, a zwłaszcza szampan, odroczyły awanturę. Ale tylko „odroczyły”. Gdy Piotr poprosił o rachunek i kelner (Paulo) go przyniósł a Piotr podpisał. Maja spytała

    -   Rozliczasz się z  tych bankietów  dopiero przy wyjeździe?

    -   Mam tu otwarty rachunek. Pierwszy, a mam nadzieję, że nie ostatni raz, mój podpis jest tak cenny. Za wszystko płaci RAI.

 

Maję zatkało. Niestety nie na długo, bo wybuch był potężny.

    -   To ja jadę do pracy z całą ekipą za marne diety. Bierzemy kiełbasę i puszki. Żywimy się pizzą. Śpimy w jakiś marnych pensjonatach, ciężko harując. A tu pieszczoch prezesa, szampany, bankiety, pełne wakacje z wycieczkami nad morze, na ryby...

    -   Uspokój się, zamiast się cieszyć z pysznej kolacji wściekasz się...

    -   Bull sheet, nie mogę, to taka niesprawiedliwość...myślałam, że... to z twojej kieszeni... taki gest dla mnie... a tu bull sheet...

    -   Najlepiej to donieś...te wypaczenia ... swojej komórce partyjnej.

 

Piotrowi przez całe życie udawało się wybronić od wstąpienia do Partii. Czasem było to trudne. Trzeba było z czegoś rezygnować. Nie ulęgać szantażom. Udało się. Teraz gdy już widać było... może nie widać, ale dało się wyczuć symptomy osłabienia wskazujące na...zmierzch tej Wiodącej Roli Partii nie mógł się powstrzymać od kpiny. Sam siebie nie znosił gdy tolerował przez lata aktywność Maji w Partii. Gdy brali ślub wiedział kim jest jej ojciec. Prokuratorem a prokuratorzy w PRL-u byli skorumpowani przez system. Wtedy jeszcze myślał, że błędy ojca nie mają wpływu na Maję. Pomylił się. Teraz znał jej charakter – „po trupach do sukcesu”. Może dzięki niej znał ten charakter, znał tych ludzi, stykał się z nimi codziennie, na korytarzach, w studio, w pokojach redakcyjnych. Coś się waliło w ich świecie, ale oni nie odpuszczą, oni prą na sukces, na kasę.

    -   ...możesz sobie kpić... ale nie zostawię tego...- musiała coś ostro kombinować, bo jak na nią cisza trwała za długo.

    -   Koniak, digestivo?  - Paulo był dobrym kelnerem. Z zadatkami na psychologa.

    -   Maja... co?

    -    Mam w ...

    -   Maja...

    -   Przecież nikt nie rozumie... mam w dupie...

    -   Pytam co?

    -   Czysta...Wyborowa... i śledź... i ma być zamrożona...

 

Śledzia nie było. Ale zamrożony Absolut (Paulo był dobrym kelnerem)zjawił się na stole natychmiast. A po chwili przyniósł  ciepłe crostini.

-   To ma być do wódki?

Znał ją, widział co się święci. Udało mu się  wyprowadzić Maję i zamknąć w pokoju. Sam z recepcji zadzwonił do Wiktora.

    -   Przyjechała i już zdążyła mnie wkurzyć. Nieważne. Szykuje się na Ciebie.

    -   Z czym?

    -   Jest pewna, że zrobi z Tobą wywiad, wszystko przygotowała.

    -   Tylko nie mnie, niech sobie to wybije z głowy...uświadom jej, że nigdy się na to nie zgodzę...

    -   Nie da się jej z głowy niczego wybić. Będzie cię nękała telefonami.

    -   Przyjechała z ekipą?

    -    Nie, liczy na moją kamerę. Odmówili jej służbowego wyjazdu z ekipą.

    -   Dobre, już nie jest ulubienicą Partii?

    -    Co ma Partia do tego, skąd wiesz, że jest w partii?

    -   Wszystkich gości tu sprawdzamy.

    -   Jak była poprzednio, była w partii.

    -    Mój błąd, sprawdziłem ciebie i było OK. Nie dopuszczałem, że są „małżeństwa mieszane”.

    -   I tych z partii, co...skreślacie? Anatema? Nie dopuszczasz, że w partii byli, są zaszczuci, uczciwi ludzie?

    -   Jak ktoś podpisuje akces do organizacji, tak kompletnie zależnej od sowietów... opowiem ci przedwojenny dowcip. Klient skarży się na podane śmierdzące jajko, kelner ze spokojem: „być może jajeczko cokolwiek nieświeże”. Piotrze, nie można być „cokolwiek”. W tak fundamentalnych wyborach jest Tak, lub Nie.

    -   Twoje racje, nie żyłeś w Polsce, wszystko było „cokolwiek”,  zestresowani ludzie często musieli poświęcać jedne wartości by wybrać inne, ale błagam, to nie na telefon. Co mam robić z Mają?...

    -    Dasz sobie radę. Powiedz, że ci wysiadła kamera. A my za chwilę wyjeżdżamy.

    -   Gdzie?... na długo? Chciałeś wspólnie przejrzeć nagrany materiał.

    -    Niestety nie zdążymy. Zobaczę to sam i wyślę swoje uwagi. A jedziemy na Sardynię, na całe lato.

    -   To już się nie zobaczymy, wyjeżdżam za tydzień.

    -   Niestety nie. Będziemy pisać.

 

Następnego dnia sprawy rozwiązały się same. Piotr musiał wyjechać na umówione w RAI spotkanie. Zostawił Maję samą z telefonem, chciała znaleźć chętnych na udzielenie jej wywiadu. Nic jej nie powiedział o rozmowie z Wiktorem. Umówili się na Piazza  Navona. Gdy znalazł się na portierni RAI czekał na niego Gianni, który zaproponował mu kawę.

    -   Dzięki, teraz nie mogę. Jestem umówiony z panią Marcelli. Może później, chciałem ci podziękować i się....

    -   Stop, stop, poczekaj. Pani Marcelli ma ważne spotkanie i poprosiła bym się tobą zajął przez kwadrans.

 

Siedli przy kawie w barze.

    -   Uwielbiam tą Waszą kawę.

    -   To wy w Polsce nie macie kawy?

    -   Mamy, ale nigdy tak nie pachnie i tak nie smakuje.

    -   Piotr...nie wiem jak ci to powiedzieć...Jak mi na początku opowiedziałeś o czym będzie ta rozmowa, pomyślałem, po co on mi to mówi, to zamierzchła historia, co mnie to obchodzi. Jak zobaczyłem was przy nagraniu, jak to przeżywacie, to było słychać w moich słuchawkach, zacząłem się wciągać, chociaż nie rozumiałem języka. Od lat pracuję i  chyba nigdy nie zainteresowałem się treścią tego co nagrywam...a tu nagle...i jeszcze jak Wiktor mi opowiedział o komunistycznej Włoskiej partyzantce, to...chciałbym by ktoś mi przetłumaczył tą rozmowę. Może wtedy zrozumiem...to wasze...zaangażowanie, nie wiem jak to nazwać. Przejrzałem, synchronizując, cały materiał i to wrażenie...jeszcze się spotęgowało. Nie rozumiem jak po pół wieku można, z ...nie mam słowa...”przeżywaniem”...mówić o tak odległych czasach.

 

Piotra zatkało. Też „od lat”, dużo dłużej od Gianni, pracował. Nie raz były to nagrania dramatyczne, poruszające, ale nigdy od nikogo z ekipy nie usłyszał podobnego „wyznania”. Jedynie zimne, fachowe, zblazowane oceny. Nie wiedział co powiedzieć.

    -   Masz już cały materiał? Jak zdjęcia?

    -   Według mnie bardzo dobre. Świetnie wyszło to na tarasie, tak się tego bałem, wiesz ulica, samochody, wiatr, my dźwiękowcy tego nie lubimy.

    -   …Giani, sam o tłumaczeniu nie mogę decydować. To Wiktor jest tu bohaterem. Pewnie się zgodzi jeśli to nie wyjdzie poza montażownię. Wydaje mi się, że i tak tego nie zrozumiesz. Już wielcy i mądrzy udają, że wiedzą dlaczego my Polacy grzebiemy się w tych „zaszłościach”, nic nie wiedzą, bo my sami też tego nie wiemy. Ty urodziłeś się w wolnym kraju. Kraju demokratycznym, jak cała zachodnia Europa. Pewnie tej demokracji nie …”czujesz”, bo ją się czuje dopiero jak jej nie ma. Nie wiesz, bo skąd, że Wiktor nie mógł wrócić do Polski bo by tam go zamknęli, skatowali. Nie wiesz, bo skąd, że ten sam system o którym opowiadał, surowszy, łagodniejszy panuje do dziś. Nie wiesz, bo skąd masz wiedzieć, że te taśmy zostawiamy tu, bo w Polskiej telewizji cenzura by je zdjęła. Giani, wam pozwolono zapomnieć, zaleczyć rany, a my w tym żyjemy i te rany się nie goją. Nie zrozumiesz, bo człowiek który był zawsze wolny, nie jest w stanie zrozumieć tego, który nie jest w stanie zrozumieć dlaczego mu tą wolność odbierają.

    -   Ale może się starać. Opowiedziałem pani Marcelli to co tu tobie, powiedziała, że znajdzie tłumacza.

 

Piotra zamurowało. Marcelli, niby miła. Ma kontakt z tymi którzy go tu przysłali. Z tym esbekiem z którym rozmawiał przed wyjazdem. Nic mu nie zrobią ale mogą go szykanować. Powoli, jak na zwolnionym filmie wstał. Filiżanka trzasnęła o ziemię. Była pusta. Skąpi włosi nalewają „naparstek”. Ale otrzepał spodnie i nie patrząc na Gianni, wyszedł. Przed drzwiami pani Marcelli musiał z całych sił się przemóc, by zapukać. Z uśmiechem go przywitała.

    -   Przepraszam, ale to ja mu dałam ten kwadrans. Zaciekawił mnie. Pracuję tu od lat i nigdy nie spotkałam u takich młodych...techników, tak autentycznego zainteresowania...treścią. Opowiedział mi o tym nagraniu i o was. Sama się tym zainteresowałam Wie Pan, wszystkich nas nęcił komunizm., błędy młodości.. Miał być „odtrutką” faszyzmu Musoliniego. Było, minęło.

    -   Nie u wszystkich.

    -   Racja, zostały...bezmyślne Dinozaury.

    -   Chyba Pani żartuje. Są nadal siłą. Dążą do władzy. Są sprawni, przebiegli, myślący...

    -   Basta. Niech Pan przestanie. Mnie się to też nie podoba, ale tego tu nie rozwiążemy.

    -   Mam jedno pytanie...

 

    -    Proszę.

    -   Czy Pani rozmawiała z tymi, którzy mnie tu przysłali? Z Polskiej telewizji?

 

Cisza. Spuściła głowę i oparła ją na rękach zakrywając twarz. Cisza.

-   Chciała bym zobaczyć ten wywiad. Teraz naprawdę chcę. Mam takiego znajomego który nam to przetłumaczy. Urodzony tu, we Włoszech, Ojciec Polak, matka Włoszka. Wspaniała rodzina. Wzięty dziennikarz. Z poczuciem humoru. Zawsze mnie wita frazą waszego hymnu...”z ziemi Włoskiej do Polski”...Chciał Pana poznać, ale musiał wyjechać. ..

I znowu cisza. Długa cisza.

    -   Powinnam się domyślić, jak tu wszedłeś z tą wściekłą miną. Ale my żyjemy w innych światach. My już nikogo nie posądzamy o donosy. Może szkoda, na mafie by warto. Piotr... ja z nikim z Polski nie rozmawiam. Zapomnij. Wiem, możesz mięć obsesję. Czytam i słyszę o tym i dlatego się nie obrażam.

    -   Przepraszam, ale my tam żyjący, mamy takie „skrzywienie”. Musimy wszystkich posądzać...

    -   Skończmy. Co myślisz o tym tłumaczeniu?

    -   Muszę spytać Wiktora, to on decyduje.

    -   Znam Wiktora od lat. Po co nam tłumacz. Sama go zaproszę.

    -   To dobry pomysł. Chciałem się pożegnać i podziękować. Jest Pani wspaniała.

 

Przed wejściem czekał na niego Gianni. Piotr go przeprosił i wyjaśnił powód swojego nagłego wyjścia.

    -   Wpadł mi nagle do głowy pomysł, musiałem go skonsultować z panią Marcelli.

    -   Pomysł na film?

    -   Nie na …sprawy…międzyludzkie…

   -   Nic nie rozumiem, ale wy artyści...

 

Gianni zaproponował, że podrzuci go do centrum. Jechał jak wariat i strasznie szybko mówił. Że koniecznie muszą się jeszcze spotkać, że zaraz znajdzie wizytówkę, że zaprasza do domu, że ma piękną siostrę. I cały czas machał rękami szukając wizytówki. Gdy ją wreszcie znalazł, gwałtownie skręcił w wąską, jednokierunkową uliczkę. Pod prąd.

    -   Gianni, ja jeszcze chcę żyć. Jedziesz „pod prąd”.

    -   Wiem, ale tędy jest dużo bliżej, może nikogo nie spotkamy.

 

Dojeżdżali już do końca ulicy, gdy z naprzeciwka wyskoczyła terenowa Toyota. Nie było mowy o minięciu się. Pisk opon i zatrzymali się krok od siebie. Piotr zamknął oczy i nie widział kto prowadzi. Gianni wyskoczył i podbiegł do kierowcy. Machał rękami i krzyczał.

  • Bellissima cara mia signorina...przepraszam, pomyliłem drogę. Wiozę mojego przyjaciela. Polaka. Wielkiego reżysera. On się bardzo spieszy do żony. Na lotnisko...

 

„Cara mia” ryczała ze śmiechu i pukała się w głowę. Była ładna .

    -   Faktycznie pomyliłeś drogę, bo na lotnisko, to w drugą stronę.

    -   Racja, racja, wiem... ale on... tak...on musi kupić kwiaty. Właśnie, kupić kwiaty na Campo de‘ Fiori, dla żony...Zaraz wycofam... ale może ty, masz tylko kilka metrów...a my...

 

Piękna signorina śmiejąc się wykonała szereg włoskich gestów oznaczających, że nie wierzy w całą przemowę. Jednak powoli się obróciła i spojrzała do tyłu. Po chwili Toyota się wycofała, a Giani słał jej pocałunki. Piotr ze smutkiem pomyślał jak taka scena wyglądała by w Polsce. Na szczęście tam nie ma tak wąskich uliczek.

Obeszli wokół fontannę dei Fiumi przy której się umówili, ale Mai jeszcze nie było. Po dziesięciu minutach (spóźniona o blisko godzinę), z wielką pełną torbą od ZARY, usiadła na brzegu fontanny. Podeszli do niej. Łaskawie podniosła rękę, gdy Piotr przedstawił Gianni. Nawet na niego nie spojrzała.

-   Nie mam zamiaru chodzić na piechotę i dźwigać torby. Ledwie żyję, a ta ZARA podupada. Nic nie udało mi się kupić, jakieś bzdety....Nakręcała się, mówiła coraz szybciej i była zła, bardziej zła aż w końcu wściekła...Ta pieprzona Polonia, to ja ich lansuję, to ja im otwieram drogę do Polski. A oni co? Telefony milczą. „Państwa nie ma w domu”. „Pan nie może rozmawiać”. „Pani chora”. „Wyszła z pieskiem”. Myślą, że ja idiotka...

Karabin maszynowy pluł słowami. Frustracją, złością i wściekłością. Gianni nachylił się do ucha Piotra.

    -   Piękna, ale dlaczego taka „nervosa” . Po jakiemu mówi?

    -   Jak to...po Polsku.

    -   Jak wyście rozmawiali to... było jak szum liści, a tu...jak...grad o blaszany dach. Też Polski?

 

Gianni miał dobre ucho. Pożegnali się. Maja dalej „nawijała” i nawet tego nie zauważyła. Odprowadził Gianni i wrócił z lodami. Siedziała jakby ...wypalona. Wściekłość wyparowała. Miała tą cudowną cechę wykrzyczenia wściekłości. Swoich frustracji. Wypłakania bólu. I wszystko, po krzyku, płaczu, wracało do normy.

Piotr wiedział co lubi i w smakach, i w strojach, zapachach i w łóżku. Zaproponował spacer na Campo di Fiori.

    -   Kupię Ci anemony.

    -   Poczekaj jeszcze się tu nie rozejrzałam.

– Wstała i liżąc lody rozglądała się wkoło. I się zaczęło. Potok słów zaczerpniętych z wszystkich możliwych bedekerów. Imiona papieży, nazwiska architektów, malarzy, rzeźbiarzy. Nazwy kościołów, specjalnych budowli. Z dokładnymi datami. Zawsze go to zadziwiało. Było  imponujące, ale Piotrowi  to przeszkadzało w uchwyceniu atmosfery miejsca, to jak z zapachem, chciał poczuć, zagłębić się w tą tajemnicę, „genius loci”, „genius saeculi”. (duch  miejsca, duch czasu). Tolerował to w Paryżu, Londynie, może dlatego, że tam było mniej obiektów wartych informacji i „przewodnik” miał dłuższe przerwy w wyrzucaniu tych informacji  ( ale czerwone budki telefoniczne, „Bobie”, piętrowe autobusy, też wymagały przydługich komentarzy). Tu, w Rzymie monolog niemal się nie urywał i było to nie do zniesienia, zwłaszcza, że Piotr miał podstawową i zupełnie mu wystarczającą wiedzę o Rzymie i jego zabytkach.

Gdy już wszystkie zabytki placu Navona zostały omówione i Bernini lekko skrytykowany za południowe (od Vittorio Emanuele) zamknięcie placu, Maja była gotowa.

    -   Jak chcesz iść na piechotę to weź tą torbę.  

    -   Czy ty u ZARY kupiłaś hantle? To waży sto kilo.

    -   Przesadzasz, jakieś same bzdety, nic tam nie było.

Campo di Fiori, nie da się nie lubić. O każdej porze roku, ale teraz na wiosnę szczególnie. Przez morze kwiatów, szeregi kolorowych straganów przypominających obóz nomadów. Wszystko to wokół pomnika Giordano Bruno, który, pewnie nie zachwycony tym towarzystwem nad wszystkim góruje. A wokół, w podcieniach starych kamieniczek taverny. Stale pełne, zaczynające od porannej kawy by obudzić zjeżdżających na plac z koszami owoców, naręczami kwiatów, ryb i owoców morza. Potem by ich i turystów i kupujących karmić i rozlewać wino.

Maja zadziwiła Piotra fragmentem Miłosza.

                 ...    Tu na tym właśnie placu

                         Spalono Giordana Bruna,

                         Kat płomień stosu zażegnął

                         W kole ciekawej gawiedzi.

                         A ledwo płomień przygasnął,

                         Znów pełne były tawerny, ....

 

    -   Jak już jesteś taka „erudytka” to dodaj kawałek puenty...

 

...Inny ktoś morał wyczyta

O rzeczy ludzkich mijaniu,

O zapomnieniu, co rośnie,

Nim jeszcze płomień przygasnął. ....[2]

 

Piotr przeżył ten tydzień. Może dzięki temu, że łóżko w Giulio Cesare było bardzo łaskawe.

 

 

Samolot był pełny. Mieli odległe miejsca. Piotr obok młodą parę. Poszedł do Maji, by zobaczyć, czy nie da się zamienić miejsc. Idąc wśród rzędów foteli nagle uzmysłowił sobie, że słucha „szelestu liści”. Tak to ujął Gianni, słuchając ich rozmowy w swoich słuchawkach. Tak inne brzmienie od tego które go otaczało ostatnio. Nigdy z tego nie zdawał sobie sprawy ile mamy „szelestu liści, strząsanych straszną szamotaniną szarży zadymki”... w naszym języku. Był w Polsce. Był w Polsce. W mijanych fotelach zakonnice, księża, jak się okazało kilka pielgrzymek, które dawniej, a i dziś również, zdążały pieszo do Częstochowy, a dziś samolotami do okna na Placu świętego Piotra. Po co? Piotr nie wierzył w jego wszechmoc, we wszechmoc Boga. Ale czuł stale, konieczność  „Jego” nauczania, tego podstawowego. Dekalog. Po co tu przyjechali?  By dostać ten promyk nadziei, na lepsze jutro, na odzyskanie wolności. To im przyniósł w pielgrzymce do Polski i po to tu przylecieli.

Rozwinął Trybunę Ludu którą dostał od stewardesy. Data na pewno była prawdziwa, 15. 07. 1980. ale reszta wiadomości nie wnosiła nic nowego. Sąsiad Piotra zerknął na czytaną gazetę.

-   Niczego Pan się z tego nie dowie.

Kiedyś po stroju, ubraniu, można było określić z kim ma się do czynienia. Teraz dużo trudniej. Jeszcze u kobiet było to łatwiejsze, rozpoznawalna była wieś i miasto. Ale różnice coraz bardziej się zacierały. Pozostawał język, po nim można było się zorientować „kto zacz”.

    -   Długo państwo byli w Rzymie?

    -   4 dni. Na pielgrzymce.

    -    Pierwszy raz w Rzymie?

    -   Dawniej nie było po co. Teraz chcieli my zobaczyć jak się tu żyje naszemu Wojtyle.

    -   No i co? Jak mu się żyje?

    -    Wiesz Pan co, tak sobie myślę, że on od nas uciekł, zostawił nas samych. Jak on był Kardynał, w Krakowie, to nas odwiedzał, wspierał, pomagał żyć. A tu co, otoczony tymi fikuśnie ubranymi pajacami, że ani podejść do niego.

    -    No ale był w Polsce i bardzo nam pomógł.

    -   No niby był, ale tam znowu otoczony tymi komuchami, on już nie jest dla nas...

    -   Fakt, należy do całego świata. Nie było mnie długo...

    -   Długo bez Polski?

    -   Dwa miesiące.

    -    To nic Pan nie wie.

    -   Trochę czytałem włoskie gazety.

    -   E tam, 1 lipca to całe Biuro Polityczne podniosło ceny mięsa. I się zaczęło.

    -    Podpalili lont.

    -   Nie rozumie, jaki lont.

    -    Wszędzie się od tego zaczynało, w Poznaniu, na Wybrzeżu... zaraz zaczną się strajki i dalej według scenariusza.

    -   Już się zaczęły, - wskazał palcem Trybunę – tu Pan tego nie przeczyta ale Świdnik stoi.

    -   Poszły konie po betonie. Przepraszam, ale to takie określenie „że coś się zaczęło”. Osieckiej.

    -    Nie znam.

Stewardesy już podjechały z  barem do ich rzędu. Piotr chciał się więcej dowiedzieć, a najlepszy , w rozwiązaniu języka był jakiś drink.

    -   Napije się pan? Ja stawiam.

    -    Dlaczego nie. Już cztery dni nie piłem. Księża, siostrzyczki, żona, rozumie pan.

    -   Wino?

    -   Daj pan spokój. To ja robię lepsze, z malin, ten ich kwas...

    -   Wódka z sokiem?

    -   A po co sok? Może sama seta. Będzie OK. -  Piotr  poprosił o kieliszek wódki i dla siebie „Krwawą Mery”.

    -   Mówił pan o Świdniku. Od czego się zaczęło?

    -   Rozśmieszy to Pana. Od schabowego.

    -   Polski schabowy. Symbol.

    -   W stołówce kosztował 10.80 i z chwili na chwilę podnieśli, 18.10. Teraz już rozlało się na całe Lubuskie.

    -    Ciekawe, to był spokojny zakątek. Tu było PKWN. Ich kolebka. Dlaczego akurat tam? Tam jeszcze nie pokazali siły... pacyfikacji.... Dlaczego Pan mi to mówi? Ja mogę być z bezpieki? Trybuna nie pisze ....to tego niema. Skąd  Pan to wie?

    -    Wolna Europa. A pan?...To nie to, oni to, koszule ortalionowe i płaszcze ortalionowe.

    -    Tak wygląda cała Polska.

    -   Ale oni to specjalnie noszą.

 

Zieleń, jeszcze świeża, nie sprószona kurzem, zasłoniła to marne budownictwo przy Żwirki i Wigury. Nie było szoku. Mieszkali na Cecylii Śniegockiej. Powiśle. Mała uliczka odchodząca od Rozbrat, Ostatni dom przy parku. Przed pokazaniem się w telewizji wyjechał na swoją wieś by przemyśleć cały ten pobyt we Włoszech.

Oddając paszport w biurze podróży TVP, gdy już chciał wychodzić drogę mu zagrodził „znajomy” funkcjonariusz.

    -   Przyniósł Pan sprawozdanie z pobytu w Rzymie?

    -   Jakie sprawozdanie?

    -   Mówiłem przed wyjazdem, z kim się kontaktował, gdzie jeździł, co słyszał. Nastroje wśród Poloni...

    -   Jestem zajęty, jak znajdę czas to napiszę. Dowidzenia.

    -   Czekam i radzę by znalazł Pan czas. Żona już dostarczyła sprawozdanie.

    -   Bo? Co?  Zablokuje Pan paszport? Dostarczyła sprawozdanie? Przecież była na prywatnym paszporcie.

    -   A jakie to ma znaczenie, powinność obywatelska.

 

Piotr zamknął się w montażowni i pracował nad filmem z cieśniny Mesyńskiej. Zdjęcia były piękne. Wspaniała scena gdy na czarno ubrane kobiety na ramionach niosą olbrzymią rybę w czerwieni zachodzącego słońca była jak z obrazów flamandzkich. Montował z młodą, pełną życia Zosią, od lat pracowali razem. Szybko i profesjonalnie potrafili sklejać scena za sceną zbytnio się w to nie angażując. A tu coś ich poruszyło. W miarę oglądania materiału, jakby cofali się w stuleciach. Piotr jak kręcił ten film nie zdawał sobie z tego sprawy. Widział nowoczesne, przesada, nowoczesność była dorobiona, kutry, które były malowane jak przed stuleciami. Widział młodą w Ti-szerty ubraną załogę. Ale dopiero tu na montażu zobaczył jak wchodząc na pokład się zmieniali. Ostrzyli harpuny, klarowali liny, zmieniało się tempo ich ruchów, inaczej tańczyli. I szyper. Chyba nietypowy, deklamujący frazy z Odysei. To tajemnica, dlaczego akurat tu na kawałku morza w pobliżu Mesyńskiej Cieśniny w Bagnara Calabria, te wspaniałe Pesce Spada, Ryba Miecz, wybrała sobie swoje miejsce do życia. To tu od stuleci na nią polowali. Inne ryby się łowi. A na tą dumną, ze wspaniałym mieczem, poluje. Od zawsze tak samo. Kolorowe, płaskodenne łodzie. Kilkunastu metrowy wysięgnik, niby bukszpryt, na dziobie. Dawniej drewniany, dziś metalowy. Zakończony galeryjką, to tu harpunnik z harpunem czeka na ten jedyny moment by trafić na przepływającą rybę. By on mógł ją trafić, na wysokiej wierzy, na śródokręciu, z manetkami do sterowania silnikami stoi sternik. Z tej wysokości wypatruje rybę. Bo ta ma dziwny zwyczaj wypływania na powierzchnię. Nie jest delfinem, który musi złapać oddech, ona może chce swymi wielkimi oczami poznać to co nad wodą. Drugi dzień zdjęć zrobił cały film. Zamglony poranek pozwolił na znakomite zdjęcia łodzi wypływających z plaży. Każda z łodzi miała swój wyznaczony akwen, codziennie się zmieniający. Gdy tylko mgła się podniosła odsłoniła lazurowe niebo z cumulusami. Kutry na wolnych obrotach krążyły zbliżając się do brzegu i wypływając w głąb morza. Piotr zmieniał kasetę gdy na pokładzie zaczęło się coś dziać. Mario, najmłodszy z załogi stał z harpunem przy burcie. Piotr podbiegł w momencie gdy ten rzucił harpun. Woda się spieniła. Mario z całych sił trzymał linę szarpaną przez walczącą rybę. Pomogli mu inni i po chwili na pokład wyciągnęli coś wyglądającego jak wielki, niemal czarny talerz, z dwiema płetwami i szerokim ogonem. Średnicy niemal metra. Pesce Luna, ryba Księżyc. Przedziwny wybryk natury, ale bez większej handlowej wartości. Przyszło południe, święta włoska pora posiłku.

Powolny ruch kutrów, regularnie wystukiwany rytm silnika na wolnych obrotach, usypiał. W ten spokój, uśpienie, nagle wdziera się, ni to krzyk, ni to zaśpiew sternika z wierzy. Cała załoga zrywa się. Ryknęły silniki. Nie tylko nasze, ale sąsiednich kutrów. Niebezpiecznie rozbujaną kładką na dziobie,  biegnie harpunnik z harpunem. Inni podają mu linę doczepioną do harpuna. Piotr szuka z kamerą najlepszego miejsca. Gdy udało mu się złapać w kadrze uniesiony w górę harpun  z wody wyskoczyła w górę wspaniała ryba, na mgnienie zawisła w górze i dała nura. Po chwili trójzębny harpun przeciął powietrze. Czy trafił? Sądząc z krzyków załogi, tak. Trzymający linę błyskawicznie ją luzowali, by po chwili szarpnąć i ściągnąć. Walka trwała długo nim niemal dwu metrowa ryba znalazła się na pokładzie.

Przerwali montaż i poszli coś zjeść. Co chwila do ich stolika przysiadał się ktoś i szeptem opowiadał o strajkach na Lubelszczyźnie. Szeptem. Temat zakazany, bo żadna gazeta o tym nie wspomniała. Czyli wszystkie wiadomości z Wolnej Europy. Szeptem, by nikt nie usłyszał co szepczą wszyscy. Szept był podszyty strachem. Strachem interwencji. Wszystkie takie strajki były brutalnie tłumione. Poznań, z „obcinaniem rąk” Cyrankiewicza, Radom z ścieżkami „zdrowia”, Gdańsk z Jankiem Wiśniewskim i wiele innych po cichu „wygaszanych”. Szepty szeptały o strachu przed „bratnią pomocą”, jak na Węgrzech, w Czechosłowacji. Piotr zastanawiał się skąd ci wszyscy tyle o tym wiedzą. Sam słuchał Wolnej Europy i na razie informacje były lakoniczne. Nic nie usłyszał o przyspawaniu pociągów do torów i przez to wstrzymaniem transportu do Związku Radzieckiego. Ci szeptacze musieli mieć wiadomości z...bezpieki? Przypomniał sobie pewną rozmowę ze swoim naczelnym. Milicja odebrała mu prawo jazdy za prowadzenie w „stanie wskazującym...”, kłopotliwe. Po jakimś czasie przyszło wezwanie na Wilczą, na komendę milicji. Piotr był pewien, że chodzi o to prawo jazdy. Wchodzi do ciemnego pokoju. Za biurkiem  siedzi cywil, w tym półmroku niewiele widać. Piotr jak w szkole zaczyna niezbornie nawijać. „Babcia była chora, miała atak, wypiłem, ale co miałem robić, musiałem ja ratować...Gada i gada, tamten milczy. Piotr po jakimś czasie orientuje się, że tamten wezwał go nic nie wiedząc o prawie jazdy. Wygłupił się. Milknie. Po dłuższej chwili ciszy... „Panie Piotrze załatwimy to, niema sprawy. Ale coś chcę w zamian. Chcielibyśmy otrzymywać od Pana informacje. Wie Pan, co się dzieje w telewizji...” i tak dalej gadał, namawiając by Piotr... normalnie donosił. Zatkało go. Ale po chwili sam zaczął: „ oczywiście, chętnie, wie Pan, ten sprzęt, te kamery, miksery, to wszystko trzeba zmienić...” i tak bez sensu gadał, aż tamten, nie w ciemię bity zrozumiał i pożegnał się. Na odchodnym dodał „ a prawo jazdy, cóż musi Pan to odpokutować”.

Poruszony całą sprawą opowiedział to naczelnemu. I usłyszał.

-   Jesteś dureń, że się nie zgodziłeś. Tu 8-miu na 10-ciu donosi. I co to komu szkodzi, nic z tego nie wynika. Szkoda tylko papieru. To taka powinność społeczna, by wiedzieć o nastrojach. Typ sondażu, myślę, skuteczny.

Wyszedł bez słowa. Szedł długim korytarzem nie zauważając ludzi. Docierało do niego, że żyje sam, oderwany od życia płynącego tu teraz, na tych korytarzach, w pokojach, w studiach. Pobyt we Włoszech jeszcze to pogłębił. Ośmiu na dziesięciu. Pierwszy raz pomyślał co na niego donoszą. Wolna Europa, Kultura, wszyscy słuchają i czytają. Za to nie zamykają. Nigdy się z tym nie krył. Szedł i zaczął obserwować. Paranoja, jak można w ich oczach zauważyć to coś, co pozwala im na donoszenie. Może tych „ośmiu” z dziesięciu uważa ten ustrój za normalny i za rzecz oczywistą, a donoszenie, za „swoją powinność społeczną”. Kotłowało mu się w głowie, strajki w Świdniku, jak dwóch z dziesięciu może wygrać? Może w fabrykach jest inna proporcja? Dla czego nie chodził na bankiety redakcyjne? Nie zaprzyjaźnił się z nikim? Uciekał na swoją wieś. Podświadomość? Intuicja? A Maja? Tak żądna kariery. Gdzie jest? W której grupie?

Obsesja nie opuściła go nawet w domu, Maja? Krążył po domu kombinując jak dowiedzieć się prawdy. A co jest PRAWDĄ. Donosi, nie donosi. Na co? Na kogo? Jaki to ma wpływ na niego? Złapał za szklankę i nalał. Przyszedł do domu pracować nad złożonymi, jeszcze przed wyjazdem, projektami zarejestrowania trzech kabaretów. Egidy, Dudka i Tej‘a -Laskowika. Już składając ten projekt wiedział jakie będą kłopoty i z cenzurą, tą z Mysiej, ale i tą wewnętrzną w telewizji. Już jak to składał wszyscy „decydenci” pukali się w głowę. Chcieli mu to wybić z głowy. A teraz po miesiącach, przy wyraźnym zaostrzeniu „kursu”, lawirowanie miedzy cenzurą a autorami stawało się niemal niemożliwe. Siedział już z niemal pustą szklanką nad tekstami  skeczy Egidy, ale myśli uciekały, plątały w głowie, donosi, nie donosi. To nie był kabaret. Obrzydliwe podejrzenia niszczące wspólne życie, zaufanie. Ich życie od dawna było niemal codzienną kłótnią przycichającą tylko w seksie. Druga szklanka miała pomóc w wyszukaniu sposobu jak ją zmusić do mówienia. W miarę opróżniania szklanki pomysły nadawały się już do horrorów. Sex przerwany w kulminacji, upicie, przywiązanie do barierki na balkonie, podtopienie...słodka uprzejmość przy dobrej kolacji, to było by tak nietypowe, że mogło by zadziałać przy dużej ilości wina. Z energią zabrał się do realizacji ostatniego pomysłu. Maja miała wrócić późno. Dostała awans na szefa działu kontaktów z zagranicą. Był pretekst. Ale jak zrobić ekskluzywną kolację? Pusta lodówka, a w sklepach tylko musztarda i ocet, puste półki. Pojechał do Pewexu. Alkoholi w bród ale do jedzenia? Szynka w puszce. Ryby, kiełbaski w puszkach. Złapał co się da. Na szczęście kwiaciarnie były pełne kwiatów. Szarpiąc się z otwarciem Krakusa, omal nie odciął sobie palca. Starając się zatamować krew przysiadł na wannie i zrezygnował, z kolacji, upicia, dochodzenia. Nawet z otwarcia puszki. Kwiaty, nie rozpakowane umierały. Zrezygnował z dochodzenia prawdy. Bo co niby ta prawda ma mu dać? Jednak życie z „podejrzeniem” może zamienić się w obsesyjny koszmar.

Po namowach, naciskach z wielu stron odłożył „Kabarety” na półkę. Jednak nie chcąc całkiem rezygnować z satyry zaproponował Młynarskiemu recital. Ten się zgodził, ale schody zaczęły się w telewizji. Okazało się, że ta cenzura, jak ją nazwał „korytarzowa”, jest równie silna jak ta oficjalna. Wystarczyło, że jakiś znany redaktor rzucił w rozmowie na korytarzu nazwisko jakiegoś artysty z nieprzychylnym komentarzem, by lotem błyskawicy plotka już skreślała tego człowieka z występów. Miał już „szlaban”. Odwołanie takiej „anatemy” było niesłychanie trudne, bo nigdzie nie było żadnego zapisu. Tkwiło to w głowach tych decydujących. Piotr się uparł, ale poczuł się bezsilny po kolejnych kretyńskich wykrętach przy odmowie.

Dla niego pasja z jaką się zajmował reżyserią , była ucieczką od szeroko pojętej polityki. Od dawna przestał wierzyć, że ten koszmarny system za jego życia się zawali. Programowo był jedynie obserwatorem, nie angażował się w żadne działania. Ale obserwatorem był pilnym, dociekliwym i oczywiście zaangażowanym po jednej stronie. A już od dawna Polska się budziła, organizowała w ruchach oporu, protestu. Niewątpliwie wizyta Jana Pawła dodała siły tym ruchom i tym którzy w tą działalność się angażowali. Mimo że cenzura stawała się wszechobecna a działania bezpieki coraz bardziej nerwowe i brutalne, wiadomości krążyły przekazywane z ust do ust. Gdy strajki ogarnęły Wybrzeże i odcięto telefony między centrum a Gdańskiem, wiadomości docierały przez konduktorów, maszynistów, kierowców. Prasa milczała i dopiero w połowie sierpnia ukazały się pierwsze wzmianki o „przestojach w pracy”, słowo strajk było zakazane. Wolna Europa miała jednak pełną informację z detalami, nazwiskami. Piotr coraz bardziej się w to wciągał. To już nie był lokalny protest. Fala zalewała całą Polskę. I w dzień i w nocy słuchał radia. Musiał się zamykać bo Maja dostawała szału gdy uciekał z łóżka i gdy przerywał obiad. Nie był biernym słuchaczem, robił notatki i dodawał coraz więcej swoich komentarzy. Spisywał nazwiska, komentował postulaty. Bo tak naprawdę wciągnął się gdy ruszył Gdańsk z żądaniem przywrócenia do pracy Walentynowicz i Wałęsy. A już całkowicie  gdy wywiesili 21 postulatów z Wolnością Słowa i Wolnymi Związkami w głównych żądaniach. A gdy do stoczni przyjechali eksperci (Mazowiecki, Geremek) zanotował :”...to chyba pierwszy raz gdy robotnicy i intelektualiści się wspierają, idą we wspólnym proteście. To wróży dobrze. Studenci też zaczęli się organizować.”...

Budził się cień nadziei, że może... Ten cień, ta mała iskierka, obudziła w nim chęć działania. Jednak lata uśpionego buntu zbudowały zaporę niewiary, którą nie łatwo było przełamać. Coraz głośniejsze wzmianki o manewrach wojsk na granicy wschodniej, przywoływały wspomnienia „bratniej pomocy”. Oczywiste były obawy interwencji, ale Piotr łudził się, że tak wielki protest, który ogarnął już całą Polskę, nie ugnie się. Ale i co? Kolejna rzeź? Kolejny nieudany zryw? Jak słuchał Wolnej Europy, to widział całą Polskę zjednoczoną we wszech ogarniającym buncie, propaganda. W telewizji zwołano zebranie. Temat : „Ocena wydarzeń na Wybrzeżu”. Organizator się nie podpisał, ale było jasne, że to Komitet Partyjny. Piotr chciał  zwerbować opozycje, ściągnąć na to spotkanie tych, jak mu się wydawało sprzyjających protestom. Wypił w Kaprysie dziesiątki szklanek herbaty i kawy... i nic. Gadali z nim „zachwyceni” protestami ale jak dochodziło do propozycji poparcia strajków Wybrzeża, strach w oczach i rejterada. Wyraźnie trafiał na tych „ośmiu z dziesięciu”.

Znacząco inne były rozmowy z pionem technicznym. Tu Piotrowi udało się namówić całą grupę osób na uczestnictwo w zebraniu.

Gdy wszedł na salę, za stołem prezydialnym jeszcze nikogo nie było. Nie było tłoku, ale było sporo dziennikarzy. Po piętnastu minutach opóźnienia za stołem zasiedli organizatorzy spotkania. Piotr spytał sąsiada kim oni są.

    -   Jak to nie wiesz?  To partyjne szefostwo Radiokomitetu.

    -   A ta w środku?

    -   Pierwszy sekretarz Radiokomitetu.

 

Piotr znał ją jako marnego dziennikarza. Kilka razy miał z nią starcie jak bez sensu wtrącała się w jego programy, ale nie wiedział, że to taka szycha. Teraz zagaiła...

    -Zebraliśmy się tu w związku z bardzo niedobrą sytuacją w wielu znaczących zakładach pracy w Polsce. Nieodpowiedzialne czynniki, wywołując ferment spowodowały przerwy w pracy tych zakładów. Teraz stanęła Stocznia Gdańska i niepokoi nas to, że pojawili się tam ludzie związani od lat z nieodpowiedzialną opozycją. Wywołują ferment w głowach robotników-stoczniowców. Tego typu przestoje w pracy, zmuszają rząd do kolejnych podwyżek cen. Przestój w produkcji to strata dochodów całego narodu. Rozdam teraz państwu projekt listu. Chcemy by państwo podpisali ten list. Wyślemy go do robotników Stoczni Gdańskiej. Jest to nasze stanowisko, stanowisko pracowników Radiokomitetu. Jak państwo się z tym zapoznają proszę tu podchodzić i złożyć podpis.

 Bełkot listu był podobny do „zagajenia” ale posuwał się dalej. Sugerował szczucie przez tych, którzy dobrze są znani organom państwa jako „elementy od lat starające się destabilizować państwo. To ich działalność powoduje ubożenie narodu i zmusza do podwyżek cen”. Nawoływał robotników, „przewodniej siły narodu”, by nie dali się omamić obietnicom „lepszego jutra”, gdy będą żądać wolnych Związków Zawodowych. „Wiecie to Wasze związki, sami je wybraliście, brońcie ich!” I dalej ble, ble i „odwracanie kota ogonem”. List był skierowany do przewodniczącego Związku Zawodowego Stoczni Gdańskiej i wszystkich związkowców.

Gdy do stołu zaczęli podchodzić „usłużni” dziennikarze, Piotr nie wytrzymał. Chciał zabrać głos. Ale wstał i nie mógł wykrztusić słowa. Nigdy na żadnym zebraniu nic nie powiedział. Mało, nigdy nie był na żadnym zebraniu. Stał z głupią miną, a tam już pierwsi podpisywali. Wybawiła go „Pierwszy sekretarz”.

-   Tak Panie Piotrze chce pan coś dodać? 

To zdumiewające, jak w momencie stresu, myśli, skojarzenia błyskawicznie docierają do „sedna”. Nagle wróciły montowane, w zaciszu montażowni programy. Gdy widział bezsens wypowiedzi potrafił, montażem zmienić ich sens. Ale tu musiał sam wyrazić „sens”.

    -   Tak chcę i muszę, dodać kilka sprostowań, jeśli Szanowna Pani pozwoli.

    -   Rozbawia mnie Pan, nikt nigdy do mnie nie mówił „Szanowna Pani”, ostatnio tylko „towarzyszko”.

    -    Widocznie Pani zasłużyła...- w Piotrze nagle obudziła się wściekłość, ale czuł, że trzyma ją na wodzy, coś pozwalało mu nagle mówić i to mówić sensownie...- Ten list, który Pani nam daje do podpisu, jeśli go podpiszemy, cały Radiokomitet wyjdzie na kretynów. Czy o to Pani chodzi? Czy chce Pani przedstawić naszych dziennikarzy jako dementów, którzy nie widzą jak Polska się zmienia? Jak otwierają się oczy?

    -   Odbieram Panu głos.

    -   Wie Pani co, tego głosu Pani nie może odebrać. Tego listu nie podpiszemy.

    -   Zobaczymy. Proszę państwa, zapraszam do podpisywania.

    -   Wolna wola, ale pamiętajcie, że tym podpisem skreślacie się z listy myślących, uczciwych dziennikarzy. Tu są pomylone przyczyny i skutki. To Komitet Centralny podniósł ceny, co wywołało protest. To nie protest i strajki spowodowały podniesienie cen. I ten protest nie jest protestem o ceny, to protest o wolność słowa o Wolność...nas wszystkich... Piotr już musiał krzyczeć, bo wszyscy zaczęli gadać, musiał krzyknąć...

    -   Proszę o ciszę...dziękuję. Przygotowaliśmy tu inny list. List do władz Radiokomitetu. Żądamy wysłania ekipy uczciwych dziennikarzy z kamerami by „na żywo”, podkreślam, na żywo, relacjonowali postulaty strajkujących...

 

Krzyk Pierwszej Sekretarz został zagłuszony ogólną wrzawą. Piotr położył list na stole i wyszedł. Na montażu niemal zapomniał o całej sprawie. Film o Pesce Spada był już niemal gotowy. Szukał puenty, nie mógł tak zostawić, tej wspaniałej, wolnej ryby wnoszonej na ramionach kobiet, do miejsca gdzie będzie szykowana na porcje na stół.

Wykończony wrócił do domu. Maja najpierw niemal szeptem, by przejść do wrzasku, podsumowała jego wystąpienie na partyjnym zebraniu.

    -   W jakim świetle ty mnie stawiasz, wszyscy wiedzą, że jestem Twoją żoną. Jak śmiesz wygadywać takie bzdury, wiesz czym to grozi. Podważasz słowa oficjalnego komunikatu Partii... i dalej ciężkie działa zarzutów sypała się jak z rękawa. Jakby było mało rozdzwonił się telefon, dzwonił naczelny...

    -   ...splamiłeś całą redakcję, pomyślą, że to tu, u nas w redakcji jest wylęgarnia takich kretyńskich pomysłów. Skreślam Cię... jeśli mnie nie skreślą. – i trzask słuchawki.

 

Zastępca też musiał zadzwonić. ...jak mogłeś nam to zrobić, on ci załatwił Włoskie stypendium a ty mu się tak odwdzięczasz?...

Kilka spokojnie wypowiedzianych słów, na otwartym zebraniu wywołuje tak ostrą reakcję? Piotrowi dało to do myślenia. Strach, już tak duży, że boją się cienia prawdy? Przeraziło go to, bo wbrew sobie musiał zacząć działać. Jak? Pomyślał o wyjeździe z ekipą do Stoczni. Te telefony uzmysłowiły mu, że nikt mu nie da kamery, ekipy, pozwolenia na filmowanie. Przemógł się i poszedł do naczelnego. Sekretarka nie chciała go wpuścić, - zajęty. Odsunął ją i wszedł.

    -   Co ty tu robisz, zakazałem cię wpuszczać.

    -   Musimy porozmawiać... Przecież to paranoja. Pomyśl chwile. Otwarte zebranie, nikt nie wie kto je organizuje, a tu wchodzi cała wierchuszka Partii. I ta kretynka...

    -   Uspokój się, co ty wygadujesz, natychmiast wyjdź!...zaczął nerwowo pokazywać sufit, telefon, ściany...Piotr odczytał, że chodzi o podsłuch.

    -   Chcę z Tobą omówić ten nowy program z prawnikami, mam już tu konspekt...

    -   Włóż se go w... powiedziałem ci wczoraj, że jesteś skreślony. Długo razem pracowaliśmy. Wyjaśnię ci to na kawie... chodź.

 

Wyjechali z Telewizji. Usiedli w kawiarni Na Rozdrożu.

    -   Piotr, co się z tobą dzieje? Podobałeś mi się bo nigdy w nic się nie angażowałeś. Konsekwentnie odmawiałeś robienia programów politycznych...

    -   Przesada, teraz rozumiem, że wszystko w telewizji jest polityką, propagandą...

    -   Dobra, dobra. Do rzeczy. Co ci odbiło z tym durnym wystąpieniem?

    -   Czytałeś ten ohydny list, który nam ten babsztyl zaproponował do podpisu?

    -   Listu nie czytałem, ale założenia, treści zostały uzgodnione na egzekutywie. Cała „góra” to zatwierdziła.

    -   To znaczy, że wy, „cała góra” jesteście ślepi. Czy ty nie widzisz, że ten protest, te strajki to coś zupełnie innego od tych spacyfikowanych dawniej? Że tu nareszcie wszyscy wspólnie protestują, robotnicy, intelektualiści, studenci. I żądają już nie tylko taniego chleba...

    -   ...ale i igrzysk z czołgami, katiuszami. Czy ty nie widzisz czym to grozi? Ślepy? Głuchy? Wolna Europa o zagrożeniach nie mówi, bo po co. Ten ustrój można zmienić jedynie, zmieniając myślenie w Partii. Co właśnie się dzieje. Gierek ustąpił...

    -   Albo go „ustąpili”, wiem, wyznaczył Kanię, co za różnica?

    -   Istotna, zmiany idą w dobrym kierunku...

    -   Tak, w ukochanym kierunku Rakowskiego „Socjalizm z ludzką twarzą”. Pierdolenie, przedłużanie agonii. Zamordyzm, donosicielstwo – TAK – tylko w białych rękawiczkach. I ukryte w głębszych „kazamatach”.

    -   Widzę jednak, że ci odbiło. Nie chcę dyskutować z Wolną Europą. Szkoda. Byłeś zdolny.

    -   Stój, poczekaj. Czy nie uważasz, że lepiej najpierw poznać postulaty tego zbiorowego ruchu, poznać jego przywódców, doradców, wybadać nastroje, nim się wszystko w czambuł potępi? Złożyłem tej sekretarz, propozycje wysłania ekipy z kamerami. Mogę jechać, co ty na to?

    -   Nie. Żegnam.

    -   Czy mam się czuć zwolniony?

    -   Nie, ale tylko dlatego, że nie chcę by cię podkupiła konkurencja z drugiej strony korytarza.

 

 Piotr postanowił jednak pojechać do Gdańska. Poszedł do swoich inżynierów i opowiedział co się wydarzyło po zebraniu. Obiecali zorganizować kamerę.

Wysiadł w Gdańsku. Miał plecak i kamerę w metalowej walizce. Jeszcze nie zdążył wyjść z dworca jak go zwinęła milicja. Zaprowadzili na dworcowy posterunek. Ciemny obskurny pokój. Za biurkiem chyba wyższy szarżą, funkcjonariusz.

     -   Połóżcie to tu – wskazał walizkę, Piotr położył walizkę na stoliku.

    -   Co tam macie? Otwierajcie. – zwrócił się do stojącego milicjanta – sprawdźcie jego bilet, no jak, skąd?

    -   Z Warszawy.

    -   Otwórz wreszcie tą walizkę...Co to jest, kamera? Co wy tu robicie z kamerą? Kto was tu przysłał? Dokumenty.

 

Piotr pokazał legitymację służbową.

-   Tak, tak, ciekawe, panie Piotrze, ciekawi mnie co pan sam z tą kamerą tu robi, bo jak ja wiem, jak przyjeżdża telewizja, to zwala się cała ekipa. A poza tym mamy tu swoją telewizję.

Trochę jeszcze trwała ta rozmowa, ale w końcu go puścili. Z hotelu zadzwonił do Mietka.

 

   -   O Hej, skąd dzwonisz?

    -   Jestem w Gdańsku. Chciałbym się z tobą zobaczyć.

    -   Cieszę się, akurat jestem wolny. Gdzie? W SPATiF-ie w Sopocie? Pasuje?

    -    Wiesz...wolałbym w domu...

    -   Brzmi tajemniczo, ale OK. Sonia z dzieciakami w Jugosławii. Chata wolna. Przyjeżdżaj.

    -   Nie wiem czy trafię? To jest Zaspa, tak? Czym się tam jedzie?

    -    Nie masz samochodu? Dobra przyjadę po ciebie. Gdzie jesteś?

    -   W tym hotelu naprzeciw dworca.

    -   Będę za pięć minut.

 

Piotr czekał przed hotelem. Mietek popatrzył na walizkę. Na niech...

    -   Co jest? Sam to taszczysz? A gdzie ten tłum twoich asystentów?

    -    Wszystko wytłumaczę, wsiadajmy.

    -   Tu nie lubią takich walizek z kamerami. Dobrze ,że cię nie zwinęli.

    -    Zwinęli. Jedź, opowiem w domu.

 

Miłe mieszkanie obwieszone zdjęciami. Mietek od razu wyjaśnił... – To te których nie przyjęli...- Co ty kombinujesz?

Piotr opowiedział. Skończył na zatrzymaniu na dworcu.

    -   Piotr, niewiele rozumiesz. Tu teraz są robotnicy którzy są ABSOLUTNIE za, z całą konsekwencją dążący do egzekwowania swoich postulatów. Doradcy, starający się o poszerzenie tych postulatów, ale starający się złagodzić to ABSOLUTNIE, by dać szanse do negocjacji.  I są ci, coraz brutalniej egzekwujący swoje przywileje władzy. Oni nie wierzą, że władza może im się „wymsknąć”. Są coraz groźniejsi, bo są przerażeni.

    -   Czy twoje ABSOLUTNIE mam tłumaczyć – fanatycznie, bezkompromisowo?

    -   Wydaje mi się, że w ‘masie”, na ulicy, tak. Tam w sali BHP, chyba ich sprowadzają  „na ziemię”. Łagodzenia żądań.

    -   Proste pytanie. Jak się z kamera dostać do stoczni?

    -   Wybij to sobie z głowy. Mnie, a znają mnie, dwa razy wyrywali aparat, tam są oszołomy. Ci myślący zamknęli się w sali BHP. Już jest tam Kor, Michnik, doradcy…

    -   Chcę z nimi tylko porozmawiać. Taki wywiad może wyjaśnił by…

    -   Co? I komu? I gdzie byś chciał to pokazać? To nierealne, jeśli nie złapią cię z kamerą Psy, to w Stoczni roztrzaskają ci ją o bruk.

    -   Czy dlatego wysłałeś Sonie z dziećmi że boisz się ...

    -   Rosjan? Piotr, tego samego radia słuchamy, nie, nie wierzę w Rosjan, boję się radykalizmu. „Bo na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści”. Byłbym za tym, ale to nie realne. A według tych „oszołomów” to co drugi z nas jest komuchem…

    -   Masz coś w barku? Muszę się napić. Już nic nie rozumiem.

 

W barku było niewiele, ale w zamrażarce znaleźli Wyborową. Mietek jeszcze dwa razy jeździł na melinę. Nad ranem już byli gotowi zdobywać Stocznię. Uzbrojeni w aparat i kamerę. Mimo szaleńczych prób mały fiat nie zapalił, stwierdzili trzeźwo, że pewnie świece się zalały.

Następnego dnia Mietek miał sesję zdjęciową w Operze Leśnej. Pokaz mody. Trwało to kilka godzin. Potem poszli na długi spacer po plaży.

-   Jakoś, nie mogę się znaleźć. Twój pokaz mody. Prężą się panienki. Faceci bez żon spijają się. Fale pluszczą, plaże pełne. Są nawet ryby w smażalniach. Niby wszystko normalnie....A ja nie wiem, nie wiem o co chodzi. Co mnie nosi, co mnie wkurza. Pierwszy raz od aresztowania mojego ojca nie mogę, nie chcę  stać obok. Tu normalne „wczasy”, a tam się tworzy coś nowego. Muszę jechać do tej stoczni, nie wiem po grzyba, ale muszę.

Wracali do Gdańska. Komunikacja strajkowała. Z przystanku zabrali młodą parę. Już po chwili mówili o Stoczni. Młodzi ludzie mieli  Biuletyn Informacyjny . Bibuła na powielaczu. Fakty, daty, godziny. Piotr od razu znalazł, że jutro w niedziele odbędzie się Msza święta przed bramą Stoczni o 9 rano. Młodzi wysiedli w Oliwie i umówili się na jutro na Mszy pod Stocznią. Piotr już był zdecydowany znaleźć się tam z kamerą. Mietek stwierdził, że muszą się przygotować.

-   Do Milicji nie mam dojścia, ale spróbuje znaleźć jakieś dojście do strajkujących, z tą kamerą, grozi ci najgorsze z obu stron.

Po godzinie wrócił z biało czerwonymi opaskami. Piotr już sfilmował Biuletyn, strona po stronie. Przed Stocznią zjawili się już o 8-mej rano. Prowizoryczny ołtarz był gotowy. Brama Stoczni zamknięta, na żelaznych prętach kwiaty. I niesamowite jak rodziny oddzielone kratą bramy dotykały się, rozmawiały. Stoczniowcy już trzy dni byli zamknięci, strajk okupacyjny. Dowożono im żywność z darów zebranych w okolicznych wsiach. Bramy pilnowali robotnicy z biało czerwonymi opaskami. Zbierali się ludzie. Pełni powagi, skupieni, ale uśmiechający się do siebie. Kamera wywoływała niepokój, ale opaska działała. Coraz więcej ludzi. Poruszanie się stało się niemal niemożliwe. Trzymali się z Mietkiem razem. On robił zdjęcia i torował drogę. Rozpoczęła się msza. Odprawiał prałat Jankowski ze Świętej Brygidy.

Po Mszy  otworzyła się brama i wyniesiono wielki krzyż, robotnicy ustawili go przed bramą. To krzyż upamiętniający ofiary 1970 roku. Jednym z 21 postulatów była budowa pomnika mająca upamiętnić te ofiary.

Piotr nie dostał się do Stoczni. Dwa razy próbował, ale straż robotnicza była bezwzględna, uznał ich racje i zrezygnował. Bo jakie miał prawa by tam wejść. A gdyby wszedł i filmował, co z tym materiałem mógł zrobić? Był obcy i tak oddalony od tego co tu się działo, że to go przeraziło. Lata „stania z boku”, obserwowania, nie angażowania się ani za ani czynnie przeciw, teraz go wykluczały z tej gry, która się toczyła.

Wieczorem siedzieli sami. Mietek wyciągnął zdjęcia które udało mu się zrobić, wokół stoczni i pierwszego dnia strajku w samej Stoczni. Maliszewskiego, tego który był pierwszym inicjującym strajk. Miał Wałęsę po skoku przez ogrodzenie. Miał dużo zdjęć. Dramatyczne, rodzin dotykających się przez pręty bramy. Kwiatów na bramie. Pałującej Milicji.

    -   Dobre, zawsze byłeś dobry. Ile z tego ukazało się w oficjalnej prasie?...Nic? To po co chcemy to robić?  Dla siebie? Gdzieś jesteśmy podobni. Przeciw, ale bez angażowania się. „Włożyć ale nie poruchać”. Straszne, teraz stoimy z boku. Byłem tak ślepy jak to się tworzyło.

    -   Skup się, i na razie odpuść. Umówiłem się tu z kilkoma facetami, z prasy. Może dobrze byś ich poznał. Obiecał przyjść jeden z redaktorów tego Strajkowego Biuletynu. Przyjechał z Wrocławia. Ciekawy facet.

 

Piotr na temat dziennikarzy miał wyrobione zdanie. Negatywne. Ale gdy teraz powoli docierało do niego, że to właśnie on, nie słowem a obrazem, dramaturgią, był w pierwszym szeregu tej propagandy, propagandy sukcesu, musiał skorygować swoje poglądy.

Przyszli w trójkę. Z torby wyjęli butelkę.

    -   To ostatni alkohol w Trójmieście. Od jutra prohibicja.

    -   Czyj to pomysł? Milicji? ... spytał Piotr.

    -   Komitetu strajkowego,...i ciekawe to nasz pierwszy pomysł uwzględniony przez „Władzę”.

    -   Na razie lokalną...Koniec picia.. no to wypijmy. Mietek masz jakiś sok?

    -   Sok? Niby z czego? Z marchwi?

 

Po kilku kieliszkach rozmowa zaczęła się kleić. Nie musieli się przedstawiać. Dwaj, niemal chłopcy, wygadani, bez głębszej myśli dowcipkujący i stonowany, trochę starszy, jak Piotr się domyślił ten od biuletynu. To właśnie on przeszedł do poważnej rozmowy.

    -   Telewizja, przez chwilę myślałem, że się zmienia. Ale zmieniła tylko formę, na pewno na lepszą, Studio 2, taki powiew zachodu, ale w treściach? Dalej nam robi „wodę z mózgu”.

    -   Mietek ci powiedział?

    -   Że jesteś „Telewizor”, oczywiście. Telewizja to niebezpieczna siła. Ogłupiająca naród. Slogan. Tak. Ale musi mieć oddanych wojowników, lojalnych. I dlatego mnie dziwi twoja tu obecność...z kamerą.

    -   Mnie też dziwi i nie wiem co z tym zrobić. Właściwie nie wiem po co tu przyjechałem.

 

Długa cisza. Piotr docenił, że tamten , najpierw przemyślał nim się odezwał.

-   Jak tu jechałem, też nie wiedziałem po co. Tam we Wrocławiu studiuję a teraz wakacje i jest  czas by zarobić. Wydajemy różne biuletyny, podziemne gazetki, wspomagani przez KOR, mamy już w tym wprawę, jeszcze nas nie dorwali. Jak zobaczyłem co tu się dzieje, że to poważna sprawa, pomyślałem  - mogę być pomocny, taki ruch musi mieć swoje pismo, jakiś biuletyn informacyjny, a w tym jestem dobry. I tak tu zostałem. Ale ty...cóż ja mogę radzić. Wydaje się, że nic tu po tobie, ta twoja kamera tylko drażni. I gdzie to pokażesz? Może lepiej zacznijcie sprzątać, zmieniać tam u was w telewizji.

Odezwał się jeden z młodych dziennikarzy.

    -   Zaczęliśmy zbierać wśród naszych kolegów podpisy pod listem. Ciężka sprawa, Apel  o prawdziwą, rzetelną informacje, a nie ten bełkot dezinformacji. Straszne ale dziennikarze się boją. Może postaraj się o to samo w TV.

    -   Może macie rację. Nie jestem w tym dobry, a to telewizyjne środowisko jest w wysokim procencie na usługach UB. I kurczowo trzyma się stołków, nic innego nie potrafią robić. TV to jeszcze prestiż. Tylko tu słyszymy „telewizja kłamie”. Ale cały kraj ją ogląda i wierzy. Nie jestem rewolucjonistą.

    -   Nikt nim z urodzenia nie jest. Chwila zrozumienia oszustwa rodzi bunt. Koniec lekcji, napijmy się.

 

Nie mógł się spodziewać niczego innego, wracał do Warszawy. Jak tylko wszedł do mieszkania, runęła chmura wyzwisk, pretensji za brak odpowiedzialności. Racja, nie informował o wyjeździe.

 

    -   Nie mogłem zadzwonić, odcięli łączność.

    -   Co ty bredzisz, kto i gdzie odciął łączność... zaraz, zaraz...ty byłeś w Gdańsku.

 

I teraz rozpętało się na dobre. Piotr z jakimś dziwnym spokojem, zimno analizował ten wybuch złości. Dostrzegał w nim strach. Chciał zrozumieć, co obudziło ten strach. Czy to, że on swoim działaniem, naraża ją, żonę na szykany. Czy dużo poważniejszy, już nie tylko jej ale całego establishmentu, strach przed tym „nowym” co się tworzyło i co mogło im zagrozić? Fala strajków rozlewała się już na cały kraj, a ten strach blokował wszelkie informacje. Wolna Europa brylowała. I prawda, pomieszana z nieprawdą  krążyła w ogólnopolskiej plotce. Przez Kanię dekretowana operacja Lato 80, mająca w założeniu władzy, utrzymać spokój, wywoływała niepokój ilością i brutalnością milicji na ulicach. Następnego dnia poszedł do swoich inżynierów oddać kamerę. Pion techniczny telewizji był niemal osobną instytucją. Tu pracowali profesjonaliści w dużej mierze nie skażeni, przesada, mniej skażeni ideologią i tym samym mniej narażeni na werbunek SB, mniej trzęsący się o swoje posady.

Oglądając materiał przywieziony przez Piotra, poczuli się jak spiskowcy. Opowiedział to co zobaczył, z kim się spotykał, jak stocznia jest chroniona przez straż robotniczą. Kilka nagranych rozmów podczas Mszy dawało cień atmosfery, budzącej się nadziei, budzącej się wzajemnej życzliwości. Opowiedział o spotkaniu z dziennikarzami i ich pomyśle by zacząć od „swojego podwórka”, czyli telewizji. Przywiózł też Biuletyn Strajkowy.

    -   Byliśmy razem na tym zebraniu. Widzieliście jacy są dziennikarze. Strach o stołki przysłania im oczy. Tu w redakcjach, nie wierzę w żadne poparcie, może są ukryte wyjątki, ale jak do nich dotrzeć? Ja nie mam żadnego pomysłu. Oni tam  w stoczni mają jakieś powielacze, drukują...

    -   My tez mamy tu drukarki, tylko czy chcemy i co chcemy drukować?

    -   Nie wiem. Tak tylko przychodzi mi do głowy żeby zwołać zebranie. Zebranie na którym by podano rzetelną informację  co dzieje się w Polsce. Może wydrukować ten ich Biuletyn Strajkowy. Przyślę tu do was Pawła Longina. Daję za niego głowę. Może on coś doradzi.

 

Musiał dokończyć rozpoczęte a niedokończone programy. Nie był w stanie się skupić, myśli uciekały do wydarzeń na Wybrzeżu. Każdy dzień sierpnia przynosił coś nowego. Protest błyskawicznie ogarniał kolejne zakłady. Międzyzakładowy Komitet Strajkowy rejestrował... 125...230... 270. Z godziny na godzinę ta liczba rosła. Rosła siła protestu i tak samo, a może silniej  rosła siła która ten protest chciała zdusić.

Montował program, program, w którym dwóch prawników, prokurator i adwokat spierali się o granice wolności słowa. Gdy składał ten projekt, cyklicznego programu mającego edukować, przybliżyć ludziom ich prawa i obowiązki, łudził się, że będą mogli co najmniej dotknąć tego, o co w tym systemie jeszcze możemy się ubiegać. Okazało się to kolejną ułudą. Pozwolono na poruszanie się po peryferiach prawa. „Wolność słowa”, śmieszne, ale w tej debacie prawników którą montował, odnosiła się jedynie do prawa obrażania współmałżonka, w sprawach rozwodowych. Z montażu wywołał go Artur Stec. Poszli do studyjnego baru. Artur był inżynierem wozu transmisyjnego. Znali się z Piotrem od dawna. To podczas transmisji z pobytu Papieża, mieli czas by się poznać. Nadawali na tych samych falach.

-   Przyniosłem to co wydrukowaliśmy, chcemy to rozrzucić po całej telewizji.

Było to zawiadomienie, zaproszenie na spotkanie w sprawie RZETELNEJ INFORMACJI O WYDARZENIACH NA WYBRZEŻU. Data i miejsce. Bez podpisu.

    -   Dobrze, kto to organizuje?

    -   Twój przyjaciel Paweł podjął się załatwić salę.

    -   Ale kto ma te rzetelne informacje podać?

    -   Nagrywamy Wolną Europę.

    -   Chyba oszaleliście. I co chcecie to puścić z „radiowęzła”. Chcesz żeby was wszystkich pozamykali. Wiesz jak jest miło „na dołku”?

    -   Masz jakiś pomysł?

    -   Co, tak z kapelusza? Muszę pomyśleć...Dajcie mi czas. Może uda mi się ściągnąć kogoś z Gdańska.

 

Pomyślał o tym redaktorze Biuletynu Strajkowego. Były by to informacje „z pierwszej ręki”. Ale czy to realne? I czy może go narażać na takie ryzyko? Telefony nie działały, jak złapać Mietka? Zebranie zaplanowali za cztery dni. Musi jechać do Gdańska.

Pojechał na swoją wieś. Puste sklepy w miastach zmuszały do zaopatrywania się w żywność na wsi. Jedynie tu można było jeszcze kupić mięso bez kilometrowych kolejek. Przypomniał sobie bramę stoczni, jak przez kratę podawano strajkującym żywność. Chciał też coś zawieźć.

 

Mietek zaaranżował spotkanie u siebie w domu. Redaktor Biuletynu wyglądał na wykończonego.

    -   Miło cię widzieć. Ruszyłeś coś w tej swojej telewizji?

    -   Organizujemy zebranie. Domagamy się „Rzetelnej” informacji o tym co tu u was się dzieje. Prawdziwa informacja jest chyba podstawą do zajęcia jakiegokolwiek stanowiska. My jej nie mamy, jedynie z Wolnej Europy, a tego nie możemy cytować. Dlatego przyjechałem prosić cię o przyjazd.

    -   „Na początku było słowo” – górnolotne, ale prawdziwe. Wasz początek mi się podoba, ale ja nie dam rady. Capnęli mnie na 48 godzin. Nie jestem teraz w stanie nadgonić zaległości. Jutro wydajemy pierwszy numer Strajkowego Biuletynu Informacyjnego „Solidarność”. To chyba pierwszy raz w druku użycie nazwy „Solidarność” – pomysł  Wyszkowskiego, logo młodego studenta ASP Janiszewskiego.

    -   Z Biuletynem wspaniale, ale dla nas fatalnie. Może nam kogoś polecisz?

 

Wtrącił się Mietek.

    -   Może wyślesz Jurka? To bystry, wygadany facet i jest w tym od początku.

    -   Dobry pomysł. Nie wiem jak bez niego dam sobie tu radę. Ale myślę że to ważne. Pogadam z nim. Kiedy to zebranie? Jesteś tu samochodem możesz go zabrać?

    -   Zebranie pojutrze. Mogę go zabrać jutro. Wróci samolotem, wykupimy bilet. Nie chce tak krążyć, trzy razy mnie zatrzymywali i przeszukiwali. A właśnie, przywiozłem trochę mięsa z mojej wsi, nie znaleźli. Może głupi gest, ale widziałem jak do bramy przynosili jedzenie, może wam tam w stoczni się przyda?

    -   Konspirator – dostawca, nowość. To na wagę złota, dawaj.

 

Wyjęli z torby niemal pół świniaka przykrytego całym sprzętem do nurkowania.

    -   Pełne uznanie. Napiszę w Biuletynie podziękowanie...

    -   Zgłupiałeś?...

    -   Trochę poczucia humoru. Dam Jurkowi wszystkie biuletyny i ten jutrzejszy, możecie je skserować. Pamiętaj, jak was z tym złapią to dużo gorzej niż z tym  świniakiem. Będziecie mieli przechlapane.

 

Przed zamkniętą i strzeżoną przez umundurowanego ochroniarza salą , o podanej godzinie, zebrała już się spora grupa. Paweł Longin, już zdenerwowany, pokazywał niewzruszonemu strażnikowi dokumenty. Ten jak katarynka powtarzał.

-   Sala zajęta, zebranie kierownictwa.

Piotr interweniował, nic to nie dało. Paweł mu pokazał pismo z podpisaną zgodą na udostępnienie sali. Tytuł pisma: „Uzgodnienie stanowisk pionu technicznego z redakcjami”.

    -   Wiedzą, że to pic, śmiesznie wymyśliłeś, musimy coś zrobić. Ludzie się zniechęcają, odchodzą. Za chwilę wszyscy nam uciekną. Poczekaj.

    -   Kochani, stójcie, to zebranie jest ważne i się odbędzie. Proponuje... w Kaprysie. Dużo miejsca i...kawa...

 

Improwizował, ale za wszelka cenę chciał zatrzymać ludzi. Zarządził powieszenie na drzwiach informacji o zmianie miejsca zebrania. Przywiesili na drzwiach, ale strażnik” od razu zerwał. Zrobiło się „gorąco”. Powiesili drugi raz, Paweł napisał tekst, a Jurek z Gdańska wziął go na barana i powiesili wyżej. Wśród zebranych wybuchł śmiech. Piotr poczuł się jak w kabarecie. Zebrali się w poważnej sprawie a przeradza się to w komedie. Głośno krzyknął.

-   Na spotkanie zapraszamy do Kaprysu. Mamy poważne informacje.

Do Kaprysu weszło za nim kilkanaście osób. Głównie z pionu technicznego, ale i kilku dziennikarzy. Zestawili kilka stolików, nie zważając na protesty kelnerek. Gdy wszyscy usiedli wstał Paweł.

    -   Zaprosiliśmy was na to spotkanie, by podzielić się informacjami ze Stoczni Gdańsk. Nasza praca to informowanie społeczeństwa, po to tu jesteśmy. Tymczasem, ani my – Telewizja, ani prasa nie informuje o tak ważnym wydarzeniu jakim jest strajk w 388 zakładach. To dane z dnia dzisiejszego o zgłoszonych do Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego zakładach. Jak mamy informować, jak sami nic nie wiemy. Informacje są blokowane. Zgodził się przyjechać do nas, w porozumieniu z MKS-em, uczestniczący od początku strajku w Stoczni, , Jerzy. Sam się przedstawi.

    -   Tak, Jerzy, niestety nie podam nazwiska. Tak ustaliliśmy w Stoczni. Jest to jeszcze czas gdy nasze nazwiska są „trefne” i trafiają na czarne listy bezpieki. Jestem pracownikiem Wolnej Drukarni Stoczni Gdańskiej”, pracownikiem Stoczni od lat. Przywiozłem tu Biuletyny Strajkowe z informacją od pierwszego dnia i pierwszy numer z dnia dzisiejszego Strajkowy Biuletyn Informacyjny „Solidarność”, to pierwsze, w druku użycie nazwy Solidarność, wymyślonej przez Wyszkowskiego, z logo studenta ASP Janiszewskiego. Proszę, tu leżą do państwa dyspozycji.

 

Piotr, gdy zobaczył, że Jurek chce skończyć, musiał się wtrącić.

-   Jesteś tam od początku, opowiedz nam... o nastrojach, o tym jak tam żyjecie, skąd macie informacje o poparciu...

Dobrze, fakt Biuletyn jest „suchy”. To jest strajk „Okupacyjny”, czyli jesteśmy zamknięci w stoczni. To niesamowite ale od drugiego dnia, pod bramą gromadzą się coraz większe tłumy, wieszają na bramie kwiaty, ale co ważniejsze przynoszą jedzenie. To nam pomaga, nie mamy co jeść. Wywiesiliśmy nasze 21 postulatów. Teraz wisi już portret Papieża. Stoi krzyż, ten krzyż to pierwszy krok do jednego z postulatów, postawienia pomnika ku czci ofiar ‘70-go. Pierwszym postulatem jest powołanie Wolnych, Samorządnych Związków Zawodowych, to doprowadziło do wściekłości Szydlaka. Wrzeszczał, że nie odda CRZZ-tu. Partia i rząd na każdym kroku chcą nasz ruch sprowadzić do marginesu proponując rozmowy w tzw. „trójkach”, dyrekcja, POP, Rada zakładowa. Milicja uciążliwie kontroluje wjeżdżających i wyjeżdżających. Na Plenum nerwy puszczają i wmawia się nam, że chcemy obalić ustrój, doprowadzić do rewolucji. Mam upoważnienie MKS-u poinformować państwa, z nadzieją, że poinformujecie cały kraj. My nie chcemy obalać systemu, my chcemy ten system uzdrowić, ocalić Polskę. Na razie trudno to idzie. Partia i Rząd „idą w zaparte”. Niby jest Wolność Słowa, to dlaczego nie piszecie o naszych 21 postulatach? Niby niema więźniów politycznych, to dlaczego tylu naszych kolegów siedzi. Dlaczego nie odblokowano połączeń telefonicznych. Można mnożyć. Chętnie odpowiem na pytania.

Piotra zmroziło. „My chcemy ten system uzdrowić”. Czy to kolejna mrzonka, utopia, że ten system można uzdrawiać?  Jak partyjna mantra wracał ”socjalizm z ludzką twarzą”, nie, nie wierzył w to. Omamianie ludzi. A może to tylko strach przed „bratnią pomocą” na czołgach na Węgrzech. Wspomnień naszej pomocy Czechosłowacji? Na razie musiał wierzyć, że jak ten ruch okrzepnie, odetnie ten garb znienawidzonego „ustroju”. Może na razie za wcześnie na radykalizm.

Pytania się posypały. Zabrakło krzeseł. Stojących stale przybywało. Kawiarnia już nie funkcjonowała. Pod ścianami jeszcze siedzieli przy stolikach bywalcy udający zajmowanie się ważnymi sprawami programowymi, ale cała sala koncentrowała się na Stoczniowym spotkaniu. Jerzy sprawnie i krótko odpowiadał.

-   Tak. Nazwisko Wałęsa pojawia się coraz częściej. Od tego zaczął się strajk. Od przywrócenia do pracy Walentynowicz i Wałęsy. Dziś jest przewodniczącym Prezydium MKS i jest delegowany do rozmów z Jagielskim. Tak, żywności mamy niewiele, ale wspomagają nas okoliczne wsie, obiecaliśmy im pomoc w żniwach. Tak, doradcy już są, są to sygnatariusze „apelu intelektualistów” reprezentujący różne dziedziny nauk społecznych. MKS powołał  Komisję Ekspertów. Kiedy rozmowy się skończą, nie zależy od nas. To Oni się migają. Kluczą. Kłamią. Tak. Milicja jest coraz brutalniejsza. Tak, Kościół nas wspiera, wspiera modlitwą.

Przy drzwiach zrobił się ruch. Miedzy stojącymi starał się przejść wymachujący rękami i wykrzykujący „garniturowiec”. Na szczęście już skończyli.

-   Kto zwołał ten wiec? Proszę natychmiast to przerwać. Natychmiast opuścić lokal.

Piotr, Paweł i Jurek siedzieli twarzą do reszty. Skupił się więc na nich.

-   To jest lokal gastronomiczny, a nie sala wiecowa. Nie znam Panów, proszę się przedstawić.

Paweł ze spokojem składał notatki. Biuletynów już nie było. 50 kserokopii rozeszło się.

    -   Przerywa Pan zebranie redakcyjne. Na szczęście kończymy. Ale to Pan powinien się przedstawić. Słucham.

    -   Niech Pan sobie nie pozwala...

    -   Słucham...

 

Stojący bliżej drzwi powoli wychodzili. To ci najbardziej zastrachani. Woleli udawać, że wpadli tu tylko na kawę. Lepiej by ich twarzy nie łączono z tym „wydarzeniem”.

    -   ...Jestem Dyrektorem Administracyjnym. To ja zadaję pytania. Co to za redakcja?

    -   ...redakcja... Biuletynu Informacyjnego.

    -   Dobrze, złożę skargę. Proszę natychmiast opuścić lokal.

 

Sala powoli pustoszała. Wychodzili ostatni. Piotr się odwrócił.

    -   Kazał Pan wyjść natychmiast. Nie zdążyliśmy zapłacić za kawę. Zostawiamy to Panu. Było około pięćdziesiąt kaw i jakieś ciastka. Powodzenia.

    -   Zaraz, zaraz. Skandal, proszę wrócić...Gdzie mam wysłać rachunek...

    -   ...do Biura Politycznego...

 

Zaczęło się „kabaretowo” i skończyło podobnie. Jurek był rozbawiony.

    -   Dziękuję, to był dla mnie relaks, u was jest dużo zabawniej. Ale, tak poważnie to myślę, że zrobiliście dobra robotę. Może kilku redaktorów przejrzy na oczy. To za daleko poszło by dalej blokować informację.

    -   Byłeś dobry. Nadzieja, że za to nie zapłacisz, dzięki. Odwozimy Cię na lotnisko.

 

Jak się dużo później dowiedzieli, Jurka od razu „zwinęli” na lotnisku w Gdańsku. Piotr jeszcze później dowiedział się, że 31 sierpnia, w dniu podpisania punktu 4 porozumień uwolnienie więźniów politycznych, koledzy ze stoczni odebrali skatowanego Jerzego i zawieźli do szpitala na „obdukcję”. Potem, po podpisaniu porozumień, toczył się proces. Ale Jerzy sam zdecydował o umorzeniu. Nigdy nie ujawniono jak go złamali.

W redakcji, tak zawsze ciepło go witającej, chłód. Ani słowa. Pokręcił się, wstąpił na montaż, tu też cisza. Wrócił do domu. Był sam, nalał sobie Whisky. Miał już teraz dużo większe rozeznanie w grze która się toczyła. Walki Nadziei ze Strachem. Najbardziej go nurtowało czy Nadzieja poprzestanie na obłaskawieniu tego strasznego ustroju. Czy będzie na tyle silna, mądra by zrozumieć, że to „rak”. A jak przy raku nie wytnie się do końca, nie wypali najmniejszych ognisk, odżywa i degeneruje cały organizm. Poszedł do kuchni. W chwilach stresu gotowanie go uspakajało. Z lodówki wyjął wczoraj przygotowane ciasto na pizzę. Zapach przypomniał mu Włochy. Zatęsknił. Żadnego listu od Wiktora. Pizza w Bagnara Calabria, po całym dniu na kutrze. Marzenie. Czerwone wino. Najbardziej lubił pizze Capriciosa. Pewnie dlatego, że na niej było wszystko. Rozrabiał zimne ciasto, to żona Marko, załoganta z kutra, nauczyła go ciasta na pizzę. Mąka i woda, ale Marija dodawała jajko. O Capriciosa musiał zapomnieć. Znalazł jedynie resztki szynki którą przywiózł ze wsi, dwa pomidory, zadołowany, jeszcze z Włoch parmezan, oliwki i z Pewexu słoiczek anchois. To nie była szynka parmeńska crudo, była polska cotto. Nie było mozzareli, ale i tak mogło to przypomnieć Włochy. Bez wina, ale z Whisky, ersatz. Na razie jak wszystko w Polsce. Włożył obie, tą z anchois i tą z szynką do piekarnika i poszedł dalej pić. Miał 45 minut luzu.

Jednak nie miał. Po kwadransie trzasnęły drzwi. Maja z zimnym spojrzeniem, bez słowa przemierzyła salon i zamknęła się w sypialni. Cisza z butelką była inspirująca. Cisza z Mają deprymująca.

-   Przygotowałem pizzę, za chwile będzie na stole.

Cisza. Poczekał jeszcze kilkanaście minut. Cisza. Sam siadł do stołu i zjadł tą z szynką. Wrócił do Whisky, ale już mu nie szła. Otworzył telewizor. Ani słowa o strajkach.

Gdy już późną nocą kładł się do łóżka, Maja nie obudziła się, tylko przekręciła. Leżał i nie mógł zasnąć. Ten regularny oddech wściekał go coraz bardziej. Alkohol działał. Był coraz bardziej podniecony. Z wściekłością zerwał z niej prześcieradło. Spała jak zwykle nago. Przewrócił na plecy i brutalnie zgwałcił. Bo nie było to czułe kochanie, a gwałt. Nie protestowała, oddech stracił rytm, rwał się i przyspieszał. Gdy już przeszedł w świdrujący, niemal krzyk, przygwoździł ją do materaca nie pozwalając drgnąć. Zamarł.

Próbowała się wyrwać i wrócić do rytmu. Nie mogła. Szeptała pretensje, prośby, żądania.  Dlaczego, dlaczego. Wściekły krzyk.

    -   Wróciła Ci mowa? Może jakieś plotki z redakcji?

    -   Pieprz się, wywalą Ciebie, a za tobą i mnie. No dawaj, pieprz mnie, albo spieprzaj. To szantaż seksualny.

 

Tak miała racje, „szantaż seksualny”. Rano czuł się marnie. Stało się jasne, zerwał, zerwała, zerwali tą ostatnią nić, która jeszcze ich łączyła. Jeszcze mieszkali razem ale mijali się bez słowa a w lodówce były osobne półki.

Napisał długi list do Wiktora opisujący strajkowe wydarzenia i jego Piotra działania w telewizji. Podzielił się swoimi obawami, że ten ruch nie dąży do obalenia systemu a jedynie do „uzdrowienia”, istniejącego stanu. „Czy to tylko chwilowy strach przed Ruską interwencją, czy strach przed olbrzymią armią skorumpowanych Polaków, którzy nigdy nie oddadzą władzy, przywilejów i zagrabionych pieniędzy?”. Na koniec radził Wiktorowi, by nie wpadło mu do głowy odwiedzanie Polski, bo działania bezpieki stale się nasilają. Klejąc znaczek pomyślał o cenzurze. Na szczęście na kopercie nie było nazwiska Wiktora a numer skrzynki fundacji polonijnej. Pomyślał, że przesadza.

To co było jego pasją, wymyślanie, realizowanie i prezentowanie programów telewizyjnych, gdzieś zniknęło. We wszystkim widział „propagandę” służącą „systemowi”. I swój w tym udział. Otwierały mu się oczy jak wspomagał „propagandę sukcesu”, jak co prawda nieświadomie ale jednak, usypiał ludzi przed telewizorami by nie przychodziły im do głowy myśli o proteście.

Dopiero następnego dnia wezwał go naczelny. Zimny, groźny spokój.

    -   Prosiłem, ostrzegałem, tłumaczyłem. Myślałem, że się przyjaźnimy...przesada, kolegujemy. Z tobą nie da się przyjaźnić. A ty mi tu... – złość narastała...-   ty mi tu przywozisz delegata tych nieudaczników, chuliganów, wichrzycieli...

    -   Uspokój się, oszalałeś? To już nie czas Gomółki. Czy wam wszystkim oczy bielmem zaszły? Tak spokojnego, zorganizowanego protestu nigdy nie było...

    -   I co ty myślisz, że te nieuki, lesery, potrafią zreformować ten ustrój, tylko my...

    -   Tak, „Tylko my”. Wasza arogancja odcięła informację o tym jak mądrze myślą w tym proteście. „Nieuki”, to Ty, ja i cały ten pieprzony „Szczepańsko Land”, karmimy ich rozrywką, robimy „brainwashing” zalewając kraj nieprawdą. Nie ucząc, nie informując. Tylko zakłamując.

    -   Jesteś niereformowalny, powąchałeś smaku buntu, typowy objaw, „zauroczenie nowością”. Nic nie widzisz, ani zagrożeń, ani błędnej drogi, ani ludzi którzy za to się zabierają, to nie oni, to my możemy coś zmienić. Uważaj, jeszcze dzisiaj udało mi się jakoś cię ocalić. Byli tu i chcieli cię zgarnąć. Jutro już się nie uda. Jedź na urlop, to nie prośba, to polecenie służbowe. Twoje programy skończą inni.

    -   Szkoda, wydawało mi się, że jesteś dobrym dziennikarzem. Część.

 

Cudowny rytm galopu, ten nie do opisania rytm uderzających kopyt, werbel, ale tak wspaniale zwielokrotniony. Z leśnej ścieżki wpadli na skrawek piaszczystej plaży. Słońce złapało  krople, rozświetliło. Złapało następne, aż rozbryzgał się cały wachlarz. Pędzili, chyba obaj tak samo szczęśliwi po plaży, po wodzie. Tak cudownie czuł jego ciepło, uwielbiał jeździć na oklep i boso, by móc w każdej chwili wskoczyć do wody. Graf, to było jego ukochanie. Ucieczka od ludzi. Czysta miłość. Odwzajemniona galopem.

Poranki były wspaniałe, ale później przychodził cały długi dzień. Pierwsze dwa dni przeleciały na porządkach, gotowaniu, spacerach i odwiedzaniu sąsiadów. Trzeci już był ciężki. Brakowało mu pracy i niepokoiło, że to inni zajmą się jego autorskimi programami. Cały dzień słuchał Wolnej Europy, były to jedyne informacje o tym co się dzieje na Wybrzeżu. Prasa i telewizja sączyły jakieś enigmatyczne informacje. Był koniec sierpnia gdy Wieczór Wybrzeża jako pierwszy podaje informację  o MKS i drukuje 21 postulatów. Rozmowy z komisją rządową z Jagielskim na czele cały czas trwają. Wiadomo jednak, że to nie rząd tu decyduje a Partia. Jagielski może kluczyć, obiecywać i kłamać jak w przypadku połączeń telefonicznych, linie zerwał huragan. Ale Partia ustępuje, krok po kroku, z oporami, ale już nie starcza im siły i determinacji. Siła MKS-u jest olbrzymia. W chwili podpisania porozumienia 700 zakładów, dziennikarze, uniwersytety, intelektualiści. Wydawało się, że ten zdegenerowany system poddaje się. Ostatnim najtrudniejszym punktem było żądanie MKS, dodane w aneksie, uwolnienia aresztowanych działaczy opozycji. To też przechodzi.

Piotr chodził cały podminowany. Na jego oczach zmieniała się historia, a on zupełnie nie wiedział jak się w to włączyć. Nie miał nikogo kto by go w to wprowadził. Sam był „odludkiem”, a do tego pracownikiem znienawidzonej telewizji. Naiwnie myślał, że może coś zmienić w samej TV, ale wylądował na wsi. Znowu był tylko obserwatorem.

Gdy wstaje rano pierwszego września jest już pewny, że wszystkie żądania zostały przyjęte. Obie strony, Wałęsa i Jagielski podpisali porozumienie. Czekał na wybuch euforii. W Stoczni nastąpił, nosili Wałęsę na rękach. Na kraj jednak rozlewał się powoli. Sączone przez lata kłamstwa, kastrowanie wolności, strach i niewiara w możliwość zmian na lepsze, stłamsiły umysły, zostawiły trwałe ślady w mózgach. „Zniewolony Umysł” potrzebował czasu by się oczyścić, wyzwolić. Potrzebował do tego informacji, pełnej i rzetelnej. A System rozpaczliwie się bronił i te informacje reglamentował, fałszował, po swojemu interpretował.

Osiodłał Grafa i pokłusowali na wycieczkę. Konna jazda oczyszczała zaśmieconą głowę. Chciał się przygotować na wizytę w telewizji. Miał nadzieję, że teraz, po podpisaniu porozumień, przyznają mu rację w jego domaganiach się dostępu do informacji. Już miał w głowie program...”w drodze do „Demokracji”’...Wytypował uczestników. Zebrał dokumentację.

Kilka godzin w gmachu na Woronicza ostudziło jego zamiary. Tu chyba nikt nie zauważył, że COŚ się zmieniło. Mrówki utartymi ścieżkami, z teczkami pełnymi bezsensownych dokumentów, krążyły między redakcyjnymi gabinetami. Nie myślały, nie zastanawiały się, WYKONYWAŁY . A decydenci, różnych szczebli nie byli skorzy do dyskusji. Tu SYSTEM musiał działać perfekcyjnie. To tylko ONI mogli firmować zmiany. Nie miał tu szans na swoje pomysły.

Od kilku miesięcy robili razem program „Pytania”. Potrafili się porozumieć. Krzysztof M. był dziennikarzem wywodzącym się  z grupy dziennikarzy „Po prostu”. Pisarz, felietonista z poczuciem humoru. W swoich felietonach wyławiał absurdy dnia codziennego, nie „obalał” systemu, ale z niego drwił. Było to możliwe w tygodniku, który cenzura łagodnie traktowała, który, jak się mówiło był „wentylem bezpieczeństwa”. Dawał czytelnikowi odczuć, że istnieje krytyka. Piotr z Krzysztofem nigdy nie rozmawiali o polityce, rozmawiali o programie, który dotykał polityki, ale się w nią nie angażował. Nigdy nie poruszali spraw naprawdę istotnych i może właśnie dla tego mogli się tolerować.

Krzysztofa wyraźnie zdziwił telefon, spotykali się wyłącznie w telewizji, ale chętnie się zgodził na spotkanie u niego w domu. Mieszkał w Konstancinie. Ładna willa w dużym, zadbanym ogrodzie. Konstancin zawsze był enklawą prominentów. Tych z lepszym gustem.

Przywitał go przy bramie.

    -   Ładne miejsce, ładny dom.

    -   Kupiłem ruinę od kwaterunku. Do dziś remontuję. Brak fachowców, brak materiałów.

    -   Teraz rozumiem temat budownictwa w „Pytaniach”. Myślałem, że to troska o społeczeństwo.

    -   Jak sobie sam nie pomożesz, to wiesz co?...od razu przywieźli prysznic...

    -   I pewnie zainstalowali? Siła telewizji! Dziennikarstwo „interwencyjne”.

    -   Co Cię sprowadza?  Nie zapraszam do domu bo tam straszny bardak. Sylwia sprząta...dotarło do mnie, że coś „Ci odbiło”. W co ty się pakujesz?

    -   ...Dotarło do ciebie?...co konkretnie dotarło?

    -   ...jakieś zwoływanie zebrań, sprowadzanie „ekspertów” tych oszołomów z Gdańska, twoje tam wycieczki...

    -   Przyszedłem tu, bo...myślałem, że zauważyłeś, że wczoraj podpisano coś...  przełomowego. Że ten kraj się „ocknął”...że obie strony się budzą...czekałem na euforię...

    -   Euforię? Naiwniaku. Myślisz, że podpis złożony pod groźbą „pistoletu” teraz strajkowego, ale jednak pistoletu, coś znaczy? To wymuszone porozumienie przeraża wszystkich. Nie tylko nas, ale i sąsiadów.

    -   Przeraża oddanie władzy? Przywilejów? Oni niestety nie chcą obalać władzy, chcą tylko niezależnych związków zawodowych i gwarancji wolności.

    -   Mało im jeszcze wolności?

    -  Wszyscy czytaliśmy Miłosza „Zniewolony Umysł”...

    -   To zamierzchła historia, jesteście ślepi i nie widzicie zmian jakie zaszły...

    -   Pozostaje tylko pytanie, czy tak uszkodzone umysły są w stanie bez RADYKALNYCH zmian zabliźnić te trwałe uszkodzenia.

    -   Śmieszna demagogia. Tu nigdy nikt nie żył w „Łagrze”, czy ludziom żyje się źle? Jeżdżą na wakacje, kształcą dzieci, za darmo się leczą, że czasami „puste pułki”, świetnie sobie radzą wspomagając wieś.

    -   Chyba naiwnie, ale przyjechałem tu z propozycją wspólnego programu...

    -   Pokaż.....-Piotr wyjął z teczki  zrobione notatki. Usiedli na kamiennej ławce. Krzysztof czytał i nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Nagle spojrzał wściekły.

    -   Tu wpisałeś moje nazwisko, jakim prawem? Czy pokazałeś to komuś w telewizji?

    -   Jeszcze nie, chciałem z Tobą...

    -   To masz szczęście, bo ci z Rakowieckiej już by cię mieli. To te same teksty wypisywane w tych „podziemnych” ulotkach. Obudź się. I nie mieszaj mnie do takich ekscesów. To tylko my możemy ten ustrój oddać ludziom...może nie „oddać” ale jednak przybliżyć.

    -   My...my możemy? -   Piotr wskazał na dom...- „Byt kształtuje świadomość”?...

    -   To na pewno Marksowi się udało. Ty może jesteś wyjątkiem. Tak samo czerpiesz z tego systemu. Dobra, dobrze płatna praca w propagandzie, wspaniałe mieszkanie, dom nad Zalewem. Piękna żona robiąca karierę, talony na samochód...potwierdzasz tylko regułę.

    -   Mam w dupie te wasze reguły. Myślałem, że jesteś... inny.... i tylko się...”przyczaiłeś”...

    -    ... Lubiłem cię, bo myślałem, że jesteś jednym z nas. Pragmatyków, dostrzegających konieczność dziejową. Oportunistów. Tak, fakt nie wypieram się, już na studiach pozbyłem się złudzeń odmiany. Wybrałem drogę. Chciałem normalnie żyć jak Europejczyk.

    -    Europejczycy nie żyją w zduszonej wolności, w pół-prawdzie. Nie potrafią żyć w pół-demokracji. Ty chcesz się cieszyć pół-życiem. Powodzenia.

 

 

Pozbył się kolejnego złudzenia. Teraz już nie miał nikogo z kim mógłby porozmawiać. Kupił pół litra i pojechał na wieś. Graf przywitał go rżeniem. Przywiózł mu suchy chleb. Wypieścił i obiecał poranną przejażdżkę. Zabrał butelkę i poszedł do sąsiada. Mietek kiwnął głową z aprobatą, ułożył kiszone ogórki na talerzu i zaprowadził nad wodę. Bez słowa zabrał od Piotra butelkę, wylał, schował do kieszeni a z drugiej wyciągnął ich śliwowicę. Usiedli milcząc. Rozlali. Przy trzeciej szklance niespodziewanie odezwał się Mietek.

    -   Ale ich upierdolił.

    -   ... Kto...co? O czym mówisz? Była jakaś bójka? 

    -   ...Wałęsa, tym wielkim piórem ich załatwił...

    -   Załatwił? Ten podpis nic nie znaczy.

    -   Mylisz się ten podpis wszystko znaczy. Musieli się ugiąć. Papież i Wałęsa ich załatwili. Z tego ugięcia już się nie podniosą.

 

Pomilczeli do końca butelki. Pożegnali się, pierwszy raz, silnym uściskiem dłoni. To niesłychane, ale Mietek się uśmiechnął.

    -   Mietek, ty chyba naprawdę wierzysz, że tu coś się zmieni.

    -   Obym doczekał....

 

 

Pracował. Realizował jakieś marne recitale. W domu życie prawie wróciło do normy. Rozmawiali, ale jak tylko chciał skierować rozmowę na  temat wydarzeń Gdańskich wściekała się, nie chcąc słuchać. Miał teraz więcej czasu na spacery po mieście. Z powiśla szedł parkiem do Frascati, przez plac Trzech Krzyży, Nowym Światem aż na Starówkę. Te spacery go relaksowały po pustych rozmowach z Mają, które go prowokowały do nieprzemyślanych inwektyw. Wstępował do Bristolu na kawę i często spotkania ze znajomymi. Zawsze lubił obserwować ludzi. Miał dobre oko dokumentalisty. Stroje, gesty, zachowania. Często zastanawiał się dlaczego tak lubi Włochy i Włochów i niewątpliwie jedną z ważnych przyczyn był Włoski uśmiech. Każdy, znajomy, nieznajomy, sprzedawca, pompiarz na stacji, policjant, uśmiecha się do ciebie. Tego  w polskiej ponurości brakowało. Każdy, na każdego zerkał „z pode łba” z wieczną pretensją. Sprzedawczyni, że jej zabierasz czas, przechodzień, że przeszkadzasz mu przejść, milicjant, że nie może akurat teraz cię spałować. Uśmiech,  zaraz po urodzeniu szukamy go na twarzy bliskich. To on daje nam odczuć, że jesteśmy wśród „swoich”, życzliwych bliskich nam ludzi. Zadziwiające jak uśmiech, ten sympatyczny grymas twarzy może zbliżać ludzi, pozwolić im się jednoczyć.

Najpierw zaobserwował to w pobliżu Uniwersytetu  wśród młodzieży. Zawsze byli bardziej skorzy do śmiechu, luzu, zabawy. Ale teraz zauważył uśmiech życzliwości, nie tylko do siebie nawzajem, a i do obcych przechodniów. Z dnia na dzień ten uśmiech się rozlewał na całe miasto. Wrócił. Wracała nadzieja.

Piotr już miał w oczach film. Poklatkowe zdjęcia ukazujące setki twarzy. Ponure twarze, zmieniają się, klatka po klatce rozjaśnia je uśmiech.

Odkrywał miasto, nigdy nie miał czasu chodzić po sklepach. W sklepie rybnym na Starówce znalazł zamrożone bloki krewetek. Sprzedawczyni pytała co z tym zrobić? W drugim znalazł znakomitą wędzoną ikrę dorsza i wspaniałego Tasergala. Ta upieczona ryba była istnym rarytasem. Przy kompletnie pustych sklepach te odkrycia stawały się pełną abstrakcją. Sowieckoje Szampanskoje potrafiło doskonale udawać szampana. Namówił wreszcie Maję na „swój” spacer z nadzieją, że jak zobaczy to co on już widzi, uśmiech, coś w jej myśleniu się zmieni. Dotąd zaciskał zęby i starał się wyśmiewać jej koniunkturalny stosunek do własnych poglądów. Znosił to i nie ingerował atakami. Może dlatego, że sam zaakceptował, nie, nigdy nie akceptował ale przyjmował i żył w tym systemie. Teraz nie, nie chciał tak żyć i chciał  swoim myśleniem zarazić Maję. Minęli Rondo. Na Nowym Świecie było sporo ludzi. Piotr wypatrywał oznak radości, ale ludzie byli zbyt zajęci swoją wędrówką po wąskim, nierównym chodniku. Spuszczone oczy wypatrywały dziur w obluzowanych płytach. Przy Kubusia Puchatka do Meblowozu wynosili meble z Desy tarasując przejście. Piękne Księstwo Warszawskie. Gabinet i dwie szafy. Ludzie się przepychali. Ruch utrudniał jeszcze ogonek przed sklepem za ulicą Kubusia. Przechodnie jakoś cierpliwie wymijali się, przystając przy czekających przed sklepem i pytając – co tu dają? Szum przejeżdżających samochodów nie zagłuszył coraz głośniej rozmawiających dwóch mężczyzn których mijali. Piotr przystanął wstrzymując Maję. Podsłuchał  o czym mówią.

    -   …   Gierkowi zafundowali zawał i szpital. Teraz ten nowy urządza gabinet.                                                                       

    -   Niezły gust. Ze zdjęć które znam, przypominają mi gabinet ojca. Ale Oni nie kupują w Desie.

    -   A gdzie?

    -   Rekwirują, tak jak nam.

 

Koło Świętego Krzyża już słychać było nawoływania rozbawionych studentów. Wyraźnie skrzykiwali się na jakąś akcję. Przechodnie mijali ich z radosna życzliwością. To właśnie chciał pokazać Mai. Szli dalej. Maja miała już dość. Chciała wracać. On widział podniecająca radość, a ona burdę rozwrzeszczanej młodzieży. Każdy widzi to co chce zobaczyć.

-   Maja, chodźmy tam. Tu dzieje się coś ważnego. Jesteś dziennikarzem...

Tym chyba ją przekonał. Z całą grupą rozbawionej młodzieży doszli do Sądów. Delegacja Solidarności składała tego dnia do Sądu wniosek o rejestrację. Przed sądem były już tłumy. Musieli stanąć po drugiej stronie ulicy. Całe schody, głowa przy głowie nagle zafalowały. W tych wielkich drzwiach pojawił się mały czarny, wąsacz. Jeszcze nikomu nieznany Lech Wałęsa. Wylądował na ramionach tych stojących najwyżej i machając kwiatami tryumfował. Entuzjazm niósł się przez tłum. Ogarnął Piotra, ale ominął Maję.

    -   Co mnie to obchodzi, ja mam swój związek  Dziennikarzy, a właśnie te twoje ulotki namawiające do wstąpienia do ...tego, jak tam...nowego związku...Solidarni...

    -   Moje ulotki? Skąd wiesz że moje?

    -   Znalazłam w twoim koszu brudnopisy...

    -   I co?

    -   Jak to co. To bzdura i mącenie w głowach. Pokazałam to na egzekutywie...

    -   Jesteś durna i ślepa. Nie widzisz co się tu dzieje? Dziennikarz...dupa a nie...

 

 

                                                            

 

Przyszedł wreszcie list od Wiktora. Nie do skrzynki, a przywieziony przez jego znajomych. Mała paczka, którą odebrał w Harendzie w szatni. Pod jego nazwiskiem, telefonem, adresem, były telefony „kurierów”. Zadzwonił z podziękowaniem. Miły kobiecy głos. Przeprosiła, że nie osobiście. Są bardzo zajęci. Chętnie się poznają. Wiktor tyle o Panu mówił. Lubi Pana, mam Pana telefon, jeśli Pan pozwoli zadzwonimy jak tylko znajdziemy chwilę. Poprosił o kontakt.

Rozpakował. Był długi list i ćwiartka Parmeńskiej szynki. Cały Wiktor. Brakowało tylko butelki Barollo.

...wieści tu docierają o pustych pułkach w waszych sklepach. Polecam do tego Barollo ale nie nadaje się do takich podróży. Czeka tu na ciebie. Przemiła pani Zofia, która ci to dostarczyła twierdzi, że na pułkach tylko musztarda ale na zapleczu dobre wina Węgierskie...

List był  ciepły. Tchnął optymizmem. Wiktor opisywał jak polonia Włoska z entuzjazmem wita Polskie zmiany i zbiera dary. Lekarstwa, papier, ubrania, jedzenie. Opisał ich audiencję u Papieża...trudno mi to opisać. Zdawałem sobie sprawę z Jego wielkości, ale kontakt osobisty zostawił na mnie tak olbrzymi ślad,... nie jestem w stanie do dziś tego sprecyzować, nazwać. Nigdy czegoś takiego nie przeżyłem...Rozmawialiśmy o Polsce, jest pełen optymizmu, ale nie ukrywa obaw. Przeszedł do odpowiedzi na jego ostatni list i skrytykował „czarnowidztwo”. Nie wierzył ani w interwencję Ruską, ani w „kontrrewolucję” nomenklatury, establishmentu, jak Piotr sugerował  w liście. Zbierał się do pójścia do Polskiej ambasady złożyć podanie o wizę....wiem, wbrew Twoim sugestiom, ale minął tak wspaniały miesiąc, podpisano porozumienia. Ta władza ustępuje, poddaje się. Teraz Twoja rola, jak telewizja nie chce mówić o zmianach, zabierz się za to sam. Weź kamerę i kręć. To przełomowy moment., jak widz zinterpretuje fakty, jeśli jest w stanie do tych faktów dotrzeć. Tylko rzetelna informacja pozwala dotrzeć do prawdy, a ta nam daje możliwość „wolnego wyboru”. Wiktor miał rację. Musi zdobyć kamerę. Musi rejestrować to co się teraz dzieje. Oficjalne wiadomości były „ideologicznie i koniunkturalnie” filtrowane.

Od razu siadł i napisał do swojego dawnego przyjaciela Pawła, do Los Angeles. Paweł był jego operatorem przy filmie dyplomowym. Jego ucieczka z Polski była widowiskowa. Realizowali reportaż z połowów rybackich na Atlantyku. Zawinęli do portu w Kanadzie. Paweł ustawił kamerę, włączył, zszedł po trapie. Odwrócił się, wykonał „gest Kozakiewicza” i pożegnał się z Ojczyzną. Teraz Paweł miał w Los Angeles firmę wypożyczającą sprzęt filmowy i telewizyjny. Piotr opisał swoje zamiary i prośbę o wypożyczenie kamery.

...znasz TV z dawnych lat, niewiele się zmieniło. Informacje są przesiewane przez sito cenzury. Często nieprawdziwe, zafałszowane...Kamera musi być elektroniczna bo nie mam gdzie wywołać filmów by mi ich nie skonfiskowali. Konieczne są też kasety, akumulatory, światło, dźwięk, statyw....muszę Cię uprzedzić, że sprzęt jest narażony na „konfiskatę” lub zniszczenie przez znane Ci służby, które teraz są w stanie wzmożonej aktywności. Nie wiem co w takim wypadku zrobimy?...

Odpowiedz przyszła niemal natychmiast. Piotr, obawiając się cenzury listów, wpadł na pomysł uzgodniony z sąsiadem  Mietkiem ze swojej wsi, że listy są od niego i przychodzą do niego. Wypisywał adresy nieporadnymi kulfonami i miał nadzieję, że to zadziała. Paweł napisał entuzjastyczny list....zawsze w Ciebie wierzyłem. Idę na to, tak  jedynie stąd, mogę pomóc w rozsadzaniu tego koszmaru zgotowanego nam przez Roosvelta i Churchilla...o kamerę i sprzęt się nie martw,” odpukuję” kłopoty, ubezpieczyłem ją wysoko (mój „wisielczy” humor kazał mi wpisać, że kamera jedzie „na wojnę”)... teraz nasze zmartwienie jak ten sprzęt ma dotrzeć do Ciebie...Piotr odpisał i opisał już wymyślony i korespondencyjnie zaaprobowany pomysł. Jak był z wizytą z jakimś kabaretem w Ameryce poznał  wspaniałą Polska rodzinę. Teraz oni poważnie zaangażowali się w Polskie przemiany organizując pomoc Polsce. Podał Pawłowi namiary na nich i zapewnił o ich lojalności...Pawle, cieszy Twoja wiara we mnie. Ja mam jej mniej i bardzo niesprecyzowane pomysły jak w tym mogę pomóc. Chodzi coś po głowie i stąd pomysł kamery.... Musicie wspólnie ustalić jak ten sprzęt zapakować. Oni już dotarli do gubernatora Regana i z jego pomocą  już dotarł do Polski samolot z lekarstwami i sprzętem medycznym. Kamera musi udawać „sprzęt medyczny” i gdy wyląduje w Polsce mam już opracowaną drogę jak do niej dotrzeć...

Pomysł jak tu w Polsce odebrać kamerę spadł niemal dosłownie „z nieba”. Jakiś czas temu odwiedził w klasztorze na Starym mieście, zaprzyjaźnionego księdza Tomasza. Od lat się spierali i w tych sporach szanowali. Piotr już gdzieś dawno „zgubił wiarę”, brakowało mu jej. Wiara pomaga, wyznacza normy postępowania, wskazuje drogę, dekalog jest GPS-em w życiu. Kiedy dziś to rozpatrywał, to uświadamiał sobie, że taki bunt przeciw Bogu był prymitywny i mógł się zrodzić tylko w młodym,  nie dojrzałym umyśle. Bo wtedy wydawało mu się oczywiste, że to człowiek musiał wymyślić Boga, nie mogąc się pogodzić z nieuchronnością śmierci, po której już nic nie ma. Tomasz nigdy nie starał się obalić tych jego naiwnych teorii. On po prostu wierzył.  I Tą wiarą potrafił zarazić. Gromadziło się wokół niego wielu ciekawych ludzi. To tam poznał przemiłą Panią doktor Zosię. Starsza pani, której uśmiech kazał ją nazywać właśnie Zosią, a nie Zofią. Uśmiech, który zjednywał jej wszystkich. Z wielką energią zorganizowała profesjonalny zespół fachowców, lekarzy, farmaceutów działających przy odbiorze i rozdawaniu olbrzymiej ilości lekarstw i sprzętu medycznego, który napływał jako pomoc dla Polski. Jednym z takich punktów, taką „niby” apteką było zaplecze kościoła na Żoliborzu. To tu, razem z księdzem Jerzym doktor Zosia zorganizowała wielki magazyn i rozdawnictwo lekarstw. Piotr opowiedział jej o swoich planach i o pomyśle by kamera trafiła właśnie tu jako sprzęt medyczny. Wstała z za biurka zawalonego dokumentami, próbkami lekarstw, sprzętem medycznym. Zdjęła okulary, wpatrując się w nie, wyczyściła. Podeszła do niego. Była niska. Podniosła głowę, spojrzała bez uśmiechu.

    -   Ty wiesz czym to grozi? gdyby to odkryli wstrzymają całą naszą akcję pomocy...wiesz ile już ludzi teraz na nas liczy? Ile szpitali? Czym ryzykujemy?...I to ja mam podjąć to ryzyko?  Dla Twojej zabawy w jakieś filmy.... Nie nigdy. Nie zgadzam się.

    -   Tak, nie pomyślałem o tym... ale...wie Pani, to nie chodzi o moją zabawę w „jakieś filmy”...teraz przyszło mi do głowy...tak...ta kamera i te filmy to też ma być lekarstwo...zaraz, zaraz, niech Pani nie przerywa...tak, lekarstwo, powiem górnolotnie, lekarstwo na „zniewolone umysły”.

    -   Niech pan nie tworzy ideologii. Idź raczej z tym do psychiatrów, oni leczą umysły.

    -   Pani kpi, rozumiem, ale czy widzi Pani jaka jest dziś informacja, jak się ogłupia ludzi by potępili to co się zaczęło. Ja tą kamerą tego nie zmienię dziś, ale może taki dokument okaże się przydatny ...jutro.

 

Włożyła okulary, krążyła wokół biurka, podeszła do niego. Spojrzała poważnie w górę.

-   Chyba muszę tu dokooptować jakiegoś psychiatrę. Znam kilku takich szarlatanów... ciekawe...kamera jako sprzęt medyczny... ciekawe...

Patrzył w jej w uniesione w górę oczy i widział jak powaga zmienia się w śmiech. Był tak ciepły i życzliwy, że miał ochotę ją uściskać.

-   Jesteś wariat, ale gdybyśmy wszyscy nie byli wariatami to, to wszystko by się nie udało. Kupuję. Niech ładują tą kamerę. Daj mi znać kiedy i przyślemy na lotnisko moich hutników.

Właśnie tworząca się Solidarność w hucie Warszawa była jej obstawą i pomocą w przyjeżdżających transportach.  Uwielbiali ją jak wszyscy którzy się z nią zetknęli.

No i się zaczęło. Lawirował miedzy pracą w TV, a rozwiązywaniem całej masy problemów. Gdzie ulokować cały sprzęt. Po ostatnich donosach Maji z ulotkami, wiedział, że nie może trzymać kamery w domu. Szukał w panice do kogo by mógł się zwrócić o jej ukrycie, przechowanie. Szukał i przed oczami pojawiały się twarze. Szukał, wybierał, odrzucał. Osiodłał Grafa. Kłus, galop, to cudowne współgranie z koniem pozwalało odrzucić wszelkie myśli, stresy. Pozwalało, jakby od nowa, z czystą kartką ułożyć plan. I zupełnie niespodziewanie na pierwszym miejscu listy pojawił się Marek. Po pierwsze miejsce. Mieszkał sam w fińskim domku na Jazdowie. W samym centrum stolicy, w otoczeniu parków, w sąsiedztwie Parlamentu, wielu ambasad, ministerstw. Stało tu osiedle drewnianych domków zbudowanych dla budowniczych Pałacu Kultury. Miały stać tylko chwilę. Stoją do dziś. Enklawa, skansen czekający od lat na likwidację, a wciąż żywy. Znali się od dawna. Marek był outsiderem. Typem samotnika. Może to ich zbliżyło. Skończył grafikę na ASP, ale nigdy nie wszedł „na salony”. Parał się grafiką użytkową, na różnych  opakowaniach. Piotrowi trudno było ocenić, czy to z racji braku talentu, braku ambicji, czy totalnego protestu, który się w nim palił. Protestu przeciw ustrojowi. Nie chciał w nim zaistnieć. Nie oceniał kolegów grafików, ale uważał, że Plakat promujący polskie kino, polskie marki, na przykład LOT, polską wódkę, promuje ten ustrój.

    -   Marek, a plakaty teatralne, operowe, promocje książek, okładki książek...

    -   Gubię się w tym, ale to wszystko jest jakąś zgodą na ten system...

    -   Czyli Twoja grafika na zapałkach, papierosach, konserwach, też...to, że żyjemy już jest zgodą. Zapatrzyłeś się w Robespierra i tkwisz w XVIII wieku. Spal tą Przybyszewską bo mąci Ci w głowie.

 

Marek uciekając od ludzi, otoczył się książkami. To było jego życie. Cały dom zasłany był książkami, kiedyś na solidnych półkach od podłogi po sufit, a dziś wszędzie  . Chyba całe zarobione pieniądze wydawał na nie i na wódkę. Bo pił z roku na rok coraz więcej. Trzeźwy był cudownym gawędziarzem. Erudytą z pamięcią słonia. Potrafił recytować fragmenty dawno przeczytanych książek, wierszy.

Jak Piotr opowiedział o swoich zamiarach dokumentowania bieżących wydarzeń powstającej Solidarności i pomyśle by ukryć cały sprzęt filmowy tu, Marka zatkało.

-   Dlaczego ja. Nie! ja już mam dość. Daj mi spokój. Jak zabili ojca buntowałem się, wybili mi to z głowy. Wolę żyć fikcją moich książek. Wiem co się dzieje. Ale też wiem, że to nie ma szans...chcesz filmować kolejną klęskę?

    -   Coś ci opowiem. Miałem kilkanaście lat. Mieszkaliśmy w Katowicach. Ojca zamknęli. Było ciężko. Ale jak to chłopak chciałem się bawić. W Młodzieżowym Domu Kultury mieli kamerę filmową, nikt się nią nie interesował. Papa przed wojną miał kamerę i często opowiadał jak wspaniale „rejestrować” jak to nazywał „swoje życie”. A tu była kamera, ale nie było żadnego instruktora. Musiałem się sam jej nauczyć. Czytałem, uczyłem się. Z trzema kolegami wypożyczyliśmy kamerę. To ja postanowiłem, że pierwszy film zrobimy na dworcu w Katowicach. Naczytałem się o początkach kina i braciach Lumiere i chciałem zrobić powtórkę ich filmu „Wjazd pociągu na stację Ciotat”. Wykupiliśmy „peronówki”, ustawiliśmy kamerę. Spóźniony godzinę pociąg wjechał i wyjechał. Przed kamerą przewinęło się kilka smętnych, szarych postaci i nic. Mój pomysł okazał się marny. Zwijaliśmy kamerę gdy nagle na peron weszła ekipa robotników taszcząc metalowe szyldy z nazwą stacji. Wrzasnąłem, chyba sam do siebie KAMERA i włączyłem nagranie. Do dziś mam tą taśmę. Takie moje „memento...” Nakręciłem historyczny moment jak zmieniano napisy KATOWICE na STALINOGRÓD. Mój pierwszy film. Sfilmowałem jak nazywasz „klęskę”. Moje miasto przezwano dając mu imię największego zbrodniarza. Już wtedy wiedziałem, że muszę nakręcić upadek tego systemu. To się dzieje właśnie dziś. I ta kamera będzie schowana tu u Ciebie. Marek chodził nerwowo miedzy stosami książek. Pocierał nos.

    -   Muszę się napić. To wariactwo...

    -   Poczekaj, przyniosłem. Ostatnio niestety tylko to cię motywuje. Marek...

    -    „Bez przerwy pić nie można. Dlatego się dokształcam” –mawiał Hrabal. Nalej wreszcie. Po pierwszym czuję się silny i odważny.

    -   Jak się „dokształciłeś” to dziś stańmy na „pierwszym”...

    -   W życiu...

    -   Marek, poważnie. Twój dom jest idealny, prawie go nie widać w tych krzakach, nikt tu nie zagląda.

 

W połowie butelki Marek już się zgadzał, pod koniec był już pełen entuzjazmu. Teraz zostawał  do załatwienia problem asystenta. Piotr potrzebował kogoś zaufanego, znającego się na dźwięku, potrafiącego ustawić światło i w razie wywiadów pracować na kamerze. Musiał też być dyspozycyjny, gotowy o każdej porze. Spotkał się z inżynierem Arturem Stecem. Po słynnym zebraniu w Kaprysie kilkakrotnie  się spotykali i Artur znał plany Piotra.

    -   Mam takiego bystrego chłopaka. W moim wozie zajmuje się dźwiękiem Witek Golc, poznałeś go. Jest Twoim fanem. Podszkolimy go w obsłudze kamery. Co to za kamera?

    -    Nie wiem, zobaczymy jak przyjedzie.

    -   Dobra, będziesz go miał na każde zawołanie, ja się tym zajmę. Jestem jego szefem.

 

Zostawał problem przepustek. Musieli mieć jakieś dokumenty i to różne, w zależności gdzie będą filmować. Inne dla Solidarności inne dla milicji. Tu mógł pomóc Wiktor załatwiając jakieś sfingowane papiery korespondentów zagranicznych, jakiejś włoskiej stacji TV. Wysłał mu zdjęcia i dane swoje i Witka Golca. Zasugerował pomoc pani Marcelli z RAI. Zadziałało. Po 10 dniach  byli już korespondentami stacji Teletireno. Przeglądając te papiery poczuł się jak konspirator. Wkroczył na ścieżkę której nie znał i nie wiedział dokąd prowadzi.

Paweł zawiadomił o dacie wylotu samolotu z lekarstwami z LA. A Piotr zawiadomił doktor Zosię. Umówili się na lotnisku, Okęcie ale wojskowe.

Znał to lotnisko i wiedział o kontroli przy wejściu na płytę. Legitymacja telewizyjna mogła nie wystarczyć.

O dziwo wszystko poszło gładko. Gdy przywiózł wszystkie paczki do Marka na Jazdów, (były oznaczone dużą literą K i czerwonym sercem i w liście przewozowej zaznaczone jako Kardiologia, zadziałało i celnicy nawet nie otwierali), poustawiali w pokoju przygotowanym przez Marka. Sprzęt był profesjonalny, było wszystko, łącznie z programem komputerowym do montażu. Piotr wiedział, że musi wspomóc się fachowcami by to opanować.

Gdy już wszystko rozpakował, wszedł Marek, z nieodłączną szklanką. Usiadł na krześle obok.

    -   Zdobyłeś wspaniałe zabawki...Piotr się żachnął... dobra wspaniały sprzęt, ale co chcesz nim...zdziałać...co chcesz filmować i gdzie to pokazywać? I kto Ci na to pozwoli? Obie strony Ciebie i tą twoją kamerę zniszczą...

    -   Jakie „strony”?

    -   Esbecja nie lubi dokumentowania swoich działań, a Solidarność ci nie uwierzy, jesteś „telewizor”, a telewizja KŁAMIE...i właściwie co chcesz filmować?

    -   ...skąd mam wiedzieć?...tu coś się dzieje...coś ważnego...coś drgnęło. Jeszcze nie wiem co mam rejestrować, ale...to śmieszne... już mam tytuł „Droga do Wolności”...

 

Marek o mało się nie zadławił ostatnim łykiem, prychnął i parsknął śmiechem.

-   Droga do Wolności. To plagiat Froma, mniejsza… ty w to wierzysz? Tyle razy gadaliśmy o wolności...od Platona, Kartezjusza...Hegla..Froma. I myślisz, że ten z tym śmiesznym wielkim piórem i Matką Boską w klapie swoim podpisem da ci wolność?...czekaj, muszę sobie nalać...

Z kuchni dochodził chichot Marka, brzęk szkła a po chwili jego fałszowanie „Marsylianki”. Po chwili krzyknął.

    -   Może też chcesz drinka?

    -   Nalej, bez tego z tobą nie porozmawiam.

 

Przyniósł na tacy dwie szklanki i orzeszki. Podniósł szklankę.

    -   Alla Salute! Wiesz głupio się śmiałem, ale ostatnio wolno kojarzę. To dobry tytuł. Od razu przywołuje mi Sartre’a Drogi Wolności. Droga jest tylko drogą, próbą, szukaniem, błądzeniem. Zostają Sartrowskie pytania, czy dotrzemy do celu? A jeśli, czy potrafimy tą wolność przyjąć i z nią brać na siebie odpowiedzialność jaką ona niesie.

    -   Dobra, dobra, jesteś już na etapie trzeciej szklanki i wylewasz swoje frustracje. „Zła Wiara” Sartre na tobie się sprawdza. Uciekasz od wolności bojąc się odpowiedzialności, to cię przeraża. Twoim ograniczeniem jest nałóg. Uciekasz i sam sobie dajesz usprawiedliwienie, topiąc wolność w butelce.

    -   Pieprz się, nie mówimy o mnie a o twoim chorym pomyśle...

    -   Przepraszam, niby nie moja sprawa...

    -   W jednym masz racje i nie wiem jak to ugryźć, jak się wkręcić do Solidarności. Muszę wiedzieć co się dzieje i muszą mi pozwolić filmować.

    -   Ja ci nie poradzę, ale masz tą doktor Zosię ona może ci pomóc. Wrócę jednak do pierwszego. Czy tą wolność uda się wywalczyć? Czytałeś ostatnią Politykę?

    -   Nie.

    -   To przeczytaj. Pasent i Wróblewski prowadzą rozmowę z całą górą Solidarności. Nie będę ci streszczał, przeczytaj. Mnie zmroziła jedna wypowiedz Wałęsy. Deklaruje, że Solidarność nie zamierza obalać systemu, nie dąży do kapitalizmu. Chce zachowania istniejących sojuszy i stanu rzeczy. Walczy tylko o kontrolę i dostęp do mediów.

    -   Aha, stary slogan Rakowskiego „Socjalizm tak, tylko z ludzką twarzą”. Czy to kolejna utopia?... ale co on mógł powiedzieć jak na granicy stoją wojska „sojusznicze”? A Honeker  szczuje Breżniewa.

    -   Łudzisz się, że to strategia? Obyś miał rację, ja słabo to widzę.

 

Był to niesamowity czas. Euforia nadziei. Uśmiech powoli łagodzi ponurość, wygładzając rysy. I puste sklepowe półki i kartki na cukier. Powoli, bardzo powoli budzi się wzajemna życzliwość i zaufanie ale stale wystawiona na próby przez zastraszanie, prowokacje, inwigilacje Służb Bezpieczeństwa. Ci którzy od lat działali w opozycji znali to z własnych doświadczeń i dlatego byli szczególnie czujni. Piotr ze swoją kamerą był od razu „skreślany”. Długo trwało nim zdobył zaufanie. Pomogła doktor Zosia, kontaktując go z Zuzanną, która działała w siedzibie Regionu Mazowsze. To ona wprowadziła go do tego środowiska. Pomogły też kontakty z Gdańska, gdy walczył o założenie solidarności w telewizji. Ale zaufanie było mizerne i w bardzo wąskim gronie. W siedzibie Solidarności Mazowsze, sąsiadującej z telewizją na placu Powstańców bywał często i tam już go zaakceptowali. Jeszcze nie przynosił kamery, ale oswajał ludzi z sobą. Toczyły się tam burzliwe dyskusje ale Piotr nigdy nie zabierał głosu. Jeszcze nie dojrzał by coś tworzyć, chciał tylko rejestrować. Raz tylko nie wytrzymał gdy bzdurzyli o wolności w kapitalizmie i przypomniał wypowiedz Wałęsy w Polityce „...wiemy, ze jesteśmy państwem socjalistycznym i takim chcemy pozostać”. Riposta młodego zapaleńca była natychmiastowa: „a na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści”. Jego marzenie, ale wiedział już – nierealne.

Jak słuszna okazała się ta „czujność” solidarności okazało się niebawem przy sprawie nazwanej później „Sprawą Narożniaka”. To przy niej pierwszy raz Piotr zaczął rejestrować historię. Była to sprawa która wstrząsnęła całą Polską.

Do siedziby Solidarności Mazowsze, Piotr Sapeła pracownik drukarni prokuratury, przyniósł niezwykły dokument „Uwagi o dotychczasowych zasadach ścigania uczestników nielegalnej działalności antysocjalistycznej”, tajnej instrukcji prokuratora generalnego generała Lucjana Czubińskiego. Był on współodpowiedzialny za represje w 1976 roku. Instrukcja zaczynała się od „rysu historycznego” działalności opozycji w latach 50-tych, a już jako instruktaż opisywała  nękania opozycji za Gierka, by przejść do nauki nowych środków walki rozszerzających kwalifikacje prawne poza istniejące. Instrukcja odsłaniała techniki prac operacyjnych i ujawniała tajemnice resortu. Zdradzała też plany podjęcia przez władzę siłowej konfrontacji. Dokument trafia do Jana Narożniaka.

Historia  jak z amerykańskiego „political thrailer”. Sapeła przyniósł dokument do Regionu Mazowsze. Tylko do wglądu. Dżentelmeni opozycji stwierdzili, że to „bomba”, ale nie chcąc łamać umowy „do wglądu” wkradają się do powielarni prokuratury, robią kopie dokumentu i podrzucają wykradzione dokumenty na miejsce. Jan Narożniak, wie co ma w ręce, „polityczny dynamit”. Narożniak ma 30 lat, jest doktorantem Instytutu Matematycznego PAN, działa w KOR i Niezależnej Oficynie Wydawniczej. To on jest jednym z przykładów dla Piotra, połączenia się robotników i intelektualistów w proteście. Pierwszy raz w Polsce te dwie grupy razem chcą obalić system. I może stąd czerpał nadzieje sukcesu tego wspólnego uderzenia.

20 listopada rano o dziesiątej Piotr siedział w reżyserce. Realizował program „My i Prawo, Prawo a my”. Tematem rozmowy była konstytucja i zawarte w niej Prawa i wolności obywatelskie. Piotr już dawno złożył projekt programu. Rozmowa prokuratora i adwokata na temat konkretnego, lub zmyślonego przypadku. Zaakceptowano. Z aplauzem. Ale i z warunkami. Prawników dobierze redakcja. Temat dobierze redakcja. Dziś tematem było zatrzymanie Grzegorza P. we Wrześni. Chłopak (16 lat)  nawoływał do powtórzenia protestu uczniów szkoły, którzy 80 lat temu, protestowali przeciw zakazywaniu używaniu języka polskiego na lekcjach religii w szkole. Manifestacja młodzieży nawoływała do przywrócenia religii do szkół. Bartłomiej P. niestety zbyt gorliwie protestował i uderzył drzewcem flagi milicjanta. Kolejny raz Piotr się zawiódł, prawniczy dyskurs nic nie wyjaśnił, nie pomógł. Skupił się  na jedynie prawnikom znanych cytatach paragrafów. Gdy wściekły wyszedł ze studia i zarzucał adwokatowi jego bierną postawę, ten  stwierdził:

-   Nie mogę sugerować Sądowi żadnych rozwiązań. Jesteśmy przed sprawą.

Dobry w zamyśle program, był bez sensu z takimi „stłamszonymi” prawnikami. Władza się chyba bała, bo Bartłomieja , bez sądu wypuścili.

Umówił się z Zuzanną w kawiarni u Wedla  . Była w lokalu Regionu Mazowsze częstym gościem. Zaakceptowali ją. Nie znał motywów jej zaangażowania. Chyba nie zastanawiali się nad tym – była ładna. Burza ciemno rudych włosów, uśmiech,  taki cichy uśmiech, obietnica życzliwości. Przyniosła dwie filiżanki i postawiła na stoliku. Piotr był jeszcze wściekły myślami o programie, wściekły na adwokata, wściekły, że nie miał wpływu na program. Wpatrywał się w czerń czekolady w filiżance. Zuzanna stała przy barze, zabrała tacę i szła do stolika. Gdy Piotr na nią patrzył przypomniał mu się nowo narodzony źrebak który z niesamowitym wdziękiem uczył się jak stawiać pierwsze kroki.

    -   Same słodkości, uwielbiam, to nałóg. Moje nieszczęście, mieszkam tu obok. Znają mnie, staję przy barze i nie muszę zamawiać...

    -   Z taką figurą...

    -   Chudzielec, co? Pewnie toczy mnie...jakiś t...tryton.

    -   Od dawna w tym siedzisz?

    -   W Wedlu?

    -    W Wedlu, wiem od dziecka, ale w Solidarności?

    -   Mówisz o tej tutaj siedzibie Regionu Mazowsze?

    -   Tak.

    -   To ja im wynajęłam ten lokal. Od razu mówię  nie biorę czynszu.

    -   Wielkodusznie, ale dlaczego?

    -   Ojciec umarł w więzieniu...

    -   ...Tragiczne...mój też siedział...

    -   Miałam 5 lat, ale to stale w domu jest obecne...dlaczego nie jesz tego sękacza?

    -   Czekolada pyszna, ale mnie...zatkała...chodźmy do...nie wiem jak to nazwać...biura?

    -   Ja to pieszczotliwie nazywam „bujawką”...

    -   Od bujania- kłamania, czy huśtania?

    -   Nie, dużo prościej od szefa Zbigniewa Bujaka.

 

Zuzanna chwyciła go za rękaw. Przed drzwiami stało dwóch milicjantów. Powoli przeszli obok. Piotr zajrzał do środka. Niebieskie mundury i kilku cywili. Jak się dużo później okazało ekipa MO i SB prowadzona przez prokurator Bardonową zrobiła przeszukanie. Wiedzieli czego szukać. Instrukcji gen.Czubińskiego. Jasne było, że w zespole Regionu Mazowsze musiał działać „kapuś”. Nazajutrz rano wezwano na przesłuchanie Jana Narożniaka. Postawiono mu zarzut „ujawnienia wiadomości stanowiącej tajemnicę państwową” i aresztowano.

Bujak przeniósł siedzibę Regionu Mazowsze do Ursusa. Piotr od razu tam pojechał, tym razem z kamerą. Nie wpuścili go, mimo, że pokazał włoską akredytację. Stali się specjalnie czujni. Musiał coś zrobić. Zadzwonił do Zuzanny. Przyjęła go niezwykle zimno...

    -   ...co ja o tobie wiem? O co ty mnie prosisz? Opieprzyli mnie za ciebie, bo nic o tobie nie wiedziałam. Powiedzieli, że pracujesz w telewizji, a tam wszyscy donoszą...

    -   Jak mi powiedzieli tylko 80%.

    -   Fartuj się sam. Może jesteś w tych 20%, oby. Ale ja już ci nie pomogę. Nie dzwoń.

 

Jedyne informacje jakie mógł zdobyć, to Wolna Europa i zdobywana podziemna prasa. Sprawa Narożniaka stała się, niemal natychmiast bardzo poważna. Solidarność zaatakowała. Prokurator Czubiński był  niezwykle aktywny w pacyfikacji strajków w 1976 w Radomiu i Ursusie. Teraz przyszła okazja na próbę sił i zemstę. NSZZ”S” wydaje oświadczenie w którym przestrzega przed nawrotem na drogę represji. Grozi strajkami w razie dalszego zatrzymywania Narożniaka.

Wściekał się bo nie miał pomysłu co zrobić. Nie miał nikogo kto mógł by mu pomóc. Nikogo z kim mógłby porozmawiać. W domu bywał coraz rzadziej, w wolnych od pracy chwilach uczył się kamery i całego sprzętu. Gdy trafiali z Mają na siebie, kończyło się awanturą. Maja była już niemal pewna, że ma jakąś nową kobietę. Kontrolowała jego terminy w telewizji i zostawało za dużo czasu poza tymi zajęciami.

Piotr zdecydował się wreszcie, zwrócić się o pomoc do doktor Zosi. Znalazł ją u świętego Marcina. Przywitała go z niepokojem.

    -   Przemytnik... czy coś się stało?

    -    Nie, dlaczego?

    -   Cały czas wyzywam siebie od idiotek. Gdyby to odkryli... cała ta nasza pomoc...pozamykali by nas i wszystko szlak by trafił. Dałam ci się uwieść. Czy przynajmniej będzie z tego jakiś pożytek?

    -   Na razie się uczę tej kamery, to całkiem nowy japoński sprzęt, nikt takiego w Polsce niema...

    -    No właśnie, ja cały czas o tym myślę. Co będzie jak cię z tym złapią? Dotrą do nas.

    -    Mam Włoską akredytację i fakturę, że sprzęt jest z stamtąd.

    -   Uwierzą?

    -   Mam nadzieję. Ale mam problem. Sprawa Narożniaka, chcę to filmować, a nie dopuszczają mnie.

    -   To poważna sprawa, Partia nie odpuści, boi się...że jak raz odpuści...

    -   Wiem, znamy to z tych samych źródeł. Pani doktor mnie nie chcą wpuścić do Ursusa.

    -   Kto?

    -   Solidarność.

    -   Dziwisz się, jesteś „telewizor”, to niemal tożsame z donosicielem.

    -    Ale Pani wie...

    -    Piotrze co ja wiem, znam twoich rodziców, wspaniali, nie wiem jak cię mogli zaakceptować w telewizji, ich sprawa. Ale skąd mogę wiedzieć, czy nie jesteś...czarną owcą?

    -   Wie Pani, że na ten Pani niepokój mogę mieć jedynie moje zapewnienie. Przecież ubeki nie dadzą mi certyfikatu niewinności. Jeżeli Pani tyle zaryzykowała z „przemytem” kamery, to czy teraz warto by leżała ona bezużytecznie. Błagam niech Pani mi pomorze. Oni Pani wierzą.

 

Zaryzykowała. Pomogła.

Gdy po czterech dniach pojechał do Ursusa, wpuszczono go. Rozmowy z Rządem nie przyniosły rezultatu i to rozpoczęło strajk w Ursusie. Nastroje były bojowe. Wysuwano nowe postulaty, wypuszczenia innych więźniów politycznych, domagano się powołania komisji sejmowej do zbadania praworządności działań prokuratury, MO i SB. Piotr krążył z kamerą po halach fabrycznych i wszystko to rejestrował. W stolicy strajkowało już 10 zakładów. Najbardziej partię rozwścieczył strajk w drukarni Domu Słowa Polskiego bo to opóźniło ukazanie się ukochanej ich gazety Trybuny Ludu. Do rozstrzygnięcia doszło na posiedzeniu Biura Politycznego 26 listopada. Beton partyjny protestował argumentując, że zwolnienie Narożniaka będzie miało fatalny wpływ na kondycję aparatu bezpieczeństwa. Zwyciężyli „ugodowcy”, argumentując, że ani powód, ani czas, ani miejsce nie jest dobre dla konfrontacji. Wypuszczono więźniów.

Była to niesamowita noc. Entuzjazm ze zwycięstwa był szalony. Piotr był w Ursusie z kamerą, miał wspaniałe zdjęcia  jak wypuszczonych wniesiono na rękach do zakładu, posadzono na wózkach akumulatorowych i obwożono po halach. Już tak się z nim oswoili, że dostał osobny wózek. Miał też „zabawną” wypowiedź Waldemara Kuczyńskiego:”...ZWYCIĘSTWO, a ja w to nie wierzyłem...no i czy można z komunistami inaczej, najpierw trzeba dać im w mordę, a potem rozmawiać”.

Entuzjazm był tak zaraźliwy, że jemu defetyście, też się udzielił. Aby jak najdłużej cieszyć się z tego stanu, tak mu nowego i utrzymać go, postanowił prosto z Ursusa pojechać do swojego domu nad Zalew. Ominąć drażniące rozmowy z Mają i ponury nastrój korytarzy telewizyjnych. Już cieszył się na galop z Grafem . Najpierw musiał ogrzać dom. Było zimno i wilgotno. Gdy kominek już wesoło trzaskał umył się i zrobił kawę. Nie spał całą noc, ale zamiana defetyzmu na optymizm ładowała go.

Pierwsza godzina jazdy była męcząca. Graf był rozleniwiony,  żałował że nie ma szpicruty, nigdy jej nie używał i teraz musiał się męczyć by zmusić go do biegu. W końcu razem im się to udało i druga godzina już była wspaniała. Ten bieg dał im obu w kość. Graf był mokry i musiał go długo wycierać słomą i okryć derką. Cała ta noc i ten wspaniały poranek uwolniły go od obsesji „stałego zagrożenia zniewoleniem”. Po śniadaniu siadł do pisania listu do Wiktora. Opisał mu swoją huśtawkę nastrojów. Zacytował słowa Wałęsy z wywiadu w Polityce i jak go to załamało. Swoje naiwne próby dokonania zmian w telewizji i prób założenia tam Solidarności. O trudnościach ze zdobyciem zaufania w Solidarności. I wreszcie o ostatniej „nocy zwycięstwa” i pogrzebaniu swego defetyzmu. Z kopertą w ręce już szedł do Mietka, gdy ten stanął w drzwiach z kolorową butelką. Piotr go przywitał z radością.

    -   Sąsiad z butelką. Co świętujemy?

    -   Zwycięstwo w które Sąsiad nie wierzył.

    -   Mówisz o dzisiejszej nocy? Skąd wiesz?

    -    W radio o tym na okrągło.

    -   W jakim radiu?

    -    No przeca nie naszym.

    -   Całą noc tam byłem w Ursusie. To było wspaniałe.

    -   A nie wierzyłeś jak mówiłem, że to ich koniec.

    -   Do końca jeszcze daleko, ale fakt ugięli się.

 

Postawił mocnym uderzeniem butelkę na stole.

    -   Śliwowica, mocna, wytrawna. Stawiaj kieliszki...tylko nie te Twoje pańskie naparstki a te duże. Wypijemy im na pohybel.

    -   Poczekaj, już zaraz. Muszę do samochodu, coś ci przywiozłem.

 

Od tygodnia woził 4 kilo cukru dla Mietka. Mai skłamał, że zgubił kartki. Od dawna współpracowali nad produkcją alkoholu. Mietek wytwarzał a Piotr dostarczał. Nie tylko cukier, który teraz przez kartki stał się rarytasem. Dostarczał też urządzenia, receptury, winne drożdże. W rodzinie miał opinię „nadużywającego”. Już dawno pod choinką dostał od szwagra, pewnie jako dowcip, przepiękne , szklane urządzenie do destylacji. Szwagier był profesorem fizyki. Laboranci i pracownicy z jego instytutu wykonali to cudo perfekcyjnie. Długo stało i kurzyło się. Gdy przed laty pierwszy raz Mietek poczęstował go swoim samogonem, odrzuciło go, strasznie się skrzywił i postanowił podnieść jakość tego cennego napoju. Przywiózł i postawił przed Mietkiem tą szklaną rzeźbę. Obruszył się.

    -   Co to niby ma być? Mam swoje konwie na to zamienić? To nie na moje łapy, boje się tego dotknąć. Szkło nie wytrzyma tego gorąca...i po co tyle tych zwijanych rurek?

    -   Spróbujmy, wytrzyma, musisz tylko pod ogień podłożyć drucianą siatkę, o tu masz.

 

Nauka trwała długo. Destylarnię przykrył prześcieradłem by kot jej nie zbił, ale coś mu zakiełkowało i gdy Piotr przywiózł recepturę (wykradzioną) Śliwowicy Łąckiej i powiedział ile taka flaszka kosztuje, zadziałało. Mietek miał duży sad, śliwy i jabłka. Piotr  jesienią przywiózł trzy duże, szklane galony, korki i spiralne rurki do oddychania. Trzy dni pracowali nim je wypełnili. Zasypali cukrem, dodali winnych drożdży. Zaczęła się fermentacja, był rok 1970. Wino żyło swoim, czasem burzliwym życiem w ciepłym miejscu za piecem. Piotr ile razy przyjeżdżał odwiedzał Mietka razem sprawdzali jak się zmienia kolor, jak pachnie i czy się nie zdenerwuje i nie wybuchnie. Mietek narzekał na słabe tempo tego interesu. Przeczytał w recepturze Śliwowicy, że nie dość, że ma wolno fermentować, to jeszcze potem po destylacji ma w beczce być zakopana w ziemi na 3 lata.

-  Mam czekać cztery lata. To do dupy interes. Mam upijać krety i glizdy? I żebyś ty na moim pogrzebie wreszcie się upił?

Piotr był marnym nauczycielem. O alkoholu wiedział jak go pić, ale jak go produkować tylko z lekcji chemii w szkole. Fermentacja, destylacja i już. Zboże, kukurydza cukier. Wykosztował się i kupił w Peweksie 5-cio letnią Whisky. Przyniósł do Mietka odpowiednie szklanki, pokazał piękną butelkę, nalał, dolał kropelkę wody, co już oburzyło Mietka, ale było rytuałem koneserów, podał cenę, przetłumaczył pięcioletnie leżakowanie i podał. Mietek jak koneser najpierw powąchał, raz drugi, trzeci.

-   Coś mi to przypomina, nie mogę przypomnieć...ale chyba pluskwy, chyba wolę zapach mojego samogonu.

Skosztował, skrzywił się...

    -   Perfuma nie alkohol. No tak, zwabili do tych beczek pluskwy, te się upiły, potopiły...

    -   To dębowe beczki po winie...

    -   Pluskwa wszędzie wlezie, jak potrafi przegryźć moją skórę to dębowa beczka dla niej nic.

 

Przez niecierpliwość Mietka, ruszyli na wiosnę z destylacją. Za wcześnie. Kapiący alkohol nie miał ani mocy, ani zapachu, ani smaku. Po następnych 3 miesiącach Mietek się wściekł i zagroził, że jeśli teraz będzie klapa, to wszystko rozwali, stłucze i wywiezie na śmietnik.

Siedzieli razem potwornie spięci obserwując jak krystalicznie czysty płyn krąży po szklanych rurkach. Gdy spadła pierwsza kropla obaj zaczęli klaskać. Cierpliwie czekali aż napełnią się dwa kieliszki.

Zapach, smak i moc, były wspaniałe. Sukces. I znowu się okazało, że sukces osiągają nie tylko Amerykanie w swoich garażach imponując po latach światu. Mogą osiągnąć go też Polacy, pracując w ukrytej piwnicy pod podłogą drewnianej stodoły, krytej eternitem.  Przez następne lata Mietek sam się doskonalił. Przeżarte bimbrem podniebienie powoli leczyło katowane przez lata „kubki smakowe”, by osiągnąć wrażliwość zgłębienia ukrytych smaków, dostępną tylko niewielu „kiperom”.

Siedli przy stole i Mietek  rozlał. Minęło dziesięć lat od ich pierwszej destylacji. Piotr był pełen podziwu jak jego sąsiad z zapijaczonego „bimbrownika” stał się wytrawnym koneserem. Podniósł kieliszek...

    -   Na Twoją cześć, stałeś się mistrzem. Z którego to roku?

    -   Dobry rocznik ‘78. To wtedy pierwszy raz dodałem tłuczone pestki, dodały goryczy i tego cienia smaku z nasion, cień przypominający marcepan. Dlatego tak do tego pasują prażone migdały.

 

Przyniósł  je w kryształowej miseczce. Wypili. Mocne, co najmniej 60%, ale ta moc o dziwo nie zabijała smaku. Poczuł jakby właśnie z drzewa zerwał węgierkę i teraz ją smakował.

    -   Czy mistrz czuje się mistrzem? I jak z tym się czuje?

    -   To też twój udział. Zmieniłeś mnie, zacząłem czytać. Jak pierwszy raz kapał calvados  opowiadałeś o „Łuku Triumfalnym” Remarcque‘a, nic nie rozumiałem. A teraz jestem „fanem” doktora Ravica. Nie wiedziałem, że tyle jest książek w naszej bibliotece.

 

Po trzecim kieliszku Piotr przyniósł list, bał się czy za chwilę nie poplączą im się języki i nogi.

-  Czy zgodzisz się wysłać kolejny list? Musisz sam wpisać adres.

Mietek bez słowa wpisał. Powoli odłożył długopis, nalał kolejne kieliszki.

    -   Tu nie chodzi o mnie, a o ciebie.

    -   Że niby co?

    -   Czy to dobry pomysł. Byli tu.

    -   Kto? UFO?

    -   Dwaj „smutni” w tych swoich ortalionach. Udawali zainteresowanie kupnem twojego domu. Byli namolni. Chcieli bym im otworzył dom.

    -   I...

    -   Wała, pokazałem im stajnię. Skąd wiedzieli, że to twój dom?

    -   ...Cholera wie, nigdy nie ukrywałem...sam wiesz ilu tu przyjeżdżało znajomych i obcych.

    -   Dlaczego akurat teraz? Boję się czy nie namierzyli tych listów.

    -   Na razie namierzyli mnie, stałem się „niewygodny”. Boisz się?

    -   Ja? Takiego wała! Co mogą mi zrobić?

    -   Mogą cię wsadzić za...już nie nazywam tego bimbrownią, teraz destylarnią, ale na to samo wychodzi. To kryminał.

    -   Za marni by to znaleźć.

 

Wyjechał rano. Nie pamiętał jak się skończyła butelka śliwowicy, ale chyba zasnął, bo obudził się w łóżku. Na stoliku stały Śliwowica i Calvados. Pełne.

Musiał wstąpić na Jazdów zostawić kamerę i cały sprzęt. Jadąc do Warszawy powoli kiełkowała obawa wyrażona przez Mietka. Czy wysyłane tą drogą listy nie są kontrolowane? Wydawało mu się, że nie jest tchórzem. Ale teraz wszedł na ścieżkę „walki z systemem”, a ta ścieżka była niebezpieczna. Musiał zdać sobie sprawę, że jak podpadnie bezpiece, mogą z nim zrobić wszystko co najgorsze. Protestująca Solidarność była zespołem, dziś szczególnie zwartym i solidarnym. On był sam, nikt o niego nie zawalczy. Wrodzony, czy nabyty w tym systemie, defetyzm okazało się znikł wczoraj tylko na chwilę. Jakiś mrugający za nim wariat chcący go wyminąć na wąskiej drodze, kazał się skupić na prowadzeniu. Gdy go minął myśli wróciły, ale już bardziej konstruktywne. W tej rozgrywce był  niepoprawnym amatorem. Śmieszna wiedza nabyta z ulubionych kryminałów, nie na wiele tu się zda. Po tamtej stronie setki wyszkolonych, zaopatrzonych w sprzęt bezwzględnych funkcjonariuszy. Naraża tym amatorstwem nie tylko siebie. Przypomniała mu się dr. Zosia:’...jak cię złapią z tą kamerą, to dojdą do nas”. Naiwnie wierzył w te „lewe” włoskie papiery. A jak niby kamera znalazła się w Polsce? Raz uruchomiona wyobraźnią zaczęła działać. Poczta dyplomatyczna? W ambasadzie Włoch był dobrze notowany, musi tam pójść. Zaparkował pod Marka fińskim domkiem.

    -    Nie mógł znaleźć klucza. Klnąc podszedł do drzwi i zaczął pukać. Był wczesny ranek, Marek może jest w domu. Walił coraz głośniej i nic. Wrócił do samochodu, po kilku minutach szukania przypomniał sobie jak wczoraj na wsi powiesił klucz obok innych w korytarzu. Dziś go nie wziął. Z nadzieją, że Marek zapity śpi, wrócił do drzwi. Gdy walenie nic nie dało z rezygnacją oparł się o klamkę, drzwi się otworzyły. Był wściekle pewien, nim go obudzi, to go udusi. Dom był pusty.

 

     Marka nie było. Poszedł zaparzyć sobie herbaty. Czekał na gwizd czajnika odwlekając rozmowę z Mają. Musiał rozładować samochód i jakoś na razie ukryć cały sprzęt tu, dopóki nie wymyśli innej kryjówki. Odwlekał rozmowę z Mają. Marka nie było. Bywał w tym domu często, nigdy jednak nie przyjrzał się jego konstrukcji. Drewniany dom, postawiony na kilka lat, a stojący kilkadziesiąt nie ukazując niemal żadnych oznak starości. Porównał ze swoim na wsi, stałe remonty a budowany tak niedawno. Zacofani Finowie i wspaniali Polacy...jeszcze omijał telefon, musi się przygotować na ten wrzask. Minęła druga godzina czekania. Dochodziła 10-ta, musiał dzwonić. Wolał by wrzeszczała w domu a nie w redakcji, bo teraz już na to sobie pozwalała. Jak wytrawny scenarzysta planował rozmowę. Nie dać sobie przerwać mimo jej wrzasków, gadać, wczorajsze zmęczenie, nieudane próby jej zawiadomienia, konieczność zadbania o dom i Grafa przed zimą, brak telefonu na wsi, harówa do północy i brak sił na powrót, i jeszcze skąd dzwoni?...z budki. Cztery sygnały i...

 

    -   Część Maja...

    -   Wal się... i trzask słuchawki. , ani śladu Marka. Błysk czerwieni w mózgu. Kolejna amatorszczyzna. Naiwnie powierzył uzależnionemu pijakowi, drogi, nie swój sprzęt tykający niebezpiecznie jak zegarowa bomba. To groziło, w najlepszym wypadku kradzieżą, gorzej, Marek przez swój nałóg był łatwym łupem, szantażu, prowokacji, skłonienia do donosu. Musiał czekać. Nie mógł załadować całego sprzętu i jechać w nieznane. Nie było kradzieży. Cały sprzęt, o naiwności, leżał w pokoju. Kasety, komputer, statywy, mikrofony. Nie schowane, nie ukryte. Obszedł cały dom. Na stoliku leżały klucze od domu. W kuchni porządek, pozmywane naczynia, łóżko zasłane. Marek musiał wyskoczyć na chwilę. Zadzwonił do redakcji. Szukali go od wczoraj. Miał przygotować recital jakiejś rosyjskiej piosenkarki. ...to już za tydzień, scenograf nie wie jaki masz pomysł a ty nawet nie przesłuchałeś jej nagrań, nie zdążą postawić dekoracji...Rosyjska „piewica”, a na granicy stoi ruska armia, Piotr pomyślał – tylko kretyn mógł wpaść na taki pomysł. Zadzwonił do naczelnego. O dziwo połączyła go sekretarka.

 

    -   ...gdzie ty do cholery znikasz. Masz tu etat i godziny pracy, ostatnio wszystko zawalasz...

    -   Uspokój się. Na te dwa durne programy lansujące idylle polskiej wsi, dałem zastępstwo Krysztaka... czy teraz stawiamy na rolników?

    -   Pieprz się. Masz zrobić ten recital.

    -   Dlatego dzwonię, to chyba, przy tych nastrojach nie najlepszy pomysł.

    -   T y  c h y b a   -wściekły cedził słowa – tu nie decydujesz. Są naciski, przeciwwaga do Tiny Turner i ABBY. I przestań mi chrzanić o nastrojach, wplątałeś się w jakichś ...wywrotowców. To margines, a ty słuchasz ich opinii.

    -   Dobra, będę...ale, ale czy ty w tym telefonie masz podsłuch?...długa cisza...

    -   ...Nie twoja sprawa...niby kto by miał mnie podsłuchiwać... ?

    -  Nie wiem, ty w tym siedzisz, może wysokie piętra bloku A, a może wyżej?

 

Ciekawe, stwierdził, to już drugie zerwanie rozmowy tego poranka. Wczorajsza euforia zderzyła się z codziennością. Klapnął na krześle z herbatą. Coś chrobotało w głowie. Kac? Niemożliwe przy ich Śliwowicy. Ale dalej coś chrobotało. Do pokoju przyczłapał Marek, szary, zmięty. Przekrwione oczy. Zwalił się na fotel. Piskliwie zachichotał.

    -   Dobrze, że jesteś, bo albo zgubiłem, albo mi zabrali klucze.

    -   Leżą na stoliku.

    -   Aha. Zgubić i znaleźć, to największe szczęście. –B.Singer.

 

W Piotrze narastała wściekłość. Na siebie, ale musiała się na kimś wyładować.

    -   Gdzieś ty się szlajał?

    -   Tu i tam, tak krążę od wczoraj.

    -   Od wczoraj dom stoi otwarty?  - Zerwał się z krzesła, skoczył do Marka, jeszcze się opanował.  – Mów.

    -   Siedziałem po południu i zabrakło napoju, byłem niedopity. Wyskoczyłem na moment, na Wiejską, tuż obok. Już wędrowałem z powrotem gdy zobaczyłem jadący samochód a w nim  marszałek Werblan...

    -   Vice marszałek...

    -   Żadne wice, naprawdę. Nie wiem co mnie napadło, zacząłem wygrażać mu butelką. Moje biedne słabe rączki nie utrzymały jej, wypsnęła się i poszybowała w stronę limuzyny. Biedactwo się stłukło na bruku. Dotknęła bruku, jak fortepian Tuwima. I się rozprysła. Wściekło mnie to i wrzasnąłem  „Ty parszywy Komuchu’. Wyrośli jak z pod ziemi, złapali i do suki. Pytają – Piłeś? Więc cytuję Himilzbacha :”ja do organizmu wprowadziłem bajkowy nastrój”. I pałą po plecach.

 

Piotr chodził od okna do okna. Już chciał mu wsadzić pieść w gardło by się zatkał, ale musiał dowiedzieć się co się stało.

    -   I co na komisariat?

    -   Ten młody, pałkarz chciał, ale ten starszy zdecydował ...do Izby, nie chcę by mi zarzygał komisariat, jutro go odbierzemy. A Izbę mam zblatowaną, nieźle na mnie zarabiają. Zaszmalcowałem i rano wypuścili. I jestem, ale o suchym pysku...a długo wędrowałem z Okopowej...

 

Piotr nie wytrzymał i trzasnął go w pysk. Ulżyło mu. Ale z przerażeniem i smutkiem patrzył jak czerwona stróżka płynie z nosa.

     -   Wytrzyj nos. – podał mu serwetkę. Wytarł i popatrzył na chustkę, krew dalej leciała.

    -   Nie znoszę tego koloru, ...czerwona jak puchar wina, biała jak śnieżna lawina...Tuwim. – po chwili niemal szepnął -. „Nie chcemy się przyznać do tego, że jesteśmy podli”  -Sartre.

    -   To o mnie?

    -   Nie, o mnie.

    -   Skup się,..spisali cię?

    -   Oczywiste.

 

Piotr z zimnym spokojem analizował sytuację. Milicja może tu być lada chwila. Zrobią „kipisz”. Musi wywieźć natychmiast sprzęt. Gdzie? Wpadł mu do głowy jedynie jego inżynier z telewizji Artur Stec. Ruszył do  telefonu...

-   Piotrze nie zostawiaj mnie samego...samego bez butelki...

Odwrócił się. Umazana krwią kupa nieszczęścia. To on, Piotr, go do tego namówił. Musiał go uspokoić, a jedyną ekspresową metodą był Calvados. Nie miał czasu. Wyskoczył do samochodu. Nie chciał zostawiać całej butelki, mogła by go  zabić. Znalazł butelkę po wodzie. Z za pleców usłyszał...

    -   „Wystarczą dwa kieliszki, najpierw pierwszy a potem kilkanaście drugich” – to znowu Tuwim.

    -   Umyj sobie twarz.

 

Wystukał numer. Z Arturem proszę...Tak słucham...Szczęście, że jesteś...tu Piotr, czy masz teraz czas?...a o co chodzi?...To pilne, potrzebuję Twojej pomocy w ...szukał słów...w dokumentacji...nie rozumiem, ale dobra mam...Możesz się ze mną spotkać?...Gdzie?...Jazdów, kojarzysz?...te domki Fińskie?...Tak, czekam za kwadrans przy wjeździe. Czy możesz mieć większy samochód?...Wezmę picapa. Intrygujesz mnie. Jadę.

Wpakował Marka do łóżka. Na stoliku postawił butelkę i kieliszek, zasunął firankę.

    -   Wychodzę na chwilę, masz tu leżeć. Gdyby ktoś pukał, walił do drzwi, ani drgnij, czekaj na mnie.

    -   W łóżku kieliszek, luks, to lubię.

 

Przestawił samochód i poszedł do wjazdu na osiedle. Sekundy, minuty. Adrenalina buzuje. Z której strony przyjadą. I kto pierwszy? Radiowozy...Artur? Piękna...Wiejska...Górnośląska. Głowa jak u pacynki obraca się mechanicznie, Piękna...Wiejska...a sekundy tykają godzinami...Z Górnośląskiej wyskoczył zielony picap. Wskoczył do szoferki.

-   Dzięki, skręć w prawo. O tu stań, za moim samochodem...Wyjaśnię. Nie chciałem mówić przez telefon, bo wszędzie podsłuchy.

Piotr opowiedział o ostatnich dwóch dniach. Spytał czy Artur ma pomysł gdzie ukryć kamerę. Cały czas nerwowo oglądał się do tyłu.

    -   Liczą się minuty. Gliny już mogą tu być. Nie wiem czy chcesz w tą aferę wchodzić.

    -   ...Lubię Bonda i tak się czuję. A pomysł mam, w drodze ci wyjaśnię, a teraz ładujmy.

 

Wynieśli wszystko i załadowali. Osiedle spało, Piotr zajrzał do Marka, spał. W skrzyżowanych na brzuchu rękach pusty kieliszek. Nie wiedział co zrobić. Nie mógł zabrać Marka. Miał już jedną bombę, kamerę, druga by była bardziej upierdliwa. Już się odwrócił gdy usłyszał.

    -   Spisali, oczywiście mój ukochany adres Szpital Psychiatryczny Tworki, już dawno tam się zameldowałem jako wykładowca literatury…tylko tam mogę mówić co myślę i nikt mnie nie zamyka…

 Zamknął drzwi i klucz wrzucił przez uchylone okno. Może znajdzie.

Pomysł Artura był prosty. „Pod latarnią najciemniej”. Niedawno znaleźli w swoim bloku techniki, pomieszczenie którego nie ma na żadnych planach. Dlaczego, nikt nie wie. Niedbalstwo? Jakiś plan wojenny? Tajemnica. Tylko mała, zaufana grupa o tym wie. Tam umieścili drukarkę. I to może być miejsce dla kamery i całego sprzętu. Piotr poprosił Artura by się  zatrzymał przy kawiarni, dusił się. Zamówił wodę, Artur kawę. Piotr po chwili zaczął normalnie oddychać.

    -   Za intensywne dwie doby. Za duży stres. Uświadomiłem sobie nagle moje kretyńskie, amatorskie działania i wciąganie do tej „zabawy” innych, ciebie też.  -  Artur się żachnął.

    -   Mieszkałem w Radomiu, w 1970 byłem przed maturą. Ojca zapuszkowali i przegonili „ścieżką zdrowia”, jak długo ? potem wrócił do domu, wrak. Bałem mu się spojrzeć w oczy. Nic nie zrobiłem. Po roku umarł. Do dziś to we mnie siedzi.

    -   Co mogłeś zrobić, może teraz jest czas by to naprawiać, rozliczyć ludzi z tamtych lat. Ale nie jak naiwni amatorzy. Boje się tej twojej „skrytki”. Co z podsłuchami, kapusiami, nie wiem czy nie ma podglądu kamerowego.

    -   Podsłuchy były, są wszędzie. Wszystkie gmachy już w budowie zostały dokładnie okablowane. Poznasz Pitra, dowcipny, przebiegły. Odkryliśmy podsłuchy dawno. Chcieliśmy je zlikwidować. Piter wpadł na pomysł by je zostawić. bo jak je odłączymy założą nowe i do tego będziemy mieli kłopoty. Zostawimy  i podłączymy do nich spreparowane nagrania. Sam się tym zajął. Wymyślił system, nagrywał wszędzie, montował, preparował. Zadziałało.

 

Piotr zamówił herbatę, rozluźnił się ale był jeszcze spięty.

    -   Podnosisz mnie na duchu, to już wyższa szkoła jazdy.

    -   Może cię trochę rozbawię. Nie znosimy pewnej PANI REDAKTOR. Wszystkowiedząca pinda, zadzierająca nos, traktująca nas jak podległych jej wyrobników. Wyjazdy z nią na transmisje, to koszmar. Przed każdym wyjazdem przychodzi i żąda. Rzeczy i bezsensownych i oczywistych. Żąda krzykiem. Jest pewna swoich powabów. Gdy siada, np. na zebraniu wiejskim układa splecione nogi aż pod krzesło sąsiada, zadzierając spódnicę.

    -   Wiem, ciemna, wygadana a dbałość o pokazanie nóg już przeszła do historii, bardziej niż tematyka jej programów.

    -   Piter wziął ją na widelec. Podpuścił chłopaków, naturalnie nie mówiąc o nagraniu i wyznaczył im role. Gdy się zjawiła, Piter uniżenie podszedł i zaproponował, że może zainstalować jej podsłuch. Może on być przydatny w rozmowach przed nagraniem. Ludzie co innego mówią bez mikrofonów, kamer. A będzie to mogła wykorzystać w montażu. Kupiła z zachwytem. I zaczął się kabaret. Instalacja mikrofonu i przeprowadzenie kabla do nadajnika. Rozebrali ją niemal do naga. Została w majtkach przez który przeciskali kabel, do biustu przyklejali mikrofon, co rusz odrywając klejące plastry by zmienić miejsce, bo kiepski odbiór. Jej piski i dialogi , najbardziej lubię ten, położył na stole mały dyktafon: gdzie ty to wpychasz /pisk/, jak to gdzie, tam gdzie ma być, ale tu ciasno, nie zmieści się../pisk/ poczekaj, boli, szczypie, musi się zmieścić, rozstawie nogi...Brzmiało to jak zbiorowy seks. Piter to jeszcze podmontował. Ale niestety mógł puścić to tylko raz. Szkoda bo to zabawne i pouczające. Traktowała nas tak „z góry”, rozebrała się bez obciachu, traktując nas jak niższą rasę. Niestety to częste.

    -   Fakt, rozluźniłeś mnie i już to widzę, całą tą scenę. Podsłuchiwacze musieli mięć uciechę. Szkoda, że tylko oni. Dzięki, muszę biec do redakcji, pokłóciłem się z naczelnym. Chyba wpadłem w profesjonalne ręce.

 

W redakcji, uśmiechy, poklepywania, żadnej burzy. Na razie nie może się buntować. Robić sceny jak rozkapryszone dziecko, zrażając wszystkich do siebie. Recital jakiejś ruskiej pieśniarki. Odsłuchał nagrania, przejrzał fotosy. Młoda. Ładna, i miłe, wpadające w ucho piosenki. To nie jej wina, że urodziła się w Rosji. Ale bunt w nim siedział. Omówił ze scenografami. Ma przedzierać się przez kurtyny papierów i tylko krótko się pokazywać. Że nie pasuje do jej piosenek? Trudno, tak trafiła.

W domu było gorzej. Jadąc do domu wstąpił po samochód na Jazdów. Nie uwierzył w ten bełkot o Tworkach, a może… Spodziewał się najgorszego, wyłamanych drzwi, skatowanego Marka, albo jeszcze gorzej, zamkniętego i katowanego na komisariacie. Drzwi się otworzyły niemal natychmiast. Marek stał rozpromieniony. Piotr minął go w drzwiach, starał się opanować. Usiadł w fotelu. Marek siadł obok i ze stołu zabrał otwartą książkę.

    -   Na pewno czytałeś, To biblia dla ukrywających się, jak ja, dla pijaków , jak ja, szukających miłości...- Piotr milczał i patrzył na okładkę- Łuk Tryumfalny. Wyjął mu ją  z rąk i kartkował. Mietek w buzującym wciąż alkoholu gadał i gadał.

 

    -   ...i zobaczyłem jak milicjant zamiast pałki ma butelkę, zieloną. Wyrwałem mu ją, już chciałem zdzielić w głowę, nagle z szyjki kapnęła kropla. Skakała. A jej zapach, aromat powoli mnie...zniewolił...i innych uspokoił, nawet glinę...

 

    -   Marek, stop. Stop,..- dalej nawijał...-Stop, ...skąd ten pomysł z Remarque?

    -   Przecież zostawiłeś butelkę calvadosu.

 

 

 

Podjechał pod dom. Długo nie wysiadał. Awantura była pewna. Musiał wymyślić strategię. Najlepiej milczeć. Nie wdawać się w kłótnie. Jej atak i jego milcząca obrona. Uświadomił sobie nagle, szykuje się na wojnę. Atak – obrona, to wojna. Co się z nimi stało? Kiedy to się zaczęło. Z czyjej winy? Jego! To kolejny skutek jego „ślizgania się po życiu”. Już sam początek ich związku to zwiastował. Chwilowa fascynacja. Urodą? Seksem? Czy chociaż próbował poznać jej pasje, wartości. Czy próbował tą chwilę fascynacji przemienić na trwałą przyjaźń i budowanie siebie nawzajem. Czy próbował...Pocieszył się cytatem Tuwima „jaka to oszczędność czasu zakochać się od pierwszego spojrzenia”.

Mai nie było. Nalał sobie drinka i usiadł w fotelu. Wyrzuty sumienia najlepiej rozcieńczać alkoholem, rozpływają się. Po drugim strategia też się rozpłynęła. Pisanie życiu scenariuszy to zapełnianie kosza na śmiecie. Maja weszła rozpromieniona.

-   Kupili mój nowy program KUCHNIA POLITYCZNA, nie mówiłam ci o nim, nie chcąc zapeszyć. Chodziło mi by pokazać polityków jak zwykłych ludzi, w kuchni, przy gotowaniu. Najpierw był szok, nikt się nie chciał zgodzić. Szczepański powoli ich przekonał argumentując : to zdejmie z nas ten wizerunek władców, oderwanych od życia. Zadziałało. Na razie „niższy szczebel”, ale zobaczysz, góra też w to pójdzie. To fajni ludzie, otwarci.

Piotr niemal nie upuścił szklanki. Ratował się Tuwimem: cierpliwość: najtrudniejsza forma rozpaczy. Nie krzyczeć, nie wybuchać śmiechem. Ten pomysł, tu i teraz, mógł się narodzić tylko w chorej głowie i Maji i tych którzy go poparli. Już widział grube paluszki Kani panierujące schabowego i przebitkę na puste haki w „mięsnym”. Zbiorowo oblizującą się kolejkę. Żółte firanki w sklepach władzy. I na End cytat z Urbana, wygłoszony wiele lat później : „Rząd się sam wyżywi”. I jeszcze bym dodał : I Partia też. Perfidnie zwrócił się do Maji.

    -   To mam dla ciebie jeszcze lepszy pomysł.

    -   Co ty kombinujesz...-Piotr słyszał wyraźny niepokój –

    -   To tylko w trosce o ciebie. Bo mam pomysł. Nie chcę żeby słyszeli, że to mój pomysł, to ma być twój pomysł.

    -   Odwal się, mam swoje pomysły...ale co ...

    -   Jutro na kolegium możesz zaproponować Redakcji Dziecięcej adaptację SOSO Haliny Bobińskiej. Na Dobranockę...

   

          -   Wal się, możesz się nabijać. Jestem wykończona, nalej mi... Szczepański mnie pokochał, już zaplanował lunch z uczestnikami. Zaprosił     mnie, powiedziałam, że przyjdę z tobą, zgodził się   - i filuternie –  niechętnie.

 

Stał przy barze, cierpliwość...

Ktoś jednak się opamiętał i program znikł. I znikła sympatia wysokiego protektora Maji i humor Maji.

 

 

Każdą wolną chwilę poświęcał by kamerą uchwycić atmosferę tych lat. Radości i smutki, wzloty i upadki. Radość z kupionej rolki papieru toaletowego, smutek, gdy dla mnie zabrakło. Zabrakło mięsa, benzyny, cukru...Zabrakło uśmiechu. Wzloty z wypuszczenia Narożniaka, upadki gdy katują ci przyjaciela. Filmował, puste sklepowe półki i długie kolejki. Filmował bazarki i bazary z pokątnym handlem. Polną z puszącymi się dobrobytem straganami w astronomicznych cenach. Krążące wiejskie baby z cielęciną w torbach. Filmował kolejki do kina Moskwa na Konfrontacje, przegląd światowego kina. Pełne teatry i tysiące przed telewizorami na Kabarecie Starszych Panów. Filmował dzieci cieszące się gdy z dziwnej maszyny na kółkach – saturatora, można dostać w brudnej szklance płyn zwany wodą z sokiem. Jak łóżka zamiast do spania służą za lady sklepowe.

 .

Postanowił rejestrować codzienne życie. Wybrał sklep mięsny. Długi ogon ponuraków. Za ladą trudno się doszukać ludzkiej twarzy. Mutanty o czerwonych policzkach, pewne swojej siły i władzy nad pokorną ciżbą ustawioną w szereg. Najgrubsza i najbardziej czerwona trzepnęła w dzwonek kasy. Oznajmiła.

-    Mięso już „zeszło”. Opuścić sklep.

Niemal było słychać jak cała kolejka westchnęła. Odwróciła się potulnie do wyjścia...Dobiegł tylko stłumiony szept: „zeszło” schodami na zapleczu. Dopiero teraz to czerwone babsko zauważyło Piotra z kamerą. Wyskoczyła z za lady.

    -   Spie...Wynocha  stąd. Tu nie wolno filmować.

    -   Kto zabronił?  

    -   Wadza.

    -   Nie mówi się wadza, tylko władza.

    -   Znalazł się uczony...won mi stąd.

    -   Jaka władza?

    -   Moja w...władza i mojego zięcia z milicji. Dzwonię do niego.

   

Jak na swoją wagę sprawnie się obróciła i znikła na zapleczu. Nie mógł ryzykować. Ale miał nakręconą scenę.

Podzielił się z Arturem swoimi obawami. Co z tego, że dobrze ukryli kamerę, jak on z nią biegał i w każdej chwili mogli i jego i kamerę zwinąć. Już kilkoro gorliwców z telewizji widziało go z kamerą na ulicach i nie omieszkało donieść naczelnemu i może i gdzie indziej. Na razie jakoś się wytłumaczył.

    -   Co ty znowu wyprawiasz, donoszą...

    -   To ostatnio modne słowo...

    -   ..donoszą mi, że biegasz po całej Warszawie z kamerą. Ty masz tu etat. Co załapałeś jakąś fuchę? To zakazane. Co to za kamera.

    -   To taka amatorska zabawka, znajomy przywiózł i prosił mnie o przetestowanie i naukę obsługi.

 

Na razie zadziałało. Udało mu się kupić podłużną szarą torbę wielkości kamery. Z Arturem i Witkiem Golcem,  dźwiękowcem ,przystosowali torbę by nie wyjmując z niej kamery, można było nagrywać. Wycieli otwór na obiektyw i drugi na mikrofon. Witek zaniósł torbę do pracowni krawieckiej gdzie doszyli klapki z rzepami. Przed uruchomieniem kamery trzeba było podnieść klapki i zabezpieczyć rzepem. Piotr musiał się nauczyć jak w zamkniętej torbie, tylko na dotyk uruchamiać kamerę. Nastawiał na „auto” i najszerszy obiektyw. Było to filmowanie „na czuja” bez patrzenia w wizjer. Musiał kilka godzin poćwiczyć.

 

 

 

 

 

Pierwszą akcją jaką nakręcił kamerą w torbie był zakup dolarów od cinkciarza w przejściu podziemnym na skrzyżowaniu Jerozolimskich z Marszałkowską. Długo musiał krążyć nim wreszcie podszedł jakiś cwaniaczek...i szeptem...

    -  

    -   Zielone....

    -   Ile?

    -   A ile chce?

    -   Stówę.

    -   To za 130...

    -   Dużo.

    -   Jak 150 zielonych, to 125. Co kupuje? A co ma w tej torbie? – trochę się zaniepokoił i chciał dotknąć torbę. Piotr odskoczył. Rozległo się groźne warczenie psa.  – był to pomysł Witka, nagrał warczenie psa i w torbie umieścił magnetofon. – lepiej cofnij rękę bo to groźny Pit bul. Jak spróbujesz mnie narznąć to go wypuszczę, szkolony.

    -   Zmyślne – popatrzył na obiektyw  - ma nawet okienko.

 

Piotr wyjął rękę z torby i odliczył 20tysięcy.

    -   Moje dwadzieścia, od ciebie 152.

    -   W porząsiu. Jak się wabi?

    -   Piotr nerwowo szukał nazwy i strzelił  -  Bond.

 

Gdy to razem oglądali ryczeli ze śmiechu. Szeleszczące na zbliżeniu dolary były wspaniałe. A całości, po kilku poprawkach nie powstydziłby się dobry operator.

-   Jak już znalazłem się na czarnym rynku, poszedłem za ciosem do Pewexu. Tam bez problemu, nie musiałem uruchamiać psa. Mam kilka ładnych scen. A to za wspólny sukces.

Z bocznej kieszeni torby wyciągnął Johny Walkera.

                                                             

 

10 grudnia buchnęła wiadomość. Miłosz otrzymuje Nobla. W prasie lakoniczne wzmianki. Dopiero po kilku dniach komentarze. Komentarze  już z udziałem literatów sugerujące podłoże polityczne, a nie artystyczne tej nagrody. Nic dziwnego. Miłosz od czasu ucieczki z ambasady w Paryżu, był na celowniku Służby Bezpieczeństwa. Teraz rozesłali swoje sugestie o niebezpieczeństwie jakie niesie Nobel dla Miłosza i jego ewentualny przyjazd do Polski. Zagrożenie dla programu kulturalnego Polski Ludowej.

Piotr różnymi kanałami starał się o możliwość wywiadu z nowo wybranym prezesem ZLP, Janem Józefem Szczepańskim. Tu legitymował się akredytacją telewizji włoskiej. Udało się w styczniu.

Rozstawiali z Witkiem sprzęt, podłączali mikrofony w gabinecie prezesa na Krakowskim Przedmieściu. Wszedł, niewysoki, energiczny. Przywitał się z nimi.

    -   Co to za stacja?

    -   To niewielka stacja w Grosseto, nad morzem Tyreńskim. My nadajemy głównie dla Polonii włoskiej.

    -   Gdzie mam siąść, a tu dobrze. Ja nie jestem najlepszy do rozmowy o Miłoszu, nie jestem ani krytykiem, ani poetą.

    -   Ale został Pan szefem literatów.

    -   No dobrze od czego zaczniemy?

    -   W naszej prasie ukazały się komentarze –„ To nagroda polityczna”, pisane też przez członków Pana Związku.

    -   Na szczęście nie przeze mnie. Ale ja to rozumiem. Wielu moim kolegą nie przypadło do gustu jak  w Zniewolonym Umyśle odkrywali kto jest „alfa”, „beta”... i tak dalej. A co do krytyków. Miłosz jest mało znany w Polsce, przez młodzież zupełnie nie. W szkołach o nim się nie mówi, z bibliotek wycofano. Jest na indeksie. Tylko nieliczni mogli czytać Kulturę. Tylko tam był wydawany i chwała Giedroiciowi.....

 

Był to dobry wywiad. Dotykający polityki, co oczywiste, ale nie polityczny. Już po zakończeniu, ale nie wyłączył kamery, spytał. Sam nie wiedział dlaczego.

    -   Jak Pan ocenia Janusza Głowackiego.

    -   ...niech pomyślę...uwielbiam Rejs. To dobry tandem Piwoski-Głowacki.

 

Olał wszystko i wyjechał na narty do Zakopanego. Był styczeń, minęły lęki związane ze spotkaniem naczalstwa państw Układu Warszawskiego, nie zdecydowali się  na interwencję wysyłając „braterską” pomoc. Posłanie do ludzi pracy Europy Wschodniej, wysłane ze zjazdu Solidarności, narobiło wiele szumu, ale na razie siłowych konsekwencji nie było.

Pierwsze dwa zjazdy do kotła Gąsienicowego były walką o ”życie”. Nie miał kondycji. Walczył, szukając przyjemności, z pędu, szumu w uszach, panowania nad nartami. W trzecim już poczuł tą iskrę przyjemności. Przyjechał sam. W ostatnim zagonieniu, między telewizją a śledzeniem z kamerą zachodzących zmian, pogubił się. Musiał w samotności zbudować drabinkę spraw z hierarchią ich wartości i znaleźć ten najważniejszy cel, to czego szuka a to tak trudne do uchwycenia, ulotne, wolność? Jadąc wyciągiem patrzył na lśniący szczyt Świnicy. W mroźnym, ciętym promieniami słońca, krystalicznym powietrzu skrzyły się tęczowo kryształki pyłu śnieżnego. Tak bliskie, a tak nieuchwytne. Wystarczy mała chmura gasząca promień słońca, by znikły. Czy taka właśnie nie jest wolność? Jest tysiącem świecących kryształków, które tak trudno nam uchwycić, a jeśli się uda to znikają gdy nie ma promienia odpowiedzialności. Zastanawiał się dlaczego we Włoszech czuje się bardziej wolny niż w Polsce. Niby proste. Stereotyp. Demokracja i zamordyzm. Niby proste, ale esencja  tkwi gdzie indziej. Demokracja, to jak kokon, chroniący przed podstawowym, fizycznym zniewoleniem, pozwalający wszystkim „po równo” na szukanie i budowanie swojej wolności. We Włoszech Piotr czuł się wolny, ale ta wolność nie miała tu „garbu” odpowiedzialności za kraj. Oni od tysiącleci doskonale sobie dawali radę bez niej. W Polsce, może od niedawna, od przebudzenia, czuł się odpowiedzialny za dążenie do wolności. To paradoksalnie „zniewalało”. Zmuszało do dokonywania wyborów a pierwszym powinno być odejście z telewizji. I to nie jako gest ukazujący po której stoi stronie widocznej już dziś barykady. Ale dla swojego sumienia, swojej wolności. Tylko za co ma żyć. Czy  ma strcić prestiż jaki niewątpliwie ta praca mu dawała, ułatwiając  kontakty i dojścia w  filmowaniu kalendarium wydarzeń,  możliwość  śledzenia trendów zmian.? Teraz mógł dotrzeć niemal do wszystkich rozgrywających z obu stron. Bez telewizji stanie się „anonimem”. Od razu przypomniała się „Zła Wiara” Sartre‘a. Wszyscy stosujemy ...różnorodne zabiegi...aby uciec od wolności, przez dostarczenie swym decyzjom pozoru obiektywnych usprawiedliwień”.

Jak inżynier podzielił dzień. W bieli Kasprowego egzystencjalne dylematy, po zachodzie rozrywka. Watra z jego ulubionym barem, Poraj z piwem i kanapkami, tłumy znajomych spotykanych na Kuprówkach i dziewczyny. U znajomego architekta na Gubałówce marihuana. W odwiedzonej pierwszy raz willi „Pod Jedlami” projektu  Witkacego, zbudowanej dla Pawlikowskiego, gdzie go zaprosił Jacek Woźniakowski, godzinami przeglądana „Księga Gości”. Wpisy wszystkich największych  w 20-leciu, poetów, pisarzy, polityków. Rozbierane kąpiele damsko-męskie w gorącej sadzawce ciepłych źródeł pod Antałówką. Atmosfera schyłku Cesarstwa? Czy jutrzenki demokracji? Pachniało Witkacym. Obchodzona w styczniu wigilia  w otoczeniu rzeźb Hasiora w jego domu. Wjeżdżając rano na Kasprowy miał o czym myśleć.

Wrócił do Warszawy. Nie zrezygnował z telewizji. Świadomie, półświadomie i nieświadomie, będąc pionkiem w tej propagandowej machinie oszukiwał Polaków, indoktrynował wpajając chore idee Partii. A z ukrycia, po cichutku, rejestrował upadek systemu i nadchodzące „nowe”.

 

By zagłuszyć sumienie coraz śmielej pokazywał się z kamerą. Na spotkaniu z Miłoszem, który jak przewidywała bezpieka, przyjechał do Polski, normalnie stał z kamerą. Oczywiście była ekipa telewizji i po donosie skończyło się kolejną awanturą u naczelnego. A jego teczka u Mostowskich wzbogaciła się o kolejny Raport. Wylegitymowali go i zanotowali jako korespondenta Włoskiej telewizji. Już z  „psem Bondem” w torbie, niemal natychmiast 21 marca  w dwa dni po skatowaniu przez milicję członków solidarności z Rulewskim, Bartoszcze i innymi, w sali Rady Narodowej, zjawił się w Bydgoszczy. Miasto było obwieszone ulotkami ze zdjęciami pobitych. Nie wpuścili go do szpitala, ale wylegitymowali. Wściekłość narastała. Miesiąc wcześniej gen. Jaruzelski został premierem i zaapelował o  90 dni spokoju. Na wschodzie Polski wojska sojusznicze urządzają manewry o wdzięcznej nazwie  SOJUZ ‘81. Wicepremierem został Rakowski, którego 30 marca wysłano na rozmowy z solidarnością wymuszone ogólnopolskim strajkiem ostrzegawczym. Rakowski obiecuje rejestrację Związku Rolników, o co poszedł spór i ukaranie winnych pobicia. Piotr z rozmów nie miał zdjęć. Miał ulotki, transparenty i komentarze rozgoryczonych, a po zwycięstwie rozradowanych ludzi. Dwa razy  numer z warczącym Bondem odstraszył Milicjantów. Teczka u Mostowskich robiła się coraz grubsza.

Władza która dotąd dyktatorsko rządziła, czuła się upokorzona. Nikt nie lubi być upokarzany. Może wtedy działać irracjonalnie. Beton partyjny warczał. Płynęły instrukcje jak pacyfikować Solidarność. Jaruzelski w Moskwie zapewnił, że aparat partyjny i służby bezpieczeństwa są przygotowane na wprowadzenie środków nadzwyczajnych (stanu wojennego?). Ta olbrzymia rzesza aparatu władzy, która żyła ze zniewolenia ludzi z odbierania im  wolności, nigdy tej władzy nie odda. Teraz już się szykowała, budowała strategię długofalową, aby tę władzę utrzymać.

Piotr filmował. Zdawał sobie sprawę, że koncentruje się głównie na Warszawie, ale nie mógł sobie pozwolić na wyjazdy. Naczelny stale kontrolował jego obecność. A on i tak bez przerwy znikał. Bo tyle się działo. Był w redakcji Tygodnika Solidarność, prowadzonym przez Mazowieckiego, po ukazaniu się pierwszego numeru. Był na dziedzińcu Uniwersytetu Warszawskiego przy odsłonięciu tablic upamiętniających Marzec ‘68, nagrał fragment wystąpienia Samsonowicza. Był na politechnice, przepychając się przez tłum na Wystawie-Kiermaszu Wydawnictw Niezależnych. Tu przyczepiło się do niego dwóch namolnych, chyba tajniaków. Wybawili go rozbawieni studenci osłaniając go i bardzo natarczywie zachwalając i zmuszając do zakupu kondomów dwóm „smutnym”. Był w katedrze św. Jana na pogrzebie kardynała Tysiąclecia, Wyszyńskiego. Był na przywitaniu Miłosza na lotnisku, był na spotkaniu z nim. Trzeciego lipca był na zablokowanym rondzie Jerozolimskie-Marszałkowska. Mogło się to skończyć dla niego niemal tragicznie. Solidarność zrobiła „pokazówę”. Kolumna samochodów, ciężarowych, autobusów, osobowych, z zatkniętymi flagami, ruszyła  przez Warszawę. Na Rondzie milicja ich zatrzymała. Rozpoczęły się nic nie dające negocjacje. Milicji przybywało, związkowcy stali. Nie zgodzili się rozjechać w różnych kierunkach, chcieli dalej jechać w kolumnie. Gdy się zjawił z kamerą  kordon milicji już otoczył rondo. Chciał sfilmować stojące samochody i związkowców. Nie był w stanie kamerą w torbie zrobić ujęcie. Wyjął kamerę, ale też mu się to nie udało. Instynktem operatora prześlizgnął się między milicjantami i włączył kamerę. Szedł do przodu. Usłyszał z za pleców wrzask: łapać go, on ma kamerę. Instynktem ściganego pobiegł do przodu. Wplątał się w tłum związkowców obserwujących scenę. Milicja odpuściła po kilkunastu metrach. Przyjęli go nieufnie. Kamera? Telewizor? Prowokacja? Tłumaczył. Że jest znajomym, naciągane, Bujaka, Narożniaka. Był w Ursusie...był w Bydgoszczy. Nieufne milczenie. Wybawił go kierowca ciężarówki z Huty Warszawa:...zostawcie go, ja go znam, to znajomy doktor Zosi...Zadziałało. Wpadł w pułapkę, nie mógł się wycofać. Gliny już miały niezbity dowód po której jest stronie. Teczka puchła. Nakręcił kilka rozmów. Nastroje się radykalizowały i to po obu stronach. Władza sięgała po coraz ostrzejsze środki, pokazywała siłę. Przykład, opanowanie strajku w szkole Pożarnictwa na Żoliborzu. Helikoptery, ciężki sprzęt bojowy. A w tych nagranych rozmowach był bunt, ale cienia wizji jak poprowadzić tą batalię. Cały ten wspaniały zryw ku wolności nie miał charyzmatycznego przywódcy, wizjonera szukającego drogi, potrafiącego otoczyć się fachowcami, doradcami. Już po tych kilku miesiącach w związku podnosiły się głosy o nadmiernej roli ekspertów. A Wałęsa? Znakomity w pierwszym uderzeniu, potrafiący porwać tłumy i często nad nimi panować a w negocjacjach dobry może dlatego, że ulepiony z tej samej gliny co strona rządowa, partyjna, mająca takie same korzenie.  A eksperci, doradcy? W większości skażeni wirusem komunizmu. Niestety nie ma nikogo na miarę Lincolna, a co najmniej Piłsudzkiego.

Jakimś cudem udało mu się wydostać z oblężenia. Późnym wieczorem, po negocjacjach, dostarczono prowiant. Wyszedł z tymi którzy go przynieśli.

W domu był po jedenastej. Umęczony. Schował kamerę na najwyższej półce w swojej szafie. Musiał się napić i coś zjeść. Maja chodziła wściekła. Nie miał siły ale musiał słuchać.

    -   Dwie godziny stałam w korku, w ten upał. To skandal. Te „solidaruchy” urządzają sobie samochodową manifestację blokując miasto. Po co? Chcą pokazać siłę? To mięczaki. Niech spacerują pieszo a nie w państwowych samochodach. Ale nareszcie się znalazł właściwy człowiek, na właściwym miejscu. Teraz da im popalić.

    -   Kogo masz na myśli?

    -   Premiera Jaruzelskiego. Zawsze wierzyłam w generałów. Tylko wojskowy może ich wziąć za mordę i skończyć z tym awanturnictwem.

    -   Walczą o swoje...

    -   Jakie swoje. To tak samo mój kraj, ja ciężko pracuję i nie pozwolę by te nieroby stale strajkowały, robiły przejażdżki kolumnami samochodów i odrywały mnie od pracy. To przez nich te puste półki w sklepach.

    -   Chciałem powiedzieć ...swoje prawa.

    -   A idź że, głupota jest chyba zaraźliwa bo i tobie rzuciło się na mózg i ich wspierasz.

    -   W czym?

    -   A co, nie chciałeś by ta zaraza weszła do telewizji? Niedoczekanie, wtedy my zastrajkujemy i nie będą nawet mieli swojej ukochanej „bajki na dobranoc”.

 

Grudzień był mroźny. Realizował jakieś nieciekawe programy świąteczne ale 12-go udało mu wyrwać z kamerą na drugi dzień Kongresu Kultury Polskiej do Teatru Dramatycznego, gdzie zgromadziła się czołówka intelektualna i artystyczna Polski. Jan Józef Szczepański powiedział: „ ...pierwszą i podstawową troską naszą, winna być troska o przywrócenie humanistycznej drogi życia...”. Z tym zgadzali się wszyscy. Komunizm chce nas wydziedziczyć  z naszej narodowej kultury a teraz dążymy do objęcia jej z powrotem w posiadanie i zarząd. To było przesłanie Kongresu. Odczytano list od Jana Pawła II. Pisał : „...wyrażam gorące życzenia i głębokie przekonanie, że ta pogłębiona refleksja – szczególnie obecnie tak bardzo potrzebna – nad naszym narodowym dziedzictwem kulturalnym, które jest dla nas darem i równocześnie odpowiedzialnym zadaniem...”

Spotkał w kuluarach przyjaciela z dzieciństwa Maćka G. Mieszkał teraz w Krakowie, był malarzem, dorabiał jako scenograf w telewizji. Nie mieli przed sobą tajemnic. Piotr opowiedział skąd ta kamera i jakie wydarzenia nagrywa. Maciek przyznał się, że niema gdzie mieszkać.

    -   Dzwoniłem ale cię nie było, odebrała Maja. Wiesz nie nadajemy na tych samych falach. Nie wpraszałem się. Spałem na dworcu.

    -   Jesteś szur. Nie wezmę cię do domu bo znowu pokłócicie się z Mają, ona jest nie reformowalna, teraz wierzy Jaruzelskiemu, ma swoje nowe guru. Mam już dość własnych z nią kłótni, nie potrzebne mi jeszcze twoje. Pojedziemy nad Zalew. Zimno ale jest kominek i Calvados. Jutro na dziewiątą tu wrócimy.

 

Był 12 grudzień 1981. Rozpalili kominek i wspominali. To razem z Maćkiem Piotr kręcił film z zamianą  nazwy Katowice na Stalinogród. Razem się fascynowali „Łukiem Triumfalnym”. Razem „rwali” dziewczyny, razem się buntowali.

Wyjechali o 8 rano. Na bocznych drogach leżał śnieg. Było ślisko ale na szczęście pusto. Podjeżdżali do drogi prowadzącej na Żerań. Już z daleka to zobaczyli. Od strony Legionowa sunęła zwarta kolumna wojskowa. Piotr się zatrzymał.

   -   Źle mi to pachnie. Wygląda na jakieś poważne ruchy władzy. Poprowadzisz. Muszę to filmować.

   -   Oszalałeś, jeśli to jest to co myślę, stan wyjątkowy o którym od dawna się mówiło, to cię natychmiast zapuszkują i rozwalą kamerę.

 

Piotr otworzył bagażnik i wyjął kamerę, grzebał dalej i wyjął „koguta”. Dostał go już dawno od jakiegoś maniaka, nigdy nie użył. Pomyślał, że teraz może się przydać. Jechali dużym niebieskim Fiatem. Takimi jeździła milicja. Postawił go na dachu. Maciek aż podskoczył.

    -   No dobrze, jak chcesz w kiciu spędzić 10 lat twoja sprawa. Ja się wypisuje. „Kogut, kamera, może jeszcze masz kałasznikowa?

    -   Uspokój się to może zadziałać. A  kamery nikt nie zauważy.

 

    -   Będę filmował z torby. Włącz radio i siadaj za kierownicą.

    -   Ja nie trafię do Pałacu Kultury. I pewnie wcale nas nie przepuszczą.

    -   Będę cię prowadził. Jedź zdecydowanie. To na nich działa. Tam już jest dwupasmówka.

 

Podjechali pod wjazd. Nie mogli wjechać. Kolumna toczyła się zwartym szykiem. Po chwili usłyszeli przemówienie Jaruzelskiego. Już sam fakt nagłego wystąpienia Premiera i już wówczas pierwszego sekretarza wskazywał na coś nadzwyczajnego, groźnego. A cały długi wstęp z grożącą katastrofą ciągłych strajków, szantażem nimi, nie wróżył dobrze. Tekst o wyciągniętej dłoni władzy w pojednawczym geście, która spotyka się z pięścią, nie wróżył dobrze. Wielokroć powtarzany slogan o odpowiedzialności która na nim spoczywa, karzący mu działać, by ustrzec kraj przed rozlewem krwi, też nie wróżył dobrze. Piotr słuchał dalej, ale postanowił wyjąc kamerę z torby. Z torby nie miał żadnych możliwości zbliżeń, ustawienia właściwego kadru, tylko szeroki plan który nie ukazywał dramaturgii tego co się dzieje, inwazji na Warszawę. Zawiesił kurtkę na bocznym oknie. Umieścił obiektyw pod rękawem i mógł teraz obserwować nadjeżdżające czołgi, transportery, ciężarówki pełne wojska. Szef rządu dalej się tłumaczył aż doszedł do puenty, Rada Państwa uchwaliła STAN WOJENNY.

    -   Stan wojenny – zdenerwowany Maciek był przerażony – sami czy z „bratnią „ pomocą.                                      -      Jak nie dadzą rady sami to poproszą o pomoc. Maciek, skup się. Widzę w oddali jakąś przerwę, lukę. Musimy w nią wskoczyć. Pełny gaz, będę odliczał na hop, pełen gaz. Pięć, cztery, trzy, dwa jeden HOP. Pruj.

 

 Wyskoczyli. Kolumna jechała prawym pasem, oni pędzili lewym. Jak długo im się to uda? Na razie nikt ich nie zatrzymywał. Piotr filmował. Niestety przez szybę, na szczęście czystą. Przeróżne pojazdy migały mu przed obiektywem, na kołach, na gąsienicach. Wszystkie z włączonymi światłami. Maciek wrzasnął.

 

    -   Gdzie mam jechać?

    -   Na rondzie w prawo.

    -   Niby jak przez nich, walić w czołg?

    -   Daj migacz i klakson, może puszczą.

 

    Puścili. Zatrzymali się na wąskiej, osiedlowej uliczce. Wyskoczyli z samochodu. Piotr złapał            „koguta” i wrzucił do bagażnika. Maciek stał bez ruchu z głową opartą o dach.

    -   Wyłączyłem ogrzewanie a jestem cały mokry. Pieprze takie zabawy. Lubię chodzić po górach.

    -   Nie panikuj, będziesz dalej prowadził...

    -   W życiu...

    -   Maciek, muszę to dokumentować, teraz już spokojne pojedziemy bocznymi ulicami.

 

Mieli tylko problem z przekroczeniem Wisły, ale wpuścili ich do kolumny. Wszędzie stały posterunki. Ruchem dyrygowali żołnierze. O 9.15 byli pod Teatrem Dramatycznym. Przed zamkniętymi drzwiami stali uczestnicy Kongresu. Na drzwiach wywieszono napis o rozwiązaniu Kongresu w związku z wprowadzeniem stanu wojennego. Z kościoła Wszystkich Świętych przybiegł posłaniec. Poinformował, że na Mszę Świętą przyszły żony aresztowanych uczestników Kongresu. Grupa czekających postanowiła udać się do kościoła. Piotr wszystko filmował. Maciek chwycił go za rękaw.

    -   Muszę lecieć na dworzec. Zosia jest bardzo zaangażowana w ruch studencki na UJ. Jak zamykają takie autorytety, to strach pomyśleć co mogą jej zrobić.

    -   Goń, masz rację. Tylko czy jeżdżą pociągi? Maciek, jak to się skończy, musimy się zobaczyć. W samochodzie byłeś wielki. Trzymam kciuki. Do zobaczenia.

 

Poklepali się po plecach i Maciek pognał biegiem. Zosia była córką Macka. W nocy ją internowali. Piotr dogonił idących do kościoła. Na zakończenie mszy odczytano tekst Kaźmierza Dziewanowskiego i Aleksandra Gieysztora; :”Zawiadamiamy, że na drzwiach Teatru Dramatycznego zawisł napis o rozwiązaniu Kongresu Kultury. Uczestnicy Kongresu zawieszają jego prace, ale nie rezygnują z jego celów. Otrzymaliśmy informację, że zostali aresztowani : Klemens Szaniawski, Władysław Bartoszewski, Jerzy Jedlicki, Andrzej Szczypiorski. Uczynimy wszystko, aby ich uwolnić. Łączymy się z nimi myślami. Zwracamy się do wszystkich o odwagę i wytrwałość”.

Piotr nie wiedział co ma robić. Musiał na razie pozbyć się kamery. Nie znane były rygory stanu wojennego. Mogli w każdej chwili go zatrzymać, odebrać kamerę i wszcząć dochodzenie. W razie czego wylegitymuje się legitymacją telewizji, wojskowi nie wiedzą jakie kamery ma telewizja. Pojechał na Woronicza. Przy bramie stali uzbrojeni żołnierze. Szlaban zamknięty. Wysiadł i podszedł. Młody żołnierz go zatrzymał.

    -   Nie ma wjazdu. To jest instytucja zmilitaryzowana. Tylko za przepustkami.

    -    Jestem pracownikiem telewizji.

    -    Legitymację...

Podał legitymacje.  Ten zabrał i poszedł do portierni. Po kilku minutach wrócił.

-   Niema na liście. Zakaz wejścia. Odjechać natychmiast.

 

 

  Pozostawał powrót do domu. Bał się tego. Był pewien, że bezpieka już dawno go rozpracowała i jeśli innych aresztują to jego...Ale co mógł innego zrobić? Najpierw musi zadzwonić do domu, do Mai. Stanął przy budce telefonicznej. Cisza, automat nieczynny. Próbował jeszcze trzy razy z innych. Cholerne, zawsze  nieczynne automaty. Podjechał pod dom i wjechał do garażu. Miał tam skrzynię z różnymi częściami samochodowymi, oponami. Schował pod nimi kamerę. Marna skrytka. Martwił się jak dotrzeć do sprzętu schowanego w bloku technicznym. Miał jeszcze kilka czystych kaset. Kończyły się akumulatory, a tam była ładowarka, statywy, mikrofony. Musi się porozumieć z Arturem.

 Wszedł jakby się skradał, słychać było nastawiony telewizor. Poznał, przemawiał Jaruzelski. Maja siedziała przed telewizorem. Chyba go nie usłyszała. W samochodzie nie usłyszeli do końca. Teraz słuchał. Czekał czy będą konkrety o ograniczeniach. Nic. Będą dekrety i komisarze zamiast administracji, będzie godzina policyjna. Skończył. Maja wolno wstała, podeszła do telewizora ale nie zgasiła. Odwróciła się i zimno spojrzała, nie przestraszyła się, nie zdziwiła. Zmrużone oczy. Cedzony tekst.

 

    -   Doigraliście się, to było jedyne wyjście. Teraz rozumiem. Nic nie powiedzieli, że to stan wojenny. Byli tu po ciebie. Bardzo miło mieć męża kryminalistę.

    -   Byli? Kto był? – nie odpowiedziała.

 

Przeszła obok do kuchni. Nastawiła expres. Bez słowa. Poszedł do swojego pokoju. Na biurku przy komputerze jakoś inaczej poukładane papiery, nie domknięta szuflada, dwie kartki na ziemi. Maja z kawą stanęła w drzwiach.

    -   Tak tu też byli. Przeglądali twoje papiery. To bardzo miłe jak cię budzą w środku nocy waleniem do drzwi i pytają gdzie mąż. A ja czuję się winna, że nie wiem. Tak to miłe mieć męża kryminalistę.

    -   Maja opanuj się. Dziś w nocy aresztowali prof. Szaniawskiego, Szczypiorskiego, Bartoszewskiego i pewnie tysiące innych. To też kryminaliści?

    -   Na pewno był jakiś powód, tak bez przyczyny w normalnym państwie się nie aresztuje.

    -   W normalnym państwie. Właśnie, nie widzisz co się stało? Słuchałaś Jaruzelskiego, zarzekał się, że to nie „pucz wojskowy”. A co? Jechałem przez Warszawę. Czołgi, transportery pełne wojska, cała armia na kołach i gąsienicach. Otwórz oczy.

    -   A co miał czekać aż poleje się krew, moja, moich kolegów, twoja, nie twoja nie, bo ty w swojej głupocie im uwierzyłeś.

 

Do Piotra dopiero teraz docierało co się stało. Stan wojenny, czyli co? Wojna. Wojna kogo z kim? Solidarności i całej opozycji, już dziś 10 milionów, z tymi którzy mieli i mają władzę. Władzę cały czas tak silną, że potrafiła perfekcyjnie zniewolić cały kraj w ciągu kilku godzin. Jeszcze nie wiedział co to oznacza, jakie restrykcje nałożono. Wiedział o aresztowaniach, o wyłączonych telefonach, o telewizji ze spikerami w mundurach i nadawanym pokrętnym przemówieniem Jaruzelskiego. Nie wiedział o godzinie policyjnej, o zdelegalizowaniu Solidarności, o pozwoleniu na użycie siły w razie strajków. Nie wiedział, nic nie wiedział jak zachowa się Maja, czy w genach ma ojcowski instynkt komunistycznego prokuratora, szukania winnych i donoszenia.

    -   Teraz dopiero może polać się krew. Maja, może wyjdź na ulice, zobacz karabiny, czołgi, tysiące żołnierzy. Tu dziś siłą się tłumi zryw wolności. Powiedz mi tylko jedno, czy mogę tu spokojnie zostać, spokojnie spać? Czy może ich zawiadomisz?

    -   ...  – milczała.

    -   Pokrętne sumienie nie pozwala ci odpowiedzieć?

    -   ... bez słowa wyszła do kuchni.

    -   Jasne, to chyba oznacza, że pora się rozstać.

 

Spakował torbę i bez pożegnania wyszedł. W garażu wygrzebał kamerę i schował do bagażnika. Zastanawiał się gdzie ma pojechać. Do głowy przychodził mu jedynie Marek. Nie najlepszy wybór, ale jak na razie jedyny. Na Powiślu było w miarę spokojnie. Z daleka na Wisłostradzie widział jadące wojskowe kolumny. Niemal na każdym skrzyżowaniu stały patrole i ustawiały koksowniki. Jak Górnośląską jechał w górę wojska było coraz więcej. Sejm był otoczony. Przy wjeździe na Jazdów zatrzymali go. Podszedł oficer.

    -   Poproszę dokumenty.  – Piotr pokazał dowód osobisty.  –Pan tu nie mieszka, do kogo Pan jedzie?

    -   Umówiłem się na spacer.

    -   Czy Pan wie, że wprowadzono rygory stanu wojennego?

    -   ...Wiem...ale o ile wiem spacerów nie zakazano.

    -   Próbujecie dowcipkować? Nie radzę. Z kim się umówiliście?

    -   Ze znajomym.

    -   Nazwisko. Adres.

    -   Szczepański. Jazdów 7.

    -   To te baraki?

    -   Domki Fińskie.

    -    Otwórzcie bagażnik. – Piotr zamarł, ale udając spokój otworzył bagażnik.

    -   Co tu macie?

    -   Rzeczy osobiste  - otworzył torbę i pokazał koszulę, ręcznik...

    -   Dobra, możecie jechać. Pamiętajcie o godzinie policyjnej.

 

Długo pukał. Drzwi były zamknięte. Cisza. Wreszcie podszedł do okna, przysłonił ręką szybę

 Marek  siedział w fotelu i się w niego gapił. Zastukał. Powoli wstał i poszedł do przedpokoju.

 Otworzył, rozejrzał się.

    -    Myślałem, że to znowu ci w feldgrau. Nienawidzę jak mnie nachodzą.

Marnie wyglądał. Piotr długo mu się przyglądał nim wszedł. Nie był pijany. Pewnie na kacu ze skłonnością do jakiś zamierzchłych skojarzeń, wspomnień. Otrzepał ze śniegu buty i wszedł potrącając go.

    -   Wpuścisz mnie? To inny kolor munduru. Wróciłeś do lat czterdziestych.

    -   To, to samo. Odcienie zieleni tak piękne w przyrodzie, sprofanowane mundurami. Słabi, zawsze okazują w strachu siłę ubierając ją w zielone mundury.

    -   Z kogo to cytat?

    -   Przestałem cytować, sam tworzę cytaty.

    -   Marek wiesz co się stało?

    -   Oglądałem ten zielony generalski mundur. Nad sercem pełna gama kolorowych beretek, odznaczenia za zasługi. A jakie zasługi ma wojskowy?

    -   Lapidarnie?... dowodzić w zabijaniu, w imię obrony i ...ataku. Likwidować przeciwnika...

    -   Teraz pewnie dostanie te najwyższe, za mord na abstrakcji, na wolności. Za zniewolenie własnego narodu.

    -   Marek, usiądźmy, uspokój się. Znam ten twój kacowy stan...gonitwy myśli...

    -   Oglądałem, ale i słuchałem tej pokrętnej logiki uzasadniającej...pucz wojskowy... odżegnał się od tego. Ale co widzimy na ulicy...byłem, poszedłem do sklepu, wprowadził zakaz sprzedaży wódki. Co zobaczyłem?...w grudniu najmodniejszym kolorem stała się sraczkowata zieleń. W pojazdach również... i modne gąsienice zamiast opon. Zamiast parasoli karabiny...a w tym twoim telewizorze też moda na zieleń mundurów... jak dziwnie, że tak dobrze dopasowanych, w jedną noc?

    -   Usiądź, musiałem uciekać z domu. Chcę tu u ciebie przeczekać.

    -    Maja nareszcie cię wywaliła?

    -   Nie było mnie w nocy...

   -   Znów na ksiutach...?

    -   Nie było mnie, o szóstej ją obudzili. Szukali mnie. Ty jeszcze nic nie wiesz, pozamykali Bartoszewskiego, Szczypiorskiego, Szaniawskiego... uczestników Kongresu Kultury... i pewnie tysiące innych.

    -   Typowa metoda, spacyfikować myśl buntu a uspokoją się jego szeregi.

    -   Marek, mogę tu zostać? W domu by mnie dorwali. Maja by na mnie doniosła.

    -   Ale co będziemy pić?

    -   Nie myślisz na co cię narażam, mogą mnie tu szukać. I zgarnąć razem ze mną?

    -   Cóż, takie życie w stanie wojennym.

 

Piotr poszedł do samochodu. Dopiero teraz zauważył jak głęboki jest śnieg i jak biały. Od głównej uliczki pod dom Marka biegły wydeptane ślady podkutych butów. Na drodze tylko ślady jego samochodu. Jazdów spał a było już popołudnie, robiło się ciemno. Tylko gdzieś z dalszych domków krzyki i chichoty dzieci i ujadanie psa. Zabrał obie torby. Pomyślał, że trzeba odśnieżyć, przynajmniej ścieżkę pod dom. W przedpokoju zdjął kompletnie przemoczone buty. Z torby wyjął grube skarpetki i butelkę Whisky. Marek siedział w tym samym miejscu, Było ciemno. Nie widział czy śpi. Zapalił światło. Marek na widok butelki ochoczo się poderwał i poszedł po szklanki. W milczeniu wypili pierwszy łyk. Piotr dopiero teraz sobie uświadomił jaki jest głodny. Nie jadł nic od wczoraj.

    -   Jak cię znam, nie masz nic do jedzenia.

    -   Chyba cię zdziwię. Mam krewetki. Zatkało? To jak z surrealistycznego snu. W sklepach pustki, już nawet brakuje musztardy. Byłem na Starówce. Idę twoim tropem. Wchodzę do sklepu rybnego. Pustka. Dwie brzydkie baby w poplamionych białych fartuchach. Smród. Nie wiem co? Intuicja? Podszept anioła? Otworzyłem zamrażarkę. Wspaniała wielka ryba. Pytam co to za ryba. Odpowiadają chórem. Ryba morska. Musiały spojrzeć w specyfikację dostawy – Tasergal. Grzebię dalej, jakieś dziwne prostokątne różowe bloki lodu. A to co? Odpowiadają, że jakieś robaki morskie. Sam chwyciłem specyfikację – Krewetki. Blok był tak oszroniony, że nie było widać. I rybę i trzy bloki ledwie przytaszczyłem do domu. Chodź pokaże ci. To wszystko za grosze. Jak płaciłem baby chichotały i patrzyły jak na świra.

 

Oszroniony blok wstawił pod kran. Ukazały się piękne, nie long size, ale spore krewetki.

    -   Nim to rozmrozimy umrę z głodu. Muszę skoczyć po coś do sklepu.

    -   Po co, po ocet? Dam ci kawałek mojego chleba. A to w mikrofali rozmrozi się w 5 minut. A w krewetkach jestem dobry. Czosnek, ginger, oliwa.

 

Marek nalał. Piotr rozkoszował się pajdą pysznego, przez Marka pieczonego chleba. Chwila ciszy, ale tylko chwila. Po drugim łyku Marek zaczął nawijać

.

    -   Czy to fatum historii, że tego generała postawiła dziś tu. Ma przed setkami lat nadany rodzinie herb. Ślepo wron. Chodzi jak ślepiec w ciemnych okularach. A dziś w nocy powołał WRON. Wojskową Radę Ocalenia Narodowego. Przypadek?

    -   Wierzysz w determinizm? Pyszny ten twój chleb. Pomyślmy co dalej robić.

    -    Usmażyć krewetki.

 

Nie wiedział, że Marek jest tak dobrym kucharzem. Do woka nalał oliwy. Obrał czosnek i niemal całe ząbki wrzucił na gorącą oliwę. Błyskawicznie posiekał imbir, odcedził krewetki i położył do osuszenia na czystej ścierce. Oliwa już parskała. Wyłowił podsmażony czosnek i wrzucił krewetki. Ręce działały nadzwyczaj sprawnie, ale wyraźnie myśli biegały wokół dzisiejszych wydarzeń.

    -   Zawsze się zastanawiałem dlaczego szare raki, szare krewetki robią się tak pięknie czerwone w garnku.

    -   Pewnie z gorąca... a może ze wstydu, że dały się złapać.

    -   Wstydu. Tak, teraz już niema wstydu. Generał dziś nie sczerwieniał ze wstydu. A nie zastosował się do sugestii Marksa, swojego i ich sztandarowego ideologa. A ten pisał : „...wolność polega na tym, żeby państwo z organu stojącego ponad społeczeństwem przekształcić w organ całkowicie temu społeczeństwu podporządkowany...”. Zadziałał odwrotnie.

    -   Marku, ślina mi cieknie, nie jestem w stanie myśleć. Szykuje się uczta, brakuje tylko białego wina.

    -   Pomachaj tu tą kopystką, a ja skoczę do sąsiadów, zawsze mnie ratują. Zadziwiłem ich moimi krewetkami.

 

Uczta była wyśmienita. Piotr to uwielbiał, a od powrotu z Włoch tego smaku nie czul. Obieranie palcami krewetek, maczanie chleba w sosie, kosztowanie schłodzonego mrozem wina było tak absorbujące, ze obaj milczeli.

    -   Wiesz Marek, to abstrakcja, chyba dalszy ciąg twego surrealistycznego snu z zakupu krewetek. Przez chwilę zapomniałem co dziś się wydarzyło. To trochę jak bal na Titaniku. Obok wojsko, czołgi, pełna polska zima, ludzie wysyłani do więzień, a my krewetki i w ładnych kieliszkach wino.

    -   Brakuje cytryny, by umaczać w niej palce.

    -   Jesteś niesamowity...dziękuję.

 

Chwilę posiedzieli. Piotr pomógł zebrać talerze. Mimo, że marzył o spaniu, postanowił pójść pod Sejm i zobaczyć jak to wygląda. Marek nie chciał iść. Znowu się rozgadał o zieleni mundurów, profanacji tej zieleni która jest kolorem odradzającego się życia a nie karabinów i śmierci. Piotr jednak go namówił i wyszli. Zabrał w torbie kamerę. Było już ciemno, śnieg skrzypiał. Światła ulicznych latarni, ukryte w bezlistnych gałęziach, rzucały poplątane cienie na skrzący śnieg. Przed mijanym domkiem stała oświetlona barwna choinka. Ciepłe światło zasłoniętych okien, poszczekiwanie psów, gdzieś w oddali krzyki dzieci, pełna szczęśliwa wieś. Doszli do głównej uliczki. Już było tu jaśniej. I nagle w ten pozorny spokój, bo wiadomo, że za każdą firanką w przerażonych niepewnościach wszyscy słuchali dziś radia, oglądali telewizję, wpada rozpędzony radiowóz migając chorymi niebieskimi światłami i bucząc syreną. Od razu ich zastopowało. Czekali co się wydarzy. I nic. Gwałtownie hamując na śliskim, zarzucany jak w tańcu stanął.  I nic. Nikt nie wysiadł. Światła zgasły. Przeczekali 5 minut i wyszli przed wjazd na Jazdów, na Górnośląską. Po lewej na chodniku stał żarzący się koksownik z grupką żołnierzy. W stronę Sejmu było kilkanaście takich stanowisk wokół żarzących się węgli i stały wozy opancerzone i coś, chyba czołg. Piotr zdjął rękawiczki i włączył kamerę. Już przedtem sprawdził, że była niesłychanie czuła i takie „mroczne” zdjęcia znakomicie eksponowała. Stali sami szeregowi żołnierze dlatego Piotr zdecydował się podejść.

    -   Zimno, czy można ogrzać ręce?  - cisza, ale się rozstąpili. Kamera pracowała. – Marek chodź, ogrzejemy się. Dlaczego Panowie tu stoją? – cisza  -  w taką mroźną grudniową noc, chce się wam tak?  -  cisza, aż odezwał się jeden, ten najniższy.

    -   Rozkaz... i rozkazali nie rozmawiać.

 

Młode chłopaki pachnące jeszcze wsią. Czy byli w stanie cokolwiek zrozumieć co tu robią, do czego ich użyli. Czy jak dostaną rozkaz, będą strzelać? Czy tak właśnie jest w wojsku? Rozkaz – święta rzecz. Niema refleksji? Poszli dalej w stronę Sejmu. Tu już przy koksownikach stały wyższe szarże. Piotr marzył by zrobić ujęcie przez żarzący się węgiel z wojskowymi, na trzepoczącą na wietrze polską flagę na gmachu sejmu. Nie odważył się jednak. Musiałby wyjąc kamerę by ustawić kadr. Podszedł jednak i spytał.

    -   Przepraszam, od której obowiązuje godzina policyjna?

    -   Milicyjna. Od 19-tej.

    -   Wcześnie, musimy się zwijać. A was też obowiązuje?

    -   ...milczenie.

 

Minęli warczący czołg, wóz pancerny i poszli do domu. Piotr raz jeszcze się obrócił. Biel śniegu rozświetlona latarniami, ciemne postacie i monstrualne pojazdy tworzyły czarno biały, niemal nieruchomy sztych. Jedynym kolorem były żarzące na czerwono koksowniki. Dużo później się okazało, że było to piękne ujęcie. W domu siedli bez słowa. Nalali do szklanek i w milczeniu sączyli. Piotr był wykończony. Jakby ten dzień trwał już wieki. Mimo wczesnej pory musiał się położyć. Poprosił Marka o koc. Ten mu dał całą pościel. Pościelili kanapę. Nie mógł  zasnąć. Wracały obrazy z całego dnia. Wracała wściekłość i przerażenie. Znowu uwierzył w znalezienie wolności i znów dostał w łeb. Czy już zawsze ma żyć na uboczu w nic się nie angażując? Nawet z Mają się rozpadło i teraz nawet nie ma gdzie mieszkać. Właśnie to jest poważny problem na dziś, na jutro. Przecież tu nie może u Marka zostać. Telefony nie działają. Nie może narażać rodziców. Poza tym, tam by go od razu złapali, a tego Mamie nie zrobi. Co z kamerą? Za chwile przestanie działać, bo kończą się akumulatory. Konieczny kontakt z Arturem Stecem jeśli go nie zamknęli. I czy tą wojnę warto dokumentować? Dla kogo? Gdzie to pokazać? Wreszcie zasnął.

Obudził się, było ciemno. W pierwszej chwili nie wiedział gdzie jest, w panice szukał kontaktu by zapalić światło. Wreszcie znalazł. Była szósta rano. Przypomniał sobie cały poprzedni dzień. Odsunął ponure myśli. Na razie pilniejsze było znalezienie łazienki. Gdy to mu się udało, po omacku dotarł do kuchni i zrobił sobie kawę. Zajrzał do pokoju. Ze zdziwieniem spostrzegł niemal pełną butelkę Whisky. Marek chyba jeszcze spał. Zajrzał przed drzwi w poszukiwaniu mleka, stała pusta butelka. Roznoszących mleko też chyba obowiązywała godzina policyjna. O ósmej już było jasno. Udawało mu się dalej nie myśleć o wczorajszych wydarzeniach i ich konsekwencji. Wymyślał zadania na bieżącą chwilę, zetrzeć podłogę w kuchni, pościelić, złożyć pościel, ogolić się, spakować torbę. Gdy pojawił się Marek udawał spokój. Namówił go na odśnieżenie podejścia do domu. Jeszcze zaspany odburknął.

    -   Jak ci to ma pomóc... tam pod daszkiem jest szufla. Potem przyjdą chłopcy i to zrobią.

    -   Jacy chłopcy? ZOMO-wcy  - z zaspanym spokojem odpowiedział.

    -   Chłopcy z sąsiedztwa, jakoś dziwnie mnie lubią.  – popatrzył na pustą butelkę – co nawet mleko zabrali? Telefony, rozumiem, ale mleko?

 

W ciągu tego dnia Piotr nagle zobaczył zupełnie innego Marka. Przez lata tworzył sobie jego obraz ze strzępków rozmów, towarzyskich spotkań, z plotek. Nie widział go, widział kieliszek w jego ręce, pustą butelkę. Słuchał cytatów, nie znał jego myśli. Uważał go za zapijaczonego erudytę, który nie jest w stanie porozumieć się z innymi, samolubnie traci czas na czytanie, nie potrafiąc innym czegoś z siebie dać. Gdzieś widział w nim siebie i to go przerażało i jednocześnie przyciągało.

Poszli na spacer. Marek znał tu wszystkich. O tej porze, w ten dziwny dzień uliczki Jazdowa były pełne dzieci. Niemal wszystkie podbiegały do Marka przywitać się. Namawiały by poszedł z nimi na sanki na Agrykolę. Mówiły mu po imieniu. Dla dzieciaków ten dzień był frajdą. Zamknięto szkoły, odwołano lekcje. Z domu przed którym stała choinka wyszła, w narzuconym poncho młoda kobieta.

    -   Marku, możesz wpaść na chwilę?

    -   Część Marta, jestem z przyjacielem, idziemy na sanki z dzieciakami.

    -   Marek, chodźcie tu.

 

Marta była ładną wysoką blondynką. Była zdenerwowana. Już na progu zaczęła opowiadać o niedzielnym poranku. Jeszcze było ciemno jak ich obudziło walenie do drzwi. Andrzej, mąż, wpuścił trzech, jeden mundurowy, dwóch cywili. Dzieci wybiegły z pokoju. Mieli trzech synów, dwóch nastolatków i Krzysztofa studenta 4-tego roku polonistyki. Przyszli po Krzysztofa. Był bardzo zaangażowany w tworzenie i działania NZS, Marta goniła myśli, bez przecinków i kropek gadała. Zawalał studia, jeździł po Polsce, namawiał, organizował.. Bała się tego i martwiła, że wywalą go z uczelni. Nie dał sobie tego wyperswadować. Uciekał z domu, a jak był ciągle dzwonił i się wściekał. Oblał dwa zaliczenia. Markowi udało się przerwać ten monolog.   -  Marta, spokojnie. On jest zdolny, przychodził do mnie po nocy i przerabialiśmy razem cały program. To, że go oblali to zemsta za jego zaangażowanie. To znana metoda tych skorumpowanych. Zapewniam Cię, skończy te studia z wyróżnieniem. Marta się wściekła.

-   Skończy, co? Skończy w więzieniu? Na tajnych kursach, korespondencyjnie? A do tego Jacek i Piotr są w niego zapatrzeni i w szkole też organizują samorząd.  

Piotr nieudolnie chciał ją pocieszyć.

    -   Czy Pani nie widzi, że to wspaniałe. Chcą walczyć o swoją wolność. Młodzi chłopcy, widzą w czym żyją i mają tego dość. Myśmy się za długo z tym zgadzali Teraz...

    -   Pieprzcie się, mnie odebrali syna, a wy o ideologii. Spakowałam mu torbę, ciepłe rzeczy...nie włożyłam skarpetek...nic słodkiego...a tak uwielbia...nic nie wiem, gdzie jest, co z nim robią. Była na granicy łez, Marek przytulił ją, rozpłakała się.

 

 Milczeli, nie wiedzieli co powiedzieć. Marek cicho, niemal szeptem zaczął mówić.  -   Marta, to tylko na chwilę, nie zrobią nic złego, boja się, chcą się wykazać działaniem przed Rosją by nie wkroczyły tu wojska z „bratnią pomocą”... Marta go odepchnęła...

 

    -   Pies jak się boi to gryzie... – włączył się Piotr.  -  Byłem wczoraj rano przed Teatrem Dramatycznym jak zerwali Kongres Kultury. Zamknęli Bartoszewskiego, Jedlickiego, Szaniawskiego...autorytety, nie mogą im nic zrobić, Krzysztof będzie w dobrym towarzystwie...

    -   Co Pan wie, co oni mogą...Andrzej poszedł dziś do Mostowskich dowiedzieć się gdzie go zabrali... – Piotr jej przerwał.

    -   Byłem w kościele na placu Grzybowskim, tam się dowiedziałem, że u świętego Marcina na Piwnej organizują punkt informacyjny. Kogo i gdzie zabrali. Organizują paczki, listy, wszelkie dane kontaktowe. – Marta otarła oczy...

    -   Na Piwnej? Tam bywa ksiądz Tadeusz. Muszę tam iść. Marek, zajmiesz się chłopakami?

    -   Pewnie, obiecali odśnieżyć mi ulicę. Zagonię ich do pracy.

    -   W lodówce mają naleśniki i pomidorową. Muszę zrobić paczkę... – już biegła do pokoju chłopców...- gdzie on ma skarpetki, gdzie ma polar, skarpetki...

 

 Chodnik przed częścią domków był odśnieżony. Kilku chłopaków podbiegło do Marka   -   Lepimy bałwana, ale za duży mróz, chodź zobacz.  -  zabrali go do ogródka za domkiem. Efekt był marny, śnieg się nie lepił. Ale mieli już koncepcje. Chcieli mu włożyć ciemne okulary i namalować mundur z baretkami. Z domu wyszedł wysoki brunet.

 

    -   Marek wybij im to z głowy, mogą być z tego kłopoty.

    -  Nie martw się, za duży mróz na bałwany, a do odwilży wszystko minie.

    -  Optymista, wpadnij wieczorem. Mam nowe wiadomości i chyba jeszcze dwa piwa.

 

Poszli dalej. Ten wóz milicyjny który wczoraj z jazgotem podjechał, stał w tym samym miejscu blokując komuś wjazd do garażu. Miał chyba działać jak „strach na wróble”. Po lewej minęli uliczkę prowadzącą do Agrykoli. Marek z uśmiechem zażenowania powiedział.

    -   Obiecałem im przyjść na sanki.

    -   Marek, ty znasz tu wszystkich, ci chłopcy, te dzieciaki cię uwielbiają.

    -   Chyba mnie lubią. Od lat jestem na Jazdowie „głównym” i jedynym nauczycielem - korypetytorem. Lubię to, te dzieciaki też mnie uczą. A rodzice są zachwyceni. Udało mi się dwie zbłąkane dusze ocalić od narkomanii. Idziesz ze mną?

    -   Nie przejdę się dalej, to zadziwiające jaki tu w środku miasta w „stanie wojny” spokój.

 

Śnieg był wysoki. Uliczki nie odśnieżone, tylko w niektórych nieliczne ślady samochodów. Przed ostatnim domem, okutana w szale, w kożuchu z wielką szuflą starająca się oczyścić podjazd Barbara. Znali się od wielu lat. Wspólne programy kabaretowe, wspaniała aktorka. Nie zauważyła go zaciekle szuflując

.

    -   Basiu, pomóc ci? – powoli, bardzo powoli odwróciła się, zagrała zdziwioną.

    -   Czyż Pan Bóg mi zesłał dżentelmena by mi pomógł? Raptem trzy metry a mam już dość a zostało, ho, ho, dwa razy tyle. Witaj Piotrze, co cię tu przyniosło?

    -   Masz drugą szuflę?  Koczuję u Marka. Znasz?

    -   Wszyscy tu go znają. Mnie chyba nie darzy sympatią, może jestem za głupia. Masz moją szuflę. Przyniosę drugą.

 

Śnieg był lekki, przesypywał się z szufli. Łatwiej było odgarniać, niż przerzucać. Gdy wróciła odgarnął już kilka metrów. Razem poszło szybciej.

    -   Świetnie wyglądasz w tym kożuchu. Odgarniamy, bo gdzie się wybierasz? Spektakle odwołano.

    -   To idiotyczne, akurat teraz. W piątek już przenieśliśmy niemal wszystko do mieszkania Franka, na powiśle, niedaleko was, lubię to mieszkanie i już miałam dość straszenia, że mnie stąd wyrzucą.

    -   Straszą od kilkunastu lat.

    -  Nie lubię jak mnie straszą. Wszystko jedno. Wyniosłam wszystko. Zostało tylko łóżko z pościelą, kilka garnków, ekspres. Ten któremu odstąpiliśmy dom, lekarz , jest za granicą. W tym „wojennym” zamieszaniu nie wiadomo kiedy wróci. Nie chcę zostawiać pustego domu. Byli już blisko wyjazdu na ulicę, która też była zaśnieżona, ale śnieg był tak sypki, że chyba dałoby się przejechać.

 

    -    Nie możesz tu zostać?

    -   Boje się...i nie mam żadnej kiecki, butów...nic, wszystko wywiozłam. Może znasz kogoś kto               by przypilnował domu.

    -   Myślę... może ja?

    -  Co? Ty, a co na to Maja? Zabije mnie i posądzi o różne bezeceństwa.

    -  Z Mają, chyba skończone...nie chcę o tym mówić.

    -  Piotrze... nie wiem co powiedzieć... ale to chyba najwyższa pora.

    -    Zostawmy to. Jeśli miał bym tu zostać, musiała byś mi wszystko pokazać...

 

Pokoje były puste, okna bez zasłon. W kuchni blat, kuchenka, zlewozmywak i jedno krzesło. W pokoju po lewej z korytarza wąskie łóżko przykryte paczłorkiem i zdezelowany fotel. Pokazała mu gdzie jest zawór gazu, zawór wody, jak działa elektryczność i telefon.

    -   Piotrze, nie możesz tu normalnie żyć. Lodówka nie zaopatrzona, bzdura, niema lodówki. Tu masz czajnik i ekspres a tu dwa stare garnki. Jest trochę herbaty i kawy. Tu sól i cukier. Nie wiem jak sobie tu dasz radę.

    -   Poczułem się jak na stancji w czasach studenckich. Zmykaj, dam sobie radę.

 

 Jak się spodziewał udało jej się przejechać zaśnieżoną uliczkę w tumanie śniegu. Stał przed          domem z kluczami i zastanawiał się co dalej. Zawsze marzył by tu mieszkać w tej oazie parkowej w środku miasta. Trudno to wprawdzie nazwać zamieszkaniem, raczej ukrywaniem się, ucieczką.

  Gdy pokazał Markowi klucze i powiedział od kogo je dostał, Marek zarechotał.

 

    -   Zbierała się z przeprowadzką od miesięcy i musiała to wykonać akurat teraz. W konwoju wozów pancernych. Ten lekarz, fajny facet, świetny chirurg, któremu to odsprzedała, męczył ja od dawna. Teraz wyjechał i nie wiadomo czy wróci. Cała Ona.

    -   Nadmieniła, że „nie darzysz jej sympatią”.

    -  Kłóciła się z sąsiadami których lubię. Ma wszystkie złe cechy aktorów, których to cech nie lubię, wyolbrzymione ego i ekshibicjonizm psychiczny. U niej się ujawnił ten, nazwijmy to fizyczny. Biegała nago po mieszkaniu bez zasłon w oknach. Ci jej sąsiedzi mają dwóch nastolatków. Co oczywiste chłopaki siedziały za żywopłotem wytrzeszczając gały na gwiazdę. Wiedziała o tym i myślę, że jej się to podobało. Rodzice prosili by tego nie robiła. A ona z furią wrzeszczała by wychowali synów, lub postawili wysoki mur, bo ona we własnym domu będzie robiła to co zechce. Z chłopakami miałem długie rozmowy, razem z tego śmialiśmy się jak opisywali jak wygląda.

    -   Ja ją lubię i pomagając sobie, bo na-razie nie mam gdzie mieszkać, pomagam jej. Dobry układ.

    -   Przecież możesz tu u mnie zostać.

    -   Gość powyżej dwóch dni jest na odstrzał. Dwóch tak różnych dorosłych facetów jak my, w tych kilku ścianach... niemożliwe. Skąd wiesz jak długo to potrwa. A ja na pewno nie wrócę do Maji i nie wrócę do telewizji.

    -   Zgłupiałeś. Co zamierzasz robić?

    -   Wiesz, to przedziwne. Ale akurat dziś, przy tym wojsku i czołgach, poczułem się wolny. Sam decyduję i wybieram.

 

Zrobił się wieczór. I Marek i Piotr nic nie jedli. Marek zabrał się za kolację, Piotr się wzbraniał, ale słabo. Umierał z głodu.

Rano wybrał się z kamerą pod pachą, naturalnie w torbie, na MDM. Chciał się spotkać z Krysią, koleżanka z redakcji. Krysia była reżyserem. Jej dokumentalne filmy, dzięki sprytnym rozgrywką z cenzurą, ukazywały patologie systemu. Ufali sobie. Dopiero teraz idąc pieszo, zobaczył jak wojskiem jest obsadzona Warszawa. Każde skrzyżowanie, każda ambasada, krążące samochody, maszerujące patrole. Na razie nikt go nie zatrzymywał. Wszedł na trzecie piętro. Zadzwonił. Cisza. Jeszcze raz. Zastukał „szyfrem”, dwa długie, trzy krótkie. Drzwi się uchyliły.

    -   Wszelki duch...prędzej bym się spodziewała, nie wiem kogo...Breżniewa...

    -   Przesadzasz, bywałem tu u Ciebie...

    -   Znudzony towarzystwem , na dwóch spotkaniach redakcyjnych.

    -   Nie wiem co robić. Ty wiesz?

    -   Miałam w niedzielę mieć montaż. Odprawili mnie. „państwa instytucja jest zmilitaryzowana”. Wpuszczali tylko tych z listy. Wiadomo kogo.

    -   Mnie nie wiadomo.

    -   Bo żyłeś obok. Byle nie dotknąć. Diwy na wybiegu i szarpidruty.

    -   Dziękuję.

    -   Przepraszam, przesadzam, ale dokładnie wiedziałam „Kto jest Kto”, włącznie z twoją Mają.

    -   O niej akurat wiedziałem.

    -   I co, mogłeś tak żyć?

    -   Była wspaniała w innych... działaniach...

    -   Była?

    -   Zostawmy to, na-razie musiałem się wyprowadzić. Była gotowa na mnie donieść, szukali mnie.

    -   Pinda, suka. Nienawidziliśmy jej. Egzystowała tylko dzięki tobie.

    -   Krysiu, przyniosłem tu  - wziął torbę i otworzył   -  kamerę. Od dawna kręcę to co się uda, nazywam to, budzenie się nadziei.

    -   ...Niesamowite, takich nawet nie ma telewizja. Skąd masz tą kamerę? I co kręciłeś?

    -   O kamerę lepiej się nie pytaj, mam ją z Włoch. A co kręciłem?... Rozmowy, sklepy, ulicę, rejestracje Solidarności, sprawę Narożniaka, nie pamiętam, Bydgoszcz....

    -   Jak uaktywniłeś się w zakładaniu solidarności, z tym zebraniem w Kaprysie, patrzyliśmy na to z...nie wiem jak to nazwać...nieufnością, niewiarą, a teraz widzę...

    -   Wiesz, kiedy kręciłem ten śmieszny pokaz siły na rondzie, pamiętasz ten rajd samochodów przez Warszawę i jak z kamerą uciekałem milicji, to wierzyłem, że to kręcenie ma sens, teraz jak widzę te czołgi, jak w jedną noc zdławili tą dopiero tlącą się nadzieję... nie wiem, kręcę dalej, wczoraj np. pod Sejmem...ale już tak z rozpędu. Czy to ma sens?

    -   ...Piotr... to na pewno ma sens. Wchodzę w to.

    -   Niby jako kto? Nie jesteś operatorem.

    -   ...Jako pomoc, wywiadowca dostarczający informacji. Czy mogę zobaczyć co nakręciłeś?

    -    Nie. Krysiu przepraszam, ale już nikomu nie wierzę. Nie mogę stracić tej kamery. Za dużo ludzi w jej zdobyciu pomogło. Nie tylko o to chodzi...

    -   Dobra, dobra nie mów dalej. Masz rację. Teraz chyba będzie trudniej.

    -   Cały sprzęt jest schowany i nie mogę do niego dotrzeć. Kończą mi się akumulatory, taśmy. Przyszedłem tu, by jeszcze na tej końcówce nagrać ten pokaz siły. Tu na MDM-ie to widać.

    -   Wczoraj pół nocy gapiłam się w okno. Nikt nie wymyśliłby takiej scenografii.

     -     Dlatego mamy generała.

 

Wyjrzał, dominowała zieleń mundurów, przemykających się cywilów zaledwie garstka. Tramwaje kursowały dziwnie nie pasując do zieleni czołgów, opancerzonych samochodów. Włączył na chwilę kamerę gdy podjechała zielona ciężarówka z której wyskoczyli żołnierze. Nastąpiła zmiana na posterunkach.

Odłożył kamerę. Krysia gryzła jakiś suchar. Rano kawa i nic. Wgapił się w ten suchar. Odłożyła jeszcze niemal cały, lekko nadgryziony.

-   Może byś coś zjadł ? Jajka na szynce?

Odmówił ale tak słabo, że bez słowa poszła do kuchni. Katastrofa z zaopatrzeniem, kartki, nie pozwalały na takie gesty gościnności i wyjadanie zapasów Krysi. Ta go jednak uspokoiła.

-   Zaopatruje mnie moja rodzina. Mieszkają na wsi, tam jest lepiej... o! to też może być moja pomoc  - mogę Cię żywić. Pewnie nawet nie masz kartek?

Faktycznie nie miał, zostawił w domu Mai. Jajka były wspaniałe. Zrobiło się późno. Zbliżała się godzina policyjna. W popłochu pożegnał się, spakował kamerę i ruszył do domu na Jazdów. Na skrzyżowaniu Ujazdowskich  przy koksowniku stała rozbawiona grupa w mundurach. Poczuł zagrożenie, wyglądali na podpitych. Bał się, mniej o siebie, bardziej o kamerę. Nie mógł ich wyminąć. Już z daleka usłyszał jak się naradzają nad zatrzymaniem. Zagrodzili mu drogę. Ten najgłośniejszy krzyknął.

    -   Gdzie się włóczysz po godzinie policyjnej. - Najwyższy szarżą stanął przed nim.

    -   Kaj ty mi sam sznupiesz po ćmoku?  ...- Piotr rozpoznał śląską gwarę i jedyne co mu przyszło do głowy jak się ratować, to jej użyć. Nerwowo grzebał w pamięci.

    -   Coś je niy rychtyg, jo mieć wątły. Ćmi się jeno.   -   ten krzykacz wrzasnął.

    -   Gadaj po ludzku a lepiej się zamknij. - ten sierżant go odsunął.

    -   Trzim pysk  - i do Piotra  -  twój zegarek wancki ciśnie.

    -   Jo zaraz dostanę dekel. Stoi napisane godzina siódma.

    -   Rychtyg prawda. Puścić go chłopy, to swój chłop.  -   gdy krzykacz próbował protestować, odepchnął go i wrzasnął    -  ty giździe pieroński, trzim pysk.

 

I znowu jakoś mu się udało.

Któregoś dnia siedział w swoim jedynym fotelu czytając Fromma Ucieczkę od Wolności. Usłyszał ciche pukanie w okno. Artur. Otworzył mu drzwi.

    -     Witam, jak mnie znalazłeś?

    -    Marek mi powiedział. Przyniosłem ładowarkę i kilka kaset. Na razie tylko to udało mi się wywieźć

    -   Sukces. Już wszystko mi się skończyło. Dzięki.

    -   ...nie wiem czy słusznie robię przywożąc te kasety...-  podniósł z fotela książkę Fromma...- Ucieczka od Wolności...widzę, że się pilnie uczysz jak się dać zamknąć i wygląda, że ja ci w tym pomagam. Jak cie złapią z tą kamerą to...cholera...już się nie będziesz musiał uczyć. Zapudłują i skatują...fiu ta twoja wolność.

Odprowadzając Artura starał się wytłumaczyć, że Fromm to nie instrukcja jak się dać zapuszkować. Nie był pewny czy to mu się udało. Artur powiedział gdzie i kiedy będą wypłacane pensje dla tych nie wpuszczanych do telewizji. Na jego osiedlu w szkole przy Joliot Curie. Wracając, myślami wrócił do Fromma. Podejrzewał, że sam, przez całe życie uciekał od wolności zwalając winę na ustrój w którym jest nieosiągalna. Ślizgał się przez życie nie budując samego siebie, nie szukając miłości w której wolność można znaleźć.

 

.

Duże zaśnieżone szkolne podwórze, od ulicznej bramy po drzwi szkoły zajmowała długa kolejka czekających. Był ostry mróz, nie wszyscy byli odpowiednio ubrani, wyrywali się z kolejki próbując dostać się do środka. Wybuchały kłótnie. Piotr bał się tu przyjść. Jeśli chcieli go internować, znaleźć, to było to odpowiednie miejsce i na pewno to zrobią. Miał już jednak dość tego ciągłego  ukrywania się. Wziął tu nawet kamerę. Jeśli mają go dorwać, niech to będzie poważna wpadka. Na razie zostawił ją w samochodzie. Patrząc na ten przytupujący ludzki szereg wywołał z obrazów pamięci książkowych wędrówki na Sybir. Otrząsnął się, kretyńskie skojarzenie, ale kazało mu nakręcić ten obrazek. W tej kolejce nie było hierarchii, stały sprzątaczki obok gwiazd ekranu. Stali ważni i maluczcy, tylko ci ważni jeszcze nie mogąc pojąc tej równości w upokarzaniu, które było perfidną, świadomie stosowaną metodą, co chwila się buntowali, próbując się dostać bez kolejki. Przeszedł ze swoją  włączoną kamerą w torbie od bramy do drzwi szkoły. Był pewien, że rozpoznają co niesie. Ale nie. Był to najdziwniejszy ogonek jaki widział w życiu. Wszyscy tu się znali i nie widzieli od szoku niedzieli 13 grudnia. Gdy stał przy bramie przeraziła go cisza, ale gdy podszedł bliżej usłyszał jednostajny szum rozmów. Serdecznych powitań, szeptanych opowieści o losach bliskich, snucia wróżb co będzie jutro. Piotr był lubiany, więc musiał co chwilę stawać gdy go z entuzjazmem witali znajomi. Nie wyłączał kamery. Niemal podświadomie chciał mieć na filmie twarz tego który na niego doniesie. Gdy dotarł do drzwi, zastopowali go. Jak zawsze w takich wypadkach znaleźli się porządkowi „strzegący” sprawiedliwości. Lubujący się w sporządzaniu list, uciszający gwar, porządkujący kolejkę gdy się „wybrzuszała”. Odniósł kamerę do samochodu i wrócił na swoje miejsce.

. Gdy znalazł się w środku zaczął nerwowo się rozglądać poszukując obcych, tych którzy mają go zamknąć. Po jakimś czasie stwierdził, że to wcale nie muszą być obcy i przestał się rozglądać. Przed samą kasą pojawiła się Krysia. Otrzepywała się od porządkowych, którzy „już załatwionych” wyrzucali z sali, by nie stwarzali tłoku przy kasach. Krzyknęła że czeka przed bramą. Tu przed kasą już było cicho, ale ciągle krążyło słowo „weryfikacja”, słowo które ciągle słyszał idąc wzdłuż czekających na mrozie. Znał je, wiedział co znaczy. Według Kopalińskiego: „kontrola zgodności z prawdą, poświadczenie prawdziwości”. Jaką prawdę chcieli potwierdzać? I kto miał to robić?

Przed bramą czekała Krysia, chyba kłóciła się z, wyglądającym na wściekłego Arturem, który od razu napadł na niego.

    -   Czyś ty zgłupiał? Widziałem jak krążysz z tą kamerą w naszej torbie. Myślisz, że ci twoi koledzy to głupcy i nie domyślą się co to „ukryta kamera”? Już masz przesrane.

    -   Nie myślę by się zorientowali. A gdyby nawet to tu są sami „wykluczeni” a ci nie doniosą.   -     Krysia była innego zdania.

    -   W swojej naiwności nie raczyłeś zauważyć, że w tym „bezklasowym” społeczeństwie jest wiele klas donosicieli. Grube donosicielskie ryby są wpuszczone na salony, a tu na mrozie jest dużo płotek. Ciebie posądzaliśmy, że pływasz w stadzie rekinów i to całe Solidarnościowe działanie to prowokacja. Podwieziesz mnie?

    -   Miła jesteś. Spróbuje, jadę na resztkach.

 

Artur już się uspokoił. Kazał podjechać do swojego garażu i tam nalał mu benzyny. Piotr bez sensu buntował się przed dawaniem łapówek „pompiarzom” stacji benzynowych, którzy zarabiali krocie, właśnie na przekupstwie. Jak zdobywali paliwo, tego nie wiedział. Ale z literatury wiedział jak każde ograniczenie, na przykład prohibicja buduje cały system przestępczy i olbrzymie fortuny. Teraz tu działo się podobnie. Wojsko stało tuż obok a cielęcina trafiała na patelnie tych którzy mieli pieniądze. Meliny z alkoholem kwitły. Benzyna lała się strumieniami.

Krysia w drodze opowiedziała jak dostała wreszcie pozwolenie na montaż. Od wejścia  do telewizji aż do montażowni eskortował ją oficer. Mijani na korytarzach znajomi odwracali głowy, udając, że jej nie poznają, było jej przykro. Nie mogła się skupić w montażowni czując za plecami oficera. Trwało to tydzień i wreszcie z montażu ostatniego filmu zrezygnowała. To samo opowiadali operatorzy wyjeżdżający w teren w asyście oficerów którzy sprawdzali każde ujęcie, dopuszczając lub zakazując włączenia kamery.

Nie było to wesołe. Ale dopiero słuchając u Marka Wolnej Europy dowiadywali się o prawdziwych tragediach. Tłumione brutalnie strajki z ciężko rannymi i zabitymi. Najgłośniejszy w kopalni Wujek gdzie za pozwoleniem najwyższych władz strzelano i zabijano protestujących górników. Ci z samej góry, którzy te rozkazy wydali, nigdy potem za to nie ponieśli odpowiedzialności. Tłumione brutalnie manifestacje, katowana młodzież. Zaostrzone doraźne sądownictwo w którym wyżywali się zdegenerowani prokuratorzy i sędziowie wysyłając tysiące do przepełnionych więzień w nieludzkie warunki.

Wysłuchali przemówienia Reagana potępiającego stan wojenny. Potępił władze PRL za masowe aresztowania, brutalne tłumienie strajków z użyciem broni, które nie mogłoby się odbyć bez wiedzy Moskwy. Nawoływał władze do wypuszczenia aresztowanych i zniesienia stanu wojennego powrotu do rozmów prowadzących do kompromisu. Zagroził gospodarczymi sankcjami. Te sankcje po kilku dniach braku Polskiej reakcji weszły w życie. Zawiesili stosunki dyplomatyczne, zamknęli linie kredytowe, odcinając drogę do Funduszu Walutowego. Stan najwyższego uprzywilejowania w handlu z Polską, zerwany. Zamknięta dla połowów strefa przybrzeżna (tu Piotr zwrócił Markowi uwagę, że nie będzie już miał Tasergala i krewetek). Zastopowany import produktów rolniczych, co biło głównie w drobiarstwo oparte na amerykańskiej technologii przetworzonej kukurydzy. Doszło jeszcze mnóstwo innych ograniczeń, stypendiów naukowych, ograniczeń w imporcie wysokich technologii itp. To wszystko było obudowane kokonem propagandy – sankcje nie są przeciw społeczeństwu, a przeciw władzy tego systemu. Ale tak czy tak, Marek już nie będzie miał krewetek.

Jednak też oglądali  Polska telewizję. Oglądali umundurowanych prezenterów czytających z kartki przygotowane na wyższych szczeblach teksty. Oglądali reportaże z „terenu”, o odśnieżaniu i jak władza  dba o codzienne życie, jak społeczeństwo pomaga zmarzniętym żołnierzom karmiąc ich zupą. Oglądali jak ta władza uchroniła naród od tragedii. Jak ma w nosie amerykańskie sankcje, które biją tylko w dzieci, bo nie będą mieć kurczaków Oglądali jakim showmanem staje się rzecznik rządu Jerzy Urban, potrafiący wszystko przekręcić, zamotać, nakłamać. Sączący nienawiść, pogardę dla inaczej myślących. Perfekcyjny w otumanianiu społeczeństwa.

Oglądali i czym więcej oglądali, tym Piotr bardziej umacniał się w decyzji ucieczki z telewizji. Dopiero z tej perspektywy, obserwatora, widzącego frontalny propagandowy atak, mający przekonać naród, że ten wojskowy, bezprawny zamach na wolność jest zbawieniem, zaczął dostrzegać mechanizmy propagandy.

Byli jednak ludzie którzy walczyli protestem przeciw tej propagandzie. Pojechał do Świdnika.

 Brała go cholera. Wymienił już dwie baterie a kamera martwa. Swoją metodą choleryka walnął ją w ławkę. Zadziałało. Ożyła. Reanimacja. Już na końcu alejki zobaczył zbliżających się ludzi. Ciemność tylko rozpraszają brudne latarnie. Przełączył na tryb nocny. Wszystko będzie w zieleni, ale nie miał wyjścia. Już się nauczył. Nie wyciągał kamery z torby. Ludzie na widok kamery uciekali, czasem z okrzykiem Telewizja Kłamie. A w tym „spacerowym proteście” pewnie by mu kamerę  rozwalili. Włączył. Przeszedł z nimi aż do rozjaśnionych świateł śródmieścia. Trwało to ponad pół godziny. Młodzi i starzy. Kobiety, dziewczyny. Mikrofon zanotował jedynie szum rozmów. Na małym placyku chwilę się spotkali by się rozejść. Pociąg się spóźnił półtorej godziny. Siedział na niewygodnej ławce w zimnej poczekalni. Mróz na dworze nie zachęcał do spacerów. Z nieszczęścia nudy (nie miał nic do czytania) wybawił go siedzący niedaleko, chyba też czekający na spóźniony pociąg sympatycznie wyglądający pasażer. Czytał. Ale na pewno nie była to fascynująca powieść, bo co rusz odkładał książkę  i rozglądał się. Piotr zagadał pierwszy. Rozmowa taka jak w poczekalni. Kto, gdzie, skąd, dokąd, narzekanie na PKP. Ale gdy już siedzieli obok siebie  i Piotr wiedział już dużo o panu Robercie, skąd, dokąd, dlaczego w Świdniku, włączył kamerę i zagadał.

    -   Dziwne miasto w którym ludzie, w mrozie, po ciemku wspólnie, bo widziałem dużą grupę, spacerują. - Pan Robert roześmiał się.

    -   To mały, może śmieszny protest. Wszyscy od lat wiemy, że kłamstwo  powtarzane wiele razy, sadowi się w umysłach jako oczywista prawda. Dziennik Telewizyjny sączy te kłamstwa i dlatego mój przyjaciel, nie wymienię nazwiska bo to teraz groźne, wpadł na pomysł by zmobilizować ludzi by w czasie Dziennika demonstracyjnie wychodzili na spacer by „nie zaśmiecać” się propagandą.

    -   Świetny pomysł. Ale może bardziej spektakularna byłaby akcja wyrzucania telewizorów przez okna.

    -   Może, spektakularna, tak może, ale to nie jest tak, telewizja od lat „sączy” nam kłamstwa, ale ta telewizja nas uczy, daje rozrywkę. Teatrem telewizyjnym dociera „pod strzechy” na tak wysokim poziomie który jest tu niemożliwy. Wie Pan jak oglądałem Kordiana...

 

Pan Robert po godzinie zrezygnował i wrócił do rodziny. Piotr w samotności robił rachunek z...tego czym się zajmował. Z Życia. Miał czas, cisza poczekalni, turkot wlokącego się pociągu. Nie mógł już dłużej się oszukiwać, - uczestniczy w ogłupianiu, oszukiwaniu polaków. Reżyserując koncerty zachodnich gwiazd, festiwale piosenki, programy publicystyczne stał się trybikiem tej machiny propagandy. Stukot kół wyławiał z pamięci spotkania na kolegiach programowych, nakazy, zakazy, dobre i złe pomysły, ludzi chętnie widzianych na ekranie i tych na indeksie. Bezmyślnie się temu poddawał by ten Wielki Brat rękami coraz niższych redaktorów decydował co jest dobre, słuszne, „po linii”, a co idzie do kosza. Teraz dopiero sobie przypominał ingerencje na montażach programów publicystycznych, to nie on decydował, to oni, lepiej wiedzący co jest „słuszne”.

Wysiadając już był pewien swojej rezygnacji. Kotłująca się walka – za i  przeciw, kazała mu się pożegnać z tym co z pasją  przez lata robił. Pożegnać w imię...w imię czego? Tego na razie nie wiedział.

Podjęta w obskurnym, zimnym pociągu decyzja zachwiała się gdy wyszedł na spacer na uliczki Jazdowa. Aż zadziwiające jak długo śnieg potrafił być tu biały, jak skrzyły się oszronione gałęzie strzelając tęczowymi iskrami. Automatycznie szedł do Marka. Ale nagle skręcił. Szedł porozmawiać. Lubił Marka. Ale nie z nim takie „szczypanie” samego siebie. A z kim? Czy miał kogokolwiek obok do takich rozmów? Jakby iskierki przestały świecić. Stał na brzegu skarpy Agrykoli. Śnieg był rozjeżdżony sankami, udeptany, schylił się po leżącą zgubioną przez kogoś czapkę i nagle wylądował na pupie i mimo szarpania rękami ślizgał się w dół. Chwila przerażenia i nagle chichot dziecięcej zabawy. Pozbierał się, niedbale otrzepał i nagle w tym kurzu śniegu, w tym chichocie znalazł. Miał przecież księdza Tadeusza, Laski.

 

Rachityczny autobus zatrzymał się na zaśnieżonym przystanku. Dróżka idąca przez karłowaty lasek była wydeptana na dwie stopy. Po bokach ślady zajęcy które wydeptywały swoje własne dróżki. Minął drewniany kościółek i skręcił w lewo w stronę domu w którym mieszkał Tadeusz. Laski go zawsze zadziwiały. Kilka kilometrów od Warszawy i znajdujemy się w zupełnie innym świecie. Świecie ludzi którzy postanowili pomagać innym, tym upośledzonym przez los. Niewidomym. Postanowili uczyć ich jak sami mogą w tym świecie ludzi widzących normalnie żyć. Jaką siłę musiała mieć Róża Czapska, założycielka Zakładu, by zgromadzić w tym miejscu tylu niezwykłych ludzi, którzy nieśli  pomoc. Jaką siłę, by nawet po jej śmierci, duch „samarytanizmu” unosił się tu do dziś, gromadząc wciąż nowych.

Skrzypiące schody już chyba anonsowały jego przyjście. Zapukał. Przeleciały mu po głowie wspomnienia wielu jego tu wizyt, z tą pierwszą najważniejszą. Wadził się wtedy z Bogiem, tracił wiarę. Mama postanowiła wysłać go właśnie tu, do księdza Tadeusza by go ratował. Był wtedy jak zbuntowany szczeniak, nie, nieprawda, szczeniaki się łaszą, podlizują, był raczej jak nieufny kot, który zna już swoje miejsce i potrafi „fuknąć” i wystawić pazury. To chyba duch tego miejsca – Lasek a może niezwykły duch Tadeusza, wtedy jeszcze dla niego księdza Tadeusza, pozwolił, że powoli, powoli udało im się nawiązać kontakt. To chyba tylko dzięki tym rozmowom nie stał się „walczącym” ateistą, a czekającym wciąż na „łaskę” odzyskania wiary niewierzącym.

       -     Proszę,... Piotr...myślałem, że nuda tego dnia już się nie skończy...

  -    Zaskakuję bez uprzedzenia, ale ty unikasz telefonów.

       -    Albo generał J. mi je odebrał.

  -     Już oddał. Przyniosłem dla sikorek słoninę.

       -    Ucieszą się, coraz mniej udaje mi się wykradać z kuchni....siadaj...smorodiny? Ten rok, gorycz trochę przyćmiła słodycz. Spróbuj.

 

Tadeusz zawiesił słoninę za oknem, powiało chłodem ale smorodina wlewała się ciepłem. To niesamowite jak te żółte, przetykane zielenią kulki sikorek cierpliwie czekały, w zwartym rządku na „swoją” słoninę. Piotr opowiedział o swoich dylematach. Przywołał nękającą go stale „przypowieść o talentach” a na to Tadeusz z radością stwierdził, że to jego powrót do kościoła,  Piotr się wściekł.

    -   To ty uczyłeś mnie oddzielania wiary od uczenia się tego co jest  zawarte w biblii, starego testamentu nigdy nie pojmę, ale nowy wciąż jest  we mnie, w moim myśleniu i stąd ten dylemat tracenia talentów. Pamiętaj, ty masz wiarę, tobie jest dużo łatwiej.

 

        Tadeusz podszedł do szafy, włożył kurtkę i czapkę.

 

    -   Chodź ze mną, umówiłem się z Antonim, naszym stolarzem. Zrobił mi karmnik dla moich sikorek. Muszę go zawiesić na drzewie.

 

Przed domem, z ośnieżonej gałęzi karłowatej sosny, sfrunął czarny, czernią wpadającą w fiolet, kruk. Gdy Piotr po kilku krokach odwrócił się, kruk szedł za nimi. Po prostu szedł. Każdy krok był jednoczesnym wychyleniem i opuszczaniem łebka jakby to była ciężka praca.

-   Znalazłem go na ścieżce. Ktoś do niego strzelał. Z siostrą Klaudią wyjęliśmy śrut ze skrzydła. Uratowaliśmy go. Mieszkał u mnie. Teraz już umie latać, ale wciąż za mną łazi. Przynosi mi  na okno prezenty.

Minęli podwórze, kruk wciąż szedł za nimi gdy weszli na drogę do warsztatów.

-   Piotrze, znam cię od  bardzo dawna. Wiem jaki jesteś uparty. Jak sobie wbijesz coś do głowy to na nic się zda przedstawienie moich argumentów. Wiem, że telewizja jest twoją pasją, ale to co teraz pokazuje, te kłamstwa...ja na pewno nie chciał bym tam pracować.

Tadeusz miał rację. Decyzję już podjął. Podświadomie czekał by znalazł się ktoś kto by go od niej odwiódł. Ale dalej już nie mógł siebie oszukiwać. Wystarczył dostrzec, że jeśli w ciągu jednej nocy można było tak zmanipulować całą informację. Jeśli miało się przygotowanych do tego ludzi, to może stać się to w każdej chwili. I niema już tłumaczenia, że nie zajmuje się polityką, tylko publicystyką i rozrywką. Telewizja teraz pokazała swoją prawdziwą twarz. A ta szopa z weryfikacją? Był pewien, że ma być to sprawdzian kto „ideologicznie” nadaje się do pracy. A on ideologicznie na pewno się nie nadawał i jakby do takiego sprawdzianu doszło to nie chciał tego ukrywać.

Po drodze mijały ich niewidome dzieci i młodzi ludzie. Tadeusz każdego pozdrawiał po imieniu Niektórzy podchodzili i serdecznie się witali. Już podchodząc do budynku warsztatów zatrzymał się i z uśmiechem złapał go za rękę.

    -   Może to gdzieś moja zasługa, że przywołujesz Przypowieść o Talentach , ale pewnie zapominasz co w niej znaczyło słowo Talent. To był pieniądz, fura złota. I właśnie to złoto należało pomnażać a nie zakopywać. Wiem, wiem co chcesz powiedzieć, dziś wiemy, że co innego było pointą przypowieści. Ale z czego ty chcesz żyć?

    -   ...Jeszcze nie wiem, nie myślałem o tym...

    -   Może pora, poznam cię z panem Antonim, naszym mistrzem stolarskim, wybitny fachowiec. Kiedyś jak byłem u ciebie pokazałeś meble i różne rzeczy z drewna, swojej roboty. Może to kolejny twój talent?

    -   Żebym u niego „czeladnikował”?

    -   ...Nie wiem. Chodź zobacz.

 

Stolarnia nie była wielka, wyposażona w profesjonalne maszyny, czysta. Odprowadzane wydmuchami trociny służyły do ogrzewania całego budynku. Stolarnia pełniła dwie funkcje. Wszelkie remonty i nowo powstające budynki tu były zaopatrywane w  całą stolarkę budowlaną, a jednocześnie było to technikum „dla słabo widzących”. Maszyny cicho mruczały i pracowało przy nich czterech młodych ludzi. Za oszklonym przepierzeniem pochylony nad starym tradycyjnym stołem stolarskim pracował szpakowaty, ubrany w roboczy kombinezon pan Antoni. Zauważył ich i przywołał ruchem ręki. Z pomieszczenia obok przyniósł karmnik. To  była piękna rzeźba. Wyglądał jak wielka pękata szyszka. Tadeusz był zachwycony. Widać było, że panowie się lubią. Po chwili rozmowy Tadeusz przedstawił Piotra. Wywiad był krótki. Antoni pytał o konkrety, na jakich maszynach pracował, co konkretnie zrobił. Piotr powiedział, a Tadeusz potwierdził, że cała stolarka i meble w domu nad zalewem były jego roboty. Zapraszał do odwiedzenia domu i obiecał przywieźć zdjęcia. Dla Piotra stolarze byli „arystokracją” wśród rzemieślników, często na pograniczu artystów – twórców, a to dla niego była już najwyższa kasta. Obserwował jak podczas całej rozmowy Antoni  „pieści”, inaczej tego nie można było nazwać, ułożone na warsztacie drewniane elementy. Badał układ słoi, obracał, pieścił. W warsztacie stały niedokończone meble o wspaniałej, kunsztownej robocie. Piotr podszedł do jeszcze nieskończonego klęcznika. Nie miał jeszcze pulpitu. Zadziwiła go ławka klęcznika z delikatnymi wgłębieniami na kolana, pięknie wyrobionymi i ukazującymi regularny słój drewna.

          -   Nie mogę go skończyć. Blat ma być z gruszy i nie mogę jej zdobyć.

          -   Może jak Pan mnie przyjmie przywiozę.

          -   Łapówka?

          -   Raczej....wpisowe.

 

Umówili się za dwa tygodnie na tygodniowy, bezpłatny okres próbny. Wracając autobusem nie mógł dogonić swoich myśli. Wracały obrazy zaśnieżonych dróg w Laskach z nieporadnie, z białymi laskami ostrożnie idących niewidomych. Nieszczęśliwych, a jednak w krótkim kontakcie okazujących szczęście spotkania z kimś życzliwym. Wracały obrazy uśmiechniętych sióstr, ufnych ptaków, pewnych, że ktoś o nie dba. I wracała odpowiedź na jego głupie pytanie.

           -   Tadeusz, każdy szuka wolności, to wrodzone. Jak te siostry mogą się zamykać w klasztorze, więzić w regułach zakonnych i wyglądać na szczęśliwe? Udają? To teatr?

           -   ...Mogę mówić tylko o sobie. Tak, przez całe życie biegniemy w pogoni za wolnością. Potykamy się, napotykamy zasieki, mury, kraty. Ale biegniemy by się nauczyć, że ta wolność jest w nas, że to my musimy ją zbudować... wartościami ważnymi dla nas. I to tylko miłość, w najszerszym jej pojęciu, może nam w tym pomóc by te „nasze” wartości były też budującymi innym ich wolność.

 

Nie starczyło czasu przejazdu autobusem. Przez całą noc, przewracając się na niewygodnym łóżku kotłowało mu się w głowie. Dotąd mało zdawał sobie sprawę jak na tej drabinie wspinających się o względy i szukających poklasku stał wysoko. Nie zauważał jak pomagało w załatwianiu skomplikowanych spraw kupna ziemi, budowy domu, to gdzie pracował. Telewizor, dla jednych skreślić, dla innych załatwić. To na korytarzach Woronicza o niego zabiegano. To był jego świat, świat , który, jak się teraz nad tym zastanawiał, był światem ułudy. Targowisko próżności , na którym trwa bezustanny wyścig w pogoni za pozornym splendorem. Z takiego świata miał się teraz przenieść w miejsce gdzie wszyscy uznawali za swój cel pomoc bliźniemu. Po to tu pracowali by pomóc niewidomym by ci mogli uczestniczyć w normalnym życiu. Ile musiał poprzestawiać w swojej głowie by móc tu pracować jako czeladnik stolarza.

 

Nawet na Jazdowie śnieg zgubił swą biel, przyżółkł, zszarzał. Łaskawa władza przedłużyła nam dzień przesuwając godzinę policyjną na jedenastą. Ale czujna, tam gdzie odbywały się demonstracje „spacerowe” przeciw Wiadomością TV wróciła do 19-tej.

Jeszcze zaspany z kubkiem kawy otworzył drzwi. Przyszła Krysia z torbą pełną jedzenia. Zaśmiała się widząc jaki jest zaspany i poszła do kuchni rozładować torbę. Stanął w drzwiach i obserwował jak energicznie wszystko wyjmuje. Masło, chleb, szynkę, jajka. Czy to z racji zaspania, czy z tego, że przyniosła takie pyszności, jakby pierwszy raz na nią spojrzał. Ciemne krótko obcięte włosy które energicznie strzepywała z czoła. Ciemne piwne oczy błyszczące w uśmiechu. Zimowo grubo ubrana, ale wyglądająca szczupło w skórzanych kozaczkach i spodniach. Zarumienione mrozem policzki, ciemne brwi i mały kształtny nos. Ładna miła, sympatyczna.

    -   Krysiu kawy?

    -   Chętnie, jadę prosto od rodziców z mojej wsi. Masz tu masło, chleb...

    -   Widzę, zabieraj to wszystko. Stwierdzili, że jesteś za chuda i dali ci prowiant na zimowe dni … bredzę...ja jeszcze śpię, ładuj to z powrotem do torby...mam kartki..

 

Usiedli z kawą, zabieloną mlekiem „prosto od krowy”, w pokoju. Krysia opowiedziała o weryfikacji. Przeszła już przez pierwszy etap. Na razie nie podali jej żadnej decyzji. Żyła w zawieszeniu. Tacy jak ona, weryfikacja obejmowała wszystkie pisma, radio, wydawnictwa, zawieszeni, odrzuceni, spotykali się na „giełdach pracy”. Było kilka takich kawiarni, przodował Czytelnik. Ludzie z dnia na dzień wyrzuceni szukali jakiegokolwiek zajęcia, szybko się okazało, że zweryfikowani „negatywnie” otrzymują wilczy bilet. Stają się „zadżumieni” i nikt ich do żadnej redakcji nie przyjmie. Krążyli po mieście w poszukiwaniu pracy. W kwiaciarniach, w salonach odnowy, jako taksówkarze. Na prośbę Piotra opowiedziała o weryfikacji. Odbyła się w gabinecie naczelnego. Za stołem zasiadali koledzy z różnych redakcji i z radia. Ale też ktoś, prawdopodobnie z bezpieki, doskonale zorientowany (przed sobą miał jej teczkę) nie tylko w jej działaniach redakcyjnych, ale i w życiu osobistym. Główny zarzut to przystąpienie do nowego SDP, którego szefem został Stefan Bratkowski. Krysia już wychodząc przypomniała sobie, że specjalnie tu przyszła by mu powiedzieć o terminie jego weryfikacji.

    -   Musisz się stawić. Telewizja jest zmilitaryzowana i  - zaśmiała się  - nie można odmówić wykonania rozkazu.

    -   Mam ich....ja już postanowiłem, odchodzę. Nie mogę pracować w takim szambie. Nich mnie wywalą.

    -   Jak się nie stawisz mogą cię zamknąć i może efektowniej będzie jak im powiesz w oczy że sam rezygnujesz a nie że oni cię wywalają.

    -   Może racja, zastanowię się....

    -   Swoją drogą zazdroszczę ci takiej decyzji. Ja nie potrafię. A poza tym nic innego nie potrafię robić.

  Takich jak Krysia, ale dużo mniej zdolnych i utalentowanych w telewizji pracowały setki. To oni teraz trzęśli się o pracę i byli gotowi płaszczyć się przed tymi „samozwańczymi” komisjami weryfikacyjnymi. Miał już datę, teraz musiał się przygotować. Obmyślić strategię. Wiedział, że jest raptusem łatwo wpadającym w furię a tu musi być lodowato spokojny. Musi być absolutnie pewien swojej decyzji rezygnacji z pracy, mogą go różnymi metodami kusić. Atak od początku, zimny atak i nie dopuścić ich do słowa. Nie są to partnerzy do dyskusji. W takim planowaniu był dobry, ale w realizacji? Powróciły wspomnienia gdy siedział za konsoletą realizując programy. Był w tym dobry. Grał na tym „instrumencie” perfekcyjnie. Każdy artysta ma jakiś instrument na którym lepiej lub gorzej gra. Jego instrumentem była konsoleta na której wybierał odpowiedni obraz sterując pracą kamer. W tym utworze nie zawiódł on, tu zawiodła partytura, to piszący tą partyturę błądzili i teraz  kompletnie zakłamali rzeczywistość, kłamali. Po raz tysięczny musiał sobie wmawiać – nie mogę w tym uczestniczyć. Miał tego dość, tych jałowych rozmyślań, użalania się nad sobą. Ukrywania siebie i kamery. Gdzie uciec? Nad Zalewem też go dopadną. Marzył o Włoszech, nierealne. Od Wiktora żadnych wiadomości, może pisał, ale cenzura skonfiskowała? Wystąpienie o paszport to jak pukanie do bram więzienia. Zapukał do Marka, musiał z kimś porozmawiać, napić się. Chwile stali w drzwiach, jakby Marek go nie poznawał, przepuścił go i weszli do pokoju, dalej był jakiś dziwny. Piotr pomyślał – zawiany. Podszedł do stołu zasypanego zapisanymi kartkami. Pokreślone, niektóre pomięte, pisane na marginesach w poprzek. Ale na środku niemal wykaligrafowany tekst. Chyba wiersz. Nie chciał czytać nie wiedząc czy ma do tego prawo.

-     Czytaj, ale to nie skończone. - Piotr przeczytał.

Rozerwać czołgów gąsienicą

Na śniegu rozlać krew

Zabrać nadzieję, stłumić wolność

Opamiętajcie się

Kneblować usta, zamknąć kraty

Sączyć nienawiść, prawdę giąć

Zgasić na twarzach uśmiech szczery

Opamiętajcie się

Nadziei nowo narodzonej

Wolności męką wywalczonej

Nie zgasisz kulą, czołgiem, kratą

Opamiętajcie się

Wolność w nadziei się odradza

W walce mężnieje, rodzi bunt

Schowaj karabin generale

Opamiętajcie się

 

-   Marek, nie wiedziałem...tak nic nie wiedziałem, że piszesz...znakomite...znakomite podanie do „kicia”.  -  Marek chodził w kółko, chyba jeszcze wciąż pisał ten wiersz. -Ty w obłokach, a ja tu z prozą, masz coś mocniejszego? Muszę się napić.

Pomyślał, kretyństwo. Przychodzić do alkoholika i prosić o alkohol. Marek przyniósł i o dziwo tą samą , już dawno napoczętą butelkę Whisky. Nalał sobie i Piotrowi.

    -   Marek, przepraszam ale wydawało mi się, że masz problemy z alkoholem.

    -   Nie masz co przepraszać, miałem i to ostry. Teraz jeszcze chodzę na spotkania AA

         ale teraz już tylko z przyzwyczajenia. Skończę z tym.

     -    Myślałem, że alkoholik nie może tknąć kieliszka, inaczej...

     -     Inaczej idzie w cug i po tygodniu ma delirkę. Tak jest. Mój problem był inny, okazało się, że nie jestem alkoholikiem. Piłem z buntu, demonstrowałem ten swój, może dziecinny bunt. Kiedyś ci może o tym opowiem, ale nie dziś. A ty dlaczego dziś chcesz się napić?

     -   Bo mam kocioł w głowie. Od kilku dni układam sobie za i przeciw odejścia z telewizji.

    -   I teraz jesteś na etapie?

    -   Odejścia.

    -   Mam coś radzić? 

    -   Jak sobie sam nie poradzę, to nikt nie pomoże.

    -   Whisky chyba też nie.

    -   Ale może zrelaksuje. Mam już wyznaczony termin tej piekielnej weryfikacji.

    -   Wczoraj w Wolnej Europie ostro o tym mówili. To kolejny skandal. Napuszczają kolegów na kolegów, sieją nienawiść.

 

W wyznaczonym dniu stawił się na Woronicza. Był na liście i stojący przy bramie wojskowi wpuścili go. Gdy sprawdzali listę obserwował ich. Młodzi chłopcy, musieli mieć frajdę kontrolując papiery telewizyjnych gwiazd. Wszedł na korytarz prowadzący do swojej redakcji. Od razu otoczyli go redakcyjni koledzy. Straszne jak przerażeni czekającą ich weryfikacją. Doprowadzało go to do szału, ten strach, to bezwolne poddanie się temu procederowi. Przeszedł do końca korytarza. Już minęła wyznaczona godzina. Zawrócił i chciał wyjść na zewnątrz. Nie był w stanie wysłuchiwać jęków, obaw i plotek o tym co dzieje się za zamkniętymi drzwiami. Już szedł ku wyjściu gdy otworzyły się drzwi i wyszedł umundurowany Waldemar K. Dziennikarz sportowy. Niejeden raz z nim pracował. Ten od razu go zauważył i ruszył z wyciągniętą ręka na powitanie. Piotr zaskoczony przywitał się.

  -   Piotr, jesteś. Dobrze, mieliśmy naciski z góry by zmienić termin i by cię dobrze potraktować. Niepotrzebnie, tacy jak ty są nam teraz szczególnie potrzebni i my to wiemy, jak już jesteś to zaraz cię przyjmiemy. Sory, muszę się wysikać. Nie masz się czego obawiać.

 

  Zrobiło mu się niedobrze. Całą siłą powstrzymał się by mu nie dać w mordę. „Nie masz się czego obawiać”, śmieszne, „naciski z góry”, czyje naciski? Już chciał uciekać, ale całą siłą się powstrzymał. Teraz musi tam wejść. Wszyscy wokół patrzyli w milczeniu na niego. Nie na darmo przygotowywał się ostatnich kilka dni. Waldemar K. wyszedł z kibla, protekcyjnie wziął go pod ramie i wprowadził do sekretariatu.

 

    -   Poczekaj tu chwilę. Mamy tu trudnego klienta, Krzyśka, wiesz z dwójki, wypiera się, że wstąpił do Solidarności. Zaraz z nim skończę.

 

Piotr złapał się biurka. Z całych sił ściskał blat. Po kilku minutach poprosili go do środka.

Za długim, konferencyjnym stołem siedziała „komisja”. Czterech „kolegów” z różnych redakcji i jeden nieznajomy. Przed stołem samotne krzesło. Na regale w doniczce podeschnięty fikus.

    -   Siadaj Piotrze, to potrwa kilka minut, zadamy ci tylko kilka pytań. Ktoś ważny za tobą się wstawiał.

    -   Dziękuję, postoje,  -  Piotr spacerował przed stołem,  -  nim zaczniecie tą szopę, chcę zadać kilka pytań.  -   Ten obcy uderzył teczką o stół  -  To my zadajemy pytania, a wy macie na nie odpowiadać. Siadajcie.

    -   Przepraszam, wszystkich tu niestety znam, smutno że koledzy przyjęli takie role. Pana nie znam. Może się pan przedstawi.  „Obcy” podskoczył.

    -   Waldemar, ty tu jesteś szefem, ucisz go. - Piotr z kamiennym spokojem podszedł do stołu, złapał z całych sił blat, stanął naprzeciw umundurowanego Waldemara K.

    -   Pierwsze pytanie, kto i z jakich przepisów prawa dał wam uprawnienia....Esbek, bo kim mógł być ten obcy, nie wytrzymał, podbiegł do Waldemara i szeptał mu coś na ucho.  - dał wam uprawnienia osądzania ludzi, wypytywania ich, kwalifikowania... -  spłoszony, zdenerwowany Waldemar jednym uchem słuchał, ale musiał coś odpowiedzieć.

    -   Cieszymy się pełnym zaufaniem „góry”. I dlatego to nas...

    -   „ To nas”, to was właśnie wybrali, jak tu to widzę, beztalencia którzy teraz, z racji dawnych usług donoszenia,  mogą nareszcie być ważni...  -   Obcy już siedział, otworzył teczkę. Piotr powoli stanął przed nim  - No i co Pan tu ma, pewnie to co to szanowne gremium, zwane komisją na mnie doniosło.

    -   ...Namawianie do wstąpienia do Solidarności, zwoływanie wieców, rozpowszechnianie nieprawdziwych, wrogich informacji. Wniosek o internowanie – nieudany. Uczestnictwo w chuligańskich burdach nawołujących do obalenia państwa....dużo tego, starczy by cię wywalić... i zamknąć...teraz na pewno się to uda.

    -   ...To jednak nie wy będziecie decydować... to ja decyduję, że z takimi jak wy nie mam ochoty dalej tu pracować. Odchodzę, oświadczam to tu...proszę to zanotować...kto to protokołuje? Nikt nie pisze? Oświadczam  - rezygnuję z pracy w Polskiej Telewizji. Żegnam Panów.  -  Podszedł jeszcze na koniec stołu gdzie siedział Bogdan, zastępca naczelnego do spraw produkcji, kolegowali się i myślał, przyjaźnili,  -   i ty tutaj?

 

Miał ochotę trzasnąć drzwiami, powstrzymał się i cicho zamknął drzwi. Jak nieprzytomny szedł korytarzem nikogo nie zauważając. Rozstępowali się przed nim wypytując co się stało. Wsiadł w samochód i nie wiedząc jak zatrzymał się przed domem na Śniegockiej. Wjechał na górę. Otworzył swoim kluczem drzwi i dopiero oprzytomniał jak zobaczył Maję. Minął ją bez słowa i poszedł do swojego biurka. Bezmyślnie grzebał w papierach. Gdy podniósł oczy, stała przed nim nerwowo odgarniając włosy. Pomyślał  - jaka ładna...i jak bez sensu tyle zmarnowanych lat. Wpatrywała się w niego, znał to zmieniające się spojrzenie, zmieniające kolor oczu, układu brwi, w takich chwilach patrzenia sobie w oczy, jego zmęczone, a jej w budującej się pasji.

-     Myślisz, że tak możesz tu, fiu, bździu wpadać bez pukania, a gdyby tu ktoś...był u mnie...kurwa. Co ty sobie myślisz? Szukam cię od tygodnia. Marek nic nie wie. Byłam nad zalewem. Mietek milczy. Ma coś dla ciebie, ale nie chciał dać. Zrobiłam wszystko, upokorzyłam się, zmieniłam termin twojej weryfikacji. Tłumaczyłam twoje kretyńskie działania, tłumaczyłam  - to tylko jego pasja by zrobić dokumentalny film, te jego wszystkie ruchy to podpucha by mieć dramaturgię, wpuszczał w to ludzi i już szykował kamery by obnażyć bezsens tego solidarnościowego ruchu. Chyba uwierzyli. Ja uwierzyłam.

Patrzył jej w oczy i coraz niżej aż do stóp ubranych w skarpetki i znów w górę. Ale słowa, coraz głośniejsze, ostrzejsze, były jakby obok, obok dawnych skojarzeń – wściekłości i seksu. Ale tu słowa były za ważne. Wstając powoli opanował się. Seks krążący po głowie wolno wyparował. Musiał z całych sił powstrzymać się od wybuchu. Przerwał jej.

    -   Zamknij się, - dalej gadała, -  wbij sobie do głowy. To nie był żaden teatr, żadna dokumentacja filmu, ja w to wierzyłem i dalej...staram się wierzyć...

    -    Kretyn, chcesz się utopić, ja w to nie wchodzę...

    -    Teraz wiesz, zawsze wiedziałaś... donieś moje myśli swoim...mocodawcom.

 

Przy drzwiach jeszcze się obrócił i jeszcze raz wróciło to, co przez lata ich łączyło. Ale na szczęście stała w złym świetle i wyglądała staro. Żal mu się zrobiło.

-   Rano pożegnałem telewizję, teraz...hurtowo... ciebie. Zamykamy rozdziały. Cześć.

Gdy zjechał z głównej szosy na boczną, prowadzącą do jeziora, droga była nie odśnieżona i piekielnie śliska. Dwukrotnie niemal nie wyleciał do rowu. Teraz jechał na dwójce ostrożnie operując gazem. Wszedł najpierw do stajni przywitać się z Grafem. Ucałował go w chrapy. Graf chyba był obrażony bo gwałtownie rzucał łbem i ustawiał się do niego tyłem. Był gruby jak beka. Nie wybiegany od miesięcy. Może teraz będzie miał dla niego więcej czasu. Wyjął z kieszeni jabłko, łaskawie się obrócił i zaczął chrupać.

Mietek wyszedł przed dom i zaprosił go do środka. Bardzo tu się zmieniło. Nowe meble, regały pełne książek, dwa, niebrzydkie fotele z niskim stolikiem. Tak jak się spodziewał przyszedł list od Wiktora. Na kopercie duży stempel OCENZUROWANO. Otworzył i szybko przeczytał. Wiktor pisał o chorobie Iriny i kłopotach jakie ta choroba zwaliła na dom. Mietek z oszklonej, nowej etażerki wyjął butelkę i z kieliszkami postawił na stole. Piotr pochwalił zmiany w umeblowaniu co Mietkowi wyraźnie zrobiło przyjemność.

    -   Mietek, skąd ty na to bierzesz pieniądze?

    -    Z naszej gorzelni. Ten błogosławiony system kartkowy nabija mi kabzę. Nie nastarczam z produkcją. Musiałem obniżyć jakość.  -  Piotr wziął do ręki butelkę i spojrzał pod światło -  dla nas trzymam normę, nie obawiaj się, tylko dla obcych trochę oszustwa.

 

Mietek opowiedział o kilku „nalotach” jakie milicja zrobiła na jego dom. Z początku myślał, że chodzi o Piotra, bo długo o niego wypytywali, może na początku o to chodziło. Gdy przy następnych jednak zaczęli przeszukiwać całe obejście, sad, ogród i okoliczny lasek, zorientował się, że chodzi o samogon.  -  Jestem bardzo ostrożny przy sprzedawaniu, ktoś jednak musiał puścić farbę. Nie martw się, „są za cieńcy”, nic nie znaleźli.

Ponieważ nie mógł wypić, bo musiał wracać do Warszawy, dostał dwie butelki Calvadosu. Załadował jeszcze do bagażnika dwa metrowe kawałki pnia gruszy, obiecane stolarzowi z Lasek. Już z głównej drogi Jazdowa zauważył palące się w jego domu światło. Nie podjechał pod dom, stanął w bocznej uliczce i podszedł zajrzeć przez okno. Nie była to milicja. Kuchnię sprzątała Basia.

    -   Dobrze że jesteś. Przepraszam za niespodziewane odwiedziny, ale chciałam zobaczyć jak sobie tu radzisz.

    -    Jak widzisz, świetnie, nawet mam pełną lodówkę.

    -   Całe szczęście, bo to wszystko się przedłuża, nikt nie wie na jak długo.

    -   Na razie mi tu dobrze. Dziękuję.

    -   To ja dziękuję. Piotrze jest karnawał. Generał go nam nie zabierze. W sobotę u nas organizujemy spotkanie, zapraszam. Sami znajomi, pewnie wszystkich znasz. Prośba tylko o alkohol bo ten z kartek nie starcza. Wpadniesz?

    -   Dzięki, na pewno.

 

 

Po wyjściu Basi siadł w fotelu i jeszcze raz otworzył list. Tekst też miał pieczęć ocenzurowania. Starał się doczytać na co była chora Irina. Ale zrozumiał, że ta „choroba”  to szyfr do Polskiego stanu wojennego. Wiktor z Wolnej Europy miał pełną informację co tutaj się dzieje. I radził. „...gdy nagle i nie spodziewanie na twój dom spada choroba, wpadasz w bezsilną wściekłość, właśnie bezsilną . Musisz się z niej wyzwolić i zacząć racjonalnie myśleć. Otoczyć się  życzliwymi ludźmi, bo tylko wspólnie można tą chorobę zwalczyć...” . Rozważał dalej jak w zwalczaniu choroby ważna jest psychologia, bezustanne wmawianie choremu, że sam może zwalczyć chorobę, to czyni cuda, ale potrzebni są fachowcy. Specjalistyczna prasa, rzetelna wiadomość. List był długi i mądry. Cenzorzy okazali się „za cieńcy”, jakby powiedział Mietek, by odczytać jego drugie dno. Przez ostatnie noce nie spał, w kółko rozważając  swoje odejście z telewizji. Teraz padł i zasnął kamiennym snem. Obudziło go stukanie do okna. Był ranek. Przyszedł Artur, wypili razem kawę. Arturowi wreszcie udało się wywieźć cały sprzęt z telewizji. Na razie trzymał to w swoim garażu, ale bał się. Ma dwóch wścibskich nastolatków którzy uwielbiają buszować w garażu i zadają tysiące pytań „co to jest, do czego to służy, dlaczego to tu leży”. Muszą cały sprzęt wywieźć. Tylko gdzie? Po długim rozważaniu Piotr zdecydował. Do piwnicy rodziców. Po swoim występie na komisji weryfikacyjnej i sugestii Ubeka mógł w każdej chwili spodziewać się, że go teraz zgarną.

Chłopaków nie było, byli w szkole. Cały sprzęt bez kłopotów załadowali i w dwa samochody zawieźli pod dom rodziców. Wytłumaczył, że wyprowadza się od Maji, co Mamę wyraźnie ucieszyło. Poukładali wszystko w dużej pustej piwnicy, przykryli kocami. Piotr dostał drugi klucz.

W   W sobotę o szóstej, spotkanie było wyznaczone na piątą ze względu na godzinę policyjną, zapukał do mieszkania Basi. Rozgadany tłumek aktorów, plastyków, dziennikarzy. Znał niemal wszystkich. Przyniesiony Calvados zrobił furorę. Stan wojenny zawiesił tego typu „karnawałowe” spotkania a ludzie byli żądni rozmów, kontaktów. Wszyscy naraz mówili, wypytywali się o znajomych, internowanych, o spotkania o wieczory poetyckie w teatrach w prywatnych mieszkaniach, parafiach, kościołach. Akurat przechodził korytarzem gdy rozległo się głośne walenie do drzwi. Ciekawe był dzwonek, dlaczego walenie, nie wróżyło nic dobrego. Zawołał Basię. Otworzyła. Trzech umundurowanych, jeden cywil.

    -   Czy Pani jest główną lokatorką?

    -   Mąż....a ja przy mężu...

    -   Mamy doniesienie o nielegalnym zgromadzeniu i hałasach zakłócających spokój.

    -   Hałasach?   A tak. Wiedzą panowie mamy właśnie próbę Romulusa Wielkiego, scena z wkroczeniem barbarzyńców. Durenmat zaleca głośne krzyki. Cóż przepraszamy.  - Piotr stał oniemiały pełen podziwu dla Basi, odwróciła się do niego   -   Piotrze poproś reżysera Wojtka. Panowie zaczekajcie.

 

Piotr znalazł Wojtka, perorował otoczony co rusz wybuchającymi śmiechem gośćmi. Przeprosił i odciągnął go na bok. Wytłumaczył mu co się dzieje i jak zareagowała Basia, która wzywa go na pomoc. Niesamowite było obserwować jak  błyskawicznie wciela się w rolę, aha, Romulus... tak barbarzyńcy, pewnie na przymiarkę kostiumów...  tak konieczne krzyki... Prowadź. Piotr podprowadził go do drzwi i się wycofał. Poprosił wszystkich o uciszenie się. Po chwili weszli rozbawieni Basia z Wojtkiem. Basia wyjaśniła,  - życzliwi sąsiedzi  donieśli na hałas. Zażegnaliśmy sprawę. Skończyło się na autografach, nawet ten Ubek poprosił dla córki. Wojtek naturalnie domagał się opowieści o jego „znaczącej” roli. Powiedz jak wyśmiałem ich mundury, jak powiedziałem, że barbarzyńcy mieli topory a nie kałasznikowy. Zbliżała się godzina policyjna. Towarzystwo zaczęło się rozchodzić. Piotra przywołała Krysia, wyjaśniła, że chce by poznał kilku dziennikarzy. Siedzieli przy osobnym stoliku szeptem dyskutując. Krysia przedstawiła Piotra. Chwila o niczym rozmowy i włączył się młody, pyzaty chłopak, jak to u młodych dziennikarzy nadrabiający surowymi minami i gestykulacją mającą go chyba uwiarygodnić.

    -   Teraz dopiero pana skojarzyłem. To pana teatralny występ na weryfikacji krąży teraz na naszych giełdach pracy.  - Piotra zatkało. Chyba zapomniał w jakim plotkarskim żyje kraju, nie ma w nim tajemnic. Musieli to wynieść członkowie komisji. Tylko ciekawe jak zinterpretowane. Piotr zwrócił się do niego.

    -   Pan, przepraszam nie dosłyszałem imienia...-   Eugeniusz  -przedstawił się chłopak,   -  Mówi Pan o Czytelniku i innych kawiarniach gdzie się spotykacie?

    -   Tak, krążą o Panu plotki.

    -   Ciekawe, może Pan opowiedzieć co mówią?

    -   Że sam Pan zrezygnował z pracy. I że zrobił Pan teatr... bo dla mnie to teatr. Był Pan przez lata „pupilkiem” prezesa i „ozdabiał” latami  propagandę, tak by ludzie ja kupowali...i co, i nagle taki bunt, nie wierzę... - wtrącił się Piotr, starszy, spokojny z sympatyczną nieogoloną twarzą...

    -   A ty Eu---geniuszu w tym swoim Radarze buntowałeś się. Protestowałeś?

    -   Piotr się wtrącił  -  Jak pana słucham to wydaje mi się, że te wasze „giełdy pracy” mają coś podobnego do komisji weryfikacyjnych. Też ferują wyroki i oceniają postawy. Może by było wskazane by każdy w swoim sumieniu rozpatrzył swój udział w machinie propagandy PRL-u. Pan też był takim trybikiem tej machiny.

  Od piętnastu minut po pokojach chodziła dziewczyna wykrzykując godzinę. Zbliżała się jedenasta. Policyjna. „Redaktor” Eugeniusz czerwony, zerwał się...-   Jola choć idziemy, nie zdążymy do domu. Piotr, redaktor skomentował...

 

    -   Nie darzymy go sympatią. Za dużo gada i za dużo wie. Mamy mało czasu. Krysia za Pana ręczy. Przepraszam, teraz taki czas. Interesuje nas Pana mieszkanie na Jazdowie.

    -   Dlaczego?

    -   Wydajemy Tygodnik Mazowsze. Jedyna ogólnopolska gazeta podziemna. Nie mamy swojej siedziby. Życzliwi ludzie wpuszczają nas do swoich mieszkań, to niebezpieczne dla nich i krępujące dla nas. Co kilka dni przenosimy się do innego mieszkania. Krysia opowiedziała o twoim. Mieszkasz sam, to plus. Położenie drugi plus. Możliwość podejścia z rożnych stron, co ułatwia kamuflaż.

    -   Ciekawe, ale są dwa ale. Po pierwsze musi się zgodzić właścicielka, a jest nią Basia. Po drugie, nie ma tam żadnych mebli, stołów, krzeseł.  -  Wtrąciła się dziewczyna.

    -   Japończycy nie mają stołów a wydają gazety. Siedzą na poduszkach. My też przyniesiemy. I jeszcze plus, nie będzie widać nas przez okna.

    -   Krysiu poproś Basie.

 

 Basia z radością się zgodziła. Uzgodnili jeszcze, że ostateczną decyzję musi podjąć ich szefowa. Piotr poprosił o spotkanie z nią. Opowiedział o swojej kamerze i pomyśle by z nimi współpracować, a taką decyzję mogła podjąć tylko „szefowa”. Tak się zagadali, że minęła godzina policyjna. Piotr mimo to chciał iść, ale go powstrzymali. Basia z mężem z pawlacza wyciągnęli koce i śpiwory i tych spóźnialskich ułożyli na dywanie. Piotr leżał koło swego imiennika Piotra i nie mógł zasnąć. Jego sąsiad tak samo. Zaczęli szeptem rozmawiać. Naturalnie o Tygodniku. Piotr opowiedział o pracy w piśmie. Tygodnik był adresowany do już przekonanej opozycji której nie trzeba było  przekonywać. Podawano tylko suche fakty i informacje o represjach, o ruchu podziemnym, informacje z internowania. „Tu nie ma miejsca na rozwinięcie dziennikarskiego kunsztu, na stylistykę, własny pogląd. Krąży o nas dowcip : „Co to jest słup, to drzewo opisane w Tygodniku Mazowsze”. Dużo później pojawiły się w Tygodniku artykuły programowe kierownictwa Solidarności, komentarze, polemiki. Gdy J.Kuroń przysłał z internowania grepsem artykuł namawiający do strajku generalnego i naczelna nie chciała go wydrukować, bo był sprzeczny z jego dotychczasową filozofią ugody i nie narażania na ofiary, część redakcji się zbuntowała i pod ich presją tekst Kuronia ukazał się z polemiką Bujaka i Kulerskiego namawiających do „długiego marszu” z edukacją społeczeństwa, podziemną prasą.

 

Redakcja zainstalowała się w jego domu. Dostał zgodę na filmowanie, z oczywistym zastrzeżeniem, że twarze nie mogą być rozpoznawalne. Musiał użyć całego swojego kunsztu filmowania pod światło, ucieczki do detali, nieostrości. Gdy się zjawiali i duży pokój zapełniali poduszkami, układali je na podłodze,  jakby budowali scenografię do kręcenia filmu z „japońskiej” podróbki, on krążył między nimi z kamerą. Co ważniejsze podsuwali mu stale tematy godne filmowania. Planowane demonstracje, strajki, spotkania dyskusyjne, teatry domowe. Miał już duże i bardzo niebezpieczne archiwum. Musiał gdzieś je ukryć by nie wpadło w ręce esbecji. Dla nich byłaby to pełna dokumentacja podziemnych struktur, działań, odsłonięcia wielu poszukiwanych twarzy. Ta wielka odpowiedzialność ciążyła.

Był zajęty i stale poszukiwał kolejnych zadań i dopiero wieczorem w samotności uzmysławiał sobie, że ten pęd służy do zamazywania frustracji która w nim siedzi. Przez wszystkie dojrzałe lata pracował w telewizji. Niemal wszystkie myśli, od rana do nocy były zajęte przekładaniem treści,  czy to publicystyki, czy muzyki, poezji, dramatu, dostarczanych przez innych, lub własnych, na obraz. Nie tylko w montażowni, w studio, w dyskusjach o scenografii. W każdej wolnej chwili, nawet w galopie z Grafem, siedząc przy sterze jachtu, jedząc obiad. Wszystko to nagle odpadło i wszystko wskazywało, że już nie wróci. Musiał teraz wymyślić dla siebie nowe życie. Ale był w zawieszeniu. Niby sam zrezygnował. Teraz jednak nic to nie znaczyło. Był „zmilitaryzowany”, co to znaczyło, nikt mu nie potrafił wytłumaczyć. Nie mógł tak sobie odejść. Musiał czekać na decyzję tych którzy mu na to pozwolą, a byli to ci sami którzy decydowali czy mają go zamknąć, czy zostawić na wolności.

Zdecydował wreszcie gdzie ukryć swoje filmowe archiwum. Jedyne co mu przychodziło do głowy to Laski. Uświadomił sobie, że na różnych zakrętach swojego życia szukał pomocy właśnie w Laskach. Gdy świat co rusz zmieniał swoje hierarchie wartości tu pod opieką sióstr franciszkanek najwyższą wartością była, jest i będzie pomoc bliźniemu. Tu w czasie wojny, powstania, ukrywano poszukiwanych, leczono rannych. Tu podczas komuny wspomagano pokrzywdzonych i  tu tworzyli poeci, pisarze, kompozytorzy. Tu wielu z nich spoczywa na „leśnym” cmentarzu.

  Zostawił samochód na podwórzu za Kościołem. Pierwszą osobą którą zobaczył była śliczna siostra Klaudia.    -   Ślicznie siostra wygląda, dzień dobry.   -   Zaróżowione mrozem policzki zrobiły się ciemno czerwone.

 

     -   Szczęść Boże, zawstydza mnie Pan. Pewnie szuka pan księdza Tadeusza, przed chwilą     poszedł do domu.

 

  Tadeusz przywitał go wyciągniętą z szafy orzechówką,  -  trochę ją przesłodziłem, ale spróbuj.  -  Była wyśmienita. Piotr opowiedział o swoim występie na weryfikacji. Głównie jednak opowiedział o całej swojej działalności i przygodach z kamerą. Gdy przeszedł do sedna, do celu swojej wizyty, ukrycia w Laskach swojego filmowego archiwum, Tadeusz jednym haustem wypił cały, nie najmniejszy kieliszek.

 

    -   Jak zrozumiałem jest to materiał wybuchowy, niebezpieczny, musi być specjalnie chroniony.

    -   Tak, niebezpieczny głównie dla tych których filmowałem, dla nich. A dla tych u  których to znajdą, nie wiem, ale pewnie też. Nie mogę tego trzymać w domu, bo jak ci opowiedziałem w każdej chwili mogą mnie zamknąć, przeszukać mieszkanie, i tam tego nie ukryję. Schowaj to do jednego ze swoich ptasich karmników.

    -   Moim ptakom nie mogę tego zrobić. Słuchaj, sam nie mogę podjąć takiej decyzji, muszę mieć pozwolenie Siostry Przełożonej.

    -   Laski od swojego zaistnienia ukrywały rannych, poszukiwanych, maltretowanych.

    -   Tak, zaczekaj tu, naradzę się z Przełożoną.

    -   Pójdę do Antoniego, stolarza, mam dla niego prezent. Drewno gruszy, jak obiecałem.

 

  Gdy wrócił od zachwyconego stolarza, spotkali się przed kościołem. Jak się spodziewał decyzja była na TAK. Pobiegł do samochodu i przyniósł torbę.   -  Tadeusz, jeszcze jedno. To archiwum ciągle rośnie i jeśli pozwolisz będę je uzupełniać. Nie wiem czy ci starczy Orzechówki.   -   Mam jeszcze Smorodinę.

Redakcja Tygodnika złamała swój czterodniowy limit pobytu i poprosili o dłuższy. Zgodził się. Obudziło go w środku nocy kapanie, zakrył głowę myśląc, marzec, odwilż. Był wykończony. Cały dzień był w kopalni Piast by porozmawiać z górnikami, którzy przez dwa tygodnie grudnia (najdłuższy strajk) protestowali pod ziemią. Teraz esbecja, ZOMO wyławiało prowodyrów i zastraszało rodziny. Spadające krople były coraz głośniejsze, wdzierały się hukiem do uszu. Wstał. Kuchnia była zalana. Ze strychu po ścianie płynął strumień parującej wody. Bojler na strychu. Udało mu się zakręcić wodę. Do rana osuszał kuchnię i sąsiedni pokój. Ściany były w opłakanym stanie. Musiał to naprawić nim przyjdzie Basia. Pomógł mu Marek. Naprawili bojler, zdobyli farbę. Po dwu dniach zabrał się za malowanie. To był czwartek, siódmy dzień pracy redakcji. Wczesny ranek ale już jasno. Wracał ze sklepu. W stojącej niedaleko jego domu milicyjnej Nysie zobaczył milicjantów z lornetkami obserwujących jego dom. Skręcił w prawo, obszedł od ogrodu botanicznego uliczkami i od tyłu, niewidoczny z ulicy wszedł do domu. Nysa cały czas stała. Pierwszy z redaktorów przyszedł Piotr. Podzielił się z nim swoimi obawami sugerując by odwołał innych. Okazało się to już niemożliwe i schodzili się po kolei. Piotr odsyłał ich do domu prowadząc tylnymi uliczkami. Nysa cały czas stała. Gdy przyszła Krysia, która z nimi współpracowała, zaproponował jej spacer Ujazdowskimi do Placu na Rozdrożu, by od tamtej strony sprawdzić czy nie ma innych „obserwatorów”. Gdy byli już blisko domu wypatrzyli dwóch. W charakterystycznych długich płaszczach. Amatorzy. Stali oparci o drzewa co rusz wychylając się by śledzić dokąd idą przechodzący ludzie. Było jasne, że ich namierzają. Pozostało oczekiwanie na nalot. Nysa cały czas stała. Do wieczora nic się nie wydarzyło. Przygotował się na poranek. Nie zamierzał uciekać. Z Trybuny Ludu zrobił malarską furażerkę, ochlapał ubranie farbą. Zaniósł kamerę do Marka i czekał. Po dziewiątej rano stał na drabinie i malował. Głośne walenie do drzwi. Wrzasnął -

Z kuchni zobaczył jak wchodzą. Czterech. Dwóch w mundurach i cywile . Nie przerywał malowania i udawał, że ich nie widzi.

  • Co chcecie tą ruderę kupić? Oglądajcie, wszystko otwarte. Tylko mi nie przeszkadzajcie. Muszę dziś skończyć. Bez przerwy tu przyłażą i godzinami łażą po całej chałupie. Nie dziwota, przecież to się wali...

 

Odezwał się chyba ten wysoki cywil. Podszedł do drabiny. Piotr jakby niechcący machnął pędzlem ochlapując go.

  • Złaźcie z tej drabiny i nie machajcie tak tym pędzlem. Co tu robicie.
  • Chyba widać. O przepraszam. Ochlapał się pan. O cały kapelusz, musi pan go zmoczyć, tu jest kran. Nie plączcie mi się tu, idźcie oglądać jak chcecie kupić.
  • Co wy o tym kupowaniu. Obserwujemy ten dom, odbywają się tu zgromadzenia, nielegalne zgromadzenia. Kto tu przychodzi?

 

Piotr dopiero teraz odwrócił się na drabinie i spojrzał na nich.

  • O przepraszam. Myślałem, że to kolejni klienci a to panowie władza. Słucham.
  • Kto tu stale przychodzi?
  • Kupcy, walą drzwiami i oknami, nie dają pracować.
  • A wy co tu robicie, mieszkacie tu?
  • W tej budzie, o nie, mam w bloku mieszkanie. Wynajęła mnie.
  • Kto?
  • Nie znam nazwiska. Aktorka, ja nie zadaje się z takimi, mogę malować, taki mój fach, ale tylko tyle...

 

Ten wysoki czyścił przy zlewie kapelusz. Wściekle chlapał wodą. Inni rozeszli się po domu. Piotr jeszcze wieczorem wszystko sprawdził, nie było śladów po Redakcji.

-   Nie chlap mi pan po ścianach. Będę musiał od nowa malować.

  • Złaźcie z tej drabiny. Dowód osobisty.    
  • Cholera, pędzel mi wyschnie, jak tak dalej pójdzie dziś nie skończę.
  • Milczeć. Dowód.
  • Leży tam przy łóżku.

 

Zabrał z łóżka portfel i oglądał dowód.

- ...Tyczyński, zamieszkały...Śniegockiej.

-      Tak mówiłem, ładny blok...

-      O ciekawe...zatrudniony w telewizji.

-     Tak...najlepszy malarz w telewizji, ale teraz tam rządzi wojsko, zdemilitaryzowali nas i nie wpuszczają...,to  tu dorabiam.

-   ...Zmilitaryzowali...

-    No przecież mówię, to chyba nie wstyd....

 

  Pokręcili się jeszcze, przekopali łóżko, obstukali ściany i bez słowa wyszli. Piotr ze schowka za lodówką wyciągnął Calvadosa, nalał, siadł ciężko w fotelu i powoli pił.

 Stracił zaufanie do tego domku. Nie byli aż tak głupi by się nie zorientować kim on jest i zemścić się, że „zrobił ich w konia”. To kwestia czasu. Nie wiedział co z sobą zrobić. Zostawił klucze u Marka, zabrał kamerę, wsiadł do fiata i pojechał do Lasek. Było to jedyne miejsce jakie mu przyszło do głowy. Tadeusz, trochę zdziwiony, ale jak zawsze serdeczny, przywitał go w biurze administracji, gdzie skierowała go siostra Paulina.

 

  • Już nowe taśmy do archiwum?
  • Teraz ja sam do...pracy...do czeladnictwa u Antoniego.
  • Jednak? Co się stało?
  • ….co się stało? Sam nie wiem. Coś w moim życiu się urwało...i szukam...szukam jakiegoś zaczepienia. Mówiłeś...
  • ...Mówiłem...że musisz z czegoś żyć, ale nie myślałem...Zostawmy to, chodźmy do Antoniego. -  odwrócił się do siedzącej za biurkiem siostry  -  przepraszam, zaraz wracam. Proszę zawiadomić Piwną, że będę jutro.

 

Idąc do warsztatów Piotr, chyba niezbyt składnie, wyjaśnił swoją sytuację. Swój stan zawieszenia, brak mieszkania, brak pracy. Kompletne zagubienie w poszukiwaniu celu.

Antoni pomachał na powitanie. Zaprowadził do niemal skończonego klęcznika. Był przykryty białym prześcieradłem, odsłonił. Gdy Piotr oglądał go jeszcze bez blatu docenił maestrie wykonania wgłębień klęcznika, toczonych wsporników trzymających blat, które dopiero teraz, w zderzeniu i współgraniu kolorów drewna ukazały swoją urodę. Antoni miał rację. Tylko grusza, swoim miodem,  przetykanym delikatną, przygaszoną czernią, słojem, mogła podkreślić ciemne drewno w całym rysunku klęcznika.

Antoni był konkretny. Serdeczny, ale bez owijania w bawełnę postawił warunki.  -   Muszę mieć dziesięć dni na sprawdzenie, co potrafisz. Dostaniesz tylko wyżywienie, Potem, zobaczymy. Może znajdą się jakieś pieniądze.

Wracając Tadeusz rozważał gdzie może go ulokować. Piotr czekał.

Przydzielili mu pokój w budynku warsztatów. Mały sympatyczny pokoik z szafą, umywalką, stołem, fotelem i dwoma krzesłami. Łazienka obok. W tym samym budynku była stołówka, śniadania, obiady, kolacje.

Na drugi dzień po śniadaniu stawił się do pracy w warsztacie. Antoni zdecydował, że będzie przez okres próbny jego asystentem. Mieli do jadalni sióstr, do refektarza,  zrobić stół na czternaście osób. Antoni już go rozrysował. Gdy Piotr przestudiował rysunki stwierdził, że jest za wąski. Antoni upierał się przy swojej koncepcji. Piotr nie namyślając się poszedł do kuchni. Przyniósł talerze i półmiski. Ustawił je na blacie deski kreślarskiej. Antoni planował stół trzymetrowy o szerokości 60-ciu centymetrów. Ustawił na tej szerokości talerze. Półmiski nie mieściły się. Stół też był za krótki, nie mieścił tylu osób, chyba, że bardzo ściśnięte.

Antoni chodził koło tego pokazu w koło, mrucząc pod nosem. Trochę ociągając się przyznał mu rację. – Robimy o  60 dłuższy i 15 szerszy, popraw rysunki  -. Poprawił i już bez pytania zmienił grubość blatu. Jeszcze przed obiadem przygotował odpowiednie deski.

W stołówce dostał miejsce przy stole obok młodego chłopaka, wydawało mu się, niewidomego. Przedstawił się i przywitał. Chłopak też się przedstawił, ale tylko z imienia, Lucjan. Chcąc zacząć rozmowę, opowiedział o sobie, pierwszym dniu pracy, co dotychczas robił. Lucjan ożywił się gdy opowiedział o pracy w telewizji. – Lubię telewizję, zwłaszcza filmy przyrodnicze.  – Piotr zdziwił się, niewidomy, telewizja. Lucjan z uśmiechem wytłumaczył,  - Ja trochę widzę, a do telewizji skonstruowałem specjalny okular. W pracy też go używam.  –Opowiedział czym się zajmuje. Tworzy prostą biżuterię i prowadzi z innymi „słabo widzącymi” zajęcia. Ma tu swój warsztat. 

Po obiedzie wyheblowali deski, na frezarce zrobili felce i przygotowali blat do klejenia. Po „fajerancie” wsiadł do autobusu i pojechał do Warszawy. Zawiózł Basi klucze, wręczył w podzięce tulipany. Zmartwiła się, ale zrozumiała, że dalsze mieszkanie w jej domu może być niebezpieczne. Zabrał swoje rzeczy, pożegnał się z Markiem. Zaczynał nowe życie.

Spał jak zabity, jakby wszystkie frustracje ostatnich tygodni też zapadły w sen. Codziennie rano spotykał się przy śniadaniu z Lucjanem. Zadziwiał go ten chłopak, pełen radości, optymizmu. Rano tryskał energią i nowymi pomysłami. Troszczył się o swoich „podopiecznych” i martwił gdy widział jak im coś nie wychodzi.

Stół budowali przez cztery dni. Gdy stanął w refektarzu siostry były zachwycone. Dotąd stół jadalny był sklecony z małych, chybotliwych stolików. Zjawiła się nawet siostra przełożona i  podziękowała. Zwróciła się do Piotra  -  To Pan jest tym protegowanym księdza Tadeusza. Opowiedział mi o Panu. I jak widzę niezły z Pana stolarz.

Przez te kilka dni dużo rozmawiał z Lucjanem. Gdy Tadeuszowi opowiedział o tych rozmowach i o zagadce która go nurtowała, jak taki prawie nic niewidzący chłopak może być szczęśliwy, Tadeusz opowiedział mu jak się Lucjan tu znalazł.

-   On jest też dla mnie zagadką. Straszne dzieciństwo. Okrutny ojciec znienawidzony przez całą wieś za donosicielstwo, katujący matkę i syna. Lucjan był krótkowzroczny od urodzenia,  matka w ciąży była stale pijana i to najpewniej denaturatem. Matkę znaleziono martwą, nie wiadomo czy z przepicia, czy z pobicia. Ojciec zwiał. Lucjana znaleziono w kałuży. Ledwie go odratowano, ale oczu pełnych piasku, błota nie udało się wyleczyć. Trafił do sierocińca. Milczał, nie odzywał się słowem. Miał siedem lat. Dwa lata koszmaru stałego nękania przez kolegów i niestety przez personel. Przeniesiono go do innego sierocińca. Tu kierownik okazał się człowiekiem odpowiedzialnym i po roku bezowocnych prób przysłał go do nas. Początek był ciężki. Ale jak już się otworzył okazał się wspaniałym chłopakiem, niezwykle zdolnym, chwytającym w lot wszystko. On chyba nie śpi, jak nauczył się braila to teraz czyta wszystko. W dwa lata dogonił w szkole swoich rówieśników. Stale pędzi, jakby chciał nadgonić swój utracony czas.

Lucjan był wysoki, czarna czupryna z kosmykami opadającymi na czoło. Pociągła przystojna twarz, tylko grube szkła szerokich okularów odbierały jej młodzieńczy wdzięk. Któregoś dnia zaprosił Piotra do swojej pracowni. Duży narożny pokój . Okna na dwóch ścianach dawały dużo światła. Pod oknami proste drewniane stoły. Idealny porządek. Pod ścianami szafki z szufladami, jak bliżej podszedł na każdej przyklejony inny kolorowy drobiazg, mniejsze i większe kulki, kolorowe kamienie, druciki, przeróżne materiały, kawałki polerowanego drewna, kolorowe metale…Na stołach wszelkiego rodzaju maszyny, wiertarki, szlifierki, lutownice, frezarki, kowadełka, młotki, obcążki. Obrotowe krzesła na kółkach. Na środku każdego stołu umocowane wielkie powiększające szkło przytwierdzone do przegubowego wysięgnika by mogło być użyte z każdej części stołu. W rogu stół przykryty czarnym aksamitem i na nim ułożone precjoza. Bajecznie kolorowa biżuteria. Bransolety, naszyjniki, kolczyki, wyszywane emblematy, wisiorki, plecione kolorowo ozdoby. Piotr  oglądał oniemiały.

-  To wszystko Twoje?

    -   Trochę moich uczniów. Przyszły teraz dwie zdolne dziewczyny.

    -  Z czego ty to robisz?

    -  Ze wszystkiego. Zobacz tą broszkę. Z połamanej srebrnej łyżeczki, czerwony akcent w środku, z oderwanych od jakiejś lampy  wisiorków, wspaniale odbija światło i łapie je perła.

  -   Skąd to wszystko bierzesz?

  -   Ludzie przynoszą. To wymyślił ksiądz Tadeusz. Na Piwnej powiesił gablotę z naszymi wyrobami i ogłoszeniem, że przyjmujemy rzeczy zepsute, do wyrzucenia. Niesamowite ile ludzie przynoszą najróżnorodniejszych rupieci. Skąd je mają? Nie wiem, ja nigdy nie mieszkałem w prawdziwym domu, w prawdziwej rodzinie. Znam to tylko z książek,  ale o tym nie piszą. Ciągle wiele muszę się nauczyć.

    -   Opowiadałeś mi, że widzisz świat tylko w szarościach. Tu wszystko bucha kolorami, jak je dobierasz? Tak doskonale współgrają.

    -   Kolory pamiętam, one cały czas są we mnie. A tu wymyśliłem pewne sztuczki. Każda rzecz odpowiednio oświetlona daje refleks, wysyła kolorowy promień, wystarczy go schwytać  w okularze.

    -   Podobają mi się te bransoletki, mogą je nosić mężczyźni, takie hipisowskie, fajne.

    -   Teraz pracuję nad taką, będzie stonowana. To będzie różaniec.

 

Było ciepłe popołudnie. Wyszli z warsztatów w stronę klasztoru. Wszyscy się tu chyba znali, przechodząc pozdrawiali serdecznie i zagadywali.

    -   Nie mogę pojąć…jak wy się poznajecie. Ty trochę widzisz, ale są nic nie widzący, jak wiedzą kto idzie. Tak samo było jak szedłem z Tadeuszem.

    -   Mamy silnie wyostrzone inne zmysły, słuch, węch. Krok każdego człowieka brzmi inaczej. Na asfalcie jest trudniej, dlatego tu zostawiono szutrową drogę.

    -   Jak długo tu jesteś?

    -   …Długie milczenie… Ja…od urodzenia…To co było przedtem wymazuję z pamięci, to nie było życie…strach, ból, głód…Gdyby nie Laski nigdy pewnie bym się nie dowiedział, że życie to nie sam głód, bicie, strach. Tu się narodziłem i tu powoli się uczę jak piękny jest świat…ile można dostawać i dawać, ile można się cieszyć i śmiać, ile uczyć, poznawać…

    -   Znalazłeś tu przyjaciół?

    -   …tu znalazłem to słowo i poznałem jego treść…i chyba je wypełniłem po brzegi… ludźmi... często zasypiając rozmyślam jak tak blisko siebie mogą istnieć dwa światy, jeden wypełniony nienawiścią, drugi miłością.

 

Lubił te skrzypiące schody, dawały Tadeuszowi czas na zastanowienie, czy przyjąć, czy nie gościa. Dlatego szedł powoli i nim doszedł Tadeusz już stał w drzwiach.

    -   No nareszcie. Jesteś na moim terenie i się nie meldujesz.

    -   Teren dla mnie tak nowy, że uczenie się i badanie go zjada cały mój czas.

    -   Siadaj, smorodina czeka. Czy ”czeladnikowanie” nie nadwątliło twego ego?

    -   Antoni wygląda na zadowolonego, nie jest wylewny, nie pochwali…moje ego…może było budowane na złych fundamentach. To tak inne bajki. Samo dotknięcie dębowego drewna i znalezienie w nim kształtu mebla, to coś tak innego od przekładania myśli, muzyki, poezji w obraz.

    -   Porozmawiajmy o Lucjanie, rozmawiacie, prawda?

    -   Pokazał mi swoją pracownię i biżuterię, znakomite.

    -   Wiesz, jak uratuje się jakieś zwierze, ptaka, to przychodzi taki moment, że musimy je nauczyć powrotu do swojego świata. Z Lucjanem mamy właśnie taki problem. On nie może tu u nas w Laskach zostać na stałe. Musimy go nauczyć normalnego życia w społeczeństwie, wśród ludzi. Tu jest otoczony stałą opieką, jakby żył „pod kloszem”. On na razie boi się tego świata, jest nieufny wobec obcych. Dlatego tak się cieszę, że tobie zaufał i z tobą rozmawia. Możesz mu pomóc. Niedługo zda maturę i będzie musiał stąd wyjechać, na studia, do pracy, nie wiem. Ale musi zacząć o tym myśleć. Rozmawiaj z nim o tym.

    -   A co z jego pracownią i z tymi których on uczy?

    -   To jest własność Zakładu. Jeśli będzie chciał dalej się tym zajmować, na pewno mu pomożemy. Ale jeśli on w tych kilka lat doszedł do takiego poziomu, to stać go na dużo, dużo więcej i naszym obowiązkiem jest mu w tym pomóc.

    -   A moja rola w tym?

    -   Oswajać go z realnym światem. Opowiadaj mu o swoich studiach, przyjaźniach, o pracy w telewizji…

    -   Trafiamy na paskudny okres, stan wojenny nie jest najlepszym momentem by kogokolwiek zachęcać do życia w takim świecie.

    -   To musi się niedługo skończyć, w co się przerodzi, nikt nie wie. Ale jak raz już pękło, to się w dawnym kształcie nie odrodzi.

    -   Z Lucjanem …to inna sprawa, jest tak dojrzały i chętny do uczenia się…i uczy mnie… Mam jeszcze inne sprawy, nie wiem czy to z tobą załatwiać?

    -   Napij się i mów.  -  Podniósł kieliszek pod światło

    -   Piękny kolor… wspaniała. Wiedziałem od lat czym są Laski, ale dopiero teraz, przez ten krótki czas pobytu widzę jak tu powoli zmienia się cała moja drabina wartości. Może teraz do tego dojrzałem, może dlatego, że przyjęliście mnie do swojej społeczności. Może pomógł Lucjan?

    -   System wartości…skomplikowane jak każdy go buduje. Lucjan jest…nazwijmy to neofitą. Tu pierwszy raz spotkał coś dobrego. Pierwszy raz spotkał się z Bogiem. Uwierzył. To niemal cud, że po tych latach koszmaru udało mu się wyrwać z niego i zacząć budować …właśnie te prawdziwe wartości. Ale ty chciałeś o czymś innym…

    -   Tak. O moim tu pobycie, pracy u Antoniego. Zawiadomili mnie, że we Wrocławiu studenci, po aresztowaniach na uniwersytecie szykują protest. Muszę tam jechać z kamerą.

    -   Nie musisz, tylko chcesz. Nareszcie w coś się zaangażowałeś i w coś uwierzyłeś Dobrze, Dobrze co jeszcze.

    -   Muszę porozmawiać z Wiktorem, wiesz mój włoski przyjaciel. Tu z Polski nie mogę, wykupiłem wycieczkę do Smokowca stamtąd zadzwonię.

    -   Chcesz wyjechać do Włoch? To znowu ucieczka?

    -   Nie, to pogoń za wolnością. Tak, myślę o tym.

    -   Nie dadzą ci paszportu. A co z telewizją?

    -   Dają paszporty w „jedną stronę”, a z telewizją…nie wiem, na razie cisza. Nie mogę zwodzić Antoniego, polubiłem go.

    -  On ciebie też, porozmawiam z nim, ale on wie, że ty jesteś tu „na chwilę”.

 

Złagodzone ograniczenia stanu wojennego pozwoliły bez przeszkód dotrzeć do Wrocławia. Jechał z Piotrem z Tygodnika. Po drodze od Piotra dowiedział się jak prężnie działa „ruch oporu” w całym tamtym regionie. Podziemne gazety z „Solidarnością Walczącą” na czele, ulotki, oporniki przypinane do ubrań, wreszcie radio sprawnie nadające komunikaty, mimo milicyjnych  zaciekłych prób wykrycia stale przenoszonego nadajnika. Ustalili, że Piotr będzie filmował „z torby”, w tego typu zdarzeniach nie było czasu by wyjaśniać kto jest kim, a kamera stale kojarzyła się z znienawidzoną telewizją.

 Szedł w drugim szeregu i musiał położyć torbę na ramieniu by zobaczyć jak przed nimi ustawia się ZOMO, jak przepuszczają przez swoje szeregi armatki wodne. Było to filmowanie „w ciemno”, szerokim obiektywem bez żadnej kontroli. Wokół siebie miał młodych ludzi, pewnie studentów, ale byli też starsi, były kobiety. W pewnym momencie nie wytrzymał i wyrwał kamerę z torby. Napięcie w tłumie było tak ukierunkowane na atak z przodu, że już na kamerę nie zwracali uwagi. Filmował skupione twarze, podniesione ręce, maszerujące nogi. Obok miał Piotra który próbował mu pomóc przepychać się przez tłum. Już teraz stali, bo tłum się zatrzymał, w pierwszym szeregu. Z za przezroczystych tarcz, sunących jak szklana ściana, zaczęły wylatywać granaty. Dym powoli siłą wiatru szedł w ich stronę. Po chwili oczy zaczęły łzawić. Armatki wodne owiane dymem, jak monstrualne żółwie zbliżały się na odległość rażenia. Nie mógł oderwać oka od wizjera, drżał, nie ze strachu a z obawy, że skończy się kaseta. Starał się pokazać i tych obok siebie i tych opancerzonych naprzeciwko. Oczy pełne łez. Już nie widać nadciągających żółwi, zaraz rzygną wodą. Podcięło mu nogi, wyrżnął na bok, chroniąc kamerę. Piotr szarpnął go w górę i niemal ciągnął do pobliskiej bramy. Byli zlani wodą. Dwie wielkie kałuże  na ładnych, zielonych kaflach holu kamienicy. Na oślep dotarli do windy. Na oślep badał kamerę i uratowaną przez Piotra torbę. Wysiedli na ostatnim piętrze. Piotr już trochę widział, ale łzy dalej płynęły. Widział cienie biegających ludzi, zdawało mu się, że coś noszą, nawoływali się, krzyczeli. Usiadł w korytarzu na ziemi i starał się wytrzeć mokrą kamerę. Musiał zmienić kasetę, ale ręce tak mu drżały, oczy szczypały, że nie był w stanie. Stojący obok Piotr zakrył mu oczy mokrą chustką,   -   przytrzymaj to, to pomaga, daj kamerę pomogę ci, co mam zrobić?

 

    -   Co tu się dzieje? Gdzie jesteśmy? Dlaczego ci ludzie tak biegają, krzyczą?

    -   Szykują się do ataku.

    -   Na nas?   - Piotr zerwał mokrą chustkę, trochę pomogło, zobaczył biegających z doniczkami kwiatów, z windy wysiedli kolejni z garnkami, doniczkami i biegli do schodów na dach.

    -   Co mam robić   - dopytywał Piotr.

    -   W torbie są czyste kasety, wyjmij taką bez napisów, bez tytułu  - widział coraz lepiej i udało mu się wyjąć kasetę z kamery, Piotr podał mu nową, założył. Sprawdził, włączył kamerę, działała. Dalej siedząc na ziemi rejestrował biegających, ale jeszcze nie był w stanie zrobić zbliżenia, kręciło mu się w głowie. Piotr pomógł mu wstać. Dopiero teraz rozejrzał się. Długi korytarz bloku mieszkalnego z rzędami drzwi po obu stronach, Drzwi otwarte i zamknięte. Z otwartych wychodzili ludzie, stali przy nich, dzieci przepychały się by coś zobaczyć. Gdy już stał z kamerą na ramieniu, naprzeciwko otworzyły się drzwi. Gruby, nieogolony facet w poszarzałym podkoszulku, powoli otworzył usta, jak by go zamurowało. Wgapiał się w kamerę. Przeniósł wzrok na Piotra i się rozdarł.

    -   Ludzie chowajcie się telewizja.   -  Ruch na korytarzu zamarł, ucichł i jak na zwolnionym filmie wszyscy obracali się by utkwić wzrok na kamerze, na nim. Piotr zasłonił go. Ktoś wydarł się   -  Zabrać, roztrzaskać kamerę. Donosiciel. -  Gruby z przeciwka ruszył do przodu, w drzwiach zostawił kapcie, obejrzał się i coś krzyknął do tyłu. W drzwiach pojawił się chłopak, sympatyczny, piegowaty rudzielec. Drzwi windy były nie zamknięte, zablokowane przez zatrzymanych ludzi. Przez stojących w drzwiach przepchnął się młody wysoki mężczyzna, odepchnął stojących i stanął obok Piotra,  -  To nasi ludzie.  -  Ktoś krzyknął   -  Nasi… czyli….czyi?  -   Jestem z komitetu organizującego tą zadymę, tych dwóch panów zgłosiło się do naszego regionu. Znam ich, to dziennikarze Tygodnika Mazowsze, ja jestem z Solidarności Walczącej, ręczę za nich.  -  Starszy pan, dobrze ubrany, w okularach na nosie, spokojnie do nich podszedł – Kto nam to potwierdzi?  - Z głębi korytarza przepchnął się chłopak z wielką donicą,  -  Profesorze, to Pana student, nie poznaje Pan?

 

Leżał na brzuchu na murku otaczającym dach. Kamera pracowała. W dole manifestujący tłum rozbiegł się do otaczających plac ulic. ZOMO stało, ale teraz z tarczami podniesionymi w górę. Z dachów otaczających domów leciały doniczki rozbijając się o bruk, czasem trafiając w tarczę, w hełm. Po kolorowych kwiatach, czerwonych pelargoniach, biegali mundurowi goniąc tych którzy nie zdążyli uciec i pałami zaganiali do „suk”. Lecące z ich bloku doniczki chroniły na razie wejścia do domu. Gdy jednak wejdą, to można się ich spodziewać na dachu. Doniczki były cały czas dostarczane, mógł teraz robić zbliżenia pięknych kwiatów. Ktoś zażartował,  -  Kiedyś kwiatami witało się zwycięzców,  -  inny dodał,  -  Kiedyś nie walczył Polak z Polakiem, a teraz mamy regularną wojnę, wojnę Polsko Jaruzelską. -  Ktoś przyniósł radio, wszyscy oczekiwali zapowiadanej audycji Radia „Solidarność Walcząca”, po długich trzaskach usłyszeli serie komunikatów informujących o rozruchach które objęły cały Wrocław, podtrzymało ich to na duchu, nie byli sami.

Naradzili się z Piotrem, że należy uciekać. Ale nie było to proste. Na placu przed blokiem cały czas była milicja i oddziały ZOMO. Ktoś zaproponował ukrycie ich w swoim mieszkaniu. Nie mogli się na to zgodzić i narażać całej rodziny z dziećmi. Musieli  zaryzykować wyjście. Piotr schował kamerę i poszli do windy. W tym momencie z windy wyskoczył chłopak.  -  Nie możecie zjeżdżać, już są w holu. Legitymują wszystkich, kto nie ma meldunku w tym domu, odwożą, zamykają.  -  Wycofali się na dach. Piotr chodził zdenerwowany i obserwował ruchy na placu. Zwrócił się do drugiego Piotra  -  O mnie nie chodzi, nic mi nie zrobią, najwyżej zamkną. Ale co z kamerą…nagranymi materiałami. To nimi narażam ludzi…”donosiciel”…mieli racje, jak to wpadnie w ręce ubeków wpadną tu wszyscy.  Chyba już w całym domu zabrakło doniczek, na dachu robiło się pusto.  -  Piotrze, musimy kamerę schować w którymś z mieszkań, obserwowałeś ludzi, masz pomysł, gdzie…, u kogo.  -  Podszedł do niego ten piegowaty rudzielec, który stanął przywołany przez „grubasa” wydzierającego się na niego w korytarzu na dole. Wskazał na torbę.

    -   To tu ma pan kamerę? Mogę zobaczyć?

    -   Co ty opowiadasz, jaką kamerę, coś ci się przyśniło.

    -   Widziałem. Chcę iść do Szkoły Filmowej w Łodzi…Podsłuchałem, boi się pan o nią…

    -   …I co pewnie możesz ją przechować…jesteś cwany, ale…  -  Włączył się Piotr  -  Chyba wiem, ten profesor, znana postać. Politechnika, może się zgodzi. Nie wiem tylko w którym mieszka mieszkaniu …zwrócił się do rudzielca…-  Gdzie mieszka ten profesor który był na twoim korytarzu?   -  Profesor Szeber, pod dziewięćdziesiątką…donosi.

    -  Co donosi? Co ty wiesz, oszalałeś?

    -  Donosi, że wypisuję hasła na klatce.

    -  Jakie hasła?

    -   Napisałem „Wrona orła nie pokona” z rysunkami…

    -   I co?   -   Włączył się Piotr.  -  Piotr, zostaw tego gnojka, idę zobaczyć listę lokatorów.

    -   Tam już są, złapią was… mogę wam pomóc.

    -   Niby jak? Może nas schowasz?

    -   Znam drogę tymi dachami, nieraz tędy uciekałem.

    -   Przed kim?

    -   Przed ojcem.  -  Piotr  krzyknął do odchodzącego Piotra, który już stał w drzwiach klatki schodowej  -  Piotr, poczekaj, chodź tu. Może to jest jakiś pomysł.  – Rozejrzał się po otaczających dachach. Plac z obu stron był otoczony blokami niemal równej wysokości, dachy łączyły się ze sobą, tylko z węższych boków bloki nie łączyły się przecięte wylotowymi ulicami. Zwrócił się do rudzielca  -  Jak masz na imię?

    -   Jacek.  -  No dobrze i co? Przejdziemy dwa, trzy bloki i co? Na całym placu stoi milicja.

    -  Blok trzeci, ten z zielonym dachem, partyjny, ma tylne wejście do parku. Jest zawsze zamknięte, ale mam klucz. – pokazał. – Zwrócił się do wracającego od drzwi Piotra.

    -   Co o tym myślisz?  -  Piotr długo przyglądał się rudzielcowi, ten się uśmiechnął, ten uśmiech był rozbrajający. Spytał   -  co znaczy „partyjny … mniejsza z tym, nie jestem pewien…

    -   Macie inne wyjście?

 

Faktycznie, nie mieli. Rudzielec z tym ujmującym uśmiechem wyciągnął rękę, w geście do „przybicia”. Chwila wahania, przybili. Piotr – dziennikarz syknął.

    -   Jeśli coś kombinujesz…dopadnę cię.

 

 Ruszyli. Mieli do pokonania trzy dachy, różnice wysokości były niewielkie, najwyżej 5-cio metrowe, zaopatrzone w żelazne wąskie drabinki. Piotrowi przeszkadzała torba, musiał uważać by nie stuknąć kamerą o stopnie, o mur. Jacek chciał mu pomóc i zabrać torbę, ale nieufnie nie pozwolił. Po kwadransie dotarli. Murek otaczający dach był zielony. Wychylił się. ZOMO już się wycofało, ale milicji było pełno. Stali przed wszystkimi klatkami schodowymi, zakratowane Nysy wywoziły ludzi. Powietrze jeszcze pachniało gazem. Łzy napływały do oczu. Tu było inne wyjście na klatkę schodową. Stał mały budyneczek, bez okien z żelaznymi drzwiami. Zielona farba łuszczyła się, rdza. Rudy szarpnął klamkę, nic. Uderzył ramieniem i ponownie spróbował, nic. Spróbował Piotr, nic. Jacek uśmiechnął się, ale już był to kwaśny uśmiech,  -  Zacięły się…zardzewiał zamek.  – Pobiegł za róg, Piotr za nim. Żelazne zardzewiałe drzwiczki. Jacek szarpnął, raz, drugi, z jękiem zaczęły ustępować. Sprzęt antypożarowy. Chwycił siekierę i pobiegł do drzwi. Już chciał walnąć nią w drzwi, gdy powstrzymał go Piotr   - Zwariowałeś, jak hukniesz, zaraz tu będą. Podłóż ostrze pod drzwi i spróbuj podnieść je w górę.  – Piotr złapał za klamkę. Jacek starał się wsunąć siekierę pod drzwi.  -  Piotr odłożył torbę, podszedł, odsunął Jacka, kazał mu trzymać trzonek i kopnął. Drzwi z jękiem ustąpiły.

 Nie wsiedli do windy. Schodzili cicho schodami, nadsłuchując. Od drugiego piętra już było słychać gwar w holu na parterze. Cicho schodzili. Gwar narastał, ale nie było krzyków charakterystycznych przy działaniu milicji. Jacek ich zatrzymał i poinformował szeptem    - musimy zejść do garażu, trzeba ostrożnie, pojedynczo, zejście widać z holu. Oni zablokowali drzwi. Milicja wie, że to „partyjny blok” i tu nie wchodzi. Oni boją się tych naszych.   -  Piotr spytał   -  „tych naszych” o czym mówisz?   -  no tych z Solidarności.  -  Udało im się pojedynczo przesmyknąć w dół do garażu. Stały tu niezłe zachodnie samochody. Garaż był oświetlony. Jacek pewnie prowadził. Podchodzili do bramy wyjazdowej. Budka strażnika była pusta. Jacek pewnie oznajmił  -   Siedzi w niej tylko rano, a przeważnie śpi.  -  Obok budki były drzwi. Jacek wyciągnął klucz. W tym momencie zapaliła się żółta migająca lampa i zaczęła otwierać się brama wjazdowa. Schowali się za budką. Wjechał Polonez z zapalonym „kogutem”. Zaparkował. Z tylnych drzwi wysiadł cywil, wysoki, łysiejący z pobrużdżoną twarzą. Poszedł do windy. Za nim   kierowca, odebrał teczkę i warknął  -  Jutro na biurku raport z wszystkich komisariatów z liczbą zatrzymanych i czy wreszcie namierzyli to pierdolone Radio.  -  Jacek szepnął  -  To szef, gruba ryba.  -  Wsiadł do windy. Jacek kluczem otworzył drzwi. Jeszcze było jasno. Mała uliczka, z jednej bloki, z drugiej park. Uliczka była pusta. Przeszli przez park. Piotr spytał Rudzielca  -   Mówiłeś, że uciekałeś tędy przed ojcem. Dlaczego?  -  Kiedyś to był w dechę facet, jeździliśmy na ryby, w góry. Pracował w Pafawagu. namawiał w zakładzie do strajku i go zamknęli. Po roku wrócił jakiś inny, wystraszony, z nikim nie rozmawiał, zaczął pić i się zaczęło. Awantury. Bił mamę. Gdy się stawiałem walił mnie. Pilnował gdy chciałem wychodzić i blokował windę. Wtedy znalazłem tą drogę.  -  Wyszli z parku na ulicę. Tramwaje już kursowały. Piotr spojrzał na zegarek,  - Do pociągu mamy trzy godziny.  -  Oprócz tramwaju nie było żadnego ruchu, ani pieszych, ani samochodów. Stanęli na przystanku. Piotr postawił na ziemi torbę. Jacek spytał  -  czy mogę zobaczyć tą kamerę, tu w naszej telewizji takich nie mają.  -  W tym momencie usłyszeli syrenę nadjeżdżającego radiowozu. Ich pasem ruchu pędziła Nysa na sygnale. Gwałtownie przy nich  zahamowała. Wyskoczyło dwóch mundurowych. Jacek się schylił, złapał torbę i puścił się biegiem w stronę bramy parkowej. Piotr ruszył za nim, biegł   -  Stój bo strzelam.  – Zamurowało go. Powoli obrócił się.  -  Łapcie złodzieja, ukradł moją torbę!  -- Rudzielec już zniknął w parku. Milicjanci rechotali,  -  Cwany mały, co było w torbie? Złoto? – nawet nie drgnęli by gonić złodzieja.  -  Dowody!  -  Byli wyraźnie podcięci. Bawili się dowodami.  -  Nie szanujecie dowodów, to karane. O dowód trzeba dbać, państwo ludowe wam go dało, a wy tak…o nie tutejsi…Warszawiacy. Co tu w naszym mieście robicie? Zobaczymy, do radiowozu, no już wsiadać.  -  Nie było sensu dyskutować. Wsiedli. Śmierdziało wódą. Sytuacja była nieciekawa. Na komisariacie było głośno, śmiechy, nastrój zabawy. Przeszukali ich i zamknęli w pustym pokoju. Tylko stół  dwa krzesła i lampa. Zakratowane okno. Nie mogli usiedzieć, krążyli w kółko. Gdy się spotkali Piotr wyszeptał  - Paradoksalnie, ale ten mały rudy uratował mnie.  -  Drugi Piotr dodał,  -  Ciekawe tylko co zrobi z tą twoją kamerą? -  I co gorsza z nagranymi kasetami, to najbardziej niebezpieczne.  -  Minuty wlokły się niemiłosiernie. Z korytarza dobiegały coraz częstsze wybuchy śmiechu. Wreszcie drzwi się otworzyły i wszedł mały, ponury, podobny do aktora Ferencego. Usiadł bez słowa za stołem. Z teczki wyjął jakieś papiery, ich dowody, Piotra legitymację telewizyjną.  -  Co tu robicie we Wrocławiu?   --wskazując na Piotra,  -  Siadajcie, pracujecie w Telewizji…to czego tu szukacie, mamy tu swoich. Piotr usiadł.

 

    -   Razem przygotowujemy koncert muzyki rozrywkowej.

    -   Z kim? Kto będzie śpiewał?

    -   …Grechuta…

    -   …ten płaczek, nie lepiej by było Sipińską…Krawczyka… Kto to potwierdzi? Mniejsza z tym. A wy,  -  Zwrócił się do Piotra.  -  Mam tu waszą delegację. Z Ursusa…kulturalno  –oświatowy…przyjechaliście…ukulturalniać naszych w Pafawagu, sami to potrafimy …zarechotał…dziś dobrze ich …„oświatowaliśmy” …pałami. Wy warszawiacy wszędzie się pchacie. Komendanta też nam przysłali, za łagodny dla tej hołoty. Sprawdzimy te wasze „d e l e g a c j e” , niedługo…12 może 24, a jak nie odpowiedzą 48…-  Piotr nachylił się nad stołem,  -  Panie władzo, za godzinę mamy pociąg, po co to Panu. My spokojni obywatele…  -  Do pokoju wszedł wyższy szarżą wysoki, w mundurze.  -  Kogo tu macie?  -  zabrał teczkę, przejrzał.  -  Papiery w porządku. Co przeskrobali, skąd ich zgarnęliście?  -  Byli na przystanku, mówią, że za godzinę mają pociąg.  -  To po co ich trzymacie?   -  Muszę sprawdzić czy mówią prawdę.  -  Dajcie spokój Wojtulak, cały kić pełen tych chuliganów, po co Wam oni, to płotki. Wypuścić ich.

 Bez słowa znaleźli się na ulicy. Ruszyli w stronę dworca. Nie bardzo wiedzieli gdzie są. Mała uliczka ze starym domami. Gdy mijali drewnianą szeroką bramę Piotr usłyszał,  -   Panie Piotr! – rozejrzeli się. Z bramy wyszedł Jacek z torbą.  -  Wiedziałem gdzie Was wezmą, nie wiedziałem na jak długo.  -  Piotr ledwo się powstrzymał by go nie ściskać,  - już rezygnowałem, ale nie wiedziałem co z tym zrobić.  -  wskazał na torbę.

Jacek zaprowadził ich na dworzec, mieli jeszcze pół godziny. Piotr spojrzała na Jacka,  -  pokarzę ci kamerę, musimy się schować. Choć do kibelka.  -  Otworzył torbę, wyjął kamerę.  Podał Jackowi,  -  dziękuję ci, nawet nie wiesz ilu ludzi uratowałeś… i mnie.  -  Opowiedział co to za kamera, jak działa i pozwolił ją włączyć. Jacek skierował na niego i krzyknął  -  Akcja. Piotr rozbawiony sprężył się i zaczął mówić…-  To dzięki Jackowi to co widzimy jest możliwe. Uratował kamerę przed łapami milicji. Jestem pewien i tego mu życzę, by na takich kamerach  kiedyś z sukcesami pracował. – Razem obejrzeli jego pierwsze dzieło i serdecznie się pożegnali.

Piotr nie wiedział jak wygląda jego sprawa w telewizji. Cisza była niepokojąca. Trudno było uwierzyć, że jego występ przed komisją przejdzie bez echa. Przecież już wypłynęła „na miasto”, usłyszał to od dziennikarzy u Basi. Znał małość i tych z komisji i tych którzy nimi kierowali by nie obawiać się poważnych konsekwencji. Jedyną metodą by dowiedzieć się co na niego szykują, była rozmowa z Mają. Tylko jak ją podejść? O lojalności nie mogło być mowy. Mógł liczyć tylko na jej egoizm, dążenie po trupach do wysokiego stołka, kariera, kariera, kariera. Pogrążając Piotra, swojego męża, związanego z nią od początku jej wspinania się po tych korytarzowych szczeblach, mogłoby może pozostawić rysę na jej „nieskalanym” wizerunku. To musiał wykorzystać starając się czegoś od niej dowiedzieć. Nienawidził takich gier, nie był w tym dobry. Maja w tym była profesjonalistką, płacze, śmiechy, uwodzenie, obietnice.

Przygotował się, starannie ogolił i nawet skropił wodą kolońską, tu w Laskach nie używaną. Nie zadzwonił, bał się, że telefon skończy się kłótnią i nic nie da. Winda, znowu nie działała. Na pierwszym piętrze głowił się jak ma reagować gdy w ich domu zastanie jakiegoś fagasa z jego szczotką do zębów. Na drugim, jak się opanować by go nie wywalić przez okno, na trzecim, przed dzwonkiem myślał jak wygląda Maja. Trzy dzwonki i cisza. Długa droga w dół. Wybrał w parku ławkę z widokiem na bramę. Tyle lat, lat ciepłych, bliskiego dotykania, poznawania. Lat wspólnych radości. Lat męsko damskiej fascynacji, łóżkowych euforii, która, jak tu teraz siedział, jeszcze nie obumarła i wracała gdy tylko przymknął oczy. Lat wściekłości, kłótni, nielojalności.

Wracały smutne przemyślenia, obwiniał się grzechem zaniedbania, nie uczynił nic by wzbogacić ten związek by zaowocował wzajemnym wspieraniem, lojalnością, nie naprawił ani siebie, ani jej…wpatrywał się w bramę i zupełnie bezmyślnie bawił się piłką którą ktoś kopnął w jego stronę. W tym momencie podjechała taksówka i wysiadła Maja, weszła do domu. Po chwili wstał i z piłką w ręce ruszył do bramy.  -  Proszę Pana, to moja piłka.  -  Chłopak stał z wyciągniętymi rękami, odrzucił mu piłkę.  -  Gdzie mieszkasz?  -  Tam gdzie Pan, pod piętnastką.  Pana żona właśnie wróciła.

Stojąc z ręką na guziku dzwonka był już przygotowany. Zagra zagubionego, niepewnego czy słusznie postąpił przed komisją. Nerwy na wodzy, nie dać się sprowokować. Zadzwonił. Maja z kimś rozmawiała, słyszał zbliżający się głos, otworzyła z słuchawką przy uchu,  -  muszę kończyć…zadzwonię później. -  Tego nie przewidział, jak się przywitać. Jego ostatnie wizyty były pogardliwo zimne. Bez cienia czułości. Bez przywitania. To straszne gdy człowiek musi myśleć jak się przywitać. Nie zrobił nic, wolno bez słowa przeszedł do salonu i usiadł… Przeleciało wspomnienie, jakie to podobne dylematy gdy się zalecasz i gdy się żegnasz. Tylko początek w ciepłej niepewności, a koniec…Wreszcie wydusił.   

    -   Cześć…dobrze wyglądasz.  –    .

    -   No cześć, ty jakiś taki zmarnowany. 

    -   Taki niewesoły okres, chyba dla wszystkich, a ja, cóż tułam się bez mieszkania…

    -   Sam w swojej głupocie, sobie to zgotowałeś. A  że okres niewesoły, sami nie odpowiedzialnie wywołaliście to co było konieczne – zaprowadzenie spokoju było konieczne by nie podpalić polski. I zostało to osiągnięte.

    -   Jakim kosztem…nie wiem już się w tym wszystkim pogubiłem, co dalej robić…

    -   O, to jakaś nowość…Piotr Wielki pogubił się…niesłychane. Nie pora było myśleć wcześniej? Nie robić tego teatru przed komisją? Nie znikać demonstracyjnie z domu, tylko mnie słuchać jak dobrze radziłam?  -  Rozkręcała się i nabierała pewności, znał ten stan, już była pewna swoich racji i była mniej czujna.

    -   Widzisz to co się stało,… zmilitaryzowanie telewizji, Stan Wojenny, ci wojskowi na ekranie, zdjęte z anteny wszystkie wartościowe programy, żadnych dobrych programów, wszyscy odsunięci, wszyscy cenieni twórcy i nie wpuszczeni do…

    -   Nie wszyscy, mnie od razu wpuścili…-  siłą się powstrzymał, ale musiał włożyć szpilę.

    -   Nie dziwota, pełna dyspozycyjność, dziwi mnie, że nie ubrali cię w mundur i nie dali programu.  -  już była na etapie nie dostrzegania złośliwości.

    -   Był taki pomysł, ale na mundur się nie zgodziłam, to nie mój kolor…

    -   A jak wypadła twoja weryfikacja?

    -   To była czysta formalność, by pokazać, że dotyczy wszystkich.

    -   Ja nie mam żadnej informacji co postanowiono zrobić ze mną.  -  Maja coraz szybciej chodziła przed jego fotelem, wkurzało go to,  -  może byś tak usiadła, a nie biegała w kółko. Co wiesz?

    -   Co wiem…co wiem? Stale muszę nadrabiać miną i tłumaczyć twoje kretynizmy. Mam już tego dość, udawanie, że wiem co się z tobą dzieje, gdzie jesteś…że panuję nad tobą…

    -   Panujesz nade mną…ciekawostka…

    -   A co…jak mam cię bronić…i siebie…akurat teraz trafił mi się taki mąż.

    -   Ten mąż ci się trafił dość dawno…

    -    …Kiedyś myślałam…on myśli, …teraz widzę – kretyn…”pogubiłem się” -  wyglądała  w tym biegu coraz bardziej seksownie, musiał się hamować, przyszedł tu, by czegoś się dowiedzieć. Całą siłą hamował się by jej nie walnąć i usadzić. Musiał grać dalej.

    -   Maja, uspokój się. Żyję teraz w zawieszeniu, nie znam ich decyzji, czy jeszcze pracuję, czy już mnie wywalili. Nie mogę się nigdzie zatrudnić… -   Maja przerwała swój bieg i wpatrzyła się w niego, nie było to życzliwe spojrzenie. Wycedziła.

    -   Wydaje mi się, że coś ode mnie chcesz… żebrzesz o pomoc…liczysz na moje układy które pomogą ci wrócić do telewizji…proś, ale najpierw błagaj o przebaczenie… -  Piotr powoli wstał. Stanął nad nią, chwycił za ramiona.

    -    Zapomniałem…zapomniałem jaka jesteś wredna…tyle lat i wciąż zapominam. Nadajesz się tylko do łóżka.

    -   Puść mnie, to boli...do łóżka…no to już…tylko czy jeszcze się nadajesz?   -  Piotr puścił ją i ruszył do wyjścia   -   już nawet tego zapomniałeś? Stój!...trochę wiem, nie wszystko mi mówią, ale wiem… -   Stanął, ale się nie obrócił.  -  Co wiesz?

    -   Nasi, o dziwo są za tobą…

    -   Jacy „nasi”?

    -   Z komisji, koledzy z telewizji i też dziwne, moi partyjni koledzy nawet ci z samej góry.

    -   To kto jest przeciw?

    -   MSW, musiałeś temu facetowi zajść za skórę, chce cię zamknąć…może i słusznie, tak idiotycznie rozrabiasz, przeciw czemu?...nie rozumiem.

    -   Jeszcze nie zdecydowali?

    -   Komisja chce cię zostawić. Daje warunki…

    -   Ciekawe jakie?

    -   Żadnych scenariuszy, żadnej działalności dziennikarskiej, tylko realizacja telewizyjna.

Piotr powoli podszedł do niej i wolno, tłumiąc wściekłość wybuchnął.

    -   Myślą, że mogą mi stawiać warunki…nie raczyli przyjąć do wiadomości mojej rezygnacji, to moja decyzja…

    -   Ty głupcze, ty nic nie rozumiesz, módl się żeby zapomnieli o tej twojej kretyńskiej decyzji. Teraz oni mają rację, nareszcie opanowali ten nierealny bunt i mamy spokój. Telewizja już sprawnie działa. Już przywracają mój program…

 

 Piotr się opanował. Powoli zaczął krążyć po pokoju. Coś do niego dotarło, dotarło i wybuchło w głowie, to z jego zaniedbania, z jego winy stał teraz przed tą zupełnie obcą mu osobą, która święcie wierzy w ten system zniewolenia, ucieka od wolności,  nie jest w stanie samodzielnie myśleć tylko jak papuga powtarza to co mówi i każe władza. Jeśli przez tyle lat małżeństwa nie zrobił nic by ją zmienić, to teraz na pewno na nic zda jego gadanie. Teraz ona czuła się mocna tymi którzy ją indoktrynowali, twórcami stanu wojennego. Dodatkowo wściekało go bo czuł jak w tych ciemnych zakamarkach mózgu rodzi się chore porządnie. Musiał natychmiast wyjść. Przecież to co tu skrzyło, to była wojna i jeśli podda się temu co w mózgu się tliło – ona wygra i z nią cały ten zakłamany system wartości. Poszedł do swojego gabinetu.  Szuka książki adresowej z wizytówkami, musiał znaleźć adres, telefon Jżi Horna, reżysera z telewizji Bratysława, to z nim pisał scenariusze do programów rozrywkowych. Poznali się dobrze i wiedział, że może na niego liczyć by pomógł mu w telefonie do Wiktora. Znalazł i nie oglądając się na Maję, która cały czas perorowała, podszedł do drzwi. Coś go zatrzymało. Odwrócił się, podszedł i wziął ją w ramiona… -   Razem zgotowaliśmy sobie taki koniec, ale to głównie moja wina.  -  Na chwilę zamilkła, chyba nic nie rozumiejąc. Wyszedł cicho zamykając drzwi. Czy taki będzie koniec tego ich małżeństwa? Było tylko na papierze i prześcieradle, nie mogło przetrwać takiej burzy.

 

Uciekał, chciał wstąpić do Marka, ale wystraszył się że trafi u niego na stale otwarty telewizor z konferencją prasową Urbana z jego perfidnym sączeniem nienawiści dzielącym to już i tak podzielone społeczeństwo. Uciekał do Lasek. Po raz nie wiadomo który, zastanawiał się dlaczego w trudnych chwilach ucieka właśnie tam. Genius loci? Jaki to, czyj to duch krąży nad tym miejscem potrafiącym przyciągnąć tu tylu wspaniałych ludzi, nie tylko tych którzy tu poświęcili swoje życie pomagając innym. Pan Bóg nie machnął tu różyczką by zmienić nudny mazowiecki krajobraz, zostawił rachityczne sosnowe laski na jałowej ziemi, to ludzie tworzyli tu klimat ciepła. To oni przyciągali tu poetów, pisarzy, twórców. Aż trudno wymienić, Słonimski, Kubiak, Herbert, ks.Twardowski, Zawieyski, Brandys… Też ci którzy działali w Solidarności, Mazowiecki, Michnik… Tu się chronili działacze opozycji ścigani przez UB. Tu na „leśnym cmentarzu” wielu z nich spoczywa.

 Życzliwy uśmiech Antoniego przy powitaniu w stolarni i oddanie mu bardzo odpowiedzialnej pracy, bardzo go uspokoiły. Miał wytoczyć tralki do balasek w Kaplicy. Antoni sugerował drewno lipowe. Piotr go przekonał do modrzewia,  -  Modrzew ma piękny słój, to kościół drewniany, balaski nie powinny być lakierowane, tylko olejowane. Lubił dotykać drewno, sam narysował kształt tralek. Zrobił kilka przymiarek i gdy nie mógł się zdecydować przypomniał sobie to co zobaczył w pracowni Lucjana. Poszedł do niego ze swoimi rysunkami. Zadziwiło go jak ten chłopak poważnie do tego podszedł. Poprosił by razem poszli do kościoła. Jak weszli Lucjan najpierw ukląkł i długą chwilę chyba się modlił, potem podszedł do niego i z uśmiechem zażenowania wydukał.

 

    -   To dla mnie takie nowe, nigdy przed przyjazdem tu do Lasek nie byłem w kościele a Pan mnie prosi o radę jak coś tu budować…Nie wiem…nie potrafię… coś myślę ale nie wiem.

 

Piotr patrzył na niego zażenowany. Przyjął zlecenie od Antoniego, naszkicował kilka tralek które miał w pamięci z architektury, malarstwa, z domowych mebli i nie zastanawiał się głębiej co to są balaski. A tu ten chłopak, może dlatego, że z tak nowo znalezioną wiarą uzmysławia mu jak ważna jest treść przy tworzeniu formy, nawet w tak małych rzeczach. Lucjan otworzył szkicownik i zaczął szkicować. Miał dobrą kreskę. U Piotra były różnej wielkości kule, w szkicach Lucjana coś na kształt kielichów.

-   Wie Pan, to jest miejsce gdzie przyjmuje się świętą komunię. Ksiądz podaje ją z kielicha, ci którzy ją przyjmują  muszą być gotowi, otwarci na jej przyjęcie… też jak kielich…Pana kule są zamknięte…

Gdy wracali Lucjan długo milczał. Gdy Piotr pochwalił i podziękował za szkice, zaczął mówić. Przyznał, że strasznie się boi. Boi się, bo już wie i czuje straszny strach, że będzie musiał po egzaminach opuścić Laski. Nie jest gotowy. Był wiele razy w Warszawie i ta go przeraża. Opowiedział o swoich próbach. Chciał być samodzielny. Byli na wycieczce w Gdańsku. Laski mają swój Ośrodek w Sobieszewie. Oderwał się od grupy. Wędrował sam. Podobało mu się. Akurat był targ ze starociami, chodził od straganu do straganu. Znalazł piękną bransoletę, przymierzył, nie wiedział kiedy i dlaczego zaczęli krzyczeć złodziej. Nie chciał jej brać, chciał tylko dalej zobaczyć ją w słońcu, była piękna. Nie chce pamiętać co było dalej. Nie mógł mówić, chciał, nie mógł, słowa nie wychodziły, nie układały się, obudził się w Sobieszewie wśród swoich. Potem mu opowiedzieli co się stało. Tak będzie zawsze, stwierdził. Piotr milczał. Zbierał myśli co mu powiedzieć. Przypomniał sobie prośbę księdza Tadeusza by przygotowywał Lucjana do samodzielnego życia. Trafiło. Akurat on, stojąc na ruchomej wydmie, grzęznąc w piasku, bez pracy, gorzej, z niewiadomą co z pracą. Gubiący żonę, ze świadomością swojej winy, ma uczyć jak się ścigać z życiem. Może takie są Laski. Ślepy pomaga kulawemu jak przejść na czerwonym świetle. Wziął głęboki oddech.

    -   Strach, strach dotyka nas  wszystkich i wszędzie, większy, mniejszy. Ty myślisz, że ja nie mam stracha? Teraz na całą Polskę przyszedł strach. Pan generał jednym dekretem wypowiedział narodowi wojnę. Nadzieja zamieniła się w strach. Ale tu nauka dla ciebie. Strach możemy opanować, wymaga to treningu, ale jest możliwe. Popatrz co się dzieje. Tylko słabi się boją. Dziesiątki, setki już opanowały strach. Buntują się, protestują, strajkują. Tworzą podziemne gazety. Narażają życie i niestety niektórzy je tracą, ale w imię tego by inni przestali się bać. Ty musisz nauczyć się walczyć ze swoim strachem. Namówię księdza Tadeusza by pozwolili ci samemu jeździć do Warszawy. Tu żyjesz pod kloszem wśród ludzi którzy cię kochają. Nie możesz zachowywać się jak struś….

    -   Jak się zachowuje struś?

    -   Jak się boi to chowa głowę w piasek żeby nie widzieć co mu grozi. Ty pewnie zamykasz oczy i zatykasz uszy…

    -   Skąd pan wie?

    -   Tak robią tchórze. Wszyscy boimy się tego czego nie znamy. Tylko szeroko otwarte oczy i wiedza o tym czego się boimy, pomoże nam w walce ze strachem.

 

Z pierwszą wytoczoną tralką poszedł do Antoniego, spodobała się. Lucjan gdy mu ją pokazał, był bardzo dumny. Chciał jeszcze do akceptacji pokazać Tadeuszowi. Przecież kościół to jego królestwo. Nie zastał go w domu. Wracał już do stolarni gdy na ścieżce zauważył wędrującego kruka. Fioletem rozjaśniona czerń łebka, jakby z wielkim trudem przy każdym kroku niemal dziobał ziemię. Jeśli szedł kruk to przed nim musiał iść Tadeusz.

    -   Chciałbym twojej akceptacji nim zrobię resztę.

    -   Podoba mi się. Ten motyw kielicha wspaniały. Otwarcie na łaskę, tak, nigdy bym na to nie wpadł. Dobry jesteś.

    -   To nie ja, ja wymyśliłem banalne kulki. To Lucjan.

    -   Cieszę się że z nim rozmawiasz. On się boi.

    -   No właśnie, rozmawiałem z nim o tym. Musi się uczyć opanowywać ten strach. Niech sam jeździ do Warszawy. Niech się uczy poznawać ludzi…

    -   Załatwione.   – Szli dalej w milczeniu. Piotr oglądał się czy kruk dalej idzie. Niezmordowanie kroczył w ukłonach. Po dłuższej chwili Tadeusz zwrócił się do niego.  – Coś cię gnębi…mów.  – Piotr stanął, skąd on wie? Nieważne, pewnie lata słuchania spowiedzi.

    -   Spotkałem się z Mają   - Tadeusz nie zatrzymał się,   - nic zdrożnego… i…  -  Uzmysłowiłem sobie jak spieprzyłem dwa życia…Tu w waszej bibliotece trafiłem na Zinowjewa HOMO SOVIETICUS. Przeraziłem się. Jak przez te lata, ten pseudo-komunizm wsączył w nas tą degrengoladę. Jak precyzyjnie połamał charaktery, wyprał nam mózgi. Mai na 100%, mnie może trochę mniej. Ale ani jej ani siebie od tego nie uratowałem.

    -   Czytałem, ale nie pamiętam, człowiek wyrzuca z pamięci sprawy niemiłe.

    -   Wyliczę ci tylko hasłowo cechy które nabyliśmy. „podporządkowanie kolektywowi – tu Partii, ucieczka od wolności i odpowiedzialności, koniunkturalizm i oportunizm, agresja wobec słabszych, a do silnych uniżoność, zero samodzielnego myślenia, brak działania, bo „ktoś coś  załatwi, własna godność, osobowość znika, nie poszanowanie i grabież prywatnej własności…

    -   Dość, dość…dalej mogę sobie sam dopowiedzieć…ale ty chyba jesteś naiwny w zarzucaniu sobie, że sam nie powstrzymałeś tej błotnej lawiny. Ja też nie powstrzymałem, a mam wielokroć więcej instrumentów…choćby ambonę i cały kościół.  -  Szli dalej w milczeniu.  -  Wiesz Piotrze, od tak dawna cię znam…i nie mogę się nadziwić jak sobie dajesz radę,…z tym jak nazywasz praniem mózgu…jesteś wciąż czysty…

    -  Bez przesady…mocno utytłany w tym błocie.

    - Ty bez wiary, tej wiary…bo tylko ona pozwala  zachować…pion, potrafiłeś zachować te standardy dekalogu…a dziś wyrzucasz sobie, że nie powstrzymałeś tego systemu kłamstwa.

    -  Sory, masz tu na co dzień tłumy do „pocieszania”. Jak widzimy przyszłość?

    -   To się wali. A teraz to takie podpieranie budowli karabinami. Nie wytrzyma. Ale martwi mnie ciąg dalszy. To co przytoczyłeś z Zinowjewa nie zniknie, nikt w pralce tych mózgów nie wypierze, ci skażeni tym wirusem, chorzy „na władzę”, nie odpuszczą. Zrobią wszystko by zachować to panowanie nad umysłami i nad swoimi przywilejami. A nowa, słaba nowością i strachem władza wpuści ich w swoje szeregi.

    -   To wróżby z …Fatimy… czy może…Osowieckiego…wieszczysz zwycięstwo utytłane dalej w błocie...

 

 Do wyjazdu do Czechosłowacji został tydzień. Udało mu się dodzwonić do Iżi Horna, ucieszył się. Umówili się w hotelu w Smokowcu. Musiał przed wyjazdem wytoczyć wszystkie tralki, wyszlifować i naolejować. Całe dni spędzał w stolarni. Rano przy śniadaniu rozmawiał z Lucjanem był już dwa razy sam w Warszawie i z dumą  stwierdził, że kupił plan Warszawy i już bez strachu poznaje miasto.                                                                                                                Piotr cały czas bał się czy nie będzie problemów z jego dokumentem wyjazdowym do Czech, o dziwo jakoś się jednak udało. W przeddzień wyjazdu poszedł do pracowni Lucjana pożegnać się.

 

    -   Za tydzień wracam, walcz ze swoimi strachami. Strach może być cenny bo ostrzega cię przed zagrożeniami.

    -   Chcę Panu podziękować. Jak pierwszy raz Pan tu był spodobała się Panu bransoletka…nie wiem czy mogę Panu ją dać? To taka… na szczęście…

    -   Dziękuję, chętnie. Pokaż jak mam ją nosić.

 

 Lucjan zdjął ze ściany wąski pasek wielobarwnej tkaniny w którym były, jakąś tylko Lucjanowi znaną metodą, wtopione kolorowe kamyki. Lucjan zapytał -  Mogę założyć?  -   Zamek był prosty, łatwy. Piotr  trochę nieufnie pokręcił wokół ręki. Była ładna, stonowana, miała coś z tych hipisowskich breloczków i nie był pewien czy „wypada” mu coś takiego nosić. Na razie zostawił i jak się później okazało nosił ją przez lata a w chwilach zdenerwowania jak „tik” obracał ją wokół przegubu.

Granicę przekroczyli bez problemu, może dlatego, że nerwowo obracał bransoletką „odganiając złe moce”. Zadziwił go nastrój uczestników tej wycieczki. Nigdy by mu nie przyszło do głowy by w tym czasie, czasie stale jeszcze ponurym, jechać w czeskie Tatry na rozrywkową wycieczkę, gdyby nie miał konkretnego powodu telefonu do Wiktora. A tu po wyjeździe z Łysej Polany zaczęły się śpiewy. Od „Góralu czy Ci nie żal…”, po „Pije Kuba…”. Odreagowanie Polskiej ponurości? Bezmyślność? A może tylko to, że butelki samogonu krążyły po autobusie. Polska wycieczka. Piotr nigdy nie oglądał Tatr o tej, letniej porze roku. Przez wiele ostatnich lat był zawsze w zimie w Zakopanym. Tu na stokach Kasprowego udawało mu się uchwycić często, to co zazwyczaj jest nieuchwytne, chwile szczęścia. Teraz podziwiał Tatry w słońcu lata, były równie piękne. Wybrał wycieczkę do Smokowca,  był tu kilkakrotnie zawsze zachwycony cudownymi nartami. Znał hotel w którym zamieszkają i sympatyczne bary i restauracje. Ale teraz miał zadanie. Musi porozmawiać z Wiktorem i poprosić go o zaproszenie do Włoch. Z Polski było to niemożliwe gdyż podnosząc słuchawkę słyszało się rozmowa kontrolowana. Już jutro miał się w hotelu zameldować Iżi by mu w tym pomóc.

Lubił ten stary hotel z przedwojennym klimatem tylko lekko spapranym przez te powojenne lata komunizmu. Pokój z pięknym widokiem i wspaniałym łożem, które mimo wczesnej pory kusiło po  długiej podróży w zapijaczonym autobusie. Dawno tak nie spał, „jak zabity”. Słońce już dawno świeciło kiedy wstał. W holu przy recepcji meldował się Iżi. Serdecznie się przywitali. Sami głośno z siebie się śmiali jak płynnie i tylko nawzajem się rozumiejąc mówili jeden po słowacku drugi po polsku. Poszli razem na śniadanie. Piotr chciał od razu wyjaśnić cel podróży. Wiązało się to naturalnie z informacją o  sytuacji w Polsce. Kilkakrotnie zaczynał, a Iżi znaczącym gestem go powstrzymywał. Dopiero za trzecim razem zrozumiał. To że przekroczył Polską granicę nie znaczyło, że znalazł się w wolnym świecie. Chyba tu w Czechach system policyjny, podsłuchy i inwigilacja były dokuczliwsze niż w Polsce. Iżi zaproponował wycieczkę w góry, jego góry, tu się urodził. Znał je od dziecka i miał tu wielu przyjaciół. Piotr znał tu tylko drogę z hotelu do kolejki linowej na Łomnicę i prowadzące z niej trasy zjazdowe. Teraz poszli, do Slavkowskiej doliny. Gdy było jeszcze względnie łagodnie rozmawiali, ale na razie o tym co robili w telewizji po ostatnim swoim spotkaniu. Gdy zrobiło się bardziej stromo Piotr starając się nadążyć już nie mógł rozmawiać. Po godzinie idąc wzdłuż strumienia dotarli do przepięknego wodospadu. Usiedli na zwalonym pniu. Iżi pozwolił Piotrowi odsapnąć. Ale nie mógł wytrzymać i najpierw wyjaśnił, że tu szum wodospadu wykluczy wszelkie podsłuchy i mogą już normalnie rozmawiać. Był strasznie ciekaw co się w Polsce dzieje, Słuchali Radio Swoboda ale mogli słuchać rzadko i informacje były wyrywkowe. Czeska prasa, Radio i Telewizja mówiła tylko o sukcesach stłumienia buntu. Mów, niecierpliwie czekał aż Piotr złapie oddech. Wreszcie odzyskał oddech i długo opowiadał. Najpierw  ogólnie o całej sytuacji, o internowaniach, o rozwiązaniu Solidarności, o śmierci górników, o ruchu podziemnym i podziemnej prasie, o bojkocie aktorów. Opowiedział też o przygodach ze zdobytą kamerą, o weryfikacji i swoim tam występie, o ukrywaniu się przed internowaniem, aż wreszcie przeszedł do sedna, czyli planowanego wyjazdu do Włoch. Tu właśnie potrzebował pomocy Iżi, by zadzwonić do Wiktora. Iżi podszedł do pomysłu bez entuzjazmu, stwierdził, że u nich też podsłuchują telefony, tylko nie ostrzegają. Piotr uświadomił sobie jak inni są Czesi od Polaków. Wielu było przeciw temu ustrojowi ale tylko w myślach. Na czyny, organizacje protestów to się nie przekładało. Ostatni ich zryw, nie by obalić system a by poprzeć Dubceka z jego słynnym „socjalizm z ludzką twarzą” źle się skończyło interwencją z udziałem Polski. Potem na protesty zdobywali się niemal tylko pisarze jak Vaclav Hawel. Iżi nie odmówił, poprosił o czas do namysłu. Ma tu wielu przyjaciół i musi się z nimi naradzić. Namyślał i radził się przez dwa dni. Widywali się tylko przy śniadaniu i kiedy Piotr przeprosił go za kłopoty i oświadczył, że rezygnuje, Iżi się oburzył. Priatelia nenechavajte, vam pomoże. ( Przyjaciół się nie opuszcza, pomożemy Ci). Na trzeci dzień przy śniadaniu kazał Piotrowi czekać w holu wieczorem o siódmej. Te dwa dni samotnego oczekiwania pozwoliły mu bliżej poznać współtowarzyszy wycieczki.  W autobusie był tak zajęty swoimi myślami, że nie bardzo wiedział w jakim towarzystwie tu jedzie. Opędzał się od podawanej butelki a tylko symulował picie. Teraz poznał sympatyczną rodzinę z Gdańska. Właściciel firmy szyjącej żagle z żoną, córką i jej mężem. Razem kolejką pojechali na Łomnicę. Okazało się, że mają wielu wspólnych znajomych. Firma pana Cyglera, szyła żagle dla Bonawentury na którym Piotr wielokrotnie pływał. Gdy stali na górnym tarasie Piotr wyraził zdziwienie, że ludzie w tym koszmarze stanu wojennego jadą na taką wycieczkę. Sam wyjaśnił, trochę kłamiąc, że przyjechał tu pisać scenariusz razem z czeskim kolegą. Pan Cygler opowiedział mu co od grudnia działo się w jego firmie, którą teraz na miesiąc zamknął wysyłając ludzi na urlop. – Urwały się wszystkie zamówienia, a te nad którymi pracowaliśmy anulowano. Ludzie mają inne zmartwienia. Pracuje u mnie wiele kobiet. Ich mężowie to często pracownicy stoczni i innych zakładów, przeważnie zaangażowani w ruch Solidarnościowy. Wielu z nich internowano. Te „osierocone” żony nie były  i dalej nie są w stanie pracować. Miałem jeszcze stałe zamówienie z zakładów szkutniczych w Ostrudzie, ale przy tak zdziesiątkowanej załodze nie byłem w stanie  dalej ciągnąć. Nie umiem siedzieć bezczynnie. Wykupiłem pierwszą lepszą wycieczkę. Córka ma wakacje a jej mąż, reżyser dokumentalista, wolny strzelec, nie ma żadnych zamówień z telewizji. -  Z Łomnicy, przepiękną trasą, zeszli na piechotę, by późnym popołudniem wylądować w hotelu.

 Przed siódmą zszedł do baru w holu i przy barze z kieliszkiem Beherovki czekał. Iżi stawił się punktualnie. Wolał Whisky. Oświetloną zachodzącym słońcem dróżką w pięknym świerkowym lesie doszli do małego drewnianego domku. Piętro było chyba mieszkalne, dół zajmowała malutka restauracja, albo raczej bar. Na drzwiach wywieszka Restauracia zatvorena.  Było tylko sześć stolików. Pusto, tylko przy jednym siedziało dwóch mężczyzn. Iżi już podchodząc powiedział, że mogą swobodnie tu rozmawiać, bo to sprawdzone miejsce i niema żadnych podsłuchów. Kolejny raz Piotra to zadziwiło, ta obsesja podsłuchowa. Podobną spotkał żeglując w Jugosławii. Strach ludzi przed wypowiadaniem jakiejkolwiek krytyki systemu, w Jugosławii nawet za śpiewanie piosenek nie akceptowanych przez władze, ludzie  lądowali w więzieniach. Zdał sobie sprawę, że Polska w tym bloku była jednak wyjątkowo wolna. Podeszli do stolika, przedstawili się, ale tylko z imion. Szczupły brunet Michal i wysoki wielki, ze zmierzwioną jasną czupryną Januar. Na stoliku dwa wielkie, do połowy opróżnione kufle piwa. Michal, bez pytania poszedł do baru i nalał następne dwa. Pierwsze chwile rozmowy o pogodzie, o szkole i dzieciach, by ostro przejść do wypytywania Piotra. Poczuł się jak na przesłuchaniu milicyjnym. Co, gdzie, kiedy, dlaczego. Niczego nie ukrywał. Iżi mu wcześniej wyjaśnił, że najpierw muszą go sprawdzić nim mu pomogą. Jak z nim skończyli, musiał opowiedzieć o Wiktorze. Czy czynnie nie angażuje się w działalność anty komunistyczną (Wolna Europa, Kultura) Jak długo mieszka we Włoszech, dlaczego nie wraca do Polski. Przesłuchanie chyba przebiegło pomyślnie bo Januar opowiedział o sobie i zgodził się by już następnego dnia Piotr z jego domu zadzwonił do Wiktora. Januar był kierowcą tira. Jeździł często do Austrii i Włoch. Dlatego często dzwonił do Włoskich odbiorców i dostawców. Miał specjalne fory w telekomunikacji, gdzie specjalnie szybko go łączyli i nie kontrolowali rozmów. Wyjaśnił dlaczego koniecznie jutro. Następnego dnia jechał właśnie do Włoch z transportem mebli. Piotr spytał gdzie. Do Perugii. Przeleciało mu przez głowę czy nie prościej byłoby gdyby go załadowali w jakąś skrzynię i przeszmuglowali do Wiednia. Przecież mogli mu nie dać paszportu, a jak wystąpi o paszport, mogli go zamknąć. Odrzucił jednak tą myśl, nie mógł prosić o coś co by ich narażało na tak wielkie niebezpieczeństwo. Spytał jednak Januara czy może zabrać list i wrzucić go w Perugii do skrzynki. Podumał, stwierdził, że często ich sprawdzają, ale wie gdzie ukryć list i OK. Umówili się na następny dzień w samo południe, To najlepsza pora na szybkie łączenie, wyjaśnił Januar, Przyprowadzi cię Iżi, to mój najlepszy szkolny kolega, ręczy za ciebie, oby miał rację. Piotr długo w noc pisał list i przygotowywał się do telefonu. Musiał mieć wszystkie adresy i sugestie skąd ma przyjść zaproszenie. Zasugerował by przyszło z Biblioteki Polskiej w Rzymie, założonej przez Józefa Michałowskiego, a działającej teraz pod patronatem Polskiej Akademii Nauk. Zaproszenie miało sugerować, że Piotr zbiera materiały do scenariusza na temat pobytu Mickiewicza we Włoszech. Rano był gotów, ale Iżi  na śniadaniu od razu zauważył jaki był zdenerwowany.  -  Koniec koncov ,budete musiet zavolat, co ste nervozny? Piotr powoli wyjaśniał. Cała ta akcja z telefonem może na nic się zdać. Przecież mogą mu nie dać paszportu, albo paszport w jedną stronę…-   Co to znamena jednosmerny?  -  To znaczy, że już nie możesz wrócić, już na zawsze jesteś emigrantem.  -  Preco sa do Talianska?  - Długo wyjaśniał jak Polska od wieków jest połączona jakimiś przedziwnymi psychicznymi nićmi z Włochami. W Polskim narodowym hymnie jest  „…z ziemi Włoskiej do Polski”, te związki są stale obecne w naszej literaturze, muzyce, architekturze. To Polacy w straszliwej, bohaterskiej walce zdobyli Monte Casino. I tu wyjaśnił drugi powód  - przyjaźń z Wiktorem. Opowiedział o nim. Opowiedział jak teraz Wiktor jest samotny, o chorobie Iriny i jak od dawna prosi by Piotr mu pomógł. Starał się wytłumaczyć jak od dawna biegnie w pogoni za wolnością, która teraz, w tym co się stało, znikła. Chcą ją zabić pałkami, karabinami. Na śniadaniu, jak co rano pojawiła się cała Polska wycieczka i jak co rano denerwowała Piotra zakłócając senny poranek. Z wyższością PANÓW narzekali na menu, na zbyt wolną obsługę, wykrzykiwali krytykę hotelu. Przywitał się jedynie, z siedzącą z boku rodziną Cyglerów. Iżi wyprowadził go na spacer. Szli piękną trasą wzdłuż strumienia, a gdy doszli do rozlewiska przy małym wodospadzie Iżi mu wyjaśnił, że wcale nie miał ochoty na wycieczkę, ale chciał sprawdzić czy ktoś z tej Nocna mora (koszmarnej) wycieczki ich nie śledzi. Usiadł na zwalonym pniu i ze zdziwieniem, smutkiem spytał  Preco Polaci veria v auguste k lepsiemu,preco sa smejes nasej jazyku? (dlaczego Polacy uważają się za lepszych, dlaczego śmieją się z naszego języka). Czy Piotr wiedział? Czy tylko domyślał się? Czy nie chciał mówić o polskich kompleksach, niedouczeniu.  -  Iżi to za poważny temat, nie mamy na to czasu, przepraszam, ale ja też czasem śmieję się, nie z waszego języka, ale gdy natrafiamy w tych naszych językach, tak sobie bliskich, na komiczne zamiany treściowe tych samych słów.

 Chwilę przed dwunastą stanęli przed domem. Duży, typowy socjalistyczny sześcian. Otoczony wysokim metalowym płotem. Szerokie podwórze ze stojącym olbrzymim Tirem i dwiema  osobowymi skodami. Januar zaprowadził ich do czegoś w rodzaju kantorku przy garażu. Piotr położył na stole list i kartkę z numerem telefonu Wiktora. Na pytanie jak długo potrwa łączenie odpowiedział 10 – 15 minut. Faktycznie po dziesięciu minutach podał Piotrowi słuchawkę. Ucieszył się słysząc głośno powtarzane Halo Wiktora. Jak karabin maszynowy dopytywał się, czy już jest w drodze do Włoch, co robi w Czechach, Irina chora i musi mu pomóc. Gdy wreszcie Piotrowi udało mu się przerwać i wytłumaczyć dlaczego dzwoni z Czech i poprosić by go wysłuchał bo musi krótko rozmawiać, Wiktor zamilkł i słuchał. W punktach (przygotował się do tej rozmowy) wyjaśnił. Konieczne zaproszenie. Nie od Wiktora ani żadnej prywatnej osoby. Wysyła list z sugestiami. Podał adres Lasek do korespondencji, wskazane by nadawca był to jakiś zakon, parafia itp.    -  Wiktor muszę kończyć, to nie mój telefon, uściskaj Irinę. Przyjadę najszybciej jak się da. Trzymam za nią kciuki, wy trzymajcie za mnie.  – Trzask odkładanej słuchawki. Dopiero oddając słuchawkę Januar‘owi uzmysłowił sobie jak podczas oczekiwania i w trakcie rozmowy nerwowo obracał wokół przegubu bransoletkę. Januar spoglądał na nią  -  Hipis?...-  Chyba nie, byłem już wtedy za stary. Januar ile ci jestem winien? Telefon, znaczek we Włoszech?... Wyszli na podwórze. Piotr głęboko odetchnął. Udało się. Powtórzył pytanie.  -  Odczep się, za telefon płaci firma, znaczek to mniej niż piwo. Wracaj do domu. Piotr zdobył się na słowacki.  -  Dakujem vam, Iżi a Januar, pozywame vas do Italiansko.

W autobusie wracającym do Warszawy rozmyślał nad pytaniami obu Słowaków, którzy nie mogli zrozumieć dlaczego chce wyjeżdżać do Włoch. Na wycieczkę rozumieli, ale tak na zawsze? Sam musiał to sobie wytłumaczyć i to wcale nie było takie łatwe. Znał Włochy tylko z tych bezproblemowych wyjazdów stypendialnych, z jednego rejsu, kilku wycieczek. Ale teraz jak się zdecyduje będzie musiał znaleźć pracę. Liczył na telewizję, czy to jednak nie mrzonki? To zamknięty krąg zawistnych o swoje stołki, pozycję ludzi, jak na całym świecie w takich quasi artystycznych instytucjach. Kariera po trupach… a to nie w jego charakterze.

Po powrocie zamknął się znowu w Laskach, uczył się pokory i uczył włoskiego. Praca w stolarni pozwalała na wyłączenie myśli, wątpliwości znikały, wszystko zdawało się możliwe i proste. Ale gdy wracał do otaczającego świata, do Polski stanu wojennego, frustracja narastała i łapał za kamerę. Wszystkie związki twórcze zlikwidowano, Protesty nie ustawały i często kończyły się brutalnymi akcjami milicji. Od, teraz już zaprzyjaźnionych dziennikarzy „podziemnych” dowiaduje się o postrzeleniu Jana Narożniaka, przy próbie ucieczki. Narożniak był pierwszym bohaterem jego „podziemnego” filmowania. Przewieźli go do szpitala. Gdy dowiedział się do którego, postanowił go odwiedzić, licząc na nagranie z nim rozmowy. Miał w tym szpitalu znajomego chirurga Andrzeja B., znajomego jego matki, współpracował z nią przy rozdawnictwie lekarstw z darów przychodzących z całego świata. Był bardzo zaangażowany w ruch Solidarności. Umówił się z nim. Gdy podjechał przed szpital zauważył ożywiony ruch milicji. Kilka radiowozów. Na portierni, w której też było dwóch milicjantów, zapytali o cel wizyty. Powiedział o umówionym spotkaniu z doktorem Andrzejem Beresiem. Zadzwonili. Andrzej potwierdził. Na korytarzach też biegali milicjanci. Andrzej siedział sam w swoim gabinecie. Piotr powiedział mu o celu swojej wizyty i pokazał kamerę. Andrzej się roześmiał.

    -   Spóźniłeś się. Tak przywieźli go chyba 10 dni temu, ale wczoraj Solidarność go wykradła. Musiała to być akcja jak z amerykańskiego kryminału. Teraz milicja plącze się po całym szpitalu. Lepiej schowaj tą kamerę.

    -   Cholera…pech…bzdura, to wspaniale, że im się to udało…ale Andrzej błagam opowiedz mi o tym przed kamerą… -  długie milczenie.. -  mogę zapewnić, że taśma będzie bezpieczna…tylko Tobie mogę powiedzieć… ukrywam je w Laskach.

    -   … nie tylko o to chodzi…fakt że to ważne, tylko ja nie wiele o tym wiem, same plotki, to nie mój oddział. Plotki salowych, pielęgniarek… nie wiem gdzie takty, gdzie fantazja. Nie mogę ci opowiadać takich plot.

    -   Nie możesz, czy …nie chcesz?

    -   I to, i to. Nie znoszę opowiadać o rzeczach osobiście niesprawdzonych.

 

Piotr już dłużej nie namawiał. Pożegnali się. Włączył kamerę w torbie i przeszedł cały szpital. Przechodząc koło recepcji nie wyłączył kamery i spytał siostrę.

    -   Dlaczego tu tyle milicji. Czy coś się stało?

    -   Ktoś im uciekł. Wściekają się. Oni teraz zamiast gonić złodziei, morderców polują na niewinnych.

 

Milicja chyba jeszcze myślała, że Narożniak ukrywa się gdzieś w szpitalu. Długo jeszcze poszukiwali go w całej  Polsce. Nie wiedział czy go w końcu złapali, czy nie.

Dla Piotra następne miesiące były straszne. Czas czekania. A on nie potrafił czekać. Wolał głodować niż stać w kolejkach. Cierpliwość, jeśli kiedyś ją miał, dawno wyparowała. Może właśnie dlatego z taką pasją oddał się telewizji. Tu każdy pomysł mógł realizować natychmiast, bez głębokich studiów, przemyśleń. Programy karmione chwilą i żyjące przez chwilę. Jak płatki śniegu, piękne przez sekundy wirowania przed oczami, by zaraz stopnieć i zamienić się w kałużę. Zabijał czas, pracą w stolarni, żeglowaniem na Zegrzu, konną jazdą i degustacją coraz lepszego Calvadosu produkcji Mietka. Ale to właśnie Laski ratowały go przed depresją. Już samo dotykanie drewna, wybieranie właśnie takiego słoju, takiej twardości, koloru, do tego co zlecał mu do wykonania Antoni, uspokajało. Tu „tworzenie” było tak inne od tego które uprawiał w telewizji. Wymagało cierpliwości, pokory do drewna, precyzji. To co zrobił musiało przetrwać, być użyteczne, a od jego talentu już zależało czy piękne. Antoni już się pogodził z jego luźnym stosunkiem do godzin pracy i zlecał mu coraz trudniejsze zadania. Pod jego okiem Piotr stawał się mistrzem. Chyba jednak ważniejsze zmiany, ważniejsze rewolucje w głowie, w psychice, następowały przez rozmowy. Z Tadeuszem i, czego z początku nie mógł pojąć, z Lucjanem. To od tego chłopaka tak wiele się uczył. Ucząc go poznawał siebie. Lucjan konsekwentnie, z odwagą, uporem, walczył z upiorami swojego dzieciństwa. Kilka razy w tygodniu sam jeździł do Warszawy. Przezwyciężał strach przed ludźmi. Poznawał rówieśników, z dwoma nawet się zakolegował jeżdżąc na deskorolce. Piotr po tych rozmowach uświadamiał sobie, że jego strachy w szukaniu swojej nowej drogi po rezygnacji z pracy w telewizji są śmiesznie, małe w porównaniu z traumą Lucjana. Jeśli ten chłopak potrafi…? Coś co dotychczas było w jego życiu tak oczywiste że niezauważalne, miłość w rodzinnym domu którą dostał w prezencie i schował do kieszeni nie doceniając jej siły, uświadamiał mu codziennie Lucjan, który dopiero tu w Laskach dostał jej namiastkę. I z nowo narodzoną siłą woli potrafił ją przelewać na innych. Z Tadeuszem były inne rozmowy. Piotr dopiero tu zdał sobie sprawę jak bakcyl Homo sowietikus spustoszył jego głowę. Ograniczył samodzielne, niezależne myślenie. Zamknął go w klatce jednej drogi. Wydawało mu się, że jest wolny, guzik prawda, szedł na sznurku, a bunty? Wkalkulowane w siłę sznurka. Podziwiał cierpliwość Tadeusza.

    -   Jaką  tu macie szczepionkę na tego bakcyla? Tu ciągle widzę uśmiechnięte twarze mimo tylu cierpień, ułomności?   -  Tadeusz zamilkł i dopiero po chwili odpowiedział.

    -   Nie muszę ci mówić…sam wiesz…tylko od tego uciekasz.

    -   …tyle tu się nauczyłem…czekam…ktoś mądry powiedział, że to musi przyjść…z góry… Lucjanowi to się udało i bardzo mu to pomogło…Ale, niemal zapomniałem… jutro chcę zabrać Lucjana na pogrzeb Przemyka. Jadę z kamerą.

    -   Myślisz że już jest gotów? To poważny stres.

    -   Chyba bardziej ode mnie. Teraz Lucjan mnie uczy a nie ja jego.

    -   Ty chyba nie całkiem zdajesz sobie sprawę co Lucjan przeżył. On to wyrzucił obronnie z pamięci. Ten pogrzeb bestialsko zamordowanego chłopca, kłamstwa Urbana, Kiszczaka i całej tej kliki będą tam szeptane, bo nie mogą być wykrzyczane. Jak to dotrze do Lucjana, może wrócić wspomnienie. I co wtedy zrobisz?   -  Piotr przestraszył się ale nie zrezygnował.

 

Kilka dni wcześniej, w połowie maja milicja w komisariacie na Jezuickiej brutalnie skatowała maturzystę Grzegorza Przemyka. Dla zabawy? Za wiersze matki? Za radość ze zdanej matury? Umiera w szpitalu. Zakłamana propaganda zwala winę na ekipę karetki pogotowia pielęgniarzy i lekarkę. Rzecznik Rządu Jerzy Urban sączy kłamstwo i nienawiść idąc ramię w ramię z broniącym swoich ludzi  szefem MSW Kiszczakiem. Bałem się  wyprawy na ten pogrzeb. Sprawa zrobiła się już  głośna, ludzie nie uwierzyli. Można było się  spodziewać solidarnych tłumów i pełnej mobilizacji milicji zdolnej bronić swoich kolegów siłą.

Jadąc autobusem Piotr starał się oględnie wyjaśnić Lucjanowi dlaczego jadą na ten pogrzeb. Musiał krótko opowiedzieć dlaczego wprowadzono stan wojenny i dlaczego tak wielu ludzi nie godzi się na ten stan i protestuje. Najtrudniej mu było wyjaśnić dlaczego Grzegorz Przemyk nie żyje. Zdawał sobie sprawę, że „ściemnia” mówiąc o niewyjaśnionym wypadku na komisariacie na Starym Mieście, ale nie wiedząc co może ich spotkać na pogrzebie nie chciał by Lucjan mógł pomyśleć że zamordowali go milicjanci – „stróże prawa”. Lucjan był za bystry by nie wyczuwać tu jakiejś tajemnicy. Spytał.

    -   Czy Pan go znał?

    -   Nie, nigdy go nie spotkałem.

    -   To dlaczego…wie pan ja często tu w Laskach chodzę na pogrzeby…chcę zrozumieć. Oni myślą, znaczy siostry myślą, że ja nie pamiętam co się stało. Pamiętam…chcę zapomnieć, ale się nie da. Na pogrzebie mojej mamy pewnie nie było nikogo i dlatego, tak trochę dla niej chodzę na te pogrzeby i obserwuję. Na nich są tylko rodziny i znajomi, ja stoję z daleka, za drzewem, nie chcę im przeszkadzać. Często płaczą. Nigdy nie wiem dla czego na jednych płaczą na innych tylko przemawiają… Jak pan go nie znał to dlaczego jedziemy na ten pogrzeb?   -  Zdał sobie sprawę, że nie jest przygotowany by  mu odpowiedzieć. Tak naprawdę nigdy się nad tym nie zastanawiał, ale teraz musiał coś powiedzieć.

    -   Wiesz…śmierć…pogrzeb…są różne śmierci. Wszystko ma swój czas i jak on mija, umiera. Drzewa, rośliny, zwierzęta…ludzie. I to jest normalne jak przychodzi ten ich czas na umieranie. Może to smucić tych którzy kochali tych, czy to, co umarło, ale jest to spokojny smutek. Co innego jak przychodzi śmierć nie z wyznaczonego starością czasu a zjawia się nagle i przerywa życie  które mogło jeszcze być wspaniałe. Tak umierają drzewa, by zrobić z nich meble, okna, podłogi… kwiaty by uschnąć w wazonie…zwierzęta by zaspokoić nasz głód. Ale drzewa umierają też gdy przyjdzie huragan i je połamie, pożar  je spali, zwierzęta gdy przyjdzie potop, czy głód. Z ludźmi podobnie. Wypadki, czy kataklizmy. Ale ludzie od wieków potrafią się wzajemnie zabijać. W wojnach, w bójkach. Potrafią odebrać życie dla zysku, interesu, a często nie wiadomo dla czego. Dziś ten pogrzeb pewnie zgromadzi tłumy, bo ludzie chcą się dowiedzieć dlaczego ten młody człowiek nie żyje. Nie wierzą w to co piszą gazety, co mówią w telewizji. Chcą usłyszeć prawdę.

    -   I dowiemy się?

    -   Dziś zapewne nie. Ale gdy przyjdzie dużo ludzi z tym pytaniem, to ktoś będzie musiał to wyjaśnić.

 

Jechali do kościoła świętego Stanisława na Żoliborzu. Ten kościół już od dawna gromadził tłumy. Przyciągały je kazania księdza Jerzego Popiełuszko na Mszach za Ojczyznę. Teraz ksiądz Jerzy miał odprawić tu pogrzebowe nabożeństwo. Przyjechali wcześnie i dlatego mogli zająć miejsce z przodu przy już wystawionej trumnie. Piotr przygotował kamerę. Kościół powoli się zapełniał. Ludzie przynosili kwiaty i kładli je wokół trumny. Piotr filmował układane wieńce z szarfami różnych zakładów, fabryk, instytucji, wiązanki  kwiatów i często pojedyncze róże, tulipany, gałązki bzu. Bojąc się że jak kościół się zapełni i nie będą w stanie wyjść, pociągnął Lucjana i wyszli przed kościół. Chciał kamerą zarejestrować schodzących się ludzi. A ludzi wciąż przybywało. Gdy rozpoczęła się msza kościół był pełny i tłum gromadził się na kościelnym placu. Po skończonym nabożeństwie, gdy wyprowadzano trumnę tłumy już zapełniały okoliczne uliczki. Kondukt powoli ruszył w stronę Powązek. Niesamowite jak skupiony, niemal milczący tłum szedł ulicami Warszawy, by zgromadzić się przy świeżo wykopanym grobie. Była to pierwsza tak wielka manifestacja protestu przeciw brutalności milicji i bezpieki od wprowadzenia stanu wojennego. Nikt tych ludzi nie zwołał, nikt nie kazał im milczeć.  Gdy szli słychać było jednak szelest cichych rozmów. Igrzyska propagandy na nic się zdały, protest rozlał się na całą Polskę.

Już z powrotem dojeżdżali do Lasek gdy wreszcie Lucjan się odezwał.

    -   Nigdy nie widziałem tylu ludzi w jednym miejscu, trochę się bałem, ale jak ich słuchałem to… to… się uspokoiłem. Tam nie było nienawiści, czułem tylko zawieszone pytanie DLACZEGO? Miał Pan rację jak tylu ludzi chce poznać prawdę, to ONI muszą ją ujawnić.

    -   Może…ale „oni” czują się silni i pokazują to…

    -   Dziękuję że pan mnie tam wziął, mogłem pożegnać chłopca którego nie znałem…na jego pogrzebie… chłopca w moim wieku, chłopca którego spotkało coś tak strasznego…to nie wiem…solidarność…nie wiem… spotkałem dobrych ludzi.

 

Od kilku dni ciężko pracował. Zaprojektował szafę biblioteczną i teraz ją w stolarni wykonywał. W rysunkach była piękna, pomagał mu je rysować Lucjan. Poszczególne elementy wymagały precyzyjnego frezowania, toczenia a czasem i ręcznej pracy dłutem. Tak go to pochłonęło, że zapominał o koszmarze oczekiwania. Już leżał w swoim małym pokoiku czytając kolejny raz „Ucieczkę od wolności” gdy Lucjan przyniósł mu list. Była to otwarta koperta tylko z napisem Piotr. Taką właśnie dał instrukcję Wiktorowi by zaproszenie włożył w inną kopertę adresowaną do Zakładu w Laskach. Siostry już dawno uprzedził o spodziewanym liście. Wiktor był perfekcyjny. Zaproszenie ze stemplami Biblioteki, która teraz należała do PAN-u, precyzowało cel wizyty w Rzymie. Zapoznanie się z materiałami dotyczącymi pobytu Adama Mickiewicza we Włoszech zgromadzonymi w Naszej Bibliotece… koniecznymi do realizacji projektu „Adam Mickiewicz w Rzymie”. Piotr już dawno temu w redakcji złożył projekt dokumentalnego  filmu o Mickiewiczu w Rzymie. Na pomysł wpadł gdy w Rzymie odwiedził bibliotekę założoną przez Józefa Michałowskiego i przypadkiem znalazł  zapiski Edwarda Odyńca opisujące pobyt Mickiewicza w Rzymie. Tak mu się spodobało Odyńcowe sprawozdanie z ich wyprawy, gdy w strugach deszczu szli na pasterkę do bazyliki Santa Maria Maggiore w dniu imienin Adama, że spisał ten pomysł, nie wierząc w jego realizację. Już dawno nauczył się robienia kopii swoich pomysłów, zwłaszcza gdy były rejestrowane przez sekretariat i z notatkami naczelnego. Nauczył się tego gdy wiele jego pomysłów ukazywało się na antenie realizowanych przez…złodziei jego pomysłów. Teraz postanowił zagrać va banque. Postanowił do składanego podania o paszport, oprócz zaproszenia dołączyć „z lekka” zmodyfikowany pomysł z stemplem sekretariatu i zmienioną datą. Ale musiał te papiery znaleźć w domu. Gdy stał pod drzwiami, uświadomił sobie jak się boi tego spotkania. Z Mają. Tyle lat razem i się boi. Ręka na dzwonku, w jakimś głupim odruchu opadła. Co… co ma powiedzieć. Jak się przywitać. To było tak nowe myślenie, że nie wiedział co z tym zrobić. Zszedł na pół piętro do okna starając się uspokoić. Bezmyślnie liczył okna w domu naprzeciwko. Dlaczego się bał tego spotkania? Bał się swojej bezsilności. To przygnębiające uświadomić sobie, że nie jesteś w stanie ani o jotę zmienić poglądów osoby z którą żyłeś tak blisko tyle lat. Maja bezkrytycznie wierzyła w ten system i on nie był w stanie naruszyć tej wiary. Teraz było już za późno. Zebrał się w sobie i zadzwonił. Cisza, nikogo w domu nie było. Miał jeszcze swoje klucze. Na stoliku leżało kilka listów adresowanych do niego. W swoim gabinecie długo szukał nim znalazł projekt  „Mickiewicza w Rzymie”. Była pieczęć redakcji i notka naczelnego którą dało się przerobić z nie na tak. Zabrał wszystko i szybko wyszedł.

Siedział przy stoliku w swoim pokoju i od godziny starał się podrobić pismo naczelnego. Nie nadawał się na fałszerza dokumentów. W desperacji zwrócił się o pomoc do Lucjana. Ten ułożył dokument przed swoją wielką lupą. Dwa razy spróbował i błyskawicznie bezbłędnie to zrobił. Na projekcie u góry była notka: Projekt nas interesuje ale w tej chwili nie jesteśmy w stanie pokryć kosztów podróży do Rzymu na dokumentację. Na dole strony był nad pieczęcią podpis i nad nim miejsce. Tu trzeba było wpisać: Popieramy wyjazd na prywatny paszport i prywatne pokrycie kosztów podróży i pobytu w Rzymie.

Zrobił zdjęcia paszportowe i z kompletem dokumentów stanął w kolejce do okienka w biurze paszportowym na Kruczej. Nerwowo kręcił bransoletką. Po co było ukrywanie się w Laskach jak teraz sam przynosi siebie na talerzu poszukującym go  esbekom. Ponury facet w okienku bez słowa przywalił pieczęcie. Szurnął kartką z datą nakazu stawienia się w biurze. Jedno czekanie się skończyło, zaczęło się drugie.

W wyznaczonym dniu stawił się w urzędzie. Ten sam ponurak przerzucił w segregatorze teczki, wyjął jedną. Otworzył i  spojrzał na niego,  -  Wezwanie do Mostowskich, podpiszcie.

Pałac Mostowskich, w początkach XIX wieku Tadeusz Mostowski prowadził tu salon literacki i muzyczny, gromadzący elity kulturalne Polski. Słynne były tu karnawałowe bale. Przechodził różne koleje w burzliwych dziejach Polski, by dziś stać się symbolem zniewolenia. W 1949 roku odbudowano go jako siedzibę Milicji i Służby Bezpieczeństwa, z nowo zbudowanym w podziemiach słynnym aresztem. Za to zlikwidowano salę balową.

Wezwanie do Mostowskich to jak zaproszenie do więzienia. Miał trzy dni na decyzję. Nie stawienie się to rezygnacja z paszportu, ukrywanie się, wegetowanie bez pracy. Gdy tam się stawi  - wielka niewiadoma. Internowanie? Zaproszenie do współpracy? W zamian za co, za paszport? Za powrót do telewizji? Wiedział, był pewien, że na żadne układy nie pójdzie. Wiedział, że niczego nie może być pewien i że sam musi podjąć decyzję, bo nie ma nikogo kto by mógł mu pomóc. Jak w huraoptymistycznym scenariuszu zaproponują paszport w jedną stronę? Pożegna się z rodzicami? Da Mai rozwód? Zostawi wszystko co tu przez lata ukochał? Konia Grafa, jacht i dom nad Zegrzem, mieszkanie, nie chciał o tym rozmyślać. Najprawdopodobniej go zamkną i będzie miał wtedy czas na myślenie.

Przez trzy dni kotłowało mu się w głowie i nie był w stanie ani pracować, ani rozmawiać. Przegub prawej ręki prawie do krwi był obtarty od kręcenia bransoletką. Nieprzespana noc, proszki „relanium” i w końcu decyzja  - idzie.

Był ciepły, jesienie smutny, zabarwiony w żółcie, brązy, spokojny poranek. Miał jeszcze czas. Przysiadł na brzegu jak zawsze nieczynnej fontanny przed kinem Muranów. W prawo wysoko stojący na kolumnie Dzierżyński, ojciec-inicjator tych do których idzie. Po lewej piękna klasycystyczna fasada (projektu Włocha Antonio Corazzi) Pałacu Mostowskich. Przelatują głupie myśli, dlaczego ani na Dzierżyńskiego, ani na Mostowskich nikt nie zatrzymuje wzroku, omija spojrzeniem. Brak odpowiedzi, bo zbyt oczywista. Ale lubił tą dzielnicę niskich kamieniczek przeplatanych zielenią skwerów. Może przez wspomnienia…Magdalena, trzecie piętro na Dzielnej, na ścianach rodzinne portrety. Ania, uliczka Pawia z oknami o świcie budzącymi świergotem. Kasia, stale w strachu, że jej poranny perlisty śmiech przyciągnie milicjantów sąsiadujących z jej domem na Nowolipkach.

Mundurowy sprawdza wezwanie, dowód osobisty, daje przepustkę z numerem pokoju. Warczy  -  Pierwsze piętro, po lewo.

Wchodzi do nieproporcjonalnie długiego pokoju. W głębi, w półmroku stół dwa krzesła. Za stołem ktoś siedzi pochylony nad papierami. Na stole niezapalona lampa. Zamknął za sobą drzwi i czekał. Po dłuższej chwili siedzący za stołem, nie podnosząc głowy

    -   Siadajcie…-  Piotr zabłagał „relanium” by zadziałało i dało „luz”…

    -   Na wezwaniu nie było, że mam z kimś przyjść…  - głupi wyświechtany i ograny dowcip, ale dowcip.

    -   …To już dawno przestało mnie śmieszyć…reżyser, scenarzysta, mogłeś wymyślić coś lepszego na entre. Siadaj…. -  Teraz dopiero poznał. Przed nim siedział ten ubek z komisji weryfikacyjnej. Na miękkich nogach podszedł do krzesła…  -  Tak, tak to ja, chyba lepiej spotkać tu kogoś znajomego, obytego z kulturą…siadaj…nie gryzę… -  zajrzał do teczki.  – mam tu trochę informacji o tobie…Piotr usiadł, cały stres jakby odpłynął, wszystko już było jasne. Zagrał va banque i przegrał. Teraz już nie miało znaczenia jak się zachowa.

    -   Jak pan „obyty z kulturą”,  przepraszam ale nie piliśmy bruderszaftu…-  naprzeciwko lekkie zaskoczenie i po chwili śmiech…  - A niech Cię…o przepraszam… PANA, ale wiecie…przepraszam…tak trudno zerwać z rutyną…tylko niech pan zanotuje, że się staramy.

 

Śmiech ostro się urwał i końcówka już była z ostrą drwiną. Nerwowo przeglądał dokumenty z teczki. Zapalił lampę. Piotr nie widział co to za papiery ale były tam też zdjęcia. Wyjął je, przejrzał jak talie kart i ułożył przed Piotrem. Gdy ten sięgnął po pierwsze, powstrzymał go.

    -   Zaraz, chwile, zaczniemy od początków naszej znajomości i waszego już teraz „sławnego” występu. Wyraźnie opowiedzieliście się po której jesteście stronie. Czy prawidłowo to odczytałem?

    -    Wolałem sam zrezygnować a nie czekać by tacy jak pan mnie wywalili.

    -   Nie podoba się wam nasz styl propagandy służącej uspokojeniu nastrojów, powrotu do pracy, potępienia warcholstwa? I dlatego wolicie te szmirowate podziemne gazetki i ich propagandę nawołującą do zamieszek, wręcz wojny  - dobrze rozumuję?

    -   Nie całkiem, propaganda kojarzy mi się źle, to trochę jak pranie mózgów…

    -   Ale służyliście jej przez wiele lat i co…i nagle..

    -   To mój grzech, ale będę się z niego tłumaczył przed kimś innym. A Pan nie rozróżnia propagandy od rzetelnej informacji.

    -  Rozśmieszasz mnie, niby te gazetki to rzetelna…  -   znowu ten sztuczny śmiech.  -  Dobra zostawmy to, znudziła was opozycja i teraz tak sobie chcecie zwiać do Włoch.   -     poszukał w papierach   -   mam tu to zaproszenie,   -   majstersztyk, patriotyzm, Mickiewicz, zbieranie materiałów, wszystko cacy, cacy…  -   i nagle ostro, z pogardą  -  myślicie, że tu pracują same głupy… -  i dalej wyłuskał z teczki zdjęcie, nie pokazał,   -  i ten pomysł na film jako poparcie, pomysł z przed lat…i to „niby” poparcie naczelnego…  - teraz prawie się wydarł,… -zapominasz, że ani twój „naczelny” ani ty już nie pracujecie…-  Relanium chyba działało bo Piotr spokojnie przerwał.

    -   Dobre pomysły nigdy się nie starzeją…-  teraz, wachlując się trzymanym zdjęciem już cicho warczał.

    -   Wasza naiwność często mnie bawi, ale jeszcze częściej wkurza… co tu trzymam w ręku…no co… jesteś ciekaw? To proszę…u nas niema tajemnic.   -  powoli, czując dramaturgię, (chyba byli w tym szkoleni) obracał trzymane zdjęcie. Przypominało to odsłanianie kart w pokerze bo połowę zakrył dłonią. Piotr zobaczył siebie, siedział przy stoliku…odkrywane fragmenty ukazywały Piazza Navone i powoli dalej ukazały Wiktora…-  starał się nie mieć głupiej miny, było to trudne. ON teraz zmienił intonację na drwiąco-ciepłą   -   My dbamy o naszych obywateli, nie tylko w Polsce, dbamy by nic im nie groziło za granicą…jakieś wrogie „podszepty”. Mamy swoich ludzi wszędzie, nawet w Watykanie,  - śmiech  -  Czy ty naiwnie myślisz, że my nie wiemy kto stoi za tym zaproszeniem? Biblioteka PAN-u, kpisz z nas!

 

Piotr z całych sił zbierał się. Już wiedział, że ma „przechlapane”, ale musiał, musiał…nie bardzo wiedział co, ale jakoś upokorzyć tego…palanta.

    -   Zawodowcy, fakt…lepsi od Mosadu…ale jakoś dziwnie nie udało się mnie zamknąć. A tak straszyłeś tym na Komisji weryfikacyjnej, a specjalnie jakoś nie ukrywałem się.

    -   Fakt, nie zamknąłem…Pana…bo poco? Może przydatniejszy jesteś na wolności… teraz popatrz na zdjęcia…

 

Były ułożone w kolejności, niektóre nieostre ale twarze rozpoznawalne. Piotr po kolei podnosił. Była to pełna dokumentacja jego „wywrotowej” działalności, zaczynając od biegania z kamerą na powitaniu Narożniaka w Ursusie, znakomita seria zdjęć jego  szaleńczego biegu podczas protestu na Rondzie Marszałkowska-Jerozolimskie…Jedno zdjęcie było niesamowite, jak w pół obrocie kieruje kamerę, która na zdjęciu wygląda na coś nowoczesnego do zabijania, czarne i potworne…

    -   To znakomite zdjęcia. Czy mogę je zatrzymać?

    -   Nie ma sprawy, może z moim autografem? Mam negatyw.

 

Przeglądał dalej, kilkanaście zdjęć przed domkiem na Jazdowie z różnymi osobami, Basią, członkami redakcji, przy następnej serii siłą powstrzymał ręce przed drżeniem, z przyjęcia u Barbary i już się nie dziwił przy serii z Lasek z Tadeuszem, Lucjanem…

    -   Chciałbym to z krukiem, nie najlepsze ale go lubię i nie mam z nim zdjęć.  -   Przeglądał dalej, marne z monitoringu w szpitalu gdzie widać go na korytarzach i w rozmowie z recepcją. Cała seria z pogrzebu Przemyka…  -  Wie Pan szkoda, że nie w kolorze, mógłbym się poczuć jak jakaś gwiazda… -  Przesłuchujący, najpierw powoli i coraz szybciej, nerwowo zebrał zdjęcia. Postukał nimi by je ułożyć… trwała nerwowa cisza…poukładał je w teczce. Szarpnął szufladę i wyjął jakiś, chyba sprzęt do nagrywania, wyłączył, zdjął z lampy mikrofon. Wszystko skrupulatnie ułożył na stole. Cisza. Z „nagrywarki” wyjął kasetę i  demonstracyjnie schował do kieszeni. Cisza. Stukanie palcami w stolik.

 

    -   Widzicie tą teczkę?  -  szarpnął kieszeń   - kasetę  -  Mam tu na Was wszystko. Mogę was pogrążyć, ale tak patrzę na Was…ślimak wyszedł ze skorupy i kompletnie nie wie jak się poruszać. Żal mi ciebie. Przypominasz mi ślimaka. Lata w propagandzie…ale zamknięty w skorupie, nie wychylić głowy w proteście, nie dotykać „polityki”, tylko rozrywka. I przychodzi czas protestu, Solidarności i wysuwasz się ze skorupy, nie w proteście, w rejestracji protestu, liczysz na nagrodę? Każdy liczy, …i ja … Nie obchodzi mnie skąd masz tą kamerę, nie obchodzi co chcesz zrobić z nagraniami. Teraz to ja mogę ci dać paszport… w jedną…a nawet w dwie strony. Wybieraj. Ale nic za darmo. Nie, nie, nie odzywaj się. Spotkamy się w czwartek w kawiarni Na Rozdrożu. Godzina trzynasta. Do zobaczenia.

 

Omal nie przeoczył przystanku w Laskach, ocknął się w ostatniej chwili, zwalił się na łóżko w swoim pokoiku, zakrył głowę, ale sen nie przychodził. Wściekał się, latały po głowie genialne riposty, to co wspaniale francuzi nazwali „dowcip na schodach” (esprit d‘escalier).

Rano w stolarni nie mógł się skupić, źle zmierzył i zmarnował dwie piękne deski. Antoni podszedł do niego i spokojnie trzecią wyjął mu z rąk,…  -   Coś cię gnębi, drewno tego nie lubi. Wróć jak będziesz gotów.  -  Poszedł na spacer, ścieżki zaprowadziły go na cmentarz. Trochę nieświadomie usiadł na ławce przed grobem Antoniego Marylskiego. Jednego z założycieli Lasek. Siedząc na spróchniałej ławce wracał do tego niesłychanego życiorysu. Kiedyś był w jego gabinecie i było dla niego niesamowite jak mógł rozmawiać z nim jak równy z równym. Dopiero jakiś czas po tych rozmowach przeczytał życiorys. Cesarska Szkoła Kawaleryjska w Petersburgu, rewolucja, wstępuje do 1 Pułku Ułanów Krechowieckich. Mimo, że w tym czasie traci wiarę i odchodzi od Kościoła, zwraca się z prośbą do dowódcy pułku o pozwolenie na opuszczenie szeregów, motywując ten krok niemożnością łamania przykazania „nie zabijaj”. Potem Paryż ze Szkołą Nauk Politycznych i Ekonomicznych, podróże do Włoch i dzięki rozmowie z  Jacques Maritain (filozof i teolog Francuzki), ks. Korniłowiczem i Matką Czacką, odzyskuje wiarę, by w 1922 r.  przyjechać do Polski i razem z Matką Czacką założyć Zakład dla Niewidomych właśnie tu. Jak małe wydawały się jego, Piotra dylematy. Tak zdawałoby się niedawny czas, czas jego rodziców. A  już nie do pojęcia odmienne losy, systemy wartości, jak łatwo przemieszczali się przez cała Europę i czuli się w niej „jak u siebie”... I teraz… pytanie jak on Antoni hr. Marylski by postąpił. Chciałby teraz wrócić do tego gabinetu po radę. Ale wiedział, że teraz sam musi się z tym uporać. Cały czas dźwięczało mu, snuło się po głowie :” Wybieraj, nic za darmo”. Ta niepewność co musi położyć na stół, w zamian za paszport. Wszystko też wskazywało że to nie tylko paszport…całe jego życie, egzystencja, całe jego Ja. Nie miał dla tego własnego „ja” – systemu wartości, morale, zasad, zbyt wielkiego, wysokiego wyobrażenia. Nie dotknęło go przyrównanie do ślimaka. Ale może ta ślimacza  skorupa pozwoliła mu na odcięcie się od tego chorego system. Nigdy ZMP, ZSP i mimo stałego kuszenia karierą, nigdy PZPR. Ale jak ktoś zaczął ślimaczo „pełzać”, czy może jeszcze polatać? Na to liczył w pomyśle  wyjazdu do Włoch - na skrzydła. Co będzie musiał za to oddać? Bał się, ile w tej swojej pogoni za wolnością może…to pogoń nie po murawie, pogoń przez SB-eckie bagno w którym tak łatwo można się utopić… I nagle wstał i chciał ryknąć, tym rykiem bezsiły. W porę się jednak opamiętał, był na cmentarzu. Ruszył biegiem przez chaszcze, bez ścieżki, gałęzie raniły mu twarz, gołe ręce. Biegł nie zważając na kierunek by wreszcie bez tchu paść na miękką wysoką trawę. Długo leżał z zamkniętymi oczami łapiąc oddech. Polana była niewielka, leżał niemal na jej środku. Gdy otworzył oczy wysokie drzewa wirowały wokół, zamrugał, potrząsnął głową, wirowanie ustało. Ptaki śpiewały, liście szeleściły, świat dalej żył swoim życiem obojętny na jego dylematy.

Długo wracał, a właściwie szedł przed siebie ścieżką nie wiedząc dokąd go zaprowadzi. Już zdecydował, pójdzie na spotkanie, wysłucha „propozycji” i wtedy zdecyduje. Ten szaleńczy bieg oczyścił głowę, już nie chciał o tym myśleć. Ścieżka zaprowadziła go z powrotem do cmentarza, a stąd już znał drogę, teraz nie chciał z nikim rozmawiać ale z zamyślenia wyrwał go głos Tadeusza.

    -   Jak ty wyglądasz, co ci się stało?

    -   Niby jak mam wyglądać   -   zdezorientowany spojrzał na siebie, teraz zauważył podrapane ręce   -   chodziłem po lesie, podrapałem się.

    -   A twarz? Wyglądasz jakbyś przez szybę wypadł z okna. Jesteś trzeźwy?

    -   Chyba tak   -   dotknął twarzy i dopiero teraz poczuł zadrapania   -  to pewnie też gałęzie.

    -   Dziwne…nikt w takim stanie nie wraca ze spaceru po lesie…chyba, że przed kimś, lub przed czymś ucieka.

    -   …

    -   Nie namawiam…ale może chcesz porozmawiać?

    -   Może nie teraz, jestem skołowany…nie chcę o tym mówić…

    -   Jak chcesz, będę za godzinę w kaplicy…

 

Dopiero gdy spojrzał w lustro zrozumiał niepokój Tadeusza. Nie powinien tak nikomu się pokazać. Od dziecka miał niską krzepliwość krwi i każde skaleczenie, u innych niemal niewidoczne, od razu powodowało zakrwawienia. Wyglądał jak pocięty brzytwą Indianin. Umył twarz, położył się i przykrył twarz papierowym ręcznikiem. Złapał się na kręceniu bransoletką, nie był spokojny.

Wszedł do pustego kościoła. Zawsze podobała mu się jego „przytulność”, czuło się zapach drewna, przypominał mu góralskie chaty. Tadeusz był w konfesjonale. Spojrzał i zaczepnie…

    -   Spowiadasz się… czy opowiadasz?

    -   Co za różnica?

    -   Tajemnicy spowiedzi…wiara i…nie wiara…

    -   …na razie nie mam nic do ukrycia… chodźmy na powietrze. Nie lubię konfesjonałów.

    -   Chodź, mam klucze do gabinetu księdza Marylskiego, tam jest taki mały ogródek. Jego już nie ma, ale ja w tym miejscu wciąż czuję jego nadzwyczajną obecność…jego stałe waśnienie się z Bogiem…

    -   By wreszcie w wieku 70-ciu lat zostać księdzem.

    -   …Myślę, że od dawna nim był…ale wtedy dopiero został wyświęcony.

    -   Nic z tego nie rozumiem…to dziwne…nie wiem dlaczego…dziś siedziałem przy jego grobie i wspominałem rozmowę z nim. Chodźmy.

 

Ogród był „lilipuci” i bajecznie kolorowy. Pod rozłożystą gałęzią stała ławka. Usiedli. Piotr po długiej chwili milczenia opowiedział o wizycie w Pałacu Mostowskich. Zakończył stwierdzeniem : Naiwnie myślałem, że sprytnie ich przechytrzam a oni wszystko o nas wiedzą…

-   Może nie tyle o nas, raczej o tobie. My tu jesteśmy chyba od tej inwigilacji chronieni.

Piotr bez słowa wyjął zdjęcie z ich spaceru z idącym krukiem.

    -   Ładne zdjęcie. Kto to zrobił?

    -   Dostałem od „mojego” esbeka.

    -   Tak…. Też jestem naiwny. Przerażające jak łatwo im znaleźć pomocników.

    -   Nazwij to kolaborantów…tak, łatwo. Teraz mam ten właśnie dylemat.

    -   …?

    -   Umówił się na spotkanie żegnając się słowami „nic za darmo”. Czyli paszport za… - z Piotra wylała się teraz cała frustracja nękająca go od wizyty w UB. Mówił bezładnie, powtarzał się, wściekał, wściekał na nich, na siebie, na świat. Zerwał się z ławki, chciał biegać ale mały ogródek hamował ruchy, pozwalał tylko na wściekłe dwa kroki i jak zdenerwowany koń, grzebanie nogą w ziemi.  -   nic za darmo i co, mam z tą gnidą się spotkać…negocjować… podpisywać…co…współpracę…

    -   Uspokój się…Piotr spokój…usiądź tu…musimy pomyśleć…

    -   …pomyśleć…o czym tu myśleć, z kimś takim nie wolno się spotykać…a ja tu rozważam…o czym z nim mówić.

    -   Uważam, że powinieneś pójść. Tu nie chodzi tylko o paszport, chodzi o całe twoje życie…

    -   I co, w tej „pogoni za wolnością” mam się ześwinić? To poco mi ta wolność?

    -   Rozmowa nie jest jednoznaczna z „ześwinieniem”, dowiedz się co ci proponuje i dopiero wtedy podejmiesz decyzję. Niemal każdy i ty też, starając się o paszport odbywał takie rozmowy…

    -    Ale nie było warunku „nic za darmo”.

    -   Może chce byś mu przysłał kartkę z Rzymu, może fotografie Ojca Świętego… Piotrze teraz na poważnie, uważam, że powinieneś te wszystkie rozmowy spisać, tak jak nagrywałeś kamerą, to kiedyś będzie dokumentacja agonii komuny…

    -   Optymista.

 

Pomysł z pisaniem zaakceptował i jeszcze tego wieczoru opisał całą rozmowę w Pałacu Mostowskich. Dopiero teraz zdał sobie sprawę jak pisanie pozwala usystematyzować fakty i nabrać do nich dystansu.

Rozdroże było jednym z miejsc w którym spotykali się niezweryfikowani dziennikarze, tu mieli swoje „giełdy” w poszukiwaniu pracy. Przypomniał to sobie dopiero jak wszedł do środka i zobaczył kilka znajomych twarzy. W pierwszym odruchu chciał się wycofać. Umówiony tu z nim ubek uczestniczył w komisjach weryfikacyjnych w telewizji i być może i w Radio i innych gazetach, mógł być znany w tych kręgach. Pokazanie się z nim „na kawie” ustawiało by go w jednoznacznej sytuacji. Poszedł Agrykolą w dół. Chciał wyrzucić wszystko z głowy, skupić się na liściach, drzewach, budowie ulicy wyciętej w nadwiślańskiej skarpie. Nie udawało się. Znowu opętał go chory wewnętrzny dialog.

„Kretynie boisz się jak cię zobaczą inni, czka ci się znienawidzona „jaźń odzwierciedlona”. Sprzedał się, sprzedał…już dawno donosił…tracisz twarz…a jaką twarz miałeś?...nijaką…to wewnętrzne zakłamanie, w tym się wychowałeś… w zakłamaniu, stałym ukrywaniu prawdy o świecie, Polsce, o sobie. Zakłamanie…zakłamaniem uciekam od wolności… tym zakłamaniem faszerowali mnie przez lata…otrząśnij się.”

Ostro zawrócił omal nie wpadając na latarnię. Energicznie wszedł do holu i kompletnie zaskoczony znalazł się w objęciach „swojego ubeka”. Po chwili się zorientował, że było to udawanie serdecznego przywitania a miało na celu sprawne przeszukanie. Szukanie podsłuchu, broni, kamery? Wyrwał się z objęć i poszedł w najdalszy kont sali od strony Trasy Łazienkowskiej. Wszyscy palili śmierdzące papierosy. Sala była zadymiona. Wybrał stolik przy otwartym oknie. Gdy się szykował do tej rozmowy, powiedział sobie, że to on ma tą rozmowę prowadzić. Naiwnie.

    -   Kazał się pan tu stawić, jestem, słucham.

    -   Ależ Panie Piotrze ja nic nie kazałem, przyjaźnie zaproponowałem wspólną kawę.

 

O cholera, jak dobrze to znał, to przejście z Obywatelu lub Słuchajcie, na familiarne Panie Piotrze. Przerabiał to tak wiele razy z milicją zatrzymującą go za wykroczenia drogowe. Zawsze oznaczało to przyzwolenie na przyjęcie łapówki w zamian za…właśnie co tu ma być łapówką i co ma być tym „w zamian”. Ale pewnie wszyscy w tych służbach stosują ten sam chwyt psychologiczny. Szkoleni?

    -   Dlaczego umówił się pan w tej kawiarni.

    -    Bo u nas w Firmie nie podają kawy… ale na serio…tu spotykają się dziennikarze, to taka giełda pracy niezweryfikowanych. Wielu z nich mnie kojarzy a pana zna. Być może to właśnie oni niedługo będą „kształtować opinię”, ferować wyroki. To właśnie mój plan tego  spotykania.

    -   Sugeruje pan jakąś rewolucję?... -   Ubek spojrzał Piotrowi w oczy i cicho się zaśmiał. -

    -   To obrzydliwe określenie… raczej miękkich przekształceń które jednak mogą uderzyć w nasz …nazwijmy to „pion”. Staramy się zabezpieczyć.

    -   I ja mam być gwarantem? To śmieszne…przecież mnie razem z wami zmiotą za „współpracę” szczególnie teraz kiedy mnie tu widzą z panem.   -   rozejrzał się po sali, spoglądający w ich stronę szybko odwrócili głowy.   -   Zabezpieczyć przed czym? I jak?

  • Niech pan spojrzy na historię. Od wieków wszyscy rządzący potrzebowali…tajnych służb. Przy każdej zmianie część tych służb wieszano, palono, gilotynowano, rozstrzeliwano. Ale trzon, organizacja zostawała, fachowcy służyli nowej władzy, bo ta nowa potrzebowała profesjonalistów. A jedynie my takimi jesteśmy. Teraz pewnie też tak będzie, ale musi spaść kilka głów, a ja nie chce by to była moja.
  • Ciekawa koncepcja. Z weryfikatora zmieni się pan w weryfikowanego, -   spojrzał w stronę dziennikarzy,   -  i to oni pana zweryfikują, koło historii.   -   Co pan proponuje?   -  Ubek schylił się po teczkę, wyjął z niej dokumenty i położył na stole. Odstawił teczkę, ale jeszcze raz do niej się schylił i wyjął kasetę. Siedzieli przy otwartym oknie. Silny podmuch wiatru porwał ze stołu zdjęcia i rozrzucił po podłodze. Rzucili się razem by je pozbierać, złośliwie wymykały się lądując pod sąsiednie stoliki. Biegali pochyleni między stolikami. Piotr łapał już ostatnie gdy czyjś but je przydeptał. Nim zdążył podnieść wzrok chwyciła je czyjaś ręka i podniosła. Przy stoliku siedzieli znajomi mu dziennikarze Tygodnika Mazowsze którzy pracowali w jego domu na Jazdowie. Ten który podniósł zdjęcie dokładnie mu się przyjrzał.

    -    Macie z Piotrem ładną fotkę na dachu…bawiliście się w kominiarzy?

    -    Możesz mi to oddać?

    -   To twoje?...Czy twojego przyjaciela   -   wskazał na ich stolik   -  pozowałeś mu na tym dachu razem z naszym Piotrem?...Teraz rozumiem nalot na nas na Jazdowie. Ale dlaczego nas uprzedziłeś…

 

 Wrócił ze zdjęciem do stolika, teraz dopiero dokładnie się przyjrzał. Było podpisane Rozruchy Wrocław data i ich nazwiska. Miał już przechlapane. Tu nic nie dało się wytłumaczyć. Zamknął oczy, głęboko odetchnął i brnął dalej.   -   Czy to też pan zaplanował?

 

    -   Ten przeciąg?...niestety nad wiatrami jeszcze nie panuję.

    -   Nie znam pana nazwiska…

    -   O przepraszam, co za niedopatrzenie, za dużo spraw, Bruno Wąglik.   -   powiedział to z ironią układając zdjęcia.

    -   Słucham…te zdjęcia już znam.

    -   Ale mam tu jeszcze inne, pewnie dla pana interesujące rzeczy   -  wertował leżące papiery   - donosy na pana…kolegów z redakcji…techników studyjnych… o nawet pana żony Mai

…te są najciekawsze…

    -   Bredzi pan…nie wierzę   - Wąglik wyciągnął kilka kartek i mu podał   -   nie poznaje pan pisma? Przepraszam, ale o seksie nie musiała pisać…

    -   …Niech pan wreszcie wykrztusi czego pan ode mnie chce.

    -   Chcę by pan mi coś podpisał… -  Piotr spokojnie wstał, skinął głową  - Żegnam Pana.

    -   Chwilę, nie to co pan myśli…niech pan siada…wyjaśnię…nie chodzi o żadną „współpracę”… lepsi ode mnie starali się i nie wyszło,   -   postukał palcem w papiery,   -  znajdzie tu pan notatki. Jest pan jednym z nielicznych…

    -   Nie do kupienia? Zadufanie…myślicie, że każdego kupicie… - wskazał na stolik dziennikarski,   - są setki… tysiące…uczciwych…

    -   Oni…jak pan z tą naiwnością się uchował?...Oni,…ci tutaj niemal wszyscy, a co najmniej w połowie są…nasi. Tak, „uczciwi”…w standardach moralnych Ludowej Ojczyzny… -   Piotr usiadł.

    -    I co?

    -   Jak mówiłem szykuje się zmiana i szukam zabezpieczenia.   -   wyjął kolejną kartkę i położył przed Piotrem. Ten szybko przeczytał. Przypomniała mu się rozmowa w Laskach z Tadeuszem „…to już pękło i tego już się nie sklei…”. Teraz zobaczył jak to samo czują  z drugiej strony. Szczury uciekają z okrętu. I teraz chcieli by on był ich przepustką do tego nowego. Nowego z tymi „Wąglikami”.

    -   Gracie już na dwa fronty, pali się wam pod nogami. Mogę się tylko cieszyć, ale tego nie podpiszę.    -   Piotr położył przygotowany dokument na drugą stronę stołu.

    -   To macie….przesrane,   -   zbierał dokumenty, zdjęcia i pakował do teczki,   -   żegnaj paszporcie, a te akta trafią…na bardziej…nazwijmy to restrykcyjne biurko. A zapewniam, że jest wielu którzy na was mają chrapkę.    -   Piotr siedział. Miał straszną ochotę napić się czegoś mocniejszego, spłukać tą rozmowę. Wąglik bez słowa odszedł. Wpatrywał się w jeszcze soczystą zieleń za oknem. Nie miał siły wstać i podejść do baru. Przysunął krzesło do okna, odwracając się od sali. Niemal podskoczył jak usłyszał słowa Wąglika. -   Nie mogę zrozumieć,… to ponad moje pojmowanie. Proponuję panu ….wolność, paszport, likwidację dowodów, oddanie wszystkich obciążających materiałów…a pan…nie chce machnąć piórem?

    -   …Tego chyba nigdy pan nie pojmie…bo w waszym „fachu” nie istnieje słowo sumienie. Wykreśliliście go dawno.

    -   Lata, lata temu byłem ministrantem. Ksiądz nam wtedy mówił o sumieniu, o czystym sumieniu, ale ile razy słuchałem co to sumienie mi każe, źle na tym wychodziłem. Zbędny balast komplikujący życie. Pan się jeszcze tego nie wyzbył. Teraz pewnie panu podszeptuje jak się wpędzić w kłopoty. Co pan do tego oświadczenia ma? Czy ja panu nie chcę pomóc?

    -   Ale pisze pan tu o pomocy całej opozycji, ja wiem tylko o sobie, skąd mam wiedzieć czy nie był pan zamieszany w śmierć Przemyka, w manipulacje chroniące winę milicji, to wasz szef tym kierował.

    -   Bzdura, ale czy mam rozumieć, że jak zmienię to oświadczenie wymieniając tylko pana to…

    -   To się zastanowię… to takie „sumienie z chrypką”…

    -   Macie czas do jutra.

 

Skręcił w prawo i poszedł przez Plac Na Rozdrożu w kierunku Jazdowa. Marek był sam w domu. Piotr opowiedział mu o spotkaniu z Wąglikiem.

    -   I co zamierzasz?... Co cię pcha do tych Włoch? Paszport w jedną stronę, a jak ci tam się nie uda?

 

 Gwałtownie odwrócili się do drzwi gdy usłyszeli….  -   Ja też nie rozumiem dlaczego pan chce jechać do Włoch…   -  W drzwiach stał niewysoki blondynek z teczką pod pachą.

 

    -   Piotrek, podsłuchiwałeś!

    -   Nie podsłuchiwałem – słuchałem, drzwi były otwarte.   -  Piotrek był sąsiadem Marka. …,Piotr przypominał go sobie, pomagał w odśnieżaniu uliczek Jazdowa i często przychodził do Marka na korepetycje. Jego pasją była historia, Marek wyjaśnił, że teraz razem studiują historię Imperium Rzymskiego. Piotr po raz setny zastanowił się co go pcha do Włoch. Czuł się tam wolny, ale jak to wyjaśnić, dlaczego akurat tam? Ma tam przyjaciela – Wiktora…

    -   Zadajecie trudne pytanie…przyczyn jest wiele, trudno ubrać je w słowa, są w sferze raczej…odczuć niż konkretów. Konkretem jest przyjaciel tam mieszkający, który przez komunę nie może tu przyjechać…a reszta…to piękno tego kraju, wszędzie gdzie nie spojrzysz, piękno krajobrazu, przyrody i wszelkich odmian działania człowieka, artystów, rzemieślników, zwykłych ludzi…i uśmiech na każdej twarzy, którą spotykasz, skierowany do Ciebie, bezinteresowny. To jest to czego tu u nas nie ma, został ten uśmiech zmazany z twarzy, zastąpiony złym, zawistnym spojrzeniem…   -   Marek po chwili ciszy dodał.

    -   Zapomniałeś o swojej manii gonienia wolności, a to do mnie najbardziej przemawia.  -  Piotrek podszedł blisko do Piotra.

    -   Też bym chciał pojechać do Włoch, ale chciałbym móc tu wrócić a pan może jechać w jedną stronę…ale rozumiem pana.

    -   Jeszcze nic nie wiadomo. Jeszcze nic nie podpisałem.   -    Piotrek spojrzał mu w oczy.  

    -   Ja bym podpisał, nikogo pan nie krzywdzi, nie donosi.    -   Marek uśmiechnął się.

    -   Mały ma rację, podpisujesz tylko polisę ubezpieczającą ubeka.

 

Następnego dnia podpisał. Oświadczenie zostało zmienione, dotyczyło tylko Piotra. Wąglik wręczył mu kilka teczek, kasetę z przesłuchania i zdjęcia z rolkami negatywów. Wręczył też wezwanie do biura paszportowego.

    -   Jaki to będzie paszport? I na kiedy?

    -   Jest tam data, za dziesięć dni. Jeszcze walczę, ale jednak chyba „w jedną stronę”.

 

„Jeszcze walczę”…Piotr leżąc już w łóżku w pokoiku w Laskach nie mógł zasnąć. Nieskładne myśli krążyły wyławiając z pamięci coraz to inne problemy. Z kim „walczył” o jego paszport Wąglik, kim jest Wąglik, kto nad nim stoi i co o mnie wiedzą, na ile jestem dla nich ważny, „ w jedną stronę” co to oznacza, co może zabrać, co z kamerą, co z Mają, rozwodem…co z mieszkaniem, za co żyć…a tam…

Obudził się i pytania natychmiast wróciły. Dotąd planował wyjazd jak wycieczkę a teraz wszystko diametralnie się zmienia. To jest emigracja. Musi pożegnać się z wszystkim co ma tu w Polsce. Pozamykać wszystkie sprawy. Jak rozwiązać sprawę małżeństwa? Jak rozwiązać sprawę etatu w telewizji? Jak pożegnać rodziców? Mieszkanie, dom nad zalewem, Graf, łódź…i tysiące innych rzeczy.

Skontaktował się ze swoim imiennikiem, dziennikarzem Tygodnika Mazowsze. Nie było to łatwe bo Piotr robił uniki i wynajdował coraz to nowe przeszkody. Łatwo mu było zrozumieć przyczynę tych uników. Gdy powiedział Piotrowi, że wie dlaczego ten go unika i wyjaśnił sprawę spotkania z Wąglikiem w Na Rozdrożu, ten wreszcie się zgodził. Dowiedział się  od niego jak negatywnie są oceniani przez kręgi opozycji ludzie przyjmujący paszport „w jedną stronę”.    -   To jest tchórzowska ucieczka   -   z pasją  niemal krzyczał   -   tu jest front i jeśli tu nie wygramy, nie pokarzemy jak silny jest sprzeciw…to wszystko diabli wezmą. I jeszcze długi wywód niemal jak z romantycznego dramatu, Piotr tylko wyłapywał rzucane słowa ojczyzna, patriotyzm, miłość, odpowiedzialność, honor…

Pojechał do swojego domu nad Zalewem pożegnać się z Grafem, z Mietkiem. Burza którą rozpętało w jego głowie spotkanie z Piotrem mógł tylko uspokoić galop z Grafem. Musiał te wzniosłe słowa przedstawiające od wieków w Polsce nadrzędne wartości, poukładać we własne hierarchie wartości. I cały czas odzywał się z lekka zachrypnięty głos sumienia, dlaczego ten głos nigdy się nie odzywał gdy zdradzał Maję-żonę?

. Galopowali płytką wodą plaży. Krople rozprysków lśniły w słońcu. Zwariowany szum w głowie wyciszał się, układając się w jakiś, w miarę zharmonizowany ciąg. Rytm kopyt budował porządek. Patriotyzm, patriota, rozśmieszyło go, że o tym myśli akurat siedząc w siodle w pełnym galopie. W całej historii polskiego patriotyzmu koń i szabla były najważniejszymi ikonami. A teraz co? Czy „Homo sovietikus” gdzieś tam w nim tkwiący rozmydlił to pojęcie? Czy te lata zniewolenia umysłów wygenerowały kompletną obojętność na tą „archaiczną” wartość. Wracał do dzieciństwa, do wspólnego czytanie przez mamę Potopu, Ogniem i Mieczem, Gołubiewa, Bunscha. A może jak pisze Mickiewicz, zaczynamy cenić ojczyznę dopiero w chwili jej utracenia. Miłość, to jego kompleks, albo do niej nie dorósł, albo był na nią ślepy, defekt? A co dopiero mówić o miłości do ojczyzny.

Poprosił Mietka o rozpalenie kominka. Przyniósł z samochodu teczki otrzymane od Wąglika. Mietek nalał po lampce Calvadosu. Wyjmował z kolejnych teczek dokumenty, donosy na siebie. Nie czytał, wrzucał w ogień. Nie wiedział dlaczego ale zostawił tylko jedną teczkę, donosy Mai. Pożegnali się. Mietek nie mógł zrozumieć jego decyzji wyjazdu ale zapewnił, że będzie opiekował się Grafem i domem. Pożegnanie z Grafem było trudniejsze, całował delikatne chrapy i zapewniał o swojej miłości. Może jego pula miłości była tak mała, że starczało jej tylko dla konia.

Długo stał przed domem rodziców zastanawiając się czy ma mówić, że najprawdopodobniej dostanie paszport w jedną stronę. Zdecydował że nie. Siedzieli przy kolacji, chrupiące placki ziemniaczane. Piotr je uwielbiał, dawno takich nie jadł. Mama opowiadała o swoim zaangażowaniu w punkcie rozdawnictwa lekarstw przy kościele św. Stanisława. Była to praca „na pełny etat”, społeczna, zaangażowanych wielu lekarzy, farmaceutów. Świat pomagał przysyłając tony lekarstw i sprzętu medycznego ale w tej masie trzeba było robić porządek, wyławiać przeterminowane, segregować nieznane, kwalifikować medyczny sprzęt często nie nadający się do użytku, lub o nieznanym zastosowaniu. Było też naturalnie o księdzu Popiełuszce i jego nadzwyczajnych kazaniach „Za ojczyznę”, bo to właśnie w kruchcie jego kościoła był punkt rozdawnictwa lekarstw.  Ojciec milczał. Odkąd sięgała pamięć Piotra, małego szczyla wożonego na widzenia ojca w więzieniu i już chłopca witającego go w domu po wyjściu z więzienia, ojciec milczał. Nie to, że nigdy nic nie mówił, był zamknięty w sobie, odzywał się jedynie w sprawach naprawdę ważnych i to krótko, konkretnie i jak Piotr mógł to ocenić były to słowa głęboko przemyślane i wydawały mu się ważne. To ojciec zdecydował,                 że o śmierci Jędrka nie będą rozmawiać. Był to temat „tabu”, zakazany.Tylko od matki dowiadywał się o ojcu. Przed wojną był wybitnym fachowcem, inżynierem, odznaczonym w zespole budowniczych Gdyni. O wojnie dowiedział się niewiele, temat tabu, ale wyłapywał strzępki działalności ojca w AK. Raz nawet podsłuchał ich głośną kłótnię oceniającą jakiś nieudany zamach na ważną szychę SS. Ojciec jednak z matką rozmawiał rzadko, ale z innymi i nawet z nim prawie nigdy. Nigdy nie wstąpił do partii. Pracował na jakiś marnych posadkach. W domu otoczył się książkami i z nimi znikał w swoim fotelu. Kiedyś dawno, jak jeszcze mieszkał w domu, gdy późno w nocy zgłodniał i skradał się do kuchni, natknął się na ojca siedzącego przy małej lampce przy stole, pisał. Później kilkakrotnie, gdy po kryjomu, wchodząc w skarpetkach wracał nad ranem, widział go piszącego. Ojciec był tak pochłonięty tym pisaniem, że go nie zauważał. Wiele lat później, już nie mieszkał z rodzicami, wpadł do domu. Musiał znaleźć świadectwo maturalne, szukając go natknął się na grubą teczkę. Otworzył. Był to rękopis. Pisany piórem piękną kaligrafią. Strona tytułowa – Szukając Wolności. Przekreślone. Niżej, mniejszymi literami –Nadeszła ciemność. Spojrzał na pierwszą stronę. Siedzieliśmy na dywanie, Wiktoria, Kazik, Henryk i ja. Bunia w śmiesznych okularach niemal na czubku długiego nosa, czytała. Opasła księga leżała przed nią na drewnianym stelażu, podobnym do tych przy fortepianie na nuty. Czytała. Po francusku .Siedzieliśmy jak zamurowani gdy Jean Valjean wędrował kanałami Paryża…Chciał czytać dalej, ale nie śmiał. Ojciec był dla niego tajemnicą, ważną tajemnicą i nie mógł bez jego przyzwolenia szperać w jego życiu, a to wyraźnie był pamiętnik. Jeszcze w szkole, potem przy walce o dostanie się na studia oczekiwał od niego wskazówek, rad. Ojciec przyjmował jego decyzje bez komentarzy. W końcu się z tym pogodził. Dlatego zadziwiło go jak przybiegł do domu rozradowany z wiadomością, że go przyjęli do telewizji a ojciec przemówił. Piotr miał to cały czas w głowie.

Cieszysz się? Cieszysz, że cię wciągnęli w swoje tryby, że teraz będziesz trybikiem ich machiny? Propaganda to ich najmocniejsza broń a ty chcesz im pomagać w indoktrynacji  i tworzeniu wymóżdżonego Homo Sowietikus. Nie mam prawa ci zabraniać. Ale mam prawo odradzać. Teraz siedzieli przy kolacji i Piotr wreszcie powiedział, że jedzie do Włoch. Matka spojrzał na niego z powątpiewaniem.

    -   Chcesz wystąpić o paszport, teraz nikomu nie dają.

    -   Coś dla nich zrobiłem i obiecali, że dadzą.

    -   Podpisałeś współpracę z SB? Tylko mi tego nie mów.

    -   Podpisałem ale nie współpracę, taki świstek, że mi pomogli.

 

Ojciec wstał i nerwowo chodził wokół stołu. Stanął przed nim.

    -   Dobrze zrobiłeś, podpisuj wszystko, byle by ci dali paszport i uciekaj. Tu już nie ma i nie będzie życia. Wiem, że uwierzyłeś i zaangażowałeś się w SOLIDARNOŚĆ. Mnie też pierwszy raz od wojny błysnęła nadzieja. Ale tą nadzieję utopili.

     -  Ale opór trwa, a na mnie opozycjoniści napadli potępiając mój wyjazd, to „tchórzostwo teraz jest czas na walkę…”

    -   Ten opór nic nie da. Ten system wprawdzie pękł ale ma straszną zdolność „przepoczwarzania”. Komuchy wciągną opozycję i razem stworzą Potiomkinowską demokrację, sami ze swoją UB, SB i innymi służbami już się moszczą w tym Nowym Wspaniałym Potiomkinowskim Świecie.

    -   Straszny pesymistyczny obraz…

    -   Na głupi optymizm nie ma czasu. To mój obraz realisty. A ty uciekaj. Dla nas już za późno, jesteśmy za starzy na „przesadzanie”.

 

Wrócił do Lasek. Na drodze spotkał Lucjana i podwiózł go do klasztoru. Siedli na ławce pod kasztanem. Piotr powiedział o swoim wyjeździe.

    -   Zazdroszczę panu Włoch. Właśnie przeczytałem…

    -   Przeczytałeś?...

    -   Wyszła Brailem, biografia Michała Anioła „Udręka i ekstaza” wspaniała książka i wspaniały Michał Anioł. Szkoda, że nigdy tego nie zobaczę. Pan ładnie opowiada…tak filmowo, może kiedyś pan mi opowie o włoskich pejzażach, malarstwie, rzeźbie…

    -   Jak będę oglądał będę kręcił twoją bransoletką, tak dla pamięci o tobie.

    -   Panie Piotrze, dziękuję panu, nauczył mnie pan trochę mniej się bać…świata. Teraz już nie boję się Warszawy. Kiedy pan wraca?

    -   Nie wiem, może nigdy, zaczynam nowe trudne życie i też się go boję.

    -    Niech pan w strachu kręci bransoletką, to pomaga. Do zobaczenia, przy opowieściach włoskich.

 

Odebrany paszport zawierał instrukcję. Był w jedną stronę – bez prawa powrotu. Smutne? Na razie jeszcze nie czuł Mickiewiczowskiego …kto Cię stracił…mógł jeszcze go oddać, spalić. Instrukcja nakazywała, delikatnie mówiąc powściągliwość w kontaktach z polonią, zakaz udzielania wywiadów stacjom takim jak Wolna Europa, a w ogóle kontaktów z mediami. Sugerowała, że „dobre zachowanie” pozwoli za rok na ubieganie się o paszport konsularny.

W Cieszynie nie było nikogo. Podjechał pod okienko odprawy. Był cały mokry. Czekał. Szlaban był zamknięty. Czekał. Okienko wreszcie się otworzyło, podał paszport. Bał się wycierać spływający pot, bał się ruszyć. Drzwi wypuściły mundurowego. Młody, wyglądający sympatycznie.

-   Proszę otworzyć bagażnik.

Na wierzchu leżała torba z jedzeniem na drogę. Obok druga z alkoholem, Wyborowa, Żubrówka, Śliwowica Łącka. Wopista zajrzał do toreb, tą z jedzeniem odłożył. Tą z alkoholem dokładnie przejrzał.

    -   Nie za dużo? O ta mi się podoba   -   wyciągnął Żubrówkę  -  tak, bez niej to już nie przemyt…

    -   Proszę, mogę zostawić…

    -   Nie wiem poco pan ucieka, tam takiej wódki nie mają.  -  Wręczył mu paszport. Szlaban się otworzył.

 

Po kilku kilometrach musiał stanąć, odprężyć się. Cały czas drżał o kamerę a tu się wykpił butelką żubrówki. Usiadł pod drzewem i wbijał sobie do głowy, że to jeszcze nie koniec, cały czas jest w demoludach. Musi tymi wąskimi czeskimi dróżkami jechać ostrożnie bo już nieraz złapali go i ściągnęli „pokutu”- ich mandat. Wiele razy już tędy jeździł i wiele razy mylił trasę przy ich fatalnym oznakowaniu. Dopiero za Bratysławą ostatecznie opuści ten znienawidzony blok. Znał tą granicę. Żelazna Kurtyna. Zasieki drutu kolczastego. Pas ziemi niczyjej, podjeżdżał wolno znowu w strachu. Tu Czesi nie odpuścili i godzinę patroszyli mu samochód. Nic ciekawego  nie znaleźli. Nie przyczepili się do niczego. Na środku pasa ziemi niczyjej stanął wysiadł, odwrócił się w stronę Czech i powoli wykonał gest Kozakiewicza. Dopiero teraz się uspokoił ale jednocześnie poczuł się strasznie samotny, z nikim nie mógł podzielić się wrażeniami że jest wolny. Musiał to sobie wmawiać bo na razie nic nie czuł.

Minął Wiedeń. W ostatniej chwili przed skrętem na Salzburg zdecydował się by jechać przez Brener a nie Tarvisio. Nawet nie zauważył jak przekroczył Włoską granicę. Zachwycały i przerażały czarno białe skały Alp. Popołudniowe słońce tylko muskało ośnieżone szczyty chowając w cieniach zielone łąki. Szosa była kompletnie pusta. Był w tym ogromie kompletnie sam. Na siedzeniu pasażera leżała teczka z donosami Maji. Dotąd jej nie otworzył. Teraz prawą ręką otworzył, wyjął pierwszą kartkę, zmiął. Odkręcił szybę i wyrzucił. Patrzył w tylnym lusterku jak bezradnie szybuje, brał następne, było ich kilkanaście, fruwały jak ptaki opadając w dolinę. Ostatnia zaplątała się w drzewo i rozpaczliwie furgotała. Nagle sobie przypomniał Wąglika „…nie musiała pisać o seksie…”. Co ona mogła o seksie pisać?   Że on jest do niczego? Suka…zawsze jej było mało… nareszcie buchnął śmiechem. Nadszarpnięta samcza duma. Zamknął teczkę. Zjechał na parking. Długo pił wodę z kranu przy kamiennej studni, umył twarz, ręce. Miał jeszcze w oczach fruwające kartki swojej przeszłości.  Absurdalnie przyszło mu na myśl, że zbrukał Włoskie Alpy Polskimi brudami, ale poczuł się oczyszczony, pożegnał ponurą przeszłość.

Aż do włoskiej granicy jechał spięty wciskając gaz „do dechy”, skupiał się na prowadzeniu niemal nie zauważając mijanych krajobrazów. Teraz zwolnił. Ale autostrada wymuszała tempo i nie pozwalała cieszyć się mijanym krajobrazem. Był wolny, musiał sobie to wmawiać, nie musiał się spieszyć i oglądać tylko migających drzew przy autostradzie. W Trento zjechał na boczną drogę na Como. Nie znał jej. Niesamowite, że witał Włochy w tak wspaniałej godzinie zmierzchu, „magic hour” a jak pisał Zygmunt Kubiak we wstępie do Wyznań św. Augustyna: …w tej najpiękniejszej w Italii porze przed zmierzchem, gdy krzewy dygoczą błogą muzyką świerszczy, gdy lekki powiew znad morza, ponentino, chłodzi czoło…”.Stawał co chwilę by cieszyć się widokami i by słuchać cykad. Włochy też go witały cudownymi winnicami na wyrwanych górom stokach, przeplatanych kamiennymi murkami z tak pieczołowicie układnych kamieni , chroniących każdą piędź ziemi przed osuwaniem. Był wolny, mógł sobie wybrać dowolne miejsce na nocleg. Wybrał Belluno, na wschodnim brzegu jeziora Como. Zdążył jeszcze nacieszyć się ostatnimi, żółtymi promieniami słońca ślizgającymi się po niemal czarnej tafli jeziora. Maleńki hotelik z sympatycznym staruszkiem – padrone. Dopiero pod prysznicem poczuł zmęczenie. Strumień wody zmywał nerwy mijanych granic. Był gotów na telefon do Wiktora.

    -   Jestem.

    -   Nareszcie, nie spieszyło ci się.

    -    Nie ode mnie zależało.

    -   Opowiesz. Gdzie jesteś?

    -   W Belluno nad Como, jechałem ciurkiem, ledwie żyję.

    -   Gdzieś ty się tam wpakował, miałeś tu prostą drogę, teraz musisz przez  Parmę, Bolonię, Firenze…

 

Wiktor niemal krzyczał, chciał widzieć Piotra natychmiast i długo trwało nim ten mu wytłumaczył, że niemal śpi na stojąco i że jak mają się spotkać, to musi się przespać.

Wstał o świcie. Wiktor precyzyjnie wybrał mu najszybszą trasę. Głównie autostradami, ale Piotr chciał poczuć włoskie klimaty, krajobrazy, małe miasteczka. A to odczuć  pozwalały  jedynie boczne drogi, wydłużały czas podróży, ale on ten czas miał. Dawniej był tu na chwilę, na wakacjach, na stypendium. Podpisując „cyrograf” paszportu w jedną stronę  zdecydował, że to na zawsze i nikt nie będzie decydować jak ma się spieszyć. Zjeżdżał z autostrady w boczne drogi i natychmiast się gubił. Miał starą mapę już kompletnie nieaktualną. Rozkoszował się błądzeniem, zwiedzaniem, pytaniem o drogę. Ale natychmiast przychodził obraz Wiktora. Wiktora czekającego. Potrafił wczuć się w takie oczekiwanie. Nieznośne chodzenie w kółko i wpatrywanie się w bramę, czekanie na telefon, nalewanie kolejnej szklanki, wtedy wracał na autostradę. W Modenie znowu zjechał z autostrady, jak mu z mapy wynikało na skrót do Florencji. Cudowna droga kręciła się w zalesionych górach. To zawsze go zachwycało we Włoszech, wijące się wśród górskich pasm drogi. Myśli jednak krążyły wokół wydarzeń ostatnich dni. Wczoraj po rozmowie z Wiktorem, mimo zamykających się ze zmęczenia oczu, spisał w pamiętniku te ostatnie chwile. Teraz wrócił do tego. Spisał fakty, ale nie fakty były ważne, były przyczyną zmian w jego głowie. Uświadomiły mu po raz kolejny, teraz naocznie, w jak zniewolonym, policyjnym kraju spędził swoje życie. Teraz był pewien swej decyzji opuszczenia Polski. Chwile Solidarnościowej nadziei pogrzebano. Gdyby tam został, pogrążał by się w zgorzknieniu, nie szukał by wolności, miłości, radości. Podejrzewał by każdego, przyjaciela, żonę, kochankę, wroga, wspólnika… o współpracę z bezpieką. Zgasili by mu uśmiech. Teraz zatrzymał się na szczycie kolejnego wzniesienia. Wysiadł i biegiem pobiegł,  rzucił się na trawę wrzeszcząc z radości. Musiał tą radość wykrzyczeć by stała się jego radością, by ją oswoić i stale jej się uczyć.

Radość radością, ale wrócił do rzeczywistości. Uświadomił sobie, że coś za często musiał tankować. Coś niedobrego się działo, gdzieś gubił benzynę. Musiał znaleźć jakiś warsztat i to sprawdzić. Za kilka kilometrów, jak zbadał na mapie dojedzie do Pavullo. Skręcił na Zona Industriale i od razu trafił na duży warsztat Fiata. Ledwie wysiadł a już przy samochodzie zjawiło się dwóch pracowników. Pierwszy raz widzieli Fiata zbudowanego w Polsce. Natychmiast wykryli usterkę, cieknący przewód paliwowy. Byli ciekawi polskich rozwiązań i chcieli obejrzeć cały samochód. Wskazali mu kawiarnie niedaleko. Poprosili o godzinę. Z ochotą się zgodził już czując aromat kafe makiate .Zadzwonił do Wiktora informując, że jest w warsztacie, już niedaleko Florencji i będzie za trzy godziny. Wiktor był spokojny, coś mruczał , szeptał, wydawało mu się nawet, że zbyt spokojny. Szybko zakończył .

Niedaleko kawiarni trafił na wielki plac ze starymi rzeczami – antykwariat. Było tu wszystko chyba z rozbiórek starych domów. Wspaniałe kasztanowe belki stropowe, schody, marmurowe wanny, setki profilowanych kamieni, płaskorzeźb do obudowy kominków, piece chlebowe. Można było tu spędzić cały dzień, ale musiał wracać do warsztatu. Już wychodząc zauważył angielską budkę telefoniczną, a obok wielką klatkę ze wspaniałą papugą, obok były drzwi do pawilonu. Wszedł. Polskie Desy przy tej hali antyków mogły się schować. Było tu wszystko. Meble, dywany, arrasy, sztućce…by tylko pobieżnie to zwiedzić trzeba by kilku godzin. Od podjęcia decyzji o wyjeździe z Polski myślał o prezencie dla Wiktora, nic nie mógł wymyśleć, a tu nagle zobaczył szable, cały zbiór przeróżnych szabel. Kiedyś tym się interesował i trochę znał się na „białej broni”. Od razu wypatrzył Polską szablę oficerską z 1921 roku z pochwą tablo. Nie było czasu myśleć skąd ona tu się znalazła. Musiał ją mieć dla Wiktora. Nie była tania. Ale wytargował niemal połowę ceny. Już dawno minęła godzina gdy z szablą w ręce wrócił do warsztatu. Ekipa przy jego fiacie ze śmiechem podniosła ręce do góry krzycząc, że wszystko gotowe. Piotr w odpowiedzi stanął na baczność i zaprezentował broń. Szef zaprosił go do biura. Przypomniał mu się fragment ulubionej książki - Drogi prowadzą do Rzymu Jana Gawrońskiego - w której opisuje jak włosi z pełnym urokiem potrafią każdego oszukać tak że oszukany czuje się jak zwycięzca. Papiery na biurku furkotały. Szef zalał go potokiem niezrozumiałych technicznych określeń. Zrozumiał jedynie ile włożyli pracy by ulepszyć polskiego Fiata. Czekał na rachunek.

    -   Il conto per piacere.   -  Czarne oczy Fabio (już zdążył mu się przedstawić), śmiały się. Gestem wskazał szybę za którą stali mechanicy pracujący przy jego fiacie.

    -   Niente,  -  to niente chórem zabrzmiało za szybą. Zatkało go. Dlaczego, nie był w stanie tego dlaczego po włosku powiedzieć.   -  Fabio lawiną słów, z których był tylko w stanie wyłowić te blisko brzmiące, wyjaśniał. Polaco, Fiat, Papa Woityla, Walensa, Slidarnos. Tak go witali włosi. Miał fory. Ale wiedział, że musi na te fory ciężko zapracować. Po pierwsze szlifując język.

Minął Florencję i w Certosa odbił na Sienę. Zapisał że ma się kierować na Castellina in Chianti. Niewielka mieścina w sercu regionu Chianti w Toskanii. Wysoko, ponad 1500 metrów nad poziomem morza. Chianti każdemu się kojarzy z kieliszkiem czerwonego wina. Łagodne stoki pofałdowanych wzgórz to winnice. Krajobraz faluje światłem, słońcem. Zmienia kolory, wyławia lub gasi cyprysy i nagle punktem promienia znajdzie samotną pinię, nowe wzgórze, dolinę . A w tej zmienności tylko w równych szeregach pną się winorośle corocznie owocując kiściami winogron, tak tu było zawsze, przez wieki. Tak samo przez wieki zbierane, fermentowane by cieszyć, umilać  na chwilę życie. Może stąd ten włoski uśmiech pełen życzliwości.

Wiktor podał mu trasę, niewyraźnie ją naskrobał na pomiętej kartce – zjazd na san Donato. Po  godzinie wspinania się krętą drogą był w Castelinie. Małe urocze miasteczko położone na szczycie zalesionej cedrami, przeplatanką cyprysów, świerków góry. Zjechał na parking i długimi schodami wyszedł na główną ulicę. Niewysokie kamienne domy w ukwieconych ogrodach. Ulicę zamykał kościół z wysoką campanillą . Wokół placu sklepy, restauracje, kawiarnie. Usiadł w ogródku, zamówił cafe makiato i croissanta. Potrzebował trochę czasu by przygotować się do spotkania z Wiktorem. Nie widzieli się kilka lat, a w ostatnich latach nie pisali do siebie, nie dzwonili. Irina od dawna była w szpitalu, wyobrażał sobie jak Wiktor to przeżywa. Od tak dawna byli nierozłącznie z sobą związani, to teraz  tą rozłąkę musiał z trudem znosić. Całe godziny spędzał w szpitalu przy jej łóżku. Bał się tego spotkania, bo bał się zobaczyć „zgrzybiałego” Wiktora. Pozbawionego tej „iskry” dowcipu, zawsze pełnego nowych pomysłów biznesowych, rozrywkowych, wakacyjnych. Poprosił o Grapę, lubił ten czysty smak, tak jak w Chorwacji Rakiję, smaki czystego samogonu owocowego. Robiony z Mietkiem Calvados jednak nie miał w sobie równych.

Zatrzymał się na rondzie z którego wychodziły cztery drogi, Na pomiętej kartce nie znalazł żadnej wskazówki. Drogowskazy pełne nieznanych miejscowości. Po chwili zatrzymał małego fiata 500. Spytał o Młyn, Mulino. Młody człowiek wyjaśnił, że jest tu kilka młynów. Poprosił o nazwisko właściciela. Wystarczyło, że Piotr powiedział Wiktor… ten wyskoczył z samochodu, wskazał zjazd i zaoferował się , że go poprowadzi. Jechali kilka kilometrów. Fiat zatrzymał się przy zjeździe z szosy na szutrową drogę. Aleja wspaniałych cyprysów wiła się wśród winnic wspinając się w górę. Domu nie było widać, musiał się kryć wśród wysokich drzew  porastających szczyt, a może za górą. Zatrzymał samochód za kamiennym mostkiem, usiadł na balustradzie ułożonej z kamieni. Wychowany na płaskim Mazowszu nie mógł się napatrzeć. Góry zwielokrotniały perspektywę. Każdy ruch zmieniał obraz, odkrywał nowe widoki. Zdawało się że wszystko faluje. Wzgórza zachodziły za wzgórza by w zachodzącym słońcu odcieniami zieleni, od niemal czerni, srebra oliwek, po jasną wpadającą w żółć, tworzyć perspektywę, tworzyć setki horyzontów nakładających się na siebie. Umył twarz w strumieniu i nie wycierając jej wsiadł w samochód. Serpentyny były umacniane kamiennymi murami. Za kolejnym zakrętem wjechał w gęsty mieszany las.  Droga już teraz łagodnie biegła w górę. Na końcu zielonego tunelu zobaczył bramę. Kamienne słupy przytrzymywały kutą żelazną bramę. Nim zdążył podjechać brama zaczęła się otwierać. Przywitał go wysoki, mocno zbudowany, ciemnowłosy mężczyzna.

    -   Pan Tyczyński?  -  Po Piotra potwierdzeniu dodał  -  Pan Wiktor od dawna oczekuje, proszę podjechać pod główne wejście… proszę być,…jak to się mówi…delikatny, ostrożny.

    -   …Nie rozumiem…

    -   Przepraszam że to mówię…sam Pan zobaczy.

 

 Miękki wschodni akcent i ciepły, smutny uśmiech nic mu nie wyjaśniły. Jechał powoli wzdłuż wysokiego kamiennego muru który biegł łukiem aż mu odsłonił dom. Wspaniały toskański z szarego kamienia, obrośnięty winem, które wspinało się przez piętro aż na dach kryty czerwoną, spatynowaną dachówką. Wejście nie było ustawione centralnie, było bliżej prawego boku. Ze żwirowej drogi wjeżdżało się na podjazd wyłożony kamiennymi płytami. Wysiadł kilkanaście metrów od kamiennych, szerokich schodów. Trzy stopnie i czwarty dużo szerszy już na wysokości drewnianych drzwi. Pięknych, dwuskrzydłowych, kunsztownie zdobionych. Jedno skrzydło było otwarte. Wszedł. Duży, wysoki hol ładnie umeblowany. Drzwi po prawej i lewej stronie. Zamknięte. Na środku przeszklone drzwi, ukazujące wielki salon rzęsiście oświetlony zachodzącymi promieniami słońca wpadającymi przez wielkie szyby półokrągłej werandy położonej na osi wejścia. Kontrast był tak duży, że nie mógł wyłowić żadnych szczegółów. Stał w drzwiach i dopiero po chwili zauważył wstającą z fotela sylwetkę. Widział coraz wyraźniej. Niska zgarbiona postać zbliżała się do niego. Dopiero po chwili rozpoznał Wiktora. Zgarbiony, wychudzony, nieogolony. Białe włosy sterczały w nieładzie. Powłóczył nogami ledwo odrywając je od podłogi. Wykrzywiona złością, pomarszczona twarz w której błyszczały wielkie oczy. I ruszające się usta w szeptanym monologu który stawał się coraz głośniejszy. Piotr powoli wyławiał słowa, coraz głośniej powtarzane nienawidzę i coraz bardziej czytelne nienawidzę tych Ukraińców, nienawidzę Dory, to ona ją wykończyła pojąc ją winem od rana, Wołodi, że tego nie pilnował, tego domu pustego, martwego jak Ona, spalę go, spalę wszystko, wszystkich… Piotr stał skamieniały, jakby te bazyliszkowe oczy go zahipnotyzowały. Obracał tylko nerwowo bransoletkę. Ocknął się gdy poczuł jak palec Wiktora stuka w jego pierś… ciebie też nienawidzę, nie spieszyło ci się, zwlekałeś by umarła bez pożegnania z tobą, a tak na ciebie czekała…zostawiłeś ją…I nagle ten szeptany krzyk przeszedł w miarę normalny głos.   -  Zostaw mnie, dziś nie mam ochoty na rozmowy. Nie wiem jak będzie jutro…może się pożegnamy?...Wołodia pokaże ci gdzie będziesz spał.   -   Chwiejnie go wyminął. Stanął jeszcze przed drzwiami w holu, powoli się odwrócił.   -   Za długo cię przeklinałem, złorzeczyłem i teraz sam nie wiem…może jeszcze potrafię się ucieszyć…albo też cię spalę…tak jak Ją…- Trzasnęły zamykane drzwi. Odruchowo odwrócił się do salonu. Zrobił kilka kroków rozglądając się, ale nic nie widział. Podświadomie rejestrował stare meble które znał jeszcze z Rzymu i dopiero jak spojrzał na panoramę z okien werandy ocknął się. Musiał usiąść. Przeleciały mu przed oczami wszystkie cuda świata które poznał, ale to nie miało równych, może ta pora magic hour, może  wędrujące po niebie spiętrzone cumulusy, a może to zjawa w roztrzęsionej głowie? Z trudem oderwał wzrok by obejrzeć dalej salon. Od razu ujrzał portret Iriny, teraz już trzeźwo myślał. Przed portretem stała wypalona świeczka. Dotarło dopiero teraz, że nie zdążył. Lubił ją i chyba nawzajem. Lubił ją chyba trochę dlatego, że była dla niego czymś egzotycznym. Wszystkie panie w jej wieku które znał w Polsce zachowywały się jak matrony, a Irina jak „małolata”. Często go to drażniło, chciał zrozumieć przyczynę – dlaczego? I to mogło być sumptem do rozgryzienia, zaciekawienia i w końcu sympatii. Miała niezwykle barwne życie i umiała o tym opowiadać. Byli wspaniałą parą, stworzoną z kontrastów.

Odwrócił się jeszcze w stronę okien werandy. Dopiero teraz zauważył stolik z tacą, Pękata butelka Whisky , kryształowa rżnięta szklanka, patera z orzeszkami. Butelka była pusta.

Wołodia stał przy samochodzie.

-   Mam panu pokazać pokój. Proszę jechać za mną.

Jechał wolno za Wołodią wąską dróżką w pięknym parku. Zatrzymali się na podjeździe przed niskim kamiennym pawilonem. Po murze pięła się glicynia, przeskoczyła na wielką pinię, oplotła ją. Jej niezwykłe, splątane pnie, oplatające się nawzajem były jak rzeźba, jak węże z „Grupy Laokoona”. Przez niewielkie drzwi weszli do środka. Dwie sypialnie z łazienkami, salonik i niewielka kuchnia z dużym stołem i plecionymi drewnianymi krzesłami.   -  Co mam przynieść z samochodu?  - spytał Wołodia.

    -   Sam nie wiem…kto zdecydował, że mam tu mieszkać?

    -   Jeszcze Pani.

    -   Kiedy Pani…

    -   Dziś mija dziesiąty dzień.

    -   I pan Wiktor cały czas jest w takim stanie?   - Wołodia odwrócił się do okna bez odpowiedzi. Ręka powoli uniosła się do twarzy ocierając łzę.

    -   Niech pan siada.   -   dopiero po chwili się odwrócił, płakał. Podszedł do krzesła, nie usiadł, zacisnął ręce na oparciu. Piotr w kuchni zauważył barek, musiał się napić. Przyniósł butelkę jakiegoś koniaku. Nalał do dwóch kieliszków.

    -   Niech pan usiądzie.

    -   Jaki Pan, jestem Wołodia…kocham pana Wiktora…ale teraz nie wiem…już nic nie wiem…poplątało się…

   -   Napij się, ja też muszę, też nic nie rozumiem…wczoraj dzwoniłem…i dziś…i nic nie powiedział…

    -   Strasznie czekał na pana, do dwunastej było dobrze, potem kazał przynieść butelkę i pił i coraz bardziej się wściekał. Nienawidzi nas, obwinia o wszystko, o całą tragedię i tak codziennie od tygodnia.

    -   Mnie też obwinia o…spóźnienie…Gdzie umarła pani Irina, tu w domu?

    -   W szpitalu, długo to trwało. Jeździliśmy do szpitala codziennie. Pan Wiktor chciał sam prowadzić, ale się sprzeciwiłem, był tak zdenerwowany, że mógł zrobić wypadek. Przed tym ostatnim dniem było dużo lepiej. Dawali nadzieję i tu nagle w nocy wezwanie… też czekała na Pana…

    -   Był już pogrzeb?

    -   Nie, pan Wiktor nie chce o tym słyszeć. Pani chciała być spalona…

    -   I co, Wiktor to załatwił?

    -   Gdzie tam, Pan się zamknął i przez trzy dni z nikim nie rozmawiał, musieliśmy go karmić jak dziecko, marniał w oczach. Wszystkim zajęła się Dora, moja żona. A przecież dla niej było to straszne przeżycie, kochała Panią, a Pani jej tak ufała, dała jej pełnomocnictwo do konta… że przywoziła wino…jak Pani kazała…co miała robić…a teraz cała wina na nią.

    -   To twoja żona załatwiła wszystkie formalności, akty zgonu, kremację, zakład pogrzebowy? Jak ona z tym dała sobie radę? I kto za to płacił?

    -   Dora ma pełnomocnictwo do konta. Ona od bardzo dawna we Włoszech. Przedtem służyła u takiej starszej, bogatej contesy, lubiły się. To wtedy nas tu sprowadziła. Jak ta hrabina umarła to jej rodzina zleciła Dorze wszystko załatwić. Poznała wtedy taką właścicielkę zakładu pogrzebowego, potem się przyjaźniły.

    -   I co teraz z tymi prochami? Gdzie jest urna? Kto ją wybrał? I co ma być dalej?

    -   Pan Wiktor o niczym nie chciał rozmawiać. O wszystkim musiała decydować Dora. Wybrała urnę, kazała wygrawerować nazwisko. Załatwiła z księdzem pochówek w tym naszym kościółku, Pani bardzo go lubiła. Tylko cały czas nie wiadomo kiedy. Jedyne co Pan kazał, to czekać na pana.   -   Piotr nalał po drugim kieliszku, pierwszy wyraźnie pomógł i to im obu.

    -   Kazał czekać…ale to powitanie raczej sugeruje, że jutro mnie wyrzuci.

    -   Pan tu tylko na chwilę, ale co my mamy robić? Co wieczór każe nam się pakować i wynosić, rano jakby o tym zapominał i zleca mi jakąś robotę. A pani Irina Dorze obiecała…

    -   Co obiecała?

    -   Już są nawet zrobione plany i przygotowane dokumenty. Obiecała wydzielić dla nas działkę, tą pod domem, ja go sam wyremontowałem z ruiny. Mieliśmy dom i działkę dostać na własność, miała to przepisać na nas.

    -   Pan Wiktor o tym wiedział?

    -   Wiedział…ale Pan nie lubi Dory. Zawsze się złościł jak pani Irina z Dorą rozmawiały po rosyjsku, był też przeciwny, nie podobało mu się pełnomocnictwo do konta…nie chcę o tym mówić. Co mam przynieść z samochodu?

 

Piotr był wykończony. Marzył o zjedzeniu czegoś i o łóżku. Czy będzie sam musiał coś gotować? Co on ma z samochodu przynieść?

    -   Jeśli możesz, to taką czarną torbę z bagażnika.

    -   Jak pan tu długo zostanie?

    -   Głupie pytanie…jak ty tu długo zostaniesz? Masz dzieci?

    -   Tak. Syna, Pietka, kończy szkołę i tu pomaga. Basen, konie, pies…

    -   Pies?

    -   Pies Brunet, sznaucer olbrzym, teraz jest u nas bo pan Wiktor nie chce go widzieć, trudno go utrzymać…tęskni. Bydle nie rozumie co się dzieje. Tylko Pietka daje z nim radę.

Dobry chłopak, robotny, pomaga mi. Idę po torbę.

Przyniósł torbę, postawił przy drzwiach. Poprosił o kluczyki by odstawić samochód do garażu, pożegnał się. Już od drzwi powiedział, że Dora za pół godziny przyniesie kolację. Piotr długo stał pod prysznicem, pomogło. Opatulił się w biały, puchaty płaszcz kąpielowy wiszący w łazience. Odstawił koniak do baru i nalał solidną Whisky. Przed domem pod pergolą obrośniętą różami stały wygodne fotele. Czas było pomyśleć. Wyrwał się z jednego obłędu, by trafić na drugi. Ale ten był konkretny, ludzki, ludzka tragedia a z tak „dotykalną” tragedią nie wiedział jak sobie poradzić. Przecież dziś nie wykrztusił słowa, zobaczył ruinę człowieka którego uważał za przyjaciela, chyba pierwszego przyjaciela w swoim życiu i co…blokada. Czy powinien za nim pójść… i co…pocieszać. Wiedział, że nie jest w tym dobry, „śliski ślimak” woli zamknąć się w skorupie. „Przyjaciel” esbek może miał racje. Machał głową by odgonić myśli. Tak piękny czas, tak piękne widoki…Pod dom podjechał melex. Wysiadła niewysoka, szczupła kobieta, krótkie czarne włosy. Energicznie szarpnęła plastikowy kosz i nie zauważając go weszła do domu. Przemknęło mu pytanie dlaczego nie wstaje. Ale tylko przemknęło, siedział. Wyszła z domu i go zauważyła.

    -   Nie widziałam pana, przyniosłam kolację, takie nic zapiekanka, spodziewaliśmy się pana wczoraj…mamy taki nerwowy czas, jutro zrobię prawdziwą kolację, obiad, śniadanie…

    -   Dziękuję, lubię zapiekanki. Pani Dora, tak?   - przytaknęła   - mąż pani opowiedział jak pani nad tym chaosem zapanowała, niech pani usiądzie   - Piotr wstał i się przedstawił.  -  musimy ten chaos opanować, głównie chaos w głowie Wiktora…

    -   …Musimy, niby kto? Ja już wszystko zorganizowałam. Pan Wiktor czeka tylko na pana z pogrzebem.

 

Obserwował jej rozbiegane czarne oczy. Była zdenerwowana, jak wszyscy tu. Ale te jej nerwy były, nie umiał tego określić…kontrolowane. Wydawało mu się, nie wynikające wprost z zaistniałej sytuacji. Próbował uchwycić jej oczy, ale uciekały. Poczuł się jak przesłuchujący, gdy po długiej ciszy się odezwała.

    -   Pan Wiktor mnie oskarża, mnie która tak kochała Irinę,..panią Irinę, my jak siostry byli… a teraz co? Ja wyklęta. Nigdy mnie nie lubił. Ja wszystko perfekt zorganizowałam mimo łez. A teraz co?

 

 Miał tego dość. Pożegnał się i chciał tylko zjeść i spać. Na odchodnym spytała   -  Pan tu jak długo?   - zapytał dlaczego ją to interesuje, długo myślała   -  No wie pan, teraz ja zarządzam domem, muszę wiedzieć jakie robić zakupy.

Śniło mu się zapętlenie, jak to w takich snach męczących, gdzie robi się niby krok do przodu, a wszystko stoi w miejscu, wyrwało się z czegoś, ale dalej w tym tkwi. Z tych spętanych supłów wyłowiło go słońce. Przez małe okno wdarło się do pokoju stawiając go na nogi. Na bosaka, w podkoszulce zwiedzał otoczenie domu. Jak w takim otoczeniu można się smucić, mieć problemy. Można. Ale teraz to odrzucał, chciał się …napawać tą chwilą, może Bóg da mu malować, by to zatrzymać. Właśnie „by to zatrzymać”. Był zły na siebie za to, że nie zrobił wczoraj notatek z tego co się wydarzyło. Ostatnio udawało mu się wieczorami spisać niemal każdy dzień. Zauważył jak to jest ważne. Dopiero spisując fakty i własną ich interpretacje z dyscypliną jakiej wymaga kartka papieru mógł jakoś sensownie poukładać myśli. Bez tego myśli wariacko krążą, gubią się, uciekają w bezsens. Miękka, krótko skoszona trawa rozkosznie łaskotała stopy. Doszedł do kamiennego murku, który biegł wokół całego parku na którym stał pawilon. Po lewej stał dom w którym wczoraj spotkał Wiktora. Nie wiedział czy ten mur był granicą posiadłości która już w tych granicach była imponująca. Wyjrzał za mur. Stromo opadająca skarpa była przecinana tarasami gaju oliwnego. Po prawej, jakieś pięćdziesiąt metrów niżej płynął strumień w skalnym korycie które rozszerzało się tworząc mały staw. Przelewająca się ze stawu woda z łoskotem waliła w dół olbrzymim wodospadem. Tu już ręką człowieka zbudowano basen, z jednej strony, od wodospadu skalny, z drugiej zamknięty wielkimi, układanymi kamieniami. Wzrok wędrował za płynącą wodą. Strumień wpływał do lasu w którym się gubił. Przez korony drzew prześwitywały jakieś zabudowania. Cicho burczał traktor. Zauważył jak zdawało mu się parkur. Wołodia mówił o koniach. Czyżby to wszystko należało do Wiktora? Jak go przed laty żegnał, wszystko wskazywało  na bankructwo.

Ogolił się, prysznic, świeża koszula. Otworzył notatnik i zaczął pisać. Rozbiegane myśli powoli dały się okiełznać. Rano jeszcze nie wiedział co ma robić, uciekać – gdzie? Tkwić w tej tragedii – z czym? Dopiero spisując wczorajsze spotkanie z Wiktorem uświadomił sobie, że uczestniczy w czymś ponad jego pojmowanie. Takie tragedie znał tylko z literatury i to XIX- wiecznej, gdzie ludzie potrafili z miłości umierać. Wiktor taki nie był, jest twardym nowoczesnym człowiekiem. Na chwilę się poddał i wpędził w …schizofrenię. Piotr teraz już wiedział co ma robić. Nie przyjechał tu na piknik, musi mu pomóc. Tylko czy potrafi?

Godzina była wczesna, ósma. Wczoraj Wołodia pokazał mu jak posługiwać się telefonem i zostawił spis telefonów wewnętrznych. Wystukał jego numer.

-   Dzień dobry tu Piotr.  -  Wyjaśnił, że musi zabrać coś z samochodu.

Po dziesięciu minutach Wołodia podjechał. Na pytanie Piotra jakie są zwyczaje Wiktora, wyjaśnił, że wcześnie rano wstaje, sam o ósmej w kuchni robi śniadanie a potem różnie, ostatnio nigdy nic nie wiadomo. Kuchnia to z holu drzwi na prawo.

Z szablą wyjętą z samochodu, ze ściśniętym żołądkiem otworzył wejściowe drzwi. Przeleciała myśl, że z szablą idzie się na wojnę, może to wojna nietypowa o życie Wiktora a może i własne?

-   Wiktor! Tu Piotr…przyszedłem się przywitać.  – cisza  - a może pożegnać.  – z za prawych drzwi usłyszał cichy głos Wiktora.  -  Tu jestem, chodź tu, mam świeżą kawę.

Piotr stanął w drzwiach. Wyprężył się i szablą zasalutował. Wiktor siedział przy stole, powoli przeniósł wzrok z filiżanki na drzwi. Na zmiętej twarzy pojawił się cień uśmiechu.

    -   Spocznij. Dawno mnie tak nikt nie witał. Nie najlepiej to wykonałeś, ale i tak dziękuję. Piękna szabla, skąd ją masz?

    -   Tajemnica, to prezent dla ciebie, po wczorajszym wieczorze widzę, że ci się przyda. Musisz zacząć walczyć.

    -   Niby o co? O szybką śmierć?

    -   Nie chciałem wracać do wczorajszego spotkania, ale chyba musimy.

    -   Chyba się wygłupiłem. Marnie cię przywitałem. Mam straszliwego kaca…

    -   I tak wyglądasz, wpędzasz się w chorobę. Irinie by to się nie podobało.

    -   …Chyba nie.

    -   Zachowujesz się jak zakochana panienka ze starych powieścideł. Irinie by to się nie podobało. Żyła pełnią życia i ciebie zmuszała do tego.   -  Wiktor był bliski płaczu. Piotr nie wiedział jak daleko może się posunąć, chyba płacz jest lepszy od wczorajszej złości.

    -   Tak stale mnie podpuszczała, ładowała energię… a teraz co?...pustka i bezsilność.

    -   Zrób to dla niej. Weź się w garść. Ona patrzy na ciebie i się wścieka.

    -   Teraz ty częstujesz mnie bajką…weź kawę bo będzie zimna. Nie wolno w takich momentach być samemu, to mnie dobiło… i ten ostatni widok…niepotrzebnie pojechałem tej nocy do szpitala…nigdy nie wymarzę tej tragicznej śmiertelnej maski. Ten widok wymazał, wykasował wszystkie jej twarze z naszego życia i teraz panoszy się, katuje mnie i dobija.

 

Piotr wstał, poszedł do salonu. Zdjął portret Iriny, zaniósł do kuchni i postawił przed Wiktorem. Ten spojrzał zaskoczony i się rozpłakał.

 Długo  trwało śniadanie. Wiktor zrobił jajecznicę na pomidorach, najpierw wzbraniał się przed jedzeniem, ale Piotr go zmusił. Sam teraz kierował rozmową starając się przeplatać tematy „lekkie” z zahaczeniami o dzień dzisiejszy, starając się odciągnąć Wiktora od tematu śmierci. Gdy spytał jak duży jest teren tej posiadłości, ten z uśmiechem odpowiedział  - w tydzień go nie obejdziesz. A skąd miał na to pieniądze   -  To tajemnica, troszkę nękająca moje sumienie. Tajemnica zamknięta w sejfie, spisałem to. W testamencie zapisałem kiedy to będzie można otworzyć. Chwilę milczał.

 

    -   Piotrze, przepraszam za wczoraj, chciałem cię wyciągnąć z komunistycznego piekła, doprowadziłeś do tego, a ja tu zgotowałem ci moje piekło.

    -   Wyjechałem chyba nie z piekła, może czyśćca. Ty wiesz co to piekło bo przeżyłeś to w Rosji. A tu zgotowałeś mi autentyczny pokaz bólu, cierpienia, przeraził mnie, przyznaje, bo był chory, nie licujący z tobą. W twoim życiu wielokroć stykałeś się z cierpieniem, tragiczną śmiercią i potrafiłeś nad tym panować. Zrób to jeszcze raz bo inaczej się zdziwisz jak Irina zatrzaśnie ci drzwi przed nosem jak tam wylądujesz.

    -   Stałeś się niezłym grafomanem, ale może racja. Będę się starał jeśli mi pomożesz. Dziś nie mam siły nawet pokazać ci domu, róbmy to powoli. Teraz muszę się położyć. Lunch o wpół do drugiej, w salonie. Wołodia pokaże ci konie. Dziękuję za szable, przywołała wspomnienia.

    -   Będę się starał pomóc ci, ale ta pomoc nie będzie pieszczotą.

 

Żwir pod kołami terenówki głośno chrzęścił by umilknąć na płytach przed głównym domem i znowu pohałasować jak zjechali na drogę w stronę bramy. Kamienny mur który mijali okazał się nie murem-murem, podtrzymywał jedynie ziemię tarasu parkowego. Przed bramą skręcili w prawo jadąc łagodnie w dół. Po chwili Wołodia zwolnił, dojeżdżali do niewielkiego, ukwieconego domu. Pod oknami różnokolorowe malwy, w oknach pelargonie.

    -   To nasz…nasz nie nasz…tu mieszkamy.

    -   Ładny.

    -   Prawie cały  sam zbudowałem, okna i drzwi też. Dora dba o warzywniak i sad, wszystkie warzywa są z tego ogrodu.

 

Minęli dom, droga zrobiła się bardzo stroma, schodziła serpentynami wśród winnic. Zadziwiło go, że na końcach wielu rzędów winorośli rosły krzaki czerwonych róż. Wjechali w las, zrobiło się płasko, Kamienny most z szumiącym strumieniem. Las kończył się wielką łąką. Trzy wielkie budynki i kilka mniejszych domów tworzyło zamknięte „borgo”-osadę, ustawioną wokół wyłożonego kamiennymi płytami dziedzińca. Wołodia z dumą gospodarza, oprowadzał go po kolejnych budynkach. Warsztaty, pomieszczenia z najróżniejszymi maszynami, traktorami, budynki mieszkalne, wielka kuchnia z piecem na pizzę, z jadalnią chyba na dwa tuziny ludzi. Kaplica z pięknym starym krzyżem i marmurową chrzcielnicą. Pod trzema wielkimi lipami siatką ogrodzony kojec. Już z daleka słychać było wściekle szczekającego psa.   -  To Brunet, na wygnaniu.  – Wyjaśnił Wołodia. Weszli do środka. Piękny czarny sznaucer olbrzym zwijał się z radości, szalał. Najpierw wylizał Wołodię, obwąchał Piotra, spojrzał mu głęboko w oczy, skoczył i z dwiema łapami na jego ramionach, wylizał mu dokładnie twarz.   – Polubił pana.

    -   I co, biedak cały czas zamknięty sam?

    -   Pietia się nim opiekuje, teraz jest w szkole. Ale chodzi z nim na spacery, niestety na smyczy. Jak raz go wypuścił od razu pognał na przełaj w górę przez las do Pana. Dostaliśmy ochrzan.

    -   Mogę go wziąć na smycz?   - dostał przyzwolenie. Brunet był dobrze szkolony, pięknie szedł przy nodze.

 

Odwiedzili stajnie. Piękną. 12 boksów, pomieszczenia na sprzęt, znakomite siodła lśniły, tręzle, munsztuki, lonże. Wielkie skrzynie z obrokiem, cały zestaw do pielęgnacji. Czystość i porządek.

    -   Czysto jak w szpitalu…tylko lepiej pachnie.

    -   To Pietia i ma jeszcze koleżankę, która uwielbia konie. Musi być czysto bo jak pan Rotmistrz się zjawi i zobaczy najmniejszy brud, to jego spojrzenie zabija, nie musi nic mówić.

    -   Sam jeździ?

    -   Ostatnio mało, ale kiedyś niemal codziennie.   – Piotr chwilę pomyślał, pogłaskał Bruneta za uszami.

    -   Wrócimy do tego, gdzie teraz są konie?

    -   Na pastwisku, chodźmy tam.

 

Rozległe pastwiska z rozsianymi kępami drzew. Działki do wypasu były dzielone białymi metalowymi barierkami. Dwa konie pasły się blisko na skraju, w głębi była trzciną kryta wiata z wanną na wodę. Kamienny żłób i drabinki na siano. Przywitać przyszła się tylko siwa, dała się łaskawie poklepać i pocałować w chrapy.

    -   Siwa to Matylda, ulubienica Pana, kary, wałach Motyl.

    -   Piękne i zadbane konie, Motyl, wysoki, skacze?

 -   Nieźle, ale nie ma go kto trenować. Dzieciaki jeżdżą, ale jeszcze nie tak. Zostawię pana na15,20 minut, muszę załatwić kilka telefonów. Spotkamy się przy kojcu Bruneta.

        .

Rozejrzał się gdzie są. Dopiero stąd dało się ocenić jak wysoka jest góra na której postawiono dom, widać było niewiele, trochę dachu nad koronami drzew. Poszli szybko w stronę strumienia, zwolnił smycz, Brunet wyraźnie chciał wrócić do domu ciągnąc go do lasu, ale gdy tam doszli, zorientował się, że nie zdąży i spóźni się na obiad. Odprowadził Bruneta, kucnął by się pożegnać. Szeptał mu do ucha obietnicę, że jutro, pojutrze wróci już do domu. Ten siedział rozglądając się i wreszcie trzepnął go łapą po ramieniu zatwierdzając zobowiązanie.

 Gdy wszedł do salonu, wielki piękny stół był nakryty na dwie osoby, stał po prawej stronie  w zmyślnie zbudowanej wnęce.  Dopiero po chwili zauważył lekko uchylone drzwi do kuchni. Cała wnęka była pokryta tapetą a drzwi były zlicowane ze ścianą, jakby wycięte w tej tapecie, nie miały klamki, tylko ozdobną gałkę. Ukryte przejście. Rozejrzał się jeszcze po salonie, stare toskańskie meble, obrazy, portret Iriny wrócił na swoje miejsce, na ścianach ozdobne tkaniny, salon wymagał dłuższego zwiedzania a w tym momencie pojawił się Wiktor. Dużo lepiej wyglądał, uczesany, ogolony, w czystej koszuli i swetrze. Nie wyprostował się, ale trochę lepiej stawiał kroki. Skinął mu ręką, podszedł do ukrytych drzwi do kuchni i je cicho zamknął.  -  Są dźwięko szczelne,   -  Powiedział, że sam to wymyślił.

 

    -   Bo muszę ci opowiedzieć jak dziś rano omal nie umarłem. Staram się na górze jakoś ubrać i słyszę straszliwy wrzask Dory, powtarza w kółko : co się stało z Iriną…co się stało z Panią Iriną, Boże, co się stało… z jedną skarpetką, boso stoczyłem się ze schodów, wylądowałem na ostatnim stopniu. Dora w drzwiach do salonu macha rękami i dalej wrzeszczy. Nie mogłem wyksztusić słowa, blokada, a ta wrzeszczy. Wreszcie udało mi się spytać czy widziała ducha. Spojrzała na mnie wściekła, wrzasnęła  Zniknął portret pani Iriny. Myślałem, że już nie wstanę, ale jakoś się zwlekłem, nogi mi się trzęsły, ledwie jej zdołałem wytłumaczyć, że to ty przyniosłeś portret do kuchni, by mnie leczyć. Dalej machała rękami ale powoli się uspakajała. Ledwo się tu znalazł i już się rządzi…niedoczekanie. No cóż, chyba cię nie lubi,… nie martw się, mnie też, czasem się boję, że mnie otruje. pokrzyżuje jej niecne plany.  – to ostatnie powiedział już z uśmiechem.  -  Dora dobrze gotuje, siadajmy z nadzieją, że to jeszcze nie ten dzień.

Bakłażany, przysmalone na patelni, mozzarela, układane  w warstwy i sos w tysiącach smaków. Zapieczone. Do tego ziołami pachnący chleb, tu pieczony, bo jedyne czego Toskania nie ma to polskiego chleba. Piękna karafka, szkło oplecione srebrem w kształcie ptaka, czerwone wino.

-   Musisz sobie sam nalać, ja dziś nie pije, tych dziesięć dni niestety mnie nie zabiło, a Dora udaje, że nie potrafi nalewać. Irinie jednak potrafiła.

Pieczona szynka, cudownie nasączona oliwą z rozmarynem a w tym rozmarynie przypieczone ziemniaki krojone w grubą kostkę. Zapiekane w cieście kwiaty zukini. I wino, zwielokrotniające te smaki.

    -   Wspaniałe wino, my znamy tylko Bułgarskie, Węgierskie…

    -   Bywają niezłe, chyba że już je popsuli, jak wszystko. Ale to wino, to Chianti. Jestem patriotą Chianti, tego regionu Toskanii. A wino…traktują mnie specjalnie, to jest rzeczywiście TOP, jakoś mi się udało. Będziesz musiał się uczyć sztuki degustowania wina. Odchamić, przepraszam, podniebienie.

 

Dla Piotra, stołującego się ostatnio w stołówce w Laskach była to niesamowita uczta. Po zielonej chrupiącej sałacie przenieśli się na fotele werandy. Bateria alkoholi była imponująca. Wiktor skomentował  -  To kolekcja Iriny, musiała skosztować każdy smak świata, piła, nie upijała się. Bierz co chcesz, ja jeszcze nie mogę. Nalał sobie Whisky i podszedł do okna. Wychodziło na zachód. Teraz właśnie wodospad iskrzył pełnym padającym wprost światłem,  wydobywającym kolory skał, mchu, pnących się roślin. Otworzył okno. To nie jednostajny grzmot, to wciąż zmieniające się fale dźwięków jakby żywego stworzenia.

    -   Przymknij,  -  poprosił Wiktor,  - kocham to, ale nie dziś, przytłacza mnie, słyszę tylko bębny, blachę, werble oznajmiające grozę, finał, nie chcę…- Piotr zamknął okno. Po chwili Wiktor spytał ,  -  Poznałeś Matyldę?

    - Nie tylko, Motyla i jeszcze jednego twojego przyjaciela, którego wyrzuciłeś. Czeka nieszczęśliwy.

    -   O kim mówisz?

    -   Brunet.

    -   Chciał się bawić, nie zauważył odejścia Iriny, tragedii. Kochała go…a on co…zabawa, spacerki, skreślam go. Kretyn.

    -   …wyparował już ci alkohol?

    -   …może nie całkiem…

    -   To staraj się, nie chcę pomagać dementowi. Możesz się mścić na ludziach, ale nie na kochających zwierzętach. On cierpi.

    -   Dobra…też go kocham… erzac miłości?...ble, ble… Dobra jutro go sprowadzimy.

    -   Nie jutro. Dziś. Dla psa każdy dzień jest jak twój miesiąc. On nie ma czasu.

 

Piotr przyniósł telefon.  – Przywieźcie Bruneta…Piotr przerwał…-  niech nie przywożą, tylko wypuszczą, on sam przyleci…Wiedział  co robi, Brunet po biegu będzie tak zmęczony że nie zaliże Wiktora na śmierć. Bo Wiktor jeszcze nie był gotów na takie zabawy. Udawał spokój, starał się trzymać, ale to było tak delikatne, wymagające chuchania, czasu. Siedzieli milcząc. Cisza za długa była niebezpieczna. Wiktor mógł się zanurzyć w swoich fobiach.

    -    Nie pytasz jak udało mi się wyjechać.   -  Wiktor ocknął się, ożywienie przez chwile było udawane, ale jak Piotr spytał o czym myśli zasypiając, czy o jego ucieczce z Polski, roześmiał się.

    -   Tak, kombinowałem, myślałem, pisałem scenariusze, nawet przy łóżku Iriny, ale potem…

     - Potem odleciałeś…Piotr zdał sobie nagle sprawę co mówi…i do kogo. Wiktor był jego „guru”. Autorytetem. A teraz on nagle musi go opanować, wyciszyć, sprowadzić do normalności. Tak z chwili na chwilę zmieniać role. Możliwe? Szukał pomocy…był sam.

    -   Wyrwałeś się, nie musiało być to łatwe w stanie wojennym… nie milcz…no mów…opowiadaj.

    -   Sprowadziłem od przyjaciela kamerę ze Stanów. Filmowałem co się da, protesty, wpadki, strajki, pochody. Przyszedł stan wojenny. Dalej rejestrowałem. Telewizja została zmilitaryzowana. Wpuszczali tylko „swoich”. Tych niepewnych, w tym mnie trzymali na zewnątrz. Ale nie byliśmy wolni. Trzymali nas na smyczy, dostawaliśmy pensję i czekali. Zaczęły się weryfikacje. Perfidny pomysł, prawomyślni koledzy, teraz często w mundurach mieli oceniać, twoją ideową przydatność. Chciałem odmówić, ale byłem zmilitaryzowany, podlegałem rozkazom. Dostarczyli mnie na tą „szopę”. Za stołem siedziało kilku kolegów w mundurach, lub bez, teraz się okazało kto jest kim. I Ubek, ważny Ubek z teczką. Wiedzieli o mnie wszystko, nawet jak wygląda mój seks z żoną….o niej nie chcę mówić…

    -   Przestrzegałem przed nią, chyba pamiętasz…

    -   Pamiętam, ale zostawmy…Jak mnie tam wprowadzili nie wytrzymałem i powiedziałem że nie oni będą decydować o moim losie. Sam rezygnuje z pracy. Nie będę uczestniczył w okłamywaniu narodu, nie chcę mieć nic do czynienia z tą ich skandaliczną propagandą.. Ubek się rozdarł, inni osłupieli. Dotąd mieli do czynienia z potulnymi skruszonymi błagającymi o pracę. Telewizja to prestiż, większość pracowników nie wyobrażała sobie jak można żyć bez niej, nie potrafili robić nic innego, zresztą tego co tu robili też nie.  -  Spojrzał na Wiktora, ten siedział z zamkniętymi oczami.   -   Nudzę cię, będę się skracał.

   -   Uspokój się, trochę na ten temat wiedziałem z Wolnej Europy, ale nie wiedziałem, że potrafili aż tak gnoić ludzi i perfidnie dzielić na lepszych i gorszych.

    -   Wyszedłem rozdygotany, ale smycz działała. Nie pracowałem, ale nie byłem zwolniony. Nie mogłem podjąć innej pracy, chyba że na czarno, dorywczo. Takich jak ja było wielu. Dalej szalałem z kamerą, poznawałem opozycję, prasę podziemną. Naiwnie byłem dumny z uzdolnień konspiratora, nie potrafili złapać mnie z kamerą, naiwniak. Niedługo miałem się dowiedzieć jak było naprawdę. Tysiące internowanych zapełniało więzienia. Nie mieli już miejsc dla nowych, a podziemie aktywnie działało i musieli z tymi wyłapywanymi coś zrobić. Ubecja wpadła na pomysł. Namawiali na wyjazd za granicę, ale w jedną stronę. Bez prawa powrotu. Chcieli się ich pozbyć. Zmęczeni ludzie szli na to. Ja postanowiłem oficjalnie wystąpić o paszport. Sam załatwiłeś lewe zaproszenie i przysłałeś do Lasek.

    -    Myślałem, naiwny, ale wykonałem. Ty byłeś dla nich cenny, na co liczyłeś i jak w końcu to osiągnąłeś?

    -   Z lekka skazą na sumieniu… ale tak jestem tutaj. Przyszedłem po odbiór paszportu, zamiast paszportu wezwanie do Mostowskich… wiesz co to?

    -   Naturalnie.

    -   Wspinam się po schodach z duszą na ramieniu, otwieram wskazane drzwi. Przy stole pełnym dokumentów siedzi mój Ubek. Mój bo to ten z komisji weryfikacyjnej. Chamska rozmowa cała per WY. Najpierw wyśmianie zaproszenia. Dla twojej satysfakcji, wszystko o tobie wiedzą i o nas, masz u nich grubą teczkę. Przeszedł do zdjęć. Pełna dokumentacja moich „tajnych” wyczynów z kamerą. Spytałem dlaczego mnie nie zwinęli.  -  A niby po co? Opozycja darzy was zaufaniem. Wystarczało śledzić was i mieliśmy ich na widelcu, a te wasze fotki, …możecie je pokazać żonie, cioci, mamusi. Wiemy gdzie są, ale one nam na grzyba. -  Przeszedł do kolejnych teczek. Donosy na mnie. Kolegów, współpracowników, wydawało się przyjaciół. Cytował, ale udawało mi się nie słyszeć, obrzydliwość. I najgrubsza Maji, Nie był to związek błogosławiony przez Boga, ale długi związek, nic…smutno. Trwało to katowanie godzinami z kompletną niewiadomą finału. Wszystko nagle pozamykał.  – Jesteście wolni - . Już byłem przy drzwiach gdy dodał,  -  Chcecie paszport? Coś za coś. Spotkajmy się na Rozdrożu. Podał datę, godzinę.  Na Rozdrożu to kawiarnia. Znałem te spotkania w kawiarniach, rytuał przy każdym paszporcie. Naiwne, czasem ostre namawianie na złożenie sprawozdania po powrocie ze spotkań, rodziny, znajomych, ogólnie środowisk polonijnych. Teraz było inaczej, rozpracowali mnie. Chodziłem przez tydzień głowiąc się co mnie spotka, weksel współpracy? Czyli donoszenie. Odmowa = pudło. Znikąd pomocy, rady. Mogłem nie pójść, ale to nie rozwiązanie. Już nie mieszkałem z Mają. I tak mnie dorwą. Czy mogłem narażać Laski? Tam zamieszkałem i pracowałem. I jednak ciekawość. Co to jest to „COŚ” na czym mu zależy.

Mały, chybotliwy stolik kawiarniany przy otwartym oknie wychodzącym na Trasę Łazienkowską. Sterty teczek i dwie polskie kawy, bez smaku, zapachu. Już nie WY, teraz panie Piotrze. Długo, długo wokół sprawy o niczym. Przede mną ląduje kartka do podpisu. Podpis to to COŚ. Ja mam swoim podpisem zaświadczyć, że ten Ubek (wpisany z imienia, nazwiska), wspomaga opozycję, jest jej życzliwy, uprzedza przed nalotami prasę…jest jednym „z naszych”, Wallenrodem, a dziś lepiej Klosem,  - Zanudzam?

    -    Piotrze, to kryminał, dawno nie czytałem…szczury pierwsze uciekają, mówiłem, że się wali, ale nie myślałem, że już… opowiadaj.

    -   Długo siedziałem, patrzyłem na te teczki, czy wszystkich mają za sobą? Paszport, ucieczka, co mnie to obchodzi, niech się szuja fartje. I nagle, wbrew sobie mówię nie.  Ale to nie, nie jest pełnym nie. Rozdroże było taką giełdą pracy „wykluczonych” z gazet, radia, telewizji. Dlatego mnie tu umówił. By się ze mną pokazać. Byłem znany. Gdy z nim wychodziłem zobaczyłem jak ci dziennikarze, patrząc na mnie, jeden po drugim wykonywali gest – kciuka w dół. Wszyscy wiedzieli kim on był, mnie już skreślili. Czy tak się rodzi bunt? Z takiej chwili? Skreślili mnie, nic nie wiedząc. A h.., podpiszę. Podyktowałem warunki, mogę podpisać tylko za siebie, za pomoc dla mnie, w zamian za paszport i zwrot całej dokumentacji. Po tygodniu podpisałem. Ze skazą na sumieniu? Pewnie tak.

 

Nie wiedział dlaczego nie powiedział, o paszporcie w jedną stronę. Bo wyglądało by to, że bezczelnie chce tu się zagnieździć? Na zawsze? Bo niby co ma z sobą zrobić?  Nie wiedział

jak się czują rzepy, ale jakoś tak się poczuł. Długo trwała cisza. Wiktor ciężko się podniósł.

-   Mam teraz swoje smutki, nie mam siły myśleć. Ale od dawna myślę. Świat osądził w Norymberdze nazizm z jego funkcjonariuszami, świat nigdy nie osądził Lenina, Stalina, Berii…z ich pseudo komunizmem, ich straszliwymi zbrodniami, większymi od nazistowskich. I nie osądzi. Ten system dalej morduje, niewoli, wypacza morale. Robi z człowieka zwierze, gorzej, wypala dusze. Nie mówmy dziś o tym. Twoja opowieść świadczy jak to dalej funkcjonuje, i jak ci ludzie już szykują sobie miejsca w tym NOWYM. Truistyczne prawdy, ale dziś na nic innego mnie nie stać. Choć pokaże ci dom.  -  Wyszli do holu. Wiktor machnął ręką w górę  -  Tam są sypialnie, łazienki, podręczna biblioteka, sala telewizyjna, i inne kina, tam jest twój pokój, ale Irina chciała byś był samodzielny w Pawilonie.

Piotr dopiero teraz zauważył schody. Były zmyślnie wpuszczone w ściany, trzykrotnie zakręcając. W tym momencie usłyszeli szaleńcze drapanie w drzwi. Wiktor oparł się o fotel. Piotr otworzył. Brunet omało go nie przewracając rzucił się do Wiktora. Ten podniósł rękę w górę, a pies o dziwo posłusznie siadł. Wiktor schylił się do niego, pogłaskał i coś długo szeptał mu do ucha. Spojrzał z dumą na Piotra.

    -   Nieźle go wyszkoliłem, co? Chodźmy dalej. Tą całą część domu, już w takim układzie zastałem. Tu były biura, sale konferencyjne, centrala telefoniczna, sala projekcyjna, podręczna kuchnia, łazienki. Teraz jest to używane tylko w czasie specjalnych zadań. Bardzo funkcjonalne.  -  Wiktor utworzył kolejne drzwi,   -   To jest mój gabinet,  - zwrócił się do Bruneta,  -  Na miejsce,  -  Ten posłusznie położył się na materacyku leżącym obok biurka. Gabinet był ładnie urządzony, ale przede wszystkim perfekcyjnie uporządkowany. Dziesiątki kolorowych segregatorów na drewnianych półkach. Cztery przeszklone szafy też chyba z dokumentami. Na biurku komputer, dwa telefony i kilka ozdobnych drobiazgów. Wiktor siadł na obrotowym fotelu za biurkiem. Przemówił cichym, zmęczonym głosem.

 

    -   Wiele rzeczy muszę ci opowiedzieć. Trochę to potrwa. Spadły na mnie bardzo duże pieniądze.

    -   Co tak nagle z nieba? Wygrałeś w Lotto? Tylko się cieszyć, pieniądze to wolność.

    -   Bądź cierpliwy i nie przerywaj, bo będziemy tu siedzieć do nocy a jeszcze nie mam siły. Może ci kiedyś powiem skąd te pieniądze, skąd ten dom. Wszystko spisałem, jest w sejfie. Ale pieniądze, może i dają wolność, ale tak jak i wolność wymagają odpowiedzialności i pracy. Namawiając cię od dawna na przyjazd tu, nie chciałem tylko z tobą pić wina i degustować włoską kuchnię. Chciałem ściągnąć cię tutaj do ciężkiej pracy. Jeszcze przed chorobą Iriny już nie dawałem sam rady, a teraz to już nie ma o czym mówić. Trochę egoistycznie, wiem, ale jesteś jedyny któremu bezwzględnie ufam.

    -   To zaszczyt…ale w jakiej roli mnie widziałeś?

    -   Zarządzam, naturalnie nie sam.

    -    Mówisz o tej posiadłości?                                                                                                                                                                                                                                           

    -   To też w to wchodzi, ale to nie wszystko, jest jeszcze fundacja.

    -   W czym mógłbym ci pomagać, jestem zielony w biznesie, znam się tylko na obrazkach, filmie, telewizji.

    -   Porozmawiamy, nie dziś. Muszę się położyć, ledwie żyje. Powoli wprowadzę cię w twoją rolę. Naturalnie jeśli się zgodzisz. Chcę cię mieć jako osobistego asystenta. Przemyśl. Do jutra.

    -   Czy Brunet może ze mną zostać, pójdę z nim na spacer, nie będzie cię męczył.

    -   Brunet zostajesz z Piotrem.  -  Wiktor podprowadził psa do nogi Piotra. Zadziałało.

 

Przez następne dwa dni Piotr niemal na siłę wyciągał Wiktora na spacery. A ten wprowadzał go w skomplikowaną działalność posiadłości. Główne dochody to oliwa, wino i turystyka. Od czasu choroby Iriny, pracownicy rozjechali się do domów na bezterminowe urlopy. Niektórzy pracowali na stałe, inni dorywczo. Drugiego dnia siedzieli po obiedzie w salonie. Piotr się zdobył  na rozmowę o pogrzebie. Namówiła go na to Dora.

    -   Wiktor, jeśli mam ci pomagać, to muszę z tobą być szczery i móc o wszystkim rozmawiać.

    -   Czuje coś poważnego.

    -   Tak, musimy porozmawiać o pogrzebie,    -  Wiktor długo milczał, wstał i podszedł do okna, nie odwracając się coś pod nosem szeptał.

    -   Uwielbiała ten widok, siadała tu i godzinami się wpatrywała, niestety zawsze z winem. A teraz co?   -  Odwrócił się   -   Przecież mi ją spalili.

    -   I urnę trzeba gdzieś umieścić. Ludzie, wasi znajomi czekają na pogrzeb. Dora z księdzem załatwiła, że można to zorganizować w waszym kościółku.

    -   Dora, nawet po śmierci nie daje jej spokoju. Dobrze, że mi to uzmysłowiłeś, uciekałem przed tym, ale to mój obowiązek. Czekałem na ciebie. Porozmawiaj z Dorą, to pewnie wymaga czasu, wydrukowanie, wysłanie zawiadomień, jakaś płyta u marmisty z napisem, niech od razu wygraweruje moje dane. Idę się położyć.

Piotr z Dorą ustalili datę pogrzebu. Urna będzie umieszczona w ścianie kościelnej. Marmurowa płyta zostanie wmurowana później.

Namówienie Wiktora by dosiadł konia, trwało kilka dni. Piotr tłumaczył, że to hipoterapia, że pomoże mu w depresji, że konie potrzebują ruchu. Wreszcie się zgodził. Pomógł mu dosiąść Matyldę. Najpierw stępa po maneżu. Wiktor był dobrym jeźdźcem, teraz osłabionym, ale już po chwili widać było, że sprawia mu to frajdę, wyprostował się i po chwili kłusował. Piotr wymyślił sobie cel przejażdżki, bał się czy nie za ambitny na pierwszy raz, kościół, ten ich kościół. Widać go było z domu, parku, ale stał trochę wyżej na sąsiednim wzgórzu, a właściwie był to drugie wzniesienie tej samej góry. Nie znał drogi ale prowadził na oko. Musieli objechać górę i od strony szosy dostać się do kościoła. Cudowne ścieżki w lesie z otwarciem na oliwny gaj, przechodzący po chwili w rzędy winnic. Już po chwili zobaczył wierzę kościoła, była wysoko, Z szosy prowadziła do kościoła piaszczysta droga. Jak zrobiło się stromo musieli przejść do stępa. Dotąd rozmawiali tylko o koniach, Wiktor opowiedział jak sprowadził je z Polski jak pokochał Matyldę. Teraz koń w koń jechali obok siebie. Wiktor dopiero teraz się rozejrzał i spytał.

    -   Dokąd mnie prowadzisz?

    -   Do kościoła, za kilka dni będzie tam pogrzeb, chcę byśmy się tam rozejrzeli. Nigdy tam nie byłem.

    -   To ładny kościół z ładnym widokiem, dobre miejsce na wieczny spoczynek. To Dora to załatwiła?

    -   Tak, dużo włożyła w to starań.    -   Chwilę jechali milcząc.   -  Wiesz Wiktor chcę jeszcze coś wyjaśnić. Rozmawiałem i z Wołodią i z Dorą pierwszego wieczora. Niemal płakali. Mówili jak co wieczór wyrzucałeś ich z domu… wiem w jakim byłeś stanie, ale oni cały czas się boją, że każesz im się wyprowadzić. Wołodia opowiedział, że Irina obiecała im ofiarować ten dom w którym mieszkają.

    -   To nie prosta sprawa. Iriny nigdy nie potrafiłem dogonić, upierała się by dom na nich przepisać, nie zdając sobie sprawy jak to jest skomplikowane. Niebawem wyjaśnię ci jaki jest status tej posiadłości i relacji z fundacją. A wracając do Turczynów. Dora przedtem pracowała u naszej znajomej, bogatej Włoszki, Claudii, staruszki. Ewidentnie ją okradała, jak to mówiłem Irina się wściekała Dora jest biedna, wyrwała się z Rosji, chce tu ściągnąć rodzinę, Claudia bogata i ma tylko jakąś daleką rodzinę, po co jej pieniądze.  Dora  jest wytworem Stalinizmu który wyplenił, wykastrował szacunek dla własności.

    -   W teorii komunizm propagował własność wspólną. Równość.

    -   W teorii…Claudia umarła, przy testamencie były posądzenia, dochodzenia, szukania brakujących pieniędzy, biżuterii. Dora się wybroniła. Ale skąd miała pieniądze na sprowadzenie rodziny, męża, braci, kuzynów, zapewnienie im mieszkań? Irina ściągnęła tu Dorę z mężem i synem, nie protestowałem, musieliśmy mieć jakąś służbę. Wołodia okazał się wspaniałym, solidnym fachowcem. Znakomity w budownictwie, stolarce, w gospodarce. Tyrał za trzech i szybko wyremontował ten ich dom. Dora powoli opanowywała Irinę. Stawała się dla niej niezbędna. Irina miała zawsze talent do gubienia wszystkiego. Dora potrafiła wszystko odnaleźć. Kluczyki samochodu, karta rejestracyjna, spisy telefonów, płyty, filmy, wisiorki złote, biżuteria…ważne dokumenty, numery kont, kart kredytowych… potrafiła nawet zgubić biustonosz. Dora znalazła go w lodówce. Irina nie chciała już go nosić…odmrożę sobie cycki…Dora go zabrała, miały ten sam numer. Podejrzewałem, że Dora chowa rzeczy, bo jak można zgubić biustonosz, to tak jak ja bym zgubił spodnie. Zaprotestowałem ostro jak wyrobiła jej kartę kredytową do naszego konta…Jak ma robić dla nas zakupy, mam jej dawać pieniądze i co, ma się rozliczać? Ustąpiłem, przymknąłem oko, że zakupy z karty robi na dwa domy, pal licho, ale jak przekabaciła Irinę na przejęcie domu już nie ustąpiłem. Usztywniłem się jeszcze jak Dora stwierdziła, że działka pod dom jest za mała i trzeba zmienić plany.

 

Zbliżali się już do kościoła. Droga zrobiła się teraz jeszcze bardziej stroma i nie równa, deszcze żłobiły wyrwy wymywając piasek. Nikt o tą drogę nie dbał, kościół był tylko czynny na specjalne okazje. Konie były mokre, spocone. Przed samym kościołem teren był płaski z wysoką trawą. Wiktor stwierdził, że konie można luźno puścić, rozkulbaczyli i puścili na trawę. Przed kościołem stał pickup Wołodi. Kościół był kamienny, jak patrzyło się na te stare ściany wyglądały jakby co rusz jakiś miejscowy rolnik łatał byle czym wyrwy w odpadających kamieniach, naprawiał drutem odpadające rynny, podpierał  chylące się kolumny. Weszli do środka przez drewniane, ćwikami zbijane odrzwia. Piękny, prosty surowy. Oczy musiały się przyzwyczaić do mroku. Małe, łukowe okienka wpuszczały niewiele światła przez szlifowane płyty z trawertynu. W prawej nawie przy ołtarzu z bardzo zniszczonym obrazem na którym trudno było zidentyfikować co przedstawia, pracował Wołodia. Tynkował wnękę którą wykuł w ścianie. Przywitał się ukłonem, zbierał już narzędzia.  -  Wiktor podszedł, spojrzał na wnękę, rozejrzał się po kościele. Takich płyt nagrobnych było kilka.

    -   Nie będziemy tu sami. Wołodia czy to dobra strona świata?

    -   …Najlepsza, na wschód, najbliżej do nieba…

    -   Tak mówisz…wschód zawsze kojarzył mi się z ruskimi, z piekłem…może przenieś to na zachód…

    -   Jak słońce zachodzi, to codziennie coś się kończy, zamyka…wschód codziennie wszystko otwiera, niech pan Wiktor zapomni o Moskwie, pomyśli gdzie jest niebo.

    -   Zostaw to tu, niedługo pomogę jej wspinać się do nieba…niebo chyba nie ma wschodu, zachodu…

 

Wołodia odjechał. Usiedli na kamiennej ławce stojącej nad przepaścią, nad dalekim wodospadem, strumieniem, nad całym gospodarstwem i schowanym za drzewa w parku domem. Patrzyli w dół na dom. Rozkulbaczone konie znalazły pod drzewami krótką zieloną trawę. Wiktor po chwili, cicho, spokojnie zaczął mówić.

-   Tych kilkanaście dni, nazwijmy to, mojego obłędu,  to nie tylko smutek pożegnania. To wściekłość. Wściekłość, że zostawiła mnie, gdy już wydawało mi się, że potrafię ją dogonić. Całe nasze długie, wspólne życie starałem się zrozumieć, zaakceptować jej reakcje, jej działania, jej sposób myślenia. Przez tych kilkanaście dni z wściekłością to wszystko układałem. Czy zrozumiałem?...Irina do końca, mimo życiowego doświadczenia, nabytej wiedzy, nie straciła szczerości, naiwności, prostoty dziecka. Ja, jak większość ludzi szybko ubrałem się w nakazy, zakazy, normy, konwenanse dorosłych ludzi. Byliśmy tak różni ale dzięki niej udawało się wspaniale spędzić to życie.

Następne dni przebiegły na przygotowywaniu się do pogrzebu. Był skromny, do kościoła przyszli okoliczni znajomi, Włosi, Anglicy, Holendrzy, zaprzyjaźnieni od lat. Ksiądz odprawił krótkie nabożeństwo i powiedział kilka ciepłych słów o Irinie, podkreślając jej pomoc dla parafii i pomoc biednym. Gdy urna miała już być zamurowana, do ołtarza podeszła Dora i roztrzęsionym głosem przemówiła po rosyjsku. Mówiła nieskładnie z długimi pauzami powtarzając się. Zaczęła od tego, że jest pewna, że Irina na pewno chciałaby usłyszeć  pożegnanie w swym ojczystym języku. Podkreśliła ich przyjaźń, jak się wzajemnie rozumiały…-  Piotr spojrzał na Wiktora, który dotąd siedział ze zwieszoną głową, skupiony? Nieobecny? Wściekły? By teraz podnieść głowę, spojrzeć na Dorę ze złością…-  mówiła dalej o przyjaźni, a ta przyjaźń objawiała się tym, że Irina obiecała im ofiarowanie na własność domu…- Wiktor powoli podnosił się i jak Dora dalej mówiła jak Wołodia zbudował ten dom, wyszedł z kościoła. Dora na chwilę przerwała. Na chwilę, by teraz już głośno i płynnie wykrzyczeć swój lament. Piotr z tego krzyku niewiele mógł zrozumieć.  A zgromadzeni goście nic nie rozumieli i widać było, że nie wiedzą jak się zachować. Piotr podszedł do Dory i poprosił ją by na chwilę przerwała. Zaskoczył ją, przerwała. Piotr przedstawił się i zaprosił wszystkich na spotkanie w domu.

W salonie był przygotowany mały poczęstunek i wino. Wiktor przedstawił Piotra jako swojego asystenta i pełnomocnika, z kolei Piotrowi przedstawił wszystkich zgromadzonych. Kilku z nich zasiadało w radzie fundacji i Wiktor poinformował ich, że teraz często będą się kontaktować z Piotrem.

Następne dni były precyzyjnie podzielone. Piotrowi przypadło przedpołudnie, twardo postawił warunek spacerów, jazdy konnej, by Wiktor stanął na nogi. Okres szpitala Iriny, koszmar po jej śmierci wykończyły go. Wiedział, że długo będzie trwało nim odzyska siły i konsekwentnie każdego ranka zmuszał Wiktora do jedzenia i ruszania się. Popołudnia należały do Wiktora, wprowadzał Piotra w sprawy Mulino, w sprawy fundacji w całą obsługę interesów którymi się zajmował. Ale na spacerach też uczył się jak działa gospodarstwo Mulino. Któregoś dnia poszli do gaju oliwnego. Setki srebrzących się drzew oliwnych bardzo starych, których pnie były jak prymitywne rzeźby i młodszych jeszcze z normalnymi pniami rosło na tarasach położonych na łagodnym stoku. Setki lat temu wycięto tarasy, uformowano je wzmacniając kamiennymi murkami z precyzyjnie przygotowaną drogą dojazdu, kiedyś dla osiołków, dziś dla traktora by mógł wykosić chwasty i trawę wokół drzew i zapewnić transport. Dzięki tej wspinającej się w górę drodze mogli spokojnie dojść do szczytu wzgórza. Wiktor po drodze opowiedział o zbiorze oliwek i ich przetwarzaniu w oliwę w specjalnym młynie. Zbiory są na początku listopada i trwają do grudnia. Zatrudniają wtedy około dwudziestu sezonowych pracowników. Pod drzewami rozkłada się siatki i oliwki zbiera się palcami lub grabkami. Byli już blisko szczytu, kolejny taras był dużo szerszy bo przegradzała go płaska skała, Wiktor był zmęczony i usiedli na nagrzanym kamieniu. Opowiedział o najdziwniejszym, jak to nazwał, biznesie swojego życia. Przed dwoma laty zjawili się u niego „pejsaci” rabinowie. Długo rozprawiali o „niczym”, o pogodzie, pięknych widokach, pięknym domu, by po godzinie przejść do sedna. Chcieli zakontraktować oliwę, oliwę z jego drzew. Warunkiem było by ta oliwa była koszer. Nie bardzo wiedział co to oznacza. Wprawdzie w czasie wojny z wojskami Andersa długo byli w Izraelu i spotkał się z tym określeniem, ale nie wiedział co to oznacza. Wytłumaczyli mu. Długo tłumaczyli. Wiktor nareszcie się śmiał gdy wspominał jakim restrykcjom musi podlegać cały proces zbioru, transportu, mielenia w młynie by oliwa była Koszer i na butelce mogła uzyskać ten znak koszerności. Piotra ucieszył widok śmiejącego się Wiktora, od  swojego przyjazdu widział to po raz  pierwszy . Zaśmiewając się opowiadał jak ten proces ma wyglądać. Goj nie może dotknąć owocu oliwki, goj nie może dotknąć skrzynki w której oliwki mają być transportowane…już teraz nie pamiętał dokładnie wszystkich zakazów i nakazów, ale było ich tyle, że chciał ich wyrzucić z domu uważając, że sprostanie im jest niemożliwe. Wstał by ich pożegnać, ale oni nie wstali, długo szeptali między sobą, by w końcu rzucić cenę zakupu. Była naprawdę bardzo dobra, nie mógł jej odrzucić. Od lat, w wielu sprawach zatrudniał znakomitych prawników, zajęli się sporządzeniem kontraktu. Trwało to. Rabini nie byli skorzy do ustępstw. Wymyślili na przykład, że oliwki nie mogą być przycinane przez tych jedzących świninę. Trwało to, a już był październik. Obie strony ustępowały aż doszło do podpisania 5-letniego kontraktu. Jak teraz wygląda zbiór, Piotr miał się dowiedzieć od Wołodi. Poszli dalej w górę. Wiktor jeszcze rozbawiony opowiadał jak nadzorujący zbiory rabin wpraszał się na kolację. A był nudny i nie mieli ochoty go gościć. Wpadł na pomysł jak go zniechęcić. „Serdecznie zapraszam, mamy dziś wspaniałego, młodego prosiaka…” wystarczało, od razu rezygnował.

Popołudniowe spotkania odbywały się w gabinecie Wiktora. Najważniejszą sprawą z którą musiał zapoznać się Piotr była fundacja. Była to dla niego trudna sprawa. Jak Wiktor wprowadzał go  w cele fundacji, jej zadania statutowe, był jeszcze w stanie to ogarnąć, ale jak doszło do finansów to był pewien, że się do tego nie nadaje. Wiktor go uspokoił.

-   Tym się nie martw, to nie będzie twoja sprawa. Fundacja ma swojego księgowego, zatrudnia ekspertów finansowych, ja jako Prezes muszę tylko podpisywać ich sprawozdania. Teraz stało się dla mnie jasne, że musisz zapoznać się z moim pamiętnikiem w którym opisuję jak to wszystko na mnie spadło. Chciałem to zrobić dużo później, ale teraz widzę, że trzeba to zrobić w tej chwili. Pozwoli ci to zrozumieć nasze zobowiązania w stosunku do fundacji.   -  Wstał z za biurka podszedł do pięknego obrazu przedstawiającego trójmasztowiec pod żaglami w czerwieniach zachodzącego słońca. Coś gdzieś przycisnął. Obraz powoli z cichym pomrukiem odchylił się od ściany ukazując sejf. Kilkakrotnie przekręcił pokrętło zamka. I wyjął z górnej półki zeszyt. Podał go Piotrowi.   -   Nie pokazuj tego, proszę, nikomu, jeszcze na to nie pora.

Wieczorem, po pysznej kolacji przygotowanej przez Dorę… co ciekawe Wiktor z Dorą od czasu pogrzebu nie rozmawiali, porozumiewali się przez Wołodię. Po kolacji Piotr z pamiętnikiem Wiktora usiadł w fotelu pod pergolą. Był to szkolny zeszyt zapisany ręcznie. Musiał być długo pisany bo zmieniały się pióra, kolory długopisów. Był pisany ładnym równym pismem.

 

Na wstępie kilka słów wyjaśnienia. Postanowiłem opisać te wydarzenia gdy uświadomiłem sobie, że uczestniczę w sprawie która przebiega jak powieść sensacyjna. Moje działania były jedynie doradcze i wynikały z bliskiej znajomości, więcej z przyjaźni z główną bohaterką tego dramatu z Katarzyną Bielską Giorgi.

Irina i Kasia poznały i zaprzyjaźniły się w latach pięćdziesiątych w Londynie. Irina była wtedy żoną bogatego anglika a Kasia studiowała prawo w Anglii. Była niezwykłą dziewczyną. Jedynaczka wychowywana przez samotną matkę, prostą krawcową w małym polskim miasteczku Pułtusku. Nadzwyczaj zdolna i pracowita, kończy z wyróżnieniem gimnazjum. Nie wiem jakim sposobem udało się jej wyjechać do Anglii i jak zdołała dostać się na studia i z czego je opłacała. Była bardzo piękna i jak twierdzi Irina cieszyła się dużym powodzeniem. Ze wspaniałymi wynikami kończy studia i prawie natychmiast dostaje pracę w dobrej firmie prawniczej. Ma już paszport angielski. Ale niezwykłe jest to, że młoda, tuż po studiach dziewczyna, polskiego pochodzenia dostaje pracę w renomowanej kancelarii. Uroda? Talent? Niezwykłe zdolności? Ale Katarzyna marzy o Włoszech, już w polskiej szkole z samouków uczyła się Włoskiego. Wyjeżdża do Florencji. W Londynie załatwia zatrudnienie w wielkiej firmie której właścicielem jest Francesco Giorgi. Zatrudnienie w dziale prawnym firmy działającej w całej Europie, na całym świecie.

W tym czasie my, Irina i ja poznajemy się na wakacjach na Sardynii. Po burzliwych rozwodach i jej i moich, pobieramy się. Wtedy poznaję Kasię. Od pierwszej chwili jestem pod jej urokiem, ale i pełen podziwu dla jej dokonań. Mieszkamy w Rzymie, ona we Florencji. Kontakty są częste, ją często wysyłają do Rzymu w sprawach firmy, ale też sama w każdej wolnej chwili tu przyjeżdża i mieszka u nas. Obie panie spędzają z sobą dużo czasu, lubią się. Irina w końcu mi zdradza, że Kasią bardzo zainteresował się Francesco Giorgi. Miał kiedyś żonę, ale dawno temu się rozeszli. Był dużo starszy od Kasi. Zainteresowanie nie było czysto służbowe, Kasia bardzo się bała zbliżać, wchodzić na grunt towarzyski znając włoskie realia. Był to moment kiedy obie panie zwróciły się o radę do mnie.

Giorgi to była „instytucja”. Zrobiłem krótkie rozpoznanie. Urodził się w San Luca w Kalabrii. To opanowane przez mafię indrangheta miasteczko. Kończy tam szkołę i ucieka w świat. Musi być zdolny bo kończy jakimś cudem zarządzanie na Sorbonie i zaczyna się wspinać do dużych pieniędzy. Gdy je osiąga, rodzina z San Luki pojawia się a z nią mafia. Tu nie wiem nic, jak się ich pozbywa, czy może ich opłaca, czy z nimi współpracuje? W długich rozmowach z Kasią przekazuję tą wiedzę, ani jej nie zniechęcając, ani nie namawiając do kontynuowania związku. Gdy dowiaduję się od Iriny, że już są na etapie porównywania swoich losów, ucieczki z małych miasteczek, tu komuna tu mafia, widzę, że to poważna sprawa a nie biurowe podrywanie. Pobierają się, szum na całe Włochy. Ślub odbył się w posiadłości Francesco położonej na górskich stokach niedaleko Casteliny In Cianti. Wspaniały dom, gdzież bym wtedy pomyślał, że stanie się naszą własnością. Kasia sprowadza z Polski matkę z nadzieją, że ta zamieszka z nią we Włoszech. Poznaliśmy wtedy matkę i na prośbę Kasi namawiali  na zamieszkanie z nią. Uparta kobieta, skąd inąd bardzo miła, za nic nie chce się zgodzić, nie imponuję jej pozycja córki, nie imponują pieniądze. Wraca do Polski. Jeszcze przed ślubem poznajemy Francesco i można powiedzieć zaprzyjaźniamy się. To było kilka miłych lat serdecznych kontaktów, spotkań, wspólnych wycieczek, kolacji zakrapianych winem. Kilkakrotnie ustrzegł mnie przed błędami moich planowanych inwestycji. Niestety już go nie było gdy zainwestowałem w AQA Pol. Klapa z mafią w tle. Kasia rezygnuje z pracy w firmie męża i zakłada własną kancelarię adwokacką. Tłumaczy to tym, że czułaby się niezręcznie na stanowisku szefa prawników jako żona szefa. Francesco to rozumie i się zgadza. Byli znakomicie dobraną parą z tymi samymi pasjami. Kochali malarstwo i znali się na sztuce, byli kolekcjonerami. W każdej wolnej chwili zwiedzali świat. Kasia okazała się świetną gospodynią , pieniądze nie przewróciły jej w głowie, potrafiła je wykorzystać zakładając fundację użyteczności publicznej dotującej stypendia twórcze. Francesco się uparł by fundacja była jej imienia. Jak te lata wspominam, były to lata radości i sukcesów, istna sielanka. Nie mogła trwać wiecznie. Ale dlaczego musiała tak tragicznie zostać przerwana? Francesco z kierownictwem firmy leci swoim samolotem do Libii w interesach. Następnego dnia świat obiega wiadomość o lotniczej katastrofie nad Libijską pustynią. Kasia dowiaduje się z telewizji, szaleje. Leci rejsowym samolotem do Trypolisu. My śledzimy doniesienia w mediach. Żadnych konkretów, same spekulacje, wybuch, podłożona bomba, awaria, burza piaskowa? Sprawa jest do dziś nie wyjaśniona, lecieli podpisać jakiś wielki kontrakt związany z ropą. Kasia wraca nic nie osiągnąwszy. Poszukiwania szczątków na pustyni, po burzy piaskowej nic nie dały. Nie znaleziono ciał. Długo trwało nim pozbierała się. Paradoksalnie pomógł jej atak rodziny Francesco. Musiała znaleźć siłę na walkę, nie o siebie, o zasadę. Znała dokładnie od męża jego walkę z rodziną, z indranhetą, mafią kalabryjską. Z jej dokumentów zgromadzonych przez Francesco korzystano w śledztwie katastrofy lotniczej, biorąc pod uwagę ten wątek. San Luka, tak to nazywam, bo rodzina Francesco to nie jego bracia a siła indranhety, podważyli testament. Tu moja pomoc okazała się nieoceniona. Przez moje liczne interesy powojenne poznałem najlepszych włoskich adwokatów. Kasia była dobra, ale nie znała tajemnic, zagmatwań, niuansów, obejść włoskiego prawa, włoskich sądów z ich niefrasobliwością na zewnętrzny lobbing (by nie mówić o łapówkach). Byłem pewien podziwu jak potrafiła tym starym włoskim wygom z adwokatury, którzy zgodzili się, po moich namowach ją reprezentować, wyznaczyć linię obrony. Sprawa ciągnęła się przez dwa lata. Cały czas byłem przy Kasi jako doradca, rozjemca w prawniczych kłótniach, jej powiernik. Tym razem nie pojechałem na rozprawę, miała być ostateczna. Siedzieliśmy z Iriną na tarasie wpatrzeni w telefon. Poderwałem się gdy zagrał. „Wygraliśmy, krzyczała Kasia, mam bagażnik pełen szampana, jadę, opowiem przy kieliszku”. Długo czekaliśmy. Komórka Kasi nie odpowiadała. W środku nocy telefon ze szpitala w Sienie. Poinformowali o wypadku samochodowym. Osoba poszkodowana miała zapisane kogo poinformować w razie wypadku, dlatego dzwonią. Stan poszkodowanej bardzo ciężki. Natychmiast jadę do Sieny.

Piotr odłożył zeszyt. Wydawało mu się, że wszystko wie o Wiktorze a jak niewiele wiedział. Słyszał kiedyś o Kasi i Francesco ale nie wiedział jak byli blisko i jak bardzo Wiktor w ich sprawy był zaangażowany. Noc była jasna księżycowa. Poszedł w kierunku skarpy. Wodospad w zimnym świetle księżyca świecił każdą kroplą rozbryzgów. Jutro mieli z Wołodią zacząć montowanie rurowej elektrowni zakupionej przez Wiktora. Nie wyobrażał sobie jak mają to wykonać, jak opanować masy wody z ogromną siłą walące po skałach w dół. Wołodia twierdził, że wie jak skierować strumień w inną stronę. Teraz zauważył po lewej stronie zgromadzone,  w tym świetle nie było widać, ale chyba worki z piaskiem. Poszedł w stronę domu, chciał Wiktorowi zadać kilka pytań z niejasności pamiętnika. Paliły się tylko zewnętrzne światła. Okna były ciemne.

Położył się, na spanie jeszcze dla niego było za wcześnie. Starał się dogonić biegnące od spraw polskich, do tych tu włoskich myśli. Wkroczył w tak inny świat. Świat który mógł w Polsce tylko znaleźć w sensacyjnych powieściach. Teraz w tym uczestniczy? Czy da się tak, pstryknięciem dotknięciem stopą gazu, ręką kierownicy, przenieść na inną planetę?  Wrócił do pamiętnika.

Było już jasno gdy podjechałem do szpitala. Zaprowadzono mnie na intensywną terapię. Leżała przykryta prześcieradłem. Cała głowa była zabandażowana. Widać było tylko oczy. Teraz zamknięte.  – Śpi? Spytałem. Jest nieprzytomna, nie możemy na razie jej wybudzić. Lekarz określił stan jako bardzo ciężki, nie rokujący niczego dobrego. „Może odzyska przytomność, ale jeśli nawet, to na krótko. Wszystkie narządy wewnętrzne są uszkodzone”. Spytałem jak doszło do wypadku. Skierowali mnie na policję. Na krętej górzystej drodze z Casteliny, na niebezpiecznym zakręcie był rozlany olej. Jej kabriolet BMW zatańczył na szosie i z wielką siłą wbił się w barierę, wtedy ją wyrzuciło z samochodu, wielkim łukiem musiało rzucić na skały po których długo spadała w dół. Tam ją znaleźli. Samochód przekoziołkował przez barierę i spadł w przepaść. Nastąpił wybuch paliwa. Bardzo szybko zjawiła się straż pożarna. Cudem udało się uniknąć wypadku jak ich samochód ślizgał się na ropie. Długo szukali pasażera, dopiero psy ich do niej zaprowadziły. Gdy spytałem skąd ta ropa na drodze? Odpowiedzieli, że na razie nie wiedzą, ale nie był to wyciek z silnika, za dużo jej było. Trwa  dochodzenie. Zagrałem va banque, autorytatywnie kazałem policji zawiadomić szpital, że o wypadku, stanie pacjentki, nie może ze szpitala i z policji wypłynąć żadna wiadomość. Tajemnica dla dobra śledztwa. Uwierzyli.

Musiałem działać. Było pewne, że jeśli Kasia umrze nie odzyskawszy świadomości te dwa lata jej walki o istnienie firmy, fundacji, domu, pójdą na marne. Musiałem działać. Pojechałem do Florencji. Najpierw do firmy Francesco. Razem z Francesco zginęło niemal całe kierownictwo. Perfekcyjnie sporządzony testament wyznaczał na szefa firmy Kasie. Pomagałem jej w powołaniu nowej kadry. Wszyscy mnie tu znali i darzyli zaufaniem. Miałem od Kasi szerokie pełnomocnictwo. Postawiliśmy na młodych i na razie to się sprawdzało, firma niemal bez zakłóceń działała. Był wczesny poranek, nikt jeszcze nie wiedział o wypadku. Kazałem sekretarką zwołać całe kierownictwo, nie informując o wypadku. Gdy się zebrali powiadomiłem ich o chorobie Katarzyny. Lekarze zalecają odpoczynek, na razie nie wiadomo ile to potrwa. Od dawna trwały negocjacje związane ze sprzedażą firmy, teraz były na finiszu. Z upoważnienia Kasi prowadziło je dwóch młodych dyrektorów. Poprosiłem ich do gabinetu i musiałem wtajemniczyć ich w stan faktyczny. Zgodzili się ze mną, że jeśli prawda wyjdzie na jaw, będzie to miało fatalny wpływ na negocjacje. Powiadomili mnie, że gdyby doszło do podpisania aktu końcowego sprzedaży, muszą mieć specjalne pełnomocnictwo. Poprosiłem by je przygotowali  a ja załatwię notariusza. Udało mi się zwołać wszystkich z kancelarii adwokackiej Kasi i zaprosić na to spotkanie jej serdeczną przyjaciółkę notariusz Giuliani. W tym gronie niczego nie ukrywałem. Panie miały łzy w oczach, ale jak przedstawiłem plan działań zebrały się w sobie i zaczęły działać. Dwóch jej kolegów prawników pomagało notariusz sporządzać akty, upoważnienia, wszystkie były bez nazwisk, te mogły być wpisane po decyzjach Kasi. Zdawaliśmy sobie sprawę, że cała ta batalia może się nie udać, jeśli Kasia się nie wybudzi. A nawet jeśli tak na ile będzie zdolna decydować. Wszyscy tu walczyli razem z nią przez dwa lata w sądach i wiedzieli jak to było dla niej ważne, by te pieniądze nie trafiły do mafii, na narkotyki, na deprawowanie społeczeństwa. Miała cel. Wiedziała  jak je wykorzystać, przez Fundację i teraz wszyscy walczyliśmy z czasem, by ten jej cel jeszcze ratować. Do Sieny zabrałem 3 osoby, wspólniczkę kancelarii, Notariusz i prawnika specjalizującego się w sprawach spadkowych. Rozpoczął się koszmar czekania. Minął dzień. Siedziałem przy łóżku i chyba przysnąłem, obudził mnie szept, „Wiktor…co tu robimy? Szeroko otwarte oczy wpatrywały się we mnie. Zdołałem wykrztusić, że wszystko jest dobrze, był wypadek ale nie groźny…Nie doceniłem Kasi, już po chwili przerwała mi…- nie mamy czasu…prawda? Umieram…czuję to. Zawołaj lekarza muszę wiedzieć ile zostało mi czasu. Lekarz po wyjściu od niej, nie mógł wykrztusić słowa. Powtarzał tylko, „niesamowita kobieta…”.  To co działo się dalej plącze się, mylą się godziny, dni, fakty. Ogromny stres uczestniczenia w umieraniu i w walce o każdą minutę życia. Lekarze nie mogli pojąć jak tak zmasakrowana osoba może z taką energią działać. Wyrzucali nas z pokoju krzycząc „zabijecie ją”, odpowiadała z cieniem uśmiechu pojawiającego się w oczach, „zostawcie ich, tylko to trzyma mnie jeszcze przy życiu”. Trwało to trzy dni nim zostały sporządzone, podpisane, wszystkie akta przekazujące nieruchomości, udziały w firmie, upoważnienia dostępu do kont. Spisany i podpisany testament. Upoważnienia sprzedaży firmy i wyznaczona dalsza droga pieniędzy z tej transakcji. I najpoważniejsze, akty prawne Fundacji, zmieniające statut w dziale rozszerzającym cele i wybór władz. Gdy złożyła ostatni podpis, pamiętam to, drżącą połamaną ręką, jakby odpłynęła. Wkroczyli lekarze usuwając nas z pokoju. Czekaliśmy, na co? Zadziwiające jak długo żyje nadzieja. Kasia zapadła znowu w śpiączkę. Notariusz i prawnik musieli wracać do Florencji. Zostaliśmy sami z Kasi wspólniczką z kancelarii. Żywiliśmy się w szpitalnej stołówce, przysypiali na fotelach poczekalni. Na drugi dzień, późną nocą wezwali mnie do jej łóżka. Myślałem, że śpi, powoli jakby ze strasznym wysiłkiem otwierała oczy, spojrzała na mnie  - Nie martw się, miałam wspaniałe życie…mówiła szeptem, musiałem się nachylić  - może oprócz tych ostatnich dwu lat. Wpadałam w paranoję, nikomu nie wierzyłam…zostałeś mi tylko ty…- chciałem zaprotestować ale mnie powstrzymała  - nie przerywaj, nie mamy czasu. Tak zostałeś tylko ty, a ja cię teraz w to wszystko ubrałam. Będą chcieli teraz obalić mój testament, nie odpuszczą. Liczę na ciebie nie oddaj im tego bo wtedy moja śmierć będzie bezsensu. Co ten proces mi uświadomił, to że to jest banda tchórzy.  Musisz się bronić atakiem, tego się boją, a na to potrzebne są pieniądze. Notariusz Guliani ma list dla ciebie. Instrukcja otwierania sejfu w Mulino. Znajdziesz tam numery kont w Szwajcarii i inne cenne instrukcje… A teraz Mama, musisz się nią zaopiekować, jest niereformowalna i nie będzie chciała z Wami zamieszkać. Przepisałam na nią mieszkanie we Florencji, też pewnie zrezygnuje. Wypatrzyłam dom w Pułtusku, wyślij tam kogoś i go kup dla niej, może się jej spodoba…zamknęła oczy, myślałem, że to już koniec.

Dopiero teraz dotarło do mnie jak zostałem nagle obdarowany i w bogactwa, ale i w obowiązki. To przytłaczało, musiałem całkowicie zmienić nasze życie. Już chciałem wstać i zawołać lekarza gdy otworzyła oczy…-  Wiktor, jedyne co po mnie zostanie to Fundacja, ostatnio ją zaniedbałam, jakieś kilkanaście marnych stypendiów. Fundacja musi ratować ludzi a dopiero jak ich uratuje od nieszczęść, musi uczyć ich jak żyć w wolnym świecie, jak uczyć się wykorzystać zdobytą wolność. Może ją nazwiesz „w pogoni za Wolnością”?...nie mam już siły…to chyba koniec…dziwne nic się nie boje…Bendę czuwać nad tobą…żegnaj…

Trudno po tej lekturze było zasnąć. Musiał najpierw opanować skłębione myśli wracające stale do opisu śmierci Kasi. Zmuszał się by pomyśleć o sobie, o tym co tu zastał. Wyjechał w odruchu buntu? Zniechęcenia? Zniesmaczenia? Stracenia złudzeń? Czy przemyślał to? Zostawił wiele niedomkniętych spraw, jakby jechał na wakacje. Na co liczył tu we Włoszech? Że go owacyjnie przyjmą do telewizji? Myśli plątały się ze snami. Donosił z pasją swojemu Ubekowi na ndranhetę, pomagał mu w jej zniszczeniu. Czy tak nie wyglądało jego życie? Poplątanie snów z rzeczywistością. O nic nie musiał walczyć, wszystko przychodziło samo. Może teraz przyszedł ten moment, wybrał drogę w jedną stronę. Bez głębszego przemyślenia skoczył na głęboką wodę… Tańczył z Ubekiem walca na wielkiej scenie po odebraniu nagrody Eurowizji  za rozgromienie  ndranhety.

W holu już pachniało kawą. Wiktor znów się śmiał jak patrzał ile wlewa mleka do kawy. Usiedli na werandzie z croissantami. Wiał silny wiatr przeganiając ciemne chmury. Plamy słońca wędrowały po górach, oliwkach, lesie. Piotr spojrzał na wodospad, woda dalej waliła wielkim strumieniem.

    -   Umówiłem się z Wołodią na instalację prądnicy. Nie będzie to łatwe.

    -   Musi sobie radzić sam, właściwie nie sam. Dziś… po…kryzysie… wracają wszyscy z urlopów. My mamy poważniejsze sprawy. Dam mu znać.  -  Wiktor długo wpatrywał się w Piotra.   – Coś cię gnębi?

    -   Ciężka noc…przedziwne sny…momenty refleksji…przeczytałem twoje zapiski…jechałem niefrasobliwie do zupełnie kogoś innego… nic mi nigdy nie opowiadałeś.

    -   Miałem o tym pisać do Polski? Już wcześniej zobowiązali mnie do tajemnicy. Nawet Irina nic nie wiedziała. Kasia, może i słusznie miała fobie mafii. Francesco pochodził z San Luca i zostawił tam rodzinę. A San Luca jest uważane za kolebkę  ‘ndranhety. W walce o jego spadek w sądach wyraźnie te powiązania występowały. Testament chcieli obalić jego dwaj stryjeczni bracia, ‘ndranheta jest przez to tak silna, że jest zbudowana na więzach rodzinnych, od nich nie można się oderwać.

    -   A  co z dochodzeniem w sprawie wypadku Katarzyny?

    -   Znaleźli kierowcę który rozlał ropę. Napadło go na tym zakręcie trzech zamaskowanych facetów, rozwalili łomami cysternę i ślad po nich zaginął. Śledztwo umorzono.

    -   Dlaczego akurat o tej godzinie był na tym zakręcie?

    -   Padały te pytania, facet nagle miał dużo pieniędzy, ale ślady się urwały. A on miał wytłumaczenie, potwierdzone terminowe zamówienie.

    -   Piszesz jak Kasia cię ostrzega przed próbą obalenia jej testamentu.

    -   Miała rację. Od razu uderzyli. Sprawa się ciągnęła przeszło rok, sądy włoskie są straszne w rozciąganiu procesów. Dzięki Kasi i doświadczeniom z poprzedniego procesu byliśmy perfekcyjnie przygotowani. Miała racje, że mafiosi to tchórze, a sprawa za blisko dotykała ‘ndrahety i kierowała policję i prokuraturę na ich tereny. Po naszym ataku wycofali się…czy na długo?

    -   Straszysz?

    -   Najpierw przez dwa lata a potem przez rok przesiadywałem w sądach, dowiedziałem się o ‘ndranhecie dużo, może za dużo by nie być spokojny…Ale zostawmy to chciałem byś to przeczytał  i dowiedział się jak to spadło na mnie. Może to lekcja dla ciebie nim podejmiesz decyzję. Zapraszałem cię od dawna…na wypicie wina, rozmowy o wolności, na uczenie cię Włoch które pokochałeś…

    -   Na nagrywanie z tobą wspomnień…

    -   To nagrane, zakończone, czeka by to wróciło do Polski.

    -   Czeka? Czyli wierzysz, że to się zawali.

    -   Już pękło, w całym bloku, ale do demokracji daleko. Ale pomówmy o tym co tu i teraz. Wybrałeś wolność, tak to się nazywało jak ktoś nielegalnie przekraczał granicę. Czy jak Miłosz, wychodził z ambasady…

    -   Czy teraz Spasowski i Rurarz…

    -   Tak,  ty wybrałeś wolność biorąc paszport w jedna stronę. Wyrwałeś się z jednego zniewolenia, ewidentnego, policyjnego, fizycznego, ale tu, nie myślę tylko o Włoszech ale o całym „Wolnym Świecie” bez pieniędzy, pracy, uznanego talentu, też nie jesteś wolny.

    -   Ale dostajesz prawo wyboru…

    -   Czego? Studiów? Bez pieniędzy, figa. Domu, mieszkania? Bez pieniędzy, figa, mogę mnożyć…

    -   Zapominasz o permanentnym „praniu mózgów”, o „przewodniej roli partii”, o punktach za pochodzenie…weryfikacji…

    -   Nie zapominam, dlatego nigdy tam nie wróciłem. Chcę ci tylko uświadomić, że wolność to nie…nie zmiana miejsca zamieszkania. W jednych miejscach może być  łatwiej osiągalna, w innych czasem fizycznie niemożliwa…Piotr dajmy spokój, nagadaliśmy się, naczytali o wolności, nic już więcej nie wymyślimy. Przez cały mój pobyt we Włoszech wydaje mi się, że byłem wolny. Sam wybierałem co chcę robić, z kim chcę żyć, przyjaźnić się, jak wydawać pieniądze i jak je zarabiać i je tracić. Nagle, bez mojej woli, moich starań spadło na mnie całe to bogactwo ale i związana z tym odpowiedzialność. Olbrzymi stres - czy podołam? Nie miałem czasu na myślenie. Niemal natychmiast rozpoczął się proces o to jak te pieniądze będą wykorzystane. Czy na narkotyki i zbrodnie, czy tak jak chciała Kasia na pomaganie ludziom.  Te codzienne walki w sądzie uczyły mnie. Kołatało mi się w głowie  - pieniądze a wolność. Wolność bez odpowiedzialności może prowadzić do wynaturzeń, pieniądz wydawany bez odpowiedzialności, w tym wypadku moralnej, też może degenerować, niszczyć.

    -   Dlatego mamy sądy by rozsądziły na jaki cel pójdą te pieniądze.

    -   I tu  się mylisz. Sąd orzeka według bezdusznych paragrafów. Nie ważne na jaki cel pójdą pieniądze, ważne kto ma do nich większe prawo. Decyduje nie moralność a paragraf.

    -   Znam tylko sądy w Polsce ze słynną maksymą prokuratora Wyszyńskiego „dajcie mi człowieka, a paragraf się znajdzie”…Wiktor, nie potrafię zebrać myśli, kompletnie się poplątały…z nie całkiem czystym sumieniem wyjechałem z …zniewolonego kraju…teraz jak o tym myślę, nie wiem z jakim pomysłem  na życie tu we Włoszech. RAI? Rezydent u ciebie?...Turysta z biletem w jedną stronę? Czy ja tak całe życie…od przypadku do przypadku…od zachcianki do zachcianki? Praca, żona, domy?...A ty mi mówisz o odpowiedzialności…tego akurat mi brakuje…nie wiem, nie wiem, nic nie wiem…pogubiłem się…

    -   Znam to, nie spałem po nocach, ale ja nie miałem  czasu, umierającym się nie odmawia. Ale teraz widzę, że dobrze zrobiłem. Wrócę do tego co mówiłem – pieniądz a wolność, ale dodam do tego…dobro, w sensie czynienia dobra, to się łączy z miłością bo bez niej nie da się czynić dobra. Kasia konsekwentnie to realizowała powołując fundację. Chciała by te pieniądze wspomagały ludzi, a nie służyły jej do…zabawy… brylowania na salonach…jak przeczytasz  statut to zobaczysz. Umierając miała pretensje do siebie, że fundacja działa zbyt opieszale. I to zadanie uaktywnienia jej, poszerzenia działalności, przekazała mnie. Piotrze, ja nie mam już siły, wiem, że to co zrobiłem jest dobrym kierunkiem i dało mi olbrzymią satysfakcję, ale potrzebuję pomocy i dlatego tu cię wezwałem.

    -   Dlaczego mnie? Nieodpowiedzialnego dyletanta?

    -   Odpowiedzialności się uczymy. Tam w Polsce umiejętnie ją kastrowali, nie była mile widziana, o wszystkim decydowała Partia. Ty masz energię  i uczciwość, a tu bez tych obu cech nic się nie uda. Scenarzysta i reżyser. Dobre pomysły i konsekwentna ich realizacja. Pomagając ludziom trzeba pisać im scenariusze na nowe życie, oni są zagubieni, uczyć ich jak mają żyć i jak uczyć się tego nowego świata.

    -   Scenariusz i reżyseria cudzego realnego życia…to brzmi z lekka jak dyktatura…

    -   To jest reżyseria nie władzą, a pomocą…

    -   Może lepiej włożę habit…

    -   Nie, bo będziesz dobrze wynagradzany. Zostawmy to. Wiem, że musisz się zastanowić. Daje ci tydzień i jestem do dyspozycji, czekam na wszystkie pytania.

 

Ta rozmowa i propozycje Wiktora, nie tylko nie uspokoiły poplątanych myśli ale przywołały jeszcze więcej pytań. Pytań podstawowych. O cel w życiu. Deprymujące były powroty do przeszłości w poszukiwaniu jakiejś swojej drogi. Jak wybrać drogę gdy nie zna się celu? Czy jego całe życie nie było serią przypadków? Czy ostatnie decyzje, występ przed komisją weryfikacyjną, zamykający mu drogę do pracy w telewizji, uganianie się z kamerą rejestrując agonię nadziei w stanie wojennym, zgoda na paszport w jedna stronę…to dążenie do „jakiegoś celu”? Czy to jakiś jego cel? Przypadek? Czy ktoś, coś, nim steruje? Zostały pytania, miał tego dość. Musiał się zająć czymś odganiającym myśli.

Przypomniał sobie, że Wołodia instaluje elektryczną turbinę  na wodospadzie. Pracowali w trójkę. Woda workami z piaskiem została zatrzymana, spływała tylko niewielkimi stróżkami po skałach. Rura turbiny wisiała na linach. Po obu jej stronach wisiały dwie sznurowe drabinki  na których stali ludzie. Drabinki się kołysały. Schodząc z góry Piotr obserwował jak starają się utrzymać równowagę i nieporadnie przykręcić rurę do skały. Od razu stwierdził, że nic z tego nie będzie. Trzeba usztywnić drabinki. Gdy podszedł bliżej podjechał Pietia. Przywiózł liny. Przywiązali drabinki sztywno do skały. Kazał jeszcze przywieźć deskę którą ułożyli na stopniach drabinek tworząc w miarę sztywny pomost. Dopiero teraz udało się wiercić w skale otwory na śruby. Minęło południe i obaj wiszący na drabinkach Włosi przerwali pracę. Wołodia zaprotestował wyzywając ich najgorszymi włoskimi przekleństwami i grożąc odwiązaniem drabinek, co skończyło by się ich kąpielą w basenie pod wodospadem. Piotrowi już po polsku wyjaśnił wrzeszcząc z góry, że muszą do czwartej skończyć, bo przychodzą elektrycy podłączyć turbinę. A dziś trzeba z powrotem puścić tędy wodę bo jak dłużej będzie się lała na skarpy oliwek to powyrywa drzewa i pozrywa skarpy.

-   To jest chory kraj. W południe zamiera życie bo muszą zjeść swoje „pranzo”.

Udało się przed zmrokiem puścić wodę na wodospad i nawet udało się wypić Proseco by uczcić zapalenie się żarówki prądem zasilanym z turbiny.

Praca fizyczna trochę uspokoiła rozkojarzone myśli, ale wiedział, że tylko spisując je, może nad nimi zapanować.

To, że uświadomiłem sobie przypadkowość swoich decyzji w całym moim życiu niech będzie nauką, próbą dokonania zmian. Wszyscy szukamy sposobów aby nadać  sens otaczającej nas rzeczywistości. Nadać sens podejmowanym decyzjom, działaniom. To, że pochopnie „bez przemyślenia sensu”, podejmowałem ostatnie decyzje nie upoważnia mnie, aby teraz, gdy klamka już zapadła i jestem tutaj we Włoszech zachowywał się jak rozkapryszona panienka z przedwojennej piosenki Hemara :”… chciałabym a boję się…”. Propozycja Wiktora jest za poważna by zwlekać z odpowiedzią. Muszę sobie wreszcie powiedzieć, że nie mam żadnego wyboru. Naiwne myślenie, że telewizja RAI czeka z zapartym tchem, aż się do nich zgłoszę nie jest naiwnością, a totalną głupotą.

Zjawił się na śniadaniu w Pałacu, Piotr w myślach tak nazwał główny dom, chociaż ten nie miał nic z architektury polskich pałaców czy dworów. Poranna kawa, włoska świętość, jak ma tu żyć musi się tego nauczyć. Na pewno nie dorówna espresso podawanym w każdym barze które zachwyca tym cudownym aromatem. Znalazł typowy metalowy expres, znalazł kawę. Po chwili expres już bulgotał. Zapachniało.

Usiedli przy kuchennym stole. Piotr zebrał się w sobie i rozpoczął od przeprosin za wczorajsze zupełnie niepotrzebne wynurzenia,  swoje dylematy. Po pierwsze dziękuje za zaproszenie, po drugie dziękuje za pokładane w nim nadzieje, po trzecie zgadza się na próbę zaangażowania go i obiecuje i liczy…- gdy tak nawijał  spojrzał na ironicznie-dobrotliwy uśmiech Wiktora który po chwili spytał.

    -   Smakuje ci kawa?

    -   Prawie jak w domu…

 

Przygotowali śniadanie rozmawiając o wczorajszej operacji montażu prądnicy, Wiktor chwalił się swoją „niedoścignioną” maestrią smażenia jajecznicy. Zrobił cały wykład o toskańskim chlebie, bo ten w Toskanii jest, w porównaniu z polskim, marny i często bez soli. Uczył jaki i gdzie kupować. Dopiero jak po śniadaniu wyszli na spacer wrócił do tematu.

    -   Nauczyłeś mnie spacerów i za to dziękuję, inaczej się teraz czuję. Pomogłeś mi…pięknie tu, to piękno utrzymuje przy życiu…-   Szli po alejkach parkowych w stronę wzgórza z kościółkiem. Park na pierwszy rzut wyglądał jak bujny las, ale dopiero idąc widać było rękę artysty który go projektował. Artysty-rzemieślnika znającego się na wymaganiach drzew i przepięknie dobranych kolorystycznie kwitnących krzewów. Piotr pomyślał jak mu daleko by móc nazwać te wszystkie drzewa, bo czym dalej szli pojawiały się nowe całkiem mu nieznane, jakby projektujący ten park  chciał przenosić nas co chwila w inne lasy, w inne kraje. Wiktor mówił dalej…- Ale to piękno niestety Iriny…nie utrzymało. Kochała to miejsce, ale pewnie za krótko w tym pięknie żyła.   -  Wypiętrzone cumulusy, śnieżno białe, zbrudzone miękkim rysunkiem szarości, malowały ciemne ruchome plamy płynącym cieniem na otaczających wzgórzach zmieniając ich kształt, perspektywę i odcienie zieleni. Dębowe lasy już łapały brąz. Stale zielone cyprysy jeszcze dumniej prężyły się na ich tle, a winnice wciąż zielone skrywały pod liśćmi swoje grona. Piotr bał się coś powiedzieć ale cisza była nieznośna   - Przecież mieszkaliście w  pięknych miejscach…

 

    -   Ale nie dorównywały  temu. Cóż Piotrze, przyznaję, wczoraj złościłem się gdy się wahałeś. Ja składam ci propozycję zamiany twojego życia, przepraszam ale powiem, jałowego życia w świecie rozrywki, rozbawiania zniewolonego, ogłupionego narodu, i daję ci szansę  na  życie w którym będziesz mógł uczestniczyć w pomaganiu ludziom potrzebującym pomocy, a ty… Ale gdy w nocy nie mogłem spać przypomniało mi się jak chciałem pomagać uciekinierom, emigrantom z demoludów, a głównie z Polski, zatrudniając ich. Oni nie mieli wahań, uważali się za znakomitych fachowców w każdej dziedzinie jaką proponowałem. Skutki były opłakane.

    -   Polskie „złote rączki”…

    -   A przeważnie „lewe rączki”. Pomyślałem wtedy…musi przemyśleć, ja nie miałem na to szans, ale każdy odpowiedzialny człowiek zastanawia się nad taką decyzją.

 

Doszli do północnego skraju parku i usiedli na wyciosanej z kamienia ławce. Piotr nie powstrzymał się od zadania kolejny raz pytania.

    -   Ale dlaczego ja?

    -   Po pierwsze ja tu cię ściągnąłem i czuje się  za ciebie odpowiedzialny, po drugie masz…empathy… jak to jest po polsku?

    -   Empatia, też nie polskie słowo, nie wymyśliliśmy swojego, widocznie nie było potrzeby.

    -   Sugerujesz, że niema w Polsce ludzi z umiejętnością wczuwania się w położenie innych osób?

    -   Nie wiem, potrafiliśmy tworzyć polskie słowa: powstanie, cierpienie, zniewolenie, Norwidowskie: „pamięć i groby”, Piłsudzkiego: „ziemia i groby”, patriotyzm, Bóg, Honor, Ojczyzna…

    -   Bluźnisz. Wróćmy do nas. Spodobało mi się jak powiedziałeś „podejmę próbę”. To uczciwe, więc rozpocznijmy tą próbę. To co widzisz wokoło to posiadłość Mulino, około 50 hektarów . Czerpiąc z rodzinnej tradycji nazwałem poszczególne zabudowania. Dom główny  - Dwór, tam gdzie mieszkasz – Pawilon, budynek przy bramie, który ma być „apartamentowcem” bo tam planujemy 8 apartamentów – Spichlerz, dom Wołodi – Służbówka. Potem jest basen z 5-ma apartamentami, bez nazwy - Basen. W dolinie folwark, stajnie, stodoły, garaże, domki mieszkalne, szkoła, świetlica, poznałeś. To wszystko należy do mnie, ale 48% dochodów które przynosi gospodarstwo, po odliczeniu kosztów, inwestycji, utrzymania etc muszę oddać Fundacji.

    -   Taka forma pańszczyzny…

    -   Jak ci się tak kojarzy, zgoda. Tylko tu „feudałem” jest instytucja „użyteczności społecznej” – fundacja, która na mnie nie bogaci się a wydaje pieniądze na pomoc innym.

    -   To wymaga zatrudnienia sztabu fachowców.

    -   Fundacja zatrudnia 96 stałych pracowników, nie wliczam zarządu, a Mulino 10-ciu, nie licząc sezonowych. Piotr, na razie dajmy spokój, z czasem wszystkiego się dowiesz. A teraz mój plan. Co drugi dzień w godzinach rannych przez trzy godziny spotykasz się ze mną i wprowadzam cię w tajniki działania fundacji, jej dotychczasowe działania, plany, moje i twoje pomysły. W pozostałe dni poznajesz Mulino, pomoże ci w tym Wołodia który na razie zarządza całością…. Zgoda?

    -   Nigdy dotąd nie miałem godzin pracy i rygorów obecności, ale może się nauczę.

    -   Oskarżasz o odbieranie wolności?

 

Wracali ze spaceru mijając Pawilon. Piotr przystanął i zaproponował.

-  Czy mogę zaproponować u siebie drinka?

Po przekomarzaniach, że za wcześnie, a Piotra argumentom że trzeba oblać chwilę współpracy, siedli w altanie ze szklankami whisky. Potrafili długo milczeć. Piotr ze zdziwieniem  obserwował Wiktora, którego tak nie dawno widział w stanie kompletnego rozpadu. Teraz widział człowieka skupionego, odpowiedzialnego z trzeźwym myśleniem. Zaczął spokojnie.

-   Nie raz wyjeżdżałem z Polski na zachód. Pierwsze wyjazdy były „szokiem dobrobytu” to głównie się dostrzegało. Wyjazdy do Włoch były „szokiem piękna”. W Polsce, poza piękną przyrodą  piękno jest unikatem, tu panuje, brzydota jest unikatem. Ale ten wyjazd jest specjalnym szokiem „szokiem historycznym”. Dzisiaj słuchając cię i oglądając to wszystko, przywołały mi się w pamięci wspomnienia rodziców, pamiętniki rodzinne, fotografie. Dwór, spichlerz, folwark. Te słowa zniknęły ze słownika. Nie dziw się więc mojemu…dziwnemu zachowaniu.

Umówili się, w parzyste dni u Wiktora, nieparzyste z Wołodią.

Cały następny dzień zaznajamiał się z funkcjonowaniem Mulino. Po kilku godzinach  wiedział, że tydzień to mało, miesiąc jeszcze nic, trzeba tu żyć by powoli wdrażać się w to wielkie „przedsiębiorstwo”. Następnego dnia plan się zmienił. Wiktor postanowił jechać do Florencji, do siedziby fundacji. Po rozmowach z prawnikami postanowili wystąpić o azyl dla Piotra. Paszport „w jedną stronę” to umożliwiał, oznaczał de facto „wydalenie” z Polski. Wiktor uprzedził go, że mogą zostać we Florencji kilka dni. Wyjechali wieczorem. Po drodze Wiktor powiedział gdzie będą mieszkać.

    -   To jest mieszkanie które Kasia przeznaczyła dla swojej matki, Emilii Bielskiej. Piękne, dwupoziomowe, z górnego poziomu widać Arno. Pani Bielska przyjechała na pogrzeb i tam zamieszkała. W fundacji pracuje młoda Polka, prawnik po studiach w Rzymie, zgodziła się opiekować matką Kasi. Nie chcę opowiadać jak biedna matka przeżyła śmierć córki. To przemiła starsza pani. Krawcowa z Pułtuska w którym spędziła całe swoje życie. Głęboko wierząca, ale nie dewotka, z ugruntowanymi zasadami , jak dziś myślę zasadami które już w naszych czasach są nie do pojęcia. Kochała Kasię. Od Kasi wiem jak przeżyła jej wyjazd do Anglii, ale nie protestowała. Z tych groszy które zarabiała szyciem kupowała dolary i nie wiadomo jakim sposobem wysyłała do Anglii wspomagając córkę. Gdy Kasia, już  stąd, z Włoch, wysyłała, przywoziła dla niej prezenty, wszystkie rozdawała, tłumaczyła, że są konieczne  bardziej potrzebującym.

    -   Święty Franciszek…

    -   Zupełnie nie, długo z nią rozmawiałem. Starałem się zrozumieć jej kompletny brak zainteresowania, jak to nazwać…dobrami materialnymi. Ładna, dobrze ubrana, uśmiechnięta. Ten uśmiech wtedy był przygaszony śmiercią, ale widać było w niej siłę swoich zasad. A były proste, to co mam, co zarobię wystarcza mi na życie, reszta jest dla innych, potrzebujących więcej.

 

Droga dotąd była w miarę prosta, schowana w kotlinie wśród zalesionych wzgórz, Teraz wyjechali na otwarty teren opadający dość ostro. Piotr zapierał się nogami co rusz hamując. Wydawało mu się, że Wiktor jedzie za ostro i wyprzedza na niewidocznych zakrętach,  stale widział nadjeżdżającą z przeciwka ciężarówkę, polskie zagrożenia z wąskich dwukierunkowych dróg. Wiktor to zauważył.

    -   Spokojnie, znam tą drogę. Od lat przemierzam ją prawie dwa razy w tygodniu. Opowiem ci dalej. Długo się zastanawiałem skąd taka cecha. Lekceważenie wzbogacania się, uprzyjemniania sobie życia. Tak nietypowe po obu stronach „Żelaznej Kurtyny”.  Wtedy opowiedziała o ojcu który przeżył gułag tylko dzięki temu, że współwięźniowie dzielili się z nim swoimi głodowymi racjami żywności.

    -   Czy człowiek musi przeżyć takie ekstrema, by nauczyć innych…czego? Pokory?

    -   Pokora…tak dziś postponowana cecha. Dlaczego wpadło ci do głowy „pokora”?

    -   Bo nie umiem tego określić…skromność? Nie, ewangelia chyba tak naucza, ale nie zacytuję i nie jestem w stanie tego nazwać.

    -   Dziś ta cecha już nie istnieje i pewnie dlatego nie ma nazwy, ja mogę tylko opisać jak pani Bielska tu się zachowała. Bardzo głęboko przeżyła śmierć córki, ale na zewnątrz tego nie okazywała. Na długie godziny zamykała się w pokoju, czy wtedy płakała? Nie wiem. Pomyślałem wtedy o Kasi. Ona w trzecim pokoleniu też tą cechę odziedziczyła, nie w tym stopniu, ale też. Małżeństwem weszła w olbrzymie pieniądze, ale to nie przewróciło jej w głowie. Od początku chciała te pieniądze przeznaczyć na pomoc innym a nie na swoje opływanie w luksusie.

 

W oddali już ukazały się przedmieścia Florencji. Piotr był kilka razy we Florencji ale znał tylko stare centrum z turystycznych wypraw, teraz miał tu być w innym charakterze, o dziwo starającego się o azyl. Wiktor przerwał i powiedział, że dokończy w domu bo teraz musi skupić się na prowadzeniu bo ruch tak się wzmógł, że bardzo musiał uważać. Wjechali od południa, minęli Porta Romana, przez plac Vittorio Veneto wjechali w Corso Italia i stanęli pod piękną starą kamienicą.

Mieszkanie miało dwie sypialnie z łazienkami, duży salon na górnym poziomie z widokiem na czerwone dachy i w prześwicie widoczną rzeką. Było późne popołudnie. Jak Piotr wszedł do salonu Wiktor już z drinkiem siedział przy oknie.

    -   Chcę skończyć opowieść o pani Bielskiej. Tam jest bar, weź co chcesz, ja piję Gin. Na kolację idziemy o dziewiątej. Nagrywałeś moje wspomnienia z Rosji, jak mi opowiedziała o ojcu, wszystko mi się przypomniało. Jeździłem, młody chłopak, po wszystkich gułagach z zawiadomieniem o tworzącej się armii. Widziałem tych umęczonych ludzi opuszczających obozy. Koszmar który snami mnie męczy do dziś. Jak już udało się im dotrzeć do nas na punkty zborne i dojść do siebie otwierali się. To niesamowite jak różne mogą być reakcje na takie koszmary, od nienawiści do katów i chęci zemsty, wszelkich prób wyrzucenia z pamięci, smutku po straconych bliskich, po takie jak wyniósł pan Bielski, naukę dzielenia się z innymi. To dygresja, matka Kasi kilka razy chodziła na cmentarz. Gotowała tutaj, zakupy robiła pomagająca jej Polka. Ponieważ już na wstępie powiedziała mi, że zostanie tylko tydzień, musiałem załatwić notarialne przeprowadzenie przejęcia przez nią mieszkania, tak jak Kasia postanowiła w testamencie. Postanowiła też by przekazać matce 20 milionów Lirów. Rozmowa odbyła  się tu, znałem jej stosunek do pieniędzy, ale śmierć córki jeszcze zradykalizowała jej stanowisko. Uważała, że to te pieniądze zabiły i Kasie i jej męża. Mówiąc to już nie była spokojna, opanowana, odpychała ten testamentowy zapis już niemal z histerią.

    -    Z twojej relacji z obu śmierci, jej podejrzenie jest prawdopodobne. Czy matka znała okoliczności ich śmierci?

    -   Nie, wiedziała, że w obu wypadkach był to wypadek.

    -   Nawet ja, znający straszliwie upolitycznienie polskich sądów, ich wyroki pod dyktando, nie wyobrażam sobie by w takiej sprawie, czysto kryminalnej, w Polsce zawieszono, umorzono śledztwo.

    -   Nie znasz siły naghretty, to mafia, opanowała władzę, sądy, policję.

    -   Mów dalej, co z mieszkaniem?

    -   To samo co z pieniędzmi. Odżegnała się od wszystkiego. Na argument, że może to przekazać na „dobroczynne” cele, stwierdziła, że to Kasia założyła fundację i ta fundacja lepiej rozpoznaje potrzebujących, niż ona. I nie było dyskusji. Pozostało tylko zmartwienie naszych prawników jak zmienić testament. Mieszkanie pani Bielska przepisała na razie na mnie bo inaczej się nie dało.

    -   To postać do scenariusza. Cała sprawa jest niemal gotowym scenariuszem.

 

Biura fundacji zajmowały dwa piętra w nowoczesnym wieżowcu. Wiktor oprowadził go, przedstawiając, po wszystkich działach. W dziale prawnym odbyli długą naradę jak wystąpić dla Piotra o prawo stałego pobytu, rezydencję, prawo pracy. Ewentualnie wystąpić o azyl polityczny. 

Włochy z kraju emigrantów,  wielkiej emigracji początków 20 wieku głównie z południa  do USA, Ameryki Południowej i Kanady, gdy zabierali z sobą talenty kulinarne, ale także talenty mafijne, teraz borykają się z napływem nielegalnych imigrantów z Albanii, Maroka, z całego bliskiego wschodu. Lata osiemdziesiąte za obfitowały w migrację z Demoludów. Z samej Polski w przejściowych obozach umieszczono kilkadziesiąt tysięcy ludzi, tak zwanej emigracji „Solidarnościowej”. Przebywali tam po kilka lat bez możliwości pracy, swobodnego poruszania się. Imigracyjne prawo Włoskie stale się zmieniało i stale było nieprecyzyjne. Pozwalało pracownikom imigracyjnym dowolnie je interpretować. Piotr na razie był tu legalnie z Włoską wizą. Ale ta wiza miała okres ważności i nie dawała prawa do pracy. Wiktor dał prawnikom zadanie, mają coś wymyślić jak legalnie można Piotra zatrudnić.

Napływ imigrantów już był we Włoszech problemem. Byli tanią siłą roboczą, tak potrzebną na północy Włoch, ale nacjonalizmy wynajdywały wszelkie minusy tej inwazji. Przestępczość, redukcję miejsc pracy dla Włochów, koszty utrzymywania obozów przejściowych itp. Polacy w tej masie imigrantów mieli prawa specjalne głównie dzięki Janowi Pawłowi, który już zjednał sobie Włochów swoją prośbą o pomoc w uczeniu się ich języka, ale też już ugruntowaną sympatią do „Solidarności”. Potem nazwano to syndrom dwu W, W. – Wojtyła, Wałęsa.

Wracając po kilku dniach do Mulino Wiktor całą drogę opowiadał o funkcjonowaniu fundacji. Te biura w Florencji to jest wierzchołek góry lodowej. Zespoły tu pracujące kontrolują, nadzorują kilkanaście przedsiębiorstw rozsianych w całych Włoszech i zagranicą. Po za tym są zespoły wyszukujące  potrzebujących pomocy fundacji, zespół kwalifikujący składane podania i przesłuchania chętnych. Zespół prawników, księgowych itd. Piotr milczał, słuchał i miał coraz więcej wątpliwości czy potrafi w tym gąszczu spraw być przydatny.

    -   Wiktor, przerwę ci, mam wątpliwości czy tak ogromna machina urzędnicza może z… powiem górnolotnie, z sercem działać na rzecz potrzebujących. Kasia miała charyzmę i jak opowiadałeś siłę, wiarę w możliwość, że te pieniądze uratują jakąś małą cząstkę tych naprawdę potrzebujących. Kto, oprócz ciebie, ma siłę wiary w realizacje takiego celu.

    -   To jest moje zmartwienie, na razie „ta machina” jak to nazwałeś zarabia duże pieniądze…

    -   i spore wydaje na sztab administracji…

 

Nagle prawą stroną z hukiem i ogromną szybkością wyprzedził ich motor, ledwo się mieszcząc przed wyprzedzany przez nich samochód. Wiktor gwałtownie zahamował, zarzuciło na barierę, otarli się ale udało mu się wyprowadzić na środek pasa. Stanęli na najbliższym zakolu. Bez słowa wymienili się przy kierownicy.  Milczeli,  Piotr gdy już minęli zjazd na Tavarnelle i  wiedział że następny będzie ich, chciał dalej coś się dowiedzieć.

    -   Dobrze zareagowałeś…

    -   Podświadomy głupi odruch, to hamowanie nic nie dało…

    -   Wytrenowane podświadome odruchy mogą ratować nam życie…Wróćmy do fundacji.

    -   Nienawidzę tych wariatów na motorach. Dobrze, wróćmy do fundacji. Mamy wzniosłe cele, mamy duże pieniądze i jak zauważyłeś rozbudowaną biurokrację. I nie mamy tego kogoś kto potrafi „tchnąć duszę”, kto porwie ludzi, zarazi ich swoją ideą pomocy innym. Ja nadaję się do czuwania nad sprawnym działaniem całego przedsięwzięcia, całego przedsiębiorstwa. Każda fundacja jest narażona na mniejsze lub większe oszustwa. Chodzimy po cienkim lodzie, tak wielkie pieniądze kuszą. Całe życie robiłem interesy i to potrafię. Na razie więcej zarabiamy niż wydajemy i to wydajemy tylko na stypendia a Kasia chciała więcej. Ja stawiam na ciebie, twoje świeże podejście  dlatego tu cię ściągnąłem.

    -   Ja całe życie nieudolnie się buntowałem, nie nauczyłem się dawać.

    -   Słyszałem twoją opowieść o Laskach i o tym chłopcu, czegoś tam się nauczyłeś.  -  Piotr dotknął bransoletkę, przypomniał mu się niewidomy Lucjan, który mu ją ofiarował.

 

Po powrocie przyprowadził samochód pod pawilon. Dotąd go nie rozpakował. Dopiero rozmowa z prawnikami fundacji uświadomiła mu ostatecznie, że wyemigrował z Polski, bez możliwości powrotu. Wybrał Włochy, ale te też nie powitały go z „otwartymi ramionami”. Zanosiło się na dłuższą batalię. Samochód był wyładowany. Trochę bezmyślnie upychał swoje rzeczy w pustych szafach bez ładu i składu, książki razem z koszulami, zdjęciami, scenariuszami. Ostatnią rzeczą była kamera i komputer. Ustawił komputer na stole, ze słynnej torby -kryjówki wyjął kamerę. Przypomniały mu się wszystkie akcje filmowania z tej torby, dziesiątki kaset ukrytych w Laskach, które już teraz na nic się nie przydadzą. Czyszcząc kamerę zauważył nie wyjętą, niemal do końca nagraną kasetę. Nie mógł sobie przypomnieć co na niej rejestrował. By to obejrzeć musiał naładować akumulatory. W oczekiwaniu nalał sobie wina i ze stosu książek wybrał Kołakowskiego „Jeśli Boga niema”, usiadł pod pergolą. Nawet nie otworzył książki. Wpatrując się w jesienne zmiany barw, niemal widział  polskie tak intensywne czerwienie, żółcie. Tu cały czas królowała przygaszona zieleń, brąz dębów i migoczące srebro oliwek. Jesień, to pora roku przywołująca w Polsce nostalgię, smutek. Jak łatwo kolorami jesieni wywołać te nastroje, nastroje pożegnań, zadumy nad losem. Widać to w malarstwie,  łatwo przywołać je  zdjęciami w filmie. Trzeba dopiero wyjechać by sobie to uświadomić. Tu tego nie ma. Nie opadają liście z drzew, przesada, opadają, ale chyba nie wywołują takiego smutku zamierania. Uświadomił sobie jak mało wie o Włoszech, nie znał żadnej włoskiej piosenki o smutkach jesieni, tematu tak nadużywanego w Polsce. Rozpoczął przeglądanie kasety.

Już pierwsze obrazy, ludzie wchodzący do kościoła przypomniały mu ostatnią niedzielę sierpnia gdy z kamerą poszedł na mszę ”Za Ojczyznę”. Od dawna chciał tam pójść ale dopiero teraz mu to się udało. Kamera przegrywała obrazy do komputera. Wpatrywał się w skaczące do przodu, cofające się obrazy i kolorowe migające paski komputerowej rejestracji.. Te msze u świętego Stanisława na Żoliborzu już od lutego 1981 roku zaczęły gromadzić tłumy. W ‘82 msze zaczął odprawiać ks. Jerzy Popiełuszko, gorącą patriotyczną  modlitwą za cierpiących prześladowania, dręczonych, więzionych, niszczonych przez system totalitarny wzywał do zaprzestania tych prześladowań.

Poszedł do Wiktora spytać się czy nie chciałby zobaczyć tego kazania. Wiktor trochę się zdziwił.

    -   Wiesz ja nie jestem praktykującym katolikiem, wydaje mi się, że w coś wierzę, ale kazań nie słuchałem od wojny.

    -   Wiesz tu sprawa jest nietypowa, chyba coś takiego nie mogło by się zdarzyć w żadnym z europejskich krajów. Jaruzelski ma monopol na media. Aktorzy zbojkotowali telewizję, teatry zamknięto, wtedy życie kulturalne przeniosło się do kościołów. Tu odbywały się koncerty, czytanie poezji, całe spektakle. Bezpieka szalała z bezsiły. Ale naprawdę dopiero właśnie „Msze za Ojczyznę” prowadzone przez księdza Popiełuszkę przelały miarę. Gromadzą ogromne tłumy z całej Polski, pełen przekrój społeczny, od prostej staruszki, przez robotników, artystów po elitę intelektualną. Kamera nie jest w stanie pokazać nastroju tych zgromadzeń. Więzi które się rodziły we wspólnej modlitwie, powrotu nadziei odebranej stanem wojennym. Od najwyższych władz poszedł sygnał by uciszyć księdza Jerzego. Bezpieka go szykanowała, przesłuchiwała, stawiała zarzuty, wytoczyła sprawę karną za „sianie nienawiści” i podburzanie do obalenia systemu. Napierano na Kurię by go wysłała do Rzymu. Hutnicy z Huty Warszawa stali się jego ochroniarzami.

   -   Coś w Wolnej Europie słyszałem, ale nie zwróciłem uwagi. Dobrze pokaż to.

 

Piotr uruchomił komputer. Po chwili na ekranie pokazał się ołtarz. Już scenografia nie była typowa dla kościelnych nabożeństw. Wielkie , czerwone logo Solidarności, zdelegalizowanego związku zawodowego. Obejrzeli całość bez słowa. Wiktor wyraźnie był poruszony.

    -   Tak, to robi wrażenie, karze się zastanowić. Nigdzie na świecie nie widziałem takich tłumów w kościele. Pełen, nabity kościół i drugie tyle na zewnątrz, na placu, uliczkach. Nie dziwię się, że Jaruzelskiego trafia szlak. Dobrze, że mi to pokazałeś. Chodź teraz do mnie, chcę się naradzić. Dora zrobiła figi z gorgonzolą, pyszne z białym winem.

 

 Rzeczywiście były znakomite. Piotr znał tylko figi suszone, ale te surowe…Wiktor opowiedział o swoich zmartwieniach, panuje nad całą administracją, biurem które rano oglądali, panuje nad przygotowaniem Mulino na przyjęcie tych „potrzebujących”, ale widzi, teraz jeszcze ostrzej, po obejrzeniu tej Mszy, że tylko ludzie głębokiej wiary są w stanie nieść pomoc innym nie zważając na własne zagrożenia, poniesione wyrzeczenia. Piotr stwierdził, że takich spotkał tylko w Laskach. Wiktor zaprotestował   -   Opowiadałeś o swojej matce potrafiącej bez jedzenia, spania zajmować się rozdawnictwem leków potrzebującym. Liczę, że to jest w genach i to odziedziczyłeś, ale jeszcze nie odkryłeś.  -  trudno było tę wiarę burzyć. Wiktor powiedział jeszcze o pewnym kłopocie   -  Jeszcze nie widzę, ale intuicyjnie już wyczuwam, że możemy się spodziewać pewnych, nazwał bym to nacjonalistycznych fobii na „desant” polaków. W procesie testamentowym Kasi był to bardzo ostro podnoszony argument. W moim już znikł, bo Kasia wtedy rozpętała taką burzę w mediach potępiającą nacjonalizmy, że już tego nie wyciągali. Ale teraz, gdy przedstawiam ciebie, a wszyscy dokładnie wiedzą, że nie szykuję cię na sekretarkę…obawiam się tych fobii już we własnych szeregach.

 

    -   Nie na sekretarkę, a więc na co?

    -   Coś ci opowiem. W czasie procesu spadkowego, w trudnym momencie gdy szale przechylały się na stronę stryjecznych braci Francesco, Kasia namówiła mnie na odwiedzenie San Luka, matecznika ‘Ndranghety, miejsca urodzenia jej męża. Towarzyszyła nam jeszcze jej przyjaciółka dziennikarka Emanuela Zuccala. Podczas drogi Kasia opowiedziała o Francesco. Wszystko w nim akceptowała, kochała, ale gdy starała się drążyć jego pochodzenie, rodziców, przodków, jego dzieciństwo, trafiała na mur milczenia zbywany udawanym lekceważeniem, nic ciekawego, nie pamiętam. Gdy złożył propozycję ślubu, nie wytrzymała, musi coś wiedzieć o rodzicach, musi na ślub ich zaprosić. Opowiedział. Był chłopcem gdy matka wywiozła go do Salerno, umieściła w szkole z internatem. Nie wie skąd miała pieniądze ale opłaciła z góry cały pobyt. Nienawidził jej, zostawił wszystkich kolegów i w szkole nie umiał się znaleźć. Przed samym wyjazdem miał składać przysięgę by stać się Giovani d’onore [3] . Ojca prawie nie pamięta bo od dawna był w więzieniu. Niczego więcej nie dowiedziała się.

San Luca niewielkie biedne miasteczko przylepione do zalesionych wzgórz. Kilkanaście dużych bezstylowych domów i reszta luźno rozsianych biednych podupadłych budynków kleconych z byle czego. Oddalony od miasteczka kościółek Sanktuarium Matki Boskiej z Polsi, świętego miejsca Ndranghety odwiedzany corocznie przez bosów mafii. Już wtedy wiedzieliśmy dużo o Ndranghecie, jednak wszelki próby nawiązania jakiegokolwiek kontaktu ze spotkanymi ludźmi kończyły się szybkim pożegnaniem. Zamieszkaliśmy w Reggio di Calabria. Emanuela jest znaną dziennikarką z wielkim doświadczeniem i talentem, który pozwala jej dotrzeć do tajemnic unieszczęśliwianych Włoskich kobiet. Po dwóch dniach zdobyła zaufanie Rosy, kelnerki w barze obok hotelu. Wieczorem drugiego dnia udało jej się zabrać Rosę do portowej Tawerny. Rosa się otworzyła. Emanuela całą tą długą spowiedź, przerywaną płaczem, nagrywała. Były to wstrząsające wyznania i to mnie skłoniło do przejęcia odpowiedzialności za fundację. Dam ci to nagranie i jestem pewien, że po wysłuchaniu go poczujesz to co ja.

    -   To znaczy…

    -   Świat jest pełen tragedii, cierpienia, niesprawiedliwości i jeśli dostajesz możliwość udzielenia pomocy, to łap to i działaj. Inaczej zabiją cię wyrzuty sumienia, że tego nie zrobiłeś.

    -   Dasz mi to potem, opowiedz mi teraz w kilku słowach bo nic nie wiem o Ndranghecie.

    -   Dobrze, ale tylko by cię zachęcić do wysłuchania. Pokaże ci, jak można, kto może zniewalać ludzi. Rosa miała 16 lat jak jej rodzina wydała ją za mąż za innego bosa lokalnej mafii z San Luca. Nie znała go, był brutalny, nienawidziła go. Urodziła dwóch synów. Męża zamknęli za serię zabójstw. Ją z synami umieścili u teściów. Postanowiła zabrać synów i uciec na północ. Udało jej się z młodszym. Starszy już zaraził się bakcylem mafii i nie dał się zabrać. Przez dwa lata mieszkali w Padwie. Pracowała jako krawcowa w dużej fabryce. Tęskniła za starszym synem. Na swoje trzydzieste urodziny otrzymała paczkę z San Luca, wytropili ją. W paczce był zakrwawiony odcięty palec i list z rozkazem powrotu i groźbą przesyłania kolejnych palców jeśli nie stawi się w domu. Wróciła. Opisuje jak ją koszmarnie traktowali zamkniętą w piwnicy. Starszy syn jej nienawidzi, młodszy już został zaprzysiężony mafii. Teraz ona pracuje w barze który jest własnością Ndranghety i sprzedaje narkotyki. Odebrali jej synów. Sama już jest uzależniona. Emanuela jeszcze ją spytała czy wie coś o rodzicach Francesco Giorgi. Wiedziała, takie rzeczy stale im opowiadano, był to element wychowania kobiet mafii w strachu by nie zaczęły samodzielnie myśleć, działać. Tę kobietę chcieli zmusić by się przyznała gdzie wywiozła syna. Długo się nie poddawała. Zamknęli ją na tydzień bez jedzenia zostawiając tylko szklankę z kwasem solnym. Opowiadano im jaka to koszmarna śmierć. Nie przyznała się. Może się tylko domyślać jak to się skończyło, bo potem już się o niej nie mówiło.

Gdy Kasia wysłuchała tą taśmę, była wstrząśnięta. Wiedzieliśmy jakich mamy przeciwników w sądzie, ale tu dotknęliśmy piekła. Przypomniała sobie jak Francesco oznajmił jej, że jedzie do Kalabrii. Chciała z nim jechać, zakazał. Po kilkunastu dniach wrócił inny człowiek. Zamknął się w sobie. Nie mogła do niego dotrzeć. Gdy w końcu jej się to udało powiedział tylko – Moja matka nie żyje, znienawidziłem ją, potem wymazałem z pamięci, a teraz wiem jak jej nie doceniłem, wszystko dla mnie poświęciła – Kasia była pewna, że właśnie wtedy w San Luca dowiedział się jak zginęła matka i że nigdy nie znajdzie jej grobu. Wtedy postanowiła, że fundacja musi wspierać te kobiety, matki i ich dzieci, by wyrwać je z

niewoli Ndranghety.

Wiktor długo milczał z zamkniętymi oczami, w trzęsących się rękach trzymał niemal pełny kieliszek czerwonego wina. Nie otwierając oczu podniósł go do ust. Czerwona kropla spadła na koszulę. Bez słowa wstał i wyszedł. Piotr nalał sobie wina. Starał się zrozumieć. Dotąd nic nie wiedział o Ndranghecie, oprócz kilku fragmentów z pamiętnika Wiktora.  Tu usłyszał o brutalnym zniewoleniu kobiet, a czy islam tego nie robi, ale chyba nie aż tak? Tu usłyszał o  szantażach, morderstwach, indoktrynowaniu dzieci. Piotr już nie kontrolował biegu myśli, plątały się, skakały z tematu w temat. Spowiedź Rosy opisywała małe kalabryjskie miasteczko. A u nas? Połowa Azji, nasza część Europy jest zniewolona. Szaleje terror „psychuszek”, gułagów, katowania na przesłuchaniach. Polska przechodziła to…tu go zastopowało gdy wspomniał Ojca, ale nie tak brutalnie, w miarę łagodnie. Tylko czy można stopniować łagodność w odbieraniu wolności, czy miękkie jej odbieranie nie jest perfidniejsze. Jak nazizm, Hitler, Goebbels potrafili propagandą zniewolić umysły milionów protestanckich, mieszczańsko uśpionych Niemców, przemieniając ich w bezwzględnych katów. Słowem? Na początku było słowo? Wiktor  wejściem przerwał te rozbiegane myśli. Chyba już się uspokoił.

    -   To ta kaseta. Emanuela obiecała Rosie że nikt tego nie wysłucha. Pamiętaj o tym. Ta kaseta może ją zabić. To moje suche streszczenie mogło cię nie poruszyć. Wysłuchaj tego i wtedy porozmawiamy.

    -   Wiktor, przeszedłeś sowieckie obozy, uczestniczyłeś w tworzeniu armii Andersa i oglądałeś wraki ludzkie opuszczające gułagi, walczyłeś z hitlerowskim nazizmem, w twojej bibliotece mnóstwo książek o Katyniu, wspomnień z gułagów, Na Nieludzkiej Ziemi Czapskiego…Nie możesz wracać do kraju bo światowe mocarstwa sprzedały nas Stalinowi…

    -   Do czego zmierzasz?

    -   Człowiek z tak tragicznym doświadczeniem pochyla się nagle nad, przyznaje, tragicznym losem matki z małego kalabryjskiego miasteczka, gdzie tu proporcje?

    -   …Odpowiedź na to jest zbyt skomplikowana, nie starczyło by nam nocy, przełóżmy to na jutro. Muszę to sobie ułożyć w głowie, a ty może wysłuchasz kasetę.

 

Rano okazało się, że Wiktor wyjechał do Florencji. Piotr zajął się planami apartamentów w budynku przy bramie, jak Wiktor nazwał „apartamentowcu”. Nie podobał mu się ten projekt. Sama koncepcja podziału, komunikacji, schodów, tak, ale styl wnętrz, nie. To był stary, piękny w bryle, kamienny obiekt, bez okien, z dwoma wielkimi wrotami na szczytach. W projekcie okna były nowoczesne, wielko szybowe. To kompletnie gryzło się z kamienną fasadą. Cały wystrój wnętrz ultra nowoczesny, piękne ze starymi belkami stropy mają zakryć gipsowe płyty, kamienne ściany pokryte tynkiem. Znał włoski design, był wspaniały, ale tu aż prosiła się prostota łączona z funkcjonalnością. Spisał swoje uwagi. Podał jeszcze adres  składu antykwarycznego który zwiedzał pod Pogibonsi w którym jest wszystko, schody, okna drzwi, kominki, wanny, belki stropowe, bramy… dodał jeszcze, że uważa, że poszczególne apartamenty nie powinny być identyczne a mają kusić różnorodnością.

Przebrał się, przywołał Bruneta i pojechali do stajni na folwark. Szczotkując Motyla, przypomniał sobie opuszczonego Grafa, wspaniałe galopy na plażach zalewu. Mietek pewnie się nim opiekuje, ale co z galopami, co ze wszystkim co opuścił i zostawił, dom, żonę, telewizje? Żadnego kontaktu, wszystko zerwane. Osiodłał Motyla, Brunet spokojnie leżał przed stajnią czekając na wycieczkę. Pamiętał jak godzina galopu nad zalewem oczyszczała głowę ze stresów, to była jego terapia. Dziś, po wysłuchaniu tej kasety liczył na hipoterapie.

Szczęśliwy Brunet prowadził. Musiał najpierw usunąć z pamięci  spowiedź Rosy. Jego ucho profesjonalisty nie wyłapało w tym nagraniu cienia fałszu, które często pojawiało się w aktorskim, filmowym wykonaniu. To był autentyczny, dramatyczny krzyk rozpaczy. Przerażające w nim było ukazanie tragizmu sytuacji tysięcy kalabryjskich kobiet i ich dzieci. Nie była to tylko rozpacz nad sobą, nad klęską swojego życia, oddania synów mafii, to był precyzyjnie ukazany schemat zniewolenia. W sercu Europy XX-wieku z Watykanem w sąsiedztwie, ukryty, przemilczany. Brunet chyba wytropił lisa. Skończyła się zabawa, pies i koń gnali przez gaj oliwny, schylił głowę chroniąc się przed ostrymi liśćmi oliwek. Wypadli na szosę. Ściągnął Motyla. Teraz już kłusem, wzdłuż strumienia wracali do stajni. Brunet zniknął. Dokładnie wytarł Motyla. Już miał odjeżdżać gdy kompletnie mokry Brunet wskoczył do samochodu, dumnie zajął fotel pasażera i z pełną energią wytrzepał się. Prysznic byłby miły gdyby nie błoto piegami oblepiające i jego i cały samochód.

Wiktor wrócił po trzech dniach. Spotkali się dopiero rano przy śniadaniu, wyjaśniał dlaczego tak długo był w firmie. Niemiła sprawa. Z fundacji od jakiegoś czasu wypływały pieniądze, nie jakieś wielkie sumy ale księgowość nie potrafiła tego zatrzymać i wytropić autora  przecieku. Teraz to odkryli i  wezwali go. Przykre dla niego bo sprawcą okazał się jego protegowany. To były początki fundacji. Byli z Kasią i jej mężem na wakacjach na Sycylii. Poznali przemiłego chłopaka, właśnie kończył gimnazjum, bystry, zafascynowany komputerami, rodzina nie miała pieniędzy na studia. Kasia zafundowała mu stypendium. Skończył informatykę, to było wtedy coś ekskluzywnego. Francesco  przestrzegał przed ojcem. Był pewien jego powiązań z mafią. Kasia się uparła. Tłumaczyliśmy Francesco, że tym stypendium wyrywamy chłopca z objęć mafii. On twierdził, a okazało się, że na tym się zna, że dorosłych synów mafiosów nie da się ratować….-  Ja zatrudniłem chłopaka po studiach w fundacji i teraz się okazało, że to on przelewał pieniądze ojcu, na jego kampanię wyborczą na burmistrza. A o tym ojcu już było głośno w związku z wieloma ciemnymi interesami mafijnymi. Chciałem zrozumieć tego młodego człowieka, wezwałem go na rozmowę. Był arogancki i butny, nie widział w tej kradzieży niczego złego „Ojciec bez tych pieniędzy nie wygra wyborów, a wy ich macie tyle, że nie zbiedniejecie”. Nie wiem czy zrobiłem dobrze nie oddając sprawy policji.

    -   Opowiedziałem ci to, bo to pierwszy taki przypadek w fundacji, a jest to też nauczka dla nas. Chcemy przecież, takie było życzenie Kasi, wspomagać mafijne żony i dzieci. Spytałeś dlaczego z moimi doświadczeniami ta kasety zrobiła  na mnie tak wielkie wrażenie. Miałem czas by to przemyśleć.

    -   Przepraszam przerwę, wysłuchałem i też na mnie zrobiła porażające wrażenie, mów dalej.

    -   Dzięki szukaniu odpowiedzi musiałem przemyśleć swoje decyzje, działania przez całe niemal życie. Wojna mnie wciągnęła jako nieopierzonego młodzieńca. Po maturze, ale zdanie egzaminu dojrzałości nie czyni cię dojrzałym. Była to dla mnie bardziej przygoda, niż czas na ocenę okrucieństw Stalinizmu, a potem nazizmu.

    -   Wspominałeś kiedyś, że do dziś ci się śnią ci wychudzeni, obszarpani nieszczęśnicy wychodzący z gułagów.

    -   To fakt, ale to nie była ocena przyczyn a oglądanie nieszczęścia. Obrazy  Bruegla.                                                             Jak o tym myślałem to dopiero otarcie się o śmierć po spaleniu pod Monte Casino, to że mnie cudem wyratowali, uruchomiło samodzielne myślenie. Dopiero wtedy byłem zdolny oceniać to, co przeżyłem. Zauważyłeś te wszystkie książki w mojej bibliotece, zdałem się na ludzi mądrzejszych by mi pomogli ocenić, zrozumieć paranoję tamtych czasów, okrucieństwo totalitaryzmów.  Ale czym mi było bliżej zrozumienia, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że nie mam żadnego wpływu na „zbawienie świata” i wyrwania go spod władzy chorych polityków. Gdy to zrozumiałem zająłem się robieniem pieniędzy. Dopiero Kasia i jej pieniądze uzmysłowiła mi:  nie musisz od razu zbawiać świata, zacznij od tego, że możesz uratować jednego człowieka.

    -   Zadanie jakie wyznaczyła Kasia fundacji jest niezmiernie skomplikowane. Chwalebne, ale czy możliwe?

    -   To temat na długą rozmowę. Na razie zrobiliśmy pierwsze kroki. Powoli wprowadzę cię w moje koncepcje. Zostawiam ci tu dwa poważne artykuły opisujące ‘Ndranghetę. Przeczytaj.

 

Zabrał obie gazety, swój zeszyt z notatkami i poszedł na basen. Był tu kilka razy i zawsze obiecywał sobie codzienne, ranne treningi. Na razie marnie to wychodziło. Nie znał się na basenach ale ten był wspaniały. Krystaliczna woda stale przelewająca się przez czarne granitowe, wpadające w czerwień kamienie, szumiała spadając do otaczającej basen fosy. Gdy podpływało się do krawędzi południowej strony basenu, widok na całą dolinę był oszałamiający, ale niestety tak przyciągał, że zapominało się o pływaniu.

‘Ndrangheta mafijna organizacja kalabryjska. Mało znana, jeszcze prawie nie spenetrowana przez policję, ale już wiadomo, że przebojem wchodząca na rynek narkotyków. Ostro działająca w północnych Włoszech porywając dla okupu bogaczy. Głośna sprawa porwania Johna Getty III, dotąd nie wyjaśniona. Włochy mają w filmach, książkach w prasie wpisaną MAFIĘ niemal jako nieodrodną część swojej kultury. Świat nie rozróżnia różnych mafii, wsadza w jeden worek Cosa Nostrę, Comorę, a teraz Ndranghetę. Ta dla Słowianina nie do wymówienia nazwa pochodzi od staro greckiego, stale jeszcze używanego w Kalabrii języka  griko - andragathia oznaczającego bohaterstwo, męstwo i cnotę. Zawsze go dziwiło jak przestępcze, mające krew na rękach organizacje, przestępcze totalitaryzmy, wpisywały w swoje hasła wzniosłe slogany. Walka z  mafią, w dużej mierze polega na zmuszeniu jej wysoko postawionego członka do zeznań, zdrady. W tej organizacji to się nie udaje, jest budowana na silnie związanej rodzinie. Od synów ‘ndranghetisti, jak nazywa się pełnoprawnych członków organizacji oczekuje się, że pójdą w ślady swych ojców. Od dziecka są wychowywani przez matki do „pracy” w mafii. Chłopcy są zaprzysięgani i dostają tytuł Giovani d‘onore , to zobowiązuje i już na zawsze wiąże z organizacją. Oparcie Ndaranghety na więzach rodzinnych sprawdza się, policji niewielu udało się namówić do współpracy, a tych Pentiti , tak nazwano skruszonych gangsterów, udało się werbować tylko z najniższych szczebli organizacji, nie wtajemniczonych w działania bosów. Rodziny mafijne, zwane lokale, działają niezależnie na swoim obszarze, dzielnicach miast, wioskach, ściągając haracz. Za kolebkę Ndranghety uważa się małe miasteczko, a właściwie wioskę San Luca, gdzie jak twierdzą eksperci wszystkie rodziny są związane z mafią. To tu  w małym wiejskim kamiennym kościele Sanktuarium Matki Boskiej z Polsi corocznie spotykają się bossowie rodzin. Składają sprawozdania i przyjmują nowych członków, którzy  przysięgają na wierność spalając na dłoni święty obrazek Matki Boskiej z Polsi.

Gdy skończył pierwszy artykuł miał już niejaką wiedzę na temat zagrożeń i bezwzględności działania tej mafijnej organizacji. Drugi artykuł zajmował się głównie prognozowaniem rozwoju Ndranghety, która do niedawna działała na terenie Kalabrii a teraz opanowuje niemal cały świat. Większość Włoskiej emigracji to Kalabryjczycy, teraz rozsiani po całej europie, obu amerykach. Swoimi powiązaniami rodzinnymi wiążą się z mafią, która prężnie rozwija handel narkotykami, bronią, praniem brudnych pieniędzy, wymuszeniami i porwaniami. Eksperci przewidują, że w najbliższym czasie przez nich popłynie 80% narkotyków zalewających Europę.

Miał dość tej ponurej wiedzy. Jakby wskoczył z deszczu pod rynnę, z łagodnego UB do bezwzględnej mafii. Wskoczył do basenu. Zimna woda studziła opanowujący go niepokój gdy wspominał o planach Wiktora by Ndranghecie wykradać kobiety z dziećmi. „Z motyką na słońce”, tu idealnie pasuje.

Po kilku  dniach poprosił Wiktora o zgodę na wyjazd do Rzymu.

    -   Długo już tu u ciebie jestem. Piękne jest Mulino, Florencja, ale jak nie dotknę Rzymu to nie poczuję, że jestem we Włoszech, a za chwilę skończy mi się wiza…

    -   Pracują nad tym nasi prawnicy. A co do Rzymu, racja jedź, nie pozbyłem się naszego mieszkania, ale nie mogę na razie tam jechać, za dużo w nim wspomnień.

 

Wiktor się uparł by założyć mu konto i kartę kredytową. Dla Piotra była to nowość. Miał konto w Polsce ale karty nigdy. Gdy protestował przeciw karcie, zdał sobie sprawę, że to strach przed nowoczesnością. Gdy Wiktor mu przypomniał jak wypchane pieniędzmi musi mieć kieszenie by płacić rachunek w restauracji, zgodził się. Formalności w banku przebiegły błyskawicznie. Wiktor wyraźnie był tu znanym, cenionym klientem. Wracali do domu na piechotę wąskimi uliczkami z tysiącem sklepików, warsztatów, kawiarenek. Pachniały prażone kasztany. Piotr wreszcie spytał.

    -   Zauważyłem na tym…niby moim koncie jakieś miliony. Jak mam się z tego rozliczać?

    -   Miliony Włoskich Lirów to nie jest żadna fortuna, to niewielka suma w dolarach. Rozwiążemy to później. Na razie nie możemy cię oficjalnie zatrudnić, pracujesz „na czarno”. Jeszcze przed  Rzymem musimy odwiedzić biuro. Poznasz Chiarę, piękną Włoszkę, prawniczkę pilotującą twoje wystąpienie o Azyl. Tylko błagam, nie zakochaj się od razu.

 

Szli długim korytarzem na końcu którego Wiktor otworzył drzwi.

-   Chiara, przedstawiam Piotra Tyczyńskiego, Chiara?...chyba gdzieś wyszła, zaczekaj tu, poszukam jej.

Piotr wszedł, duże okno naprzeciw drzwi raziło ostrym światłem. Ściana po lewej, od podłogi, niemal po sufit – półki z książkami, segregatorami, stosami gazet. Po prawej wielkie ciężkie biurko zasłane papierami. Ekran komputera PC, odsunięte krzesło. Bliżej drzwi mały stolik i sześć foteli. Kompletnie zaskoczył go głos dobiegający chyba z pod biurka.

-   Niech pan tak nie stoi, proszę mi pomóc, porca mizeria, niech pan uniesie biurko, sama nie daje rady.

Podbiegł do biurka i starał się je podnieść, było rzeczywiście ciężkie.

-   Nie z tej strony!

Podszedł z drugiej strony i udało mu się unieść biurko na kilka centymetrów.

-   Niech pan tak trzyma bo wkładam rękę, Mam, piekielny pendrive… może pan puścić.

Obserwował jak powoli wstaje. Otrzepuje się, pokazuje pendrive. Wysoka, pociągła śniada twarz z wielkimi czarnymi oczami. Wyraźnie zarysowane kości policzkowe. Czarne włosy upięte w kok. Nie mógł się skupić na twarzy bo do koka przykleiła się skoczem, zmięta kartka imitując białą, przekrzywioną mantylkę, wyglądało to śmiesznie. Ręką wskazał na jej głowę. Zdziwiona pokręciła głową, uniosła rękę, złapała papier, szarpnęła. Skocz musiał być mocny bo kok się rozpadł i długie włosy rozsypały się zasłaniając twarz. Szarpnęła mocniej rozrywając papier i jeszcze raz, odrywając skocz z pasemkiem włosów. Parsknęła radosnym śmiechem.

    -   Niezłe przywitanie.  – wprawnym, wdzięcznym ruchem odgarnęła włosy, zebrała razem, zawinęła. Wbiła szpilkę i poprawiła kok. Teraz dopiero spojrzeli na siebie, o mgnienie za długo mierzyli się wzrokiem. Energicznie usiadła za biurkiem. Nie zaprosiła by usiadł.

    -   Czeka nas długa rozmowa, wie pan, że szykuję pana wniosek o azyl?

    -   Wiktor mi powiedział.

    -   Dzisiaj nie mam czasu, czekam na pana po powrocie z Rzymu.

    -   Skąd pani wie, że jadę…

    -   Dużo o panu wiem. Pan Wiktor długo na pana czekał, zdążył mi wiele opowiedzieć, ale czym więcej się dowiadywałam, tym mniej rozumiałam. Dlaczego tak długo czekał?

    -   Stan wojenny, zamknęli granice. Dopiero niedawno zaczęli wydawać paszporty.

    -   Zostawmy to na pana powrót. Pomyślę o nauczycielce włoskiego. Pana Włoski jest trochę marny. Do zobaczenia.

 

„Pana Włoski jest marny”, wiedział o tym jak tylko przekroczył granicę, obiecywał sobie to naprawić, ale przez ten cały czas nic z tym nie zrobił. Właściwie rozmawiał tylko po polsku. Dobrze, racja, ale żeby tak od razu na powitanie, co z tego, że ładna, wkurzyła go.

Wiktor dał mu na wycieczkę trzy dni.  -  Pojedziesz moim samochodem bo pod domem mogą parkować tylko samochody właścicieli, inni nie mogą parkować.

Wjechał od strony Piazza del Popolo i od razu poczuł się dobrze. Jechał wolno rozglądając się. Szaleńczo na niego trąbili, nic sobie z tego nie robił. Z via del Corso skręcił w lewo w Tritone i Wittorio Veneto w górę  by skręcić w lewo, kawałek w dół i już stał pod domem dumny, że tak łatwo trafił. Nie zabierając rzeczy poszedł w stronę schodów Hiszpańskich. Uwielbiał z góry z pod kościoła Trinita del Monti opierając się o murek oglądać Rzym. Schody z tłumem siedzących ludzi, krążący wokół fontanny turyści z aparatami, uliczki biegnące w stronę Via del Corso, by na horyzoncie zobaczyć kopułę Świętego Piotra przez morze czerwonych dachów.

Mieszkanie było zakurzone, z pajęczynami, ale tak samo piękne. Najładniejsze meble, obrazy, gobeliny wyjechały. Stoły, krzesła, łóżka zostały. Całe wyposażenie kuchni z lodówką jeszcze pracującą i jak sprawdził ekspresem i kuchenką gotową do użytku. Telefon też działał. Zadzwonił do Wiktora.

    -   Melduje się, patrzę na Rzym z góry ze znanego Ci okna. Trochę pajęczyn, ale pięknie.

    -   Wszystko działa?

    -   Nawet telefon, jak słyszysz. To miłe móc tu wrócić i trochę powspominać.

    -   Przecierasz szlak którego się bałem. Następny raz pojedziemy razem.

    -   I ty i ja mamy stąd miłe wspomnienia…, kolacje z Iriną…, nagrywania twoich wspomnień. Byłem na schodach Hiszpańskich, to niemiłe wspomnienie…chciałeś mnie zabić, nas zabić.   – Bał się, że wspomniał Irinę, był to dotąd temat tabu…ale usłyszał szczery śmiech.

    -   Ostro mnie wtedy opieprzyłeś, ze mną tak trzeba. Dzięki temu masz teraz moje zaufanie.

    -   A te godziny przed kamerą?

    -   Wspomnienia leżą w sejfie i czekają na powrót do Polski. Baw się dobrze, zaproś jakąś donnę na kolację.

 

Zabrał się za odkurzanie, zrywanie pajęczyn. Robił to pobieżnie szumiącym odkurzaczem. Wszystkie duże, pięknie utkane pajęczyny zostawiał. Wyskoczył do pobliskiego sklepu po kawę, mleko, chleb, jajka, croissanty. Wkładając to do lodówki, cały czas pracującej, znalazł  ¾ Krakusa i karton polskiego soku pomidorowego.  Trzymając pełną szklankę Krwawej Mery, kombinował co zrobić z wieczorem. Nagle przypomniał sobie śmieszną scenę z udziałem uroczej Sofii Ruszczyc. Stypendium w Rzymie. RAI płaci hotel i pełne w nim utrzymanie. Szampany z najwyższej półki, wina, super kuchnia. Jemu się zamarzyło by w pokoju poczęstować Sofię cocktailem, wtedy popularnym  w Spatifie w Polsce – Bloody Mary. Nie było polskiej wódki, kupił Absolut, na półkach z sokami nie znalazł soku z pomidorów. Znalazł wielki dział pomidorowy, puszki, butelki, kartony. Passata di Pomodoro, stwierdził chyba nie, ale jest Sugo di Pomodoro, tak to pewnie sok. Sofia pękała ze śmiechu jak do szklanek wlał zamrożoną wódkę, kostki lodu, z lodówki wyjął karton z którego wykapał gęsty przecier.  -  Pomyliłeś Sugo – przecier, z Suco – sok. Albo to nowy polski pomysł, zupa pomidorowa z wódką, tylko zamiast lodu podgrzej. Szybciej zadziała.

Zadzwonił, odebrała Sofia.

    -   Piotr, na Boga, gdzie jesteś?

    -   Kilka dni w Rzymie, chcę cię zobaczyć.

    -   Jak wyrwałeś się z tego gułagu?

    -   Nie przesadzaj. Pójdziesz ze mną na kolację?

    -   Dlaczego ja a nie Giovanna?.. -  przemilczał. Wiedział, że wśród polonusów uchodził za podrywacza … -  A mogę z narzeczonym?

    -   To nowość, musisz?

    -   No dobra, gdzie?

    -   Jestem niedaleko Hiszpańskich schodów, może w tej trattorii na Carrozze, tej pierwszej po lewej, nie pamiętam jak się nazywa.

    -   Wiem, jestem wpół do dziewiątej.

 

Była to restauracja do której zapraszał Wiktor. Usiadł przy stoliku na zewnątrz i zamówił wino w oczekiwaniu na Sofię. Lubił te uliczne stoliki w zimie ogrzewane gazowymi piecykami, pozwalały obserwować przewalające się tłumy. Bawił się w rozróżnianie kto turysta, kto miejscowy, wychwytywanie przebierańców, wyszukiwanie w tłumie pięknych kobiet. Spóźniła się pół godziny, podjechała skuterem wprawnie omijając ludzi. Wycałowała go na wszystkie strony, niemal siłą ją odsuwał chcąc znowu zobaczyć ten niegasnący uśmiech. Weszli do środka by przy ladzie nałożyć sobie warzywa z grila w znakomitym oliwnym sosie. Kelner postawił chrupiący chleb. Sofia cały czas gadała, jak się o niego martwili, jak dzwonili a telefony nie odpowiadały a potem ponury głos oznajmiał rozmowa kontrolowana rzucała wtedy słuchawkę bojąc się, że go na coś narazi. Chleb, papryka i wino trochę przyhamował jej słowotok. Nareszcie mógł coś wtrącić.

    -   Co to za pomysł z tym narzeczonym?

    -   To przez niego się spóźniłam, długo musiałam mu kłamać gdzie idę.

    -   Musisz z tych kłamstw się wyspowiadać. No dobrze kogo sobie znalazłaś? Włoch?

    -   Tak, ale matka Francuzka, trochę zwariowany projektant mody. Dlatego zgodziłam się przyjść sama, najpierw muszę cię z nim oswoić. Rodzice są przeciw, może dlatego go kocham.

    -   Niezły początek, kłamstwa, ukrywanie przede mną, miłość na złość rodzicom. Pewnie do tego niski, z rozwianym włosem i długim jedwabnym szalem…może się ten szal kiedyś wkręci w koło twojego skutera.

    -   Świetna charakterystyka i dobra wróżba wczesnego wdowieństwa. Przejdźmy na ciebie, komuchy wysłały cię tu na szpiegowanie Papieża?

    -   A pomogła byś mi w tym?

    -   Tobie we wszystkim pomogę, ale na poważnie, jak udało ci się wyjechać?

 

Opowiedział w dużym skrócie, o zabawie z kamerą która pozwoliła mu zbliżyć się do opozycji, o komisjach weryfikacyjnych i jak to się dla niego skończyło pożegnaniem z telewizją. Ona opowiadała o tym jak śledzili, dzięki Wolnej Europie, BBC i skąpym wiadomościom w prasie wydarzenia w Polsce, jak działają zbierając „dary” i wysyłają do Polski. Jak Papież swoimi homiliami pomaga zachować nadzieję. Musieli często przerywać by nacieszyć się pysznościami pojawiającymi się na stole. Wszystkim się dzielili, najpierw wjechała waza z mulami, potem ona krewetki a on vongole, tak uroczo namieszała kelnerowi w głowie, że makaron aż się kąpał w muszlach i wspaniałym sosie. Trochę się posprzeczali na temat propagandy, ona uważała, że dzięki zachodnim wiadomością ma większą wiedzę na temat zbrodni stanu wojennego, że on karmiony „kazaniami” Urbana, spłyca, broni się kpiną nie jest w stanie ocenić szkód jakie robi Jaruzelski w umysłach, w duszach, sącząc nienawiść i kłamstwo. On trochę bez przekonania krytykował sfrustrowanych politycznych uciekinierów, którzy z wygodnych, bezpiecznych foteli dają rady, wysyłają niesprawdzone informacje, niefrasobliwie cytują teksty prasy podziemnej podając nazwiska autorów, narażając ich na więzienie. Jak, może nieświadomie, namawiają do buntu, strajków, nie zdając sobie sprawy, że grozi to rozlewem krwi i przegraną. Gdy na stole pojawił się sorbet z limoncello, skończyli spory. Spytała wreszcie co tu robi, gdzie się zatrzymał. Opowiedział jak długo Wiktor na niego czekał, zapraszał. To na jego zaproszenie dostał włoską wizę. Znała Wiktora i trochę wiedziała o Kasi, jej śmierci, Mulino i fundacji, nigdy tam nie była, znała Irinę, lubiła ją. Piotr opowiedział jak dostał paszport. Paszport w jedną stronę i jak prawnicy fundacji starają się dla niego o azyl bo inaczej kiedy skończy się wiza odstawią go do Latiny.

     -   Mam dużo lepszy pomysł, weź mnie za żonę. Scalanie rodzin, masz od razu Włoskie obywatelstwo. Żadna polityka, prosta małżeńska miłość.

    -   Wspaniale… zaadoptujemy twojego narzeczonego.

    -   Rodzice będą zachwyceni.

 

Sofia uparła się zawieść go do domu, pół butelki wina to żaden problem, tu to normalne. Wsiadł z lekka spanikowany, śliski stary bruk, ciasne uliczki z tłumem ludzi. Jakoś się udało i gdy stanęli pod domem zdejmując hełm zaśmiała się.

    -   Nie lubisz jak prowadzi kobieta.  Zdecyduj albo gehenna przesłuchań do azylu, albo moja twarda ręka. Dawno tu nie byłam, zaprosisz na drinka?  -  Diablo mu się podobała, obudziły się jednak te same obawy jak przed laty, odpowiedzialność, w końcu żonaty, rodzina, co powie kuzynom.

    -   Wiesz to stało puste przez kilka lat, same pajęczyny, pusta lodówka, okna…

    -   Piotrze, nie gadaj, zaproś na drinka.

 

Nagle sobie uzmysłowił, to nie żadne perfidne podrywanie, to może być niewinna gra flirtu tak w tym smutku socrealizmu zagubiona w walce o przetrwanie. A może to tylko jego strach przed ludźmi. Zawodowo zajmował się dostarczaniem rozrywki ale w sobie nie potrafił jej wykrzesać. Nie miał w sobie „…lekkości bytu”. Gdy zgubiła but wsiadając do windy i razem go wyrywali z zamkniętych drzwi rozluźnił się.

    -   Mam tylko jednego drinka, morze ci się coś przypomni.  – Ustawił szklanki, włożył kostki lodu, przesadnie wolno z namaszczeniem nalał zamrożoną wódkę, trzymając w obu rękach karton soku czekał.  -  Pamiętasz?

    -   Pewnie, zupa pomidorowa, tylko dlaczego znowu z lodem? Jakoś wolno się uczysz.

 

Powoli się uczył i wciągał w te słowne zabawy. Ale przyszedł czas gdy Sofia zaczęła się zwierzać. Na studia, wbrew rodzicom wybrała matematykę, uważali  ” to nie kobiece, nie znajdziesz męża, uparła się. Po roku zmieniła wydział na nowo otwarty wydział informatyki, krytyka była jeszcze ostrzejsza. Myślała, że spływa to po niej jak woda po kaczce, ale to nie prawda. Zostawały smugi wyrzutów sumienia. Kocha rodziców i przeraża ją jak mają różne hierarchie wartości. Oni wciąż żyją w dziewiętnastym wieku w swoim majątku na Podolu. Ojciec mniej, ale mama…, a ojciec jest pod jej wpływem. Dopiero teraz zdała sobie z tego sprawę, że w buncie przeciw dogmacie matki „rolą kobiety jest małżeństwo i macierzyństwo”, zamieniła stosunki męsko damskie w śmiech, flirt, zabawę. Zraża mężczyzn którzy się nią interesują, dowcipami z miłości, małżeństwa, wspólnego życia. Zagrała się na śmierć. Realizuje się tylko w pracy w której jest naprawdę dobra. Przywiesiła na swojej twarzy uśmiech, by przykrył jej bezradność jak z tego wybrnąć.

Zrobiło się późno, skończyła wódka i sok. Długo milczeli. Sofia zerwała się, złapała kask i ruszyła do drzwi.

    -   Nigdzie nie pojedziesz. Chcesz się zabić, kogoś zabić…wylądować  w więzieniu? Zadzwoń po taksówkę.   -  Po chwili spokojnie odłożyła kask, wróciła do pokoju.

    -   Mogę tu się przespać?

    -   A co powiesz rodzicom.

    -   Że byłam na rozbieranym pokazie mody, oni już mnie skreślili, nie, nie myśl, że się mnie wyparli, czy coś z tego, ale już nie wierzą…,że będę czcigodną małżonką…

    -   Choć, wybierzesz sobie łóżko, jeszcze tu nie spałem, nie wiem czy jest jakaś pościel.

 

Znaleźli, koce prześcieradła poduszki. Były trzy sypialnie, dwie z małżeńskimi łożami, jedna, chyba przeznaczona dla dzieci z dwoma wąskimi łóżkami. W tych poszukiwaniach wrócił im dobry nastrój, śmiechów, przekomarzań. Jak Piotr to potem wspominał, nie mógł zrozumieć jakim cudem z jego głowy wyparowała ta cząstka mózgu ukazująca Sofię jako przedmiot pożądania. Działali, ścieląc łóżka, jak kumple, złe określenie, jak przyjaciele.

Miasto cicho szumiało. Cienie na ścianach rysowały przejeżdżające samochody. Dwa łóżka rozdzielał tylko stolik nocny. Oboje wiedzieli, że nie śpią. Zaczął niemal szeptem.

    -    Mogę tak?...tak z zza uroczenia tobą...to co czuję, tak głupio...takie pseudo mądrości...potocznie brak wolności kojarzy się z ustrojami totalitarnymi, tylko ta prawda przysłania nam to, że każdy sam musi walczyć o swoją wolność. Już dawno zrozumiałem, że najpierw winy zniewolenia trzeba szukać w sobie. Twoja matka chciała narzucić ci swoją wizję roli kobiety. Zbuntowałaś się, wymyśliłaś dla siebie inną rolę, gratuluję studiów, niezależności. Ale wpadłaś w nową niewolę. W strachu, że możesz pójść drogą zaleceń matki jeśli się zakochasz i zdominuje cię ten wybrany, obwarowałaś się, zamknęłaś. Przestraszyłaś odpowiedzialności jaką ta nowa wolność mogła ci przynieść. Boisz się zaangażować w jakiś związek bo widmo dogmatu matki cały czas nad tobą wisi, musisz się go pozbyć, musisz uzmysłowić sobie, że każdy związek z drugim człowiekiem wymaga kompromisów, ale kompromis nie oznacza rezygnacji, poddania się drugiemu. Otwórz się na innych, oni nie muszą być zagrożeniem, prawdziwy związek polega na wzajemnym budowaniu się.  -  Z drugiego łóżka usłyszał szept.

    -   Może dziś to pierwszy krok, otworzyłam się, zdradziłam ci moje lęki, moje tajemnice.

    -   Tak trzymaj, zastosuj do innych, zacznij od narzeczonego.

    -   On jest bardziej kobietą niż ja.

 

Teraz spokojnie zasnęli. Rano przy kawie już nie wracali do nocnych rozmów. Sofia spytała co w sytuacji jego emigracji z Mają.

    -   To skończone, nie opowiem jak, bo to nic miłego. Nie pojmuję jak ten związek mógł się tak długo utrzymać. Nasze drogi schodziły się tylko w łóżku. Dwa kompletnie inne światy, obce sobie. Utracony czas. A szkoda bo mógł by to być czas spędzony z tobą.

    -   Nic straconego…

 

Sofia zostawiła mu skuter. Miał jeszcze tylko dwa dni, to o rok za mało by nacieszyć się Rzymem. Racjonalnie wytyczył sobie trasę, by po chwili stwierdzić, że to odwiedzanie miejsca które zna, wyrzucił plan Rzymu, wsiadł na skuter i już bez planu krążył uliczkami, gubiąc się w nich, odnajdując znienacka znajome miejsca. Campo di Fiori, musiał pooddychać tym miejscem, wejść między stragany, usiąść i wypić maciato. Przypomniał sobie skuterową wyprawę z Giovanną, gdy odwiedzali antykwariaty. Krążył mostami Tybru odwiedzając zaułki Trastevere, by wspiąć się w górę na Gianicolo, oprzeć się o kamienie murów i podziwiać dachy, kopuły, wieże, kwadrygi Vittorio  Emanuele, zjechać do Watykanu na plac św. Piotra i pomyśleć przez chwilę o co modli się Jan Paweł II. To zajęło mu trochę czasu bo wszedł do środka bazyliki. Po chwili kolejny raz poczuł niesłychaną siłę, jaką to miejsce wyzwala. Geniusz budowniczych  kierował myśli w stronę rzeczy ostatecznych. Pojechał na północ w szerokie aleje klasycystycznych XIX wiecznych kamienic, odnalazł Giulio Cesare, ulicę na której kiedyś mieszkał w hotelu Giulio Cesare. Przystopował go korek. Lawirując między samochodami dojechał do czoła zatoru. Ulicę blokował jakiś pochód. Gdy dokładnie przyjrzał się transparentom, zorientował się, że maszeruje Partita Comunista Italiana. Straszne, żeby tu w Rzymie musieli go też dopaść. Nie była to wielka grupa, szli chyba pod Pałac Sprawiedliwości. Miał nadzieję, że ich tam spałują. Minął ich i mostem Małgorzaty, przecinając Piazza del Popolo wspiął się do Villa Borghese. Zgłodniał, wstąpił na pizze i gdy usiadł przypomniał sobie panią Marcelli z RAI. Zatrudnienie w RAI było nierealne, ale by mieć czyste sumienie wykorzystania wszystkich możliwości, postanowił do niej zadzwonić. Telefon służbowy. Już nie pracuje. Miał domowy. Przedstawił się, chwila ciszy i serdeczne, typowo Włoskie z tysiącem słów przywitanie. Umówili się w kawiarni na Piazza del Popolo.

Kawiarnia była prawie pusta, taka pora końca pracy, ale jeszcze nie zabawy. Wybrał stolik pod pergolą na dworze. Szła od Placu Hiszpańskiego wąskim chodnikiem. Wysoka, energiczny krok wyróżniał ją w snującym się wolno tłumie turystów. Jeszcze nie był przyzwyczajony do spontaniczności, serdeczności włoskiego przywitania ale po chwili się poddał. Potok pytań, co u niego, co z Polską, jak wyjechał. Powiedział, że opowie, ale poprosił by najpierw opowiedziała o sobie. Po ich spotkaniu, przed laty, przeszła do sekcji handlu zagranicznego RAI. Opowiedziała, że to pod wpływem jego i Wiktora sprowadziła z TVP dużo programów. Teatrów telewizyjnych, kabaretów, programów rozrywkowych, filmów dokumentalnych. Najpierw oglądała je sama z tłumaczem. Forma bardzo jej się podobała ale niewiele mogła zrozumieć przy suchym, trochę nieudolnym tłumaczeniu, nie łapała niuansów, dowcipów, kontekstu. Dopiero jak poprosiła znajomego, pochodzącego z Polski dziennikarza, pisarza. o pomoc, zachwyciła się.

-   Nasz RAI to komercja ogłupiająca widza. Teleturnieje, nadmuchane bezguściem show i gadające o niczym „głowy”. Wiele razy widziałam Twoje nazwisko przy Teatrach Telewizji i przy tej perełce Kabarecie Starszych Panów. Nawet wasze festiwale piosenki, może nie zawsze, ale czasem mają styl. Taki koncert „Nas Troje, nastroje”, piękna muzyka i poezja. Tylko niestety nie do przetłumaczenia w telewizji. Kupiłam tylko kilka wspaniałych spektakli teatru TV. Opowiadaj teraz o sobie.

Opowiedział. Opowiedział jak najkrócej o Solidarności, stanie wojennym, weryfikacji i swoim pożegnaniu z telewizją. Opowiedział o paszporcie „w jedną stronę”. Staraniu się o azyl we Włoszech. Spytał o szanse dostania pracy w RAI. Nie odpowiedziała od razu. Zamówiła jeszcze sok pomarańczowy, długo patrzała na niego, aż głupio się poczuł.

-   Powiedziałam co myślę o naszej telewizji. Nie wytrzymałbyś tam ani tygodnia, szkoda twoich talentów. Poza tym nie ma żadnych szans by cię zatrudnili, masowo zwalniają swoich ludzi. Masz kamerę, talent, bądź niezależny istnieje szansa, myślę znikoma ale jednak, że coś od ciebie kupią. Co do azylu to mogę pomóc, jestem w komisji imigracyjnej. Przyślijcie mi twoje papiery zobaczę co da się zrobić.

Rano obudziły go dalekie odgłosy burzy. Silny wiatr z północnego wschodu szarpał niemal czarnymi chmurami. Nad górami błyskało. Nie dobra pora na nawałnicę bo właśnie zabierano się do zbioru oliwek. Ubrał się by jeszcze przed deszczem pobiegać w parku. Po powrocie z Rzymu, wieczorem spisał swoje rzymskie przemyślenia. Teraz biegnąc układał w głowie wszystko na nowo przygotowując się do rozmowy z Wiktorem. Miał lekkiego kaca, niepewność czy dobrze zrobił rozmawiając z panią Marcelli o możliwości pracy w RAI. Przecież przyjął propozycję Wiktora a tu stale ma w głowie powrót do złudnego świata mediów. Uświadomił sobie, że wypływa to z niepewności, wręcz strachu przed odpowiedzialnością jaką na siebie bierze przyjmując pracę w Fundacji. Wiktor uczulał na pojawiające się oznaki niezadowolenia na „desant z Polski”. Teraz wszyscy będą bacznie obserwować każdy jego krok. Wiktor, chyba naiwnie, może pod wpływem z lekka wypaczonego przez Wolną Europę, Kulturę, obrazu Polski pod rządami komunistycznymi stworzył sobie wadliwy jego obraz. Człowieka silnego nie poddającego się władzy. Dążącego do obalenia jej. Charakteru na swój wzór, na swoją walkę ze Światem. A przecież ich drogi, które ukształtowały te charaktery, były tak krańcowo różne. Wiktor, młody chłopak zaraz po maturze trafia na wojnę, do radzieckiego obozu. Uczy się od wspaniałych spotkanych tam ludzi, Czapskiego, Berlinga, Andersa. Z niesłychaną odwagą, sprytem, inteligencją pomaga tworzyć polską armie. Idzie z nią na bliski wschód. Wyzwala z nią Włochy, by na stokach Monte Casino zakończyć  niemal śmiercią, swoją wojnę. Po wojnie zostaje w wolnym kraju znakomicie radząc sobie w biznesie. A on co? Naiwny dziecięcy bunt już w zarodku stłamszony. Potem droga „po omacku”,  szukania swojego miejsca w peerelowskiej sowietyzacji, by wreszcie trafić do ułudnego świata propagandy tego znienawidzonego systemu. Jak po tak różnej szkole życia mogą być podobni. Jak on ma sprostać oczekiwaniom Wiktora i poprowadzić sprawnie Fundację.

Właśnie zawrócił z odległego zakątka parku gdy lunął deszcz. Jakby ktoś wylał mu na głowę kubeł lodowatej wody. Pogubił rozmyślania i starał się trafić z powrotem do domu. Prysznic, golenie by trochę spóźniony przywitać Wiktora przy śniadaniu.

    -   Obserwowałem twoją szaleńczą ucieczkę w strugach deszczu. Nieźle cię skąpało. Siadaj, Dora przygotowała pyszny omlet. Jak tam Rzym? Mieszkanie jeszcze funkcjonuje?

    -   Pająki zachwycone swobodą. Cudowne pajęczyny, aż żal było je zrywać. Ale to miejsce nie ma sobie równych.

    -   Czasem tęsknię…bzdura, stale wracam. To był najpiękniejszy czas. Irina potrafiła w przedziwny sposób pompować we mnie energię… Dobra. Widziałeś się z kimś? Jadłeś, zwiedzałeś?

    -   Omlet super, jak ona to robi, muszę wziąć przepis. Tak, Sofia pożyczyła mi skuter, odwiedziłem wszystkie ukochane miejsca. Na nowe nie było czasu. Spotkałem się z panią Marcelli…

    -   …Ciekawe, dla czego akurat z nią? RAI cały czas cię nęci? Piotrze decyduj szybko bo ja poważnie inwestuję w ciebie.

    -   Wiem…wiem, wiem…to był odruch, taka ostatnia próba…wiedziałem, beznadziejna…ale zrozum, ja tylko to potrafię robić i cały czas mi tego brak…praca w telewizji ma coś z narkotyku, trudno się od niej uwolnić. Teraz wiem, że to już koniec i mogę z całym zaangażowaniem uczyć się jak znaleźć się w nowej roli.

    -   Piotrze masz kamerę, to co robimy to często gotowe scenariusze, filmuj to, taka dokumentacja jest bezcenna.

    -   Niesamowite, Marcelli powiedziała mi to samo – kręć, może uda ci się to sprzedać. Wracając do pani Marcelli, działa w parlamentarnej komisji imigracyjnej, poprosiła o przysłanie jej moich papierów. Postara się pomóc przy azylu.

    -   Nie wiedziałem, to znakomicie, Jutro masz spotkanie z Chiarą, wyślijcie Marcielli całą dokumentację, to właśnie to miejsce. Zadzwonię do niej.

 

Omlet  z prosciuto, znakomity. Piotr nigdy nie jadał tak wspaniałych śniadań. W Warszawie, rano na stojąco robił sobie jakąś kanapkę popijał herbatą, od święta jajecznicę. Zawsze mijali się w czasie z Mają biegając w innych godzinach do telewizji. Tu Dora ich rozpieszczała. Dora piekła swój chleb, na zakwasie, tradycyjny z przepisu matki, babki, prababki pieczony w piecu w którym Włosi pieką pizze, kopulastym piecu opalanym drewnem,  aromat dymu czuć na podniebieniu. Do tego codziennie inne konfitury, jamy. Melakotonie, figi, wiśnie…Wiktor idąc z kawą na fotele cicho wymamrotał.

    -   Najbardziej lubię ten jej okrągły chleb. Z sentymentu?…pamiętam jak w domu, przed świtem wymykałem się do piekarzy. Na niemal białych od mąki deskach wyciągali takie okrągłe bochenki, świecące miodowym brązem. Ten zapach czuję do dziś…czy to nazywa się patriotyzm.

    -   …ile Cię cenić trzeba, ten tylko się dowie kto Cię stracił…Ty straciłeś ojczyznę tak dawno że pamiętasz z niej chyba tylko…zapach chleba, pocałunek matki…

 

Burza za wielkimi oknami szalała. Schodziła z gór rozświetlając błyskawicami spadającą wodospadem wodę, szarpała drzewami, zagłuszała rozmowę. Obaj lubili burzę, jak przychodziła chcieli być jak najbliżej, czuć jej zapach, siłę, podziwiać gigantyczne błyskawice.

Siedzieli milcząc wsłuchując się w oddalające grzmoty. Wiktor zmienił fotel i siadł naprzeciw Piotra.

    -   Rozmawiałem długo z Chiarą, ty teraz będziesz pod jej opieką ,dlatego zdecydowałem się opowiedzieć ci o niej. To co powiem ma być tajemnicą. O tym wiedzą tylko trzy osoby, teraz ty będziesz czwartą. Miała siedemnaście lat jak Kasia zabrała ją, właściwie wykradła z zakonnej szkoły w Neapolu. To były początki Fundacji, świeżo po śmierci Francesco. Jego śmierć była tak podejrzana, że Kasia wysłała do Kalabrii detektywa. Ten doniósł jej, że w wojnie rodzin Ndranghety zginęła cała rodzina, matka, ojciec i trójka dzieci. Uratowała się tylko córka, która w tym czasie była w klasztorze, podał adres i uprzedził, że jest zagrożona, mafia jej szuka. Kasia zorganizowała ekipę , dziewczynę porwali i przywieźli tu. Chiara nie wiedziała o śmierci rodziny. Nienawidziła jednak tak klasztornej szkoły, że potraktowała porwanie jak przygodę. Musieli jej w końcu powiedzieć o śmierci rodziców i rodzeństwa i zagrożeniu dla niej ze strony mafii. Znam to tylko z relacji Kasi. Dziewczyna po usłyszeniu doznała szoku. Przez dwa tygodnie nie odezwała się słowem. Kasia nie odstępowała jej na krok. Bali się, że coś sobie zrobi. Gdy wreszcie przemówiła, Kasia dowiedziała się o całym jej smutnym życiu. Gdy miała 15 lat rodzice postanowili wydać ją za mąż za starego bosa potężnej rodziny Ndranghety. Na nic zdały się jej protesty. Uciekła z domu. Długo nie mogli jej znaleźć, ślub odwołano. Dla „pana młodego” i całej jego rodziny była to straszna obraza. Teraz Chiara uważa że ten mord był zemstą za jej postępek. Gdy rodzina wreszcie ją odnalazła za karę wysłała ją do klasztoru wpłacając olbrzymi posag. Nienawidziła matki i ojca, ale taki mord zmusza ją do zemsty, takie w Kalabrii jest prawo. Prawnicy Fundacji wyrobili jej nowe dokumenty zmieniając nazwisko. Skończyła szkołę. Skończyła z wyróżnieniem studia. Jest wspaniałym prawnikiem.

    -   I piękną kobietą.

    -   Tak, ona o tym wie i przez to jest niebezpieczna, tak dla przeciwników w sądzie, dla swoich wrogów, jak i dla tych którzy za bardzo chcą się do niej zbliżyć. Mnie to już nie grozi, traktuje mnie jak ojca…siedzieliśmy u niej w mieszkaniu, nagle odwołali ją do sądu, poprosiła żebym został, zaraz wróci. Coś się przeciągnęło. Nudząc się wszedłem do jej gabinetu. Biurko, komputer, półki z książkami, ale na jednej ścianie, na wielkiej pilśniowej płycie dziesiątki wycinków z gazet. Zdjęcia z albumów, zdjęcia policyjne martwych ciał. Rysowane schematy powiązań poszczególnych spraw. Były tam zdjęcia jej rodziny, ale i zdjęcia  Francesco Giorgi, Kasi, zdjęcia z wizji jej wypadku, artykuły o zaginięciu Francesco. Zdjęcia z procesu podejrzanych o mord na jej rodzinie. Na dole przypięte komputerowe wydruki zapisane nazwiskami, adresami, telefonami  prokuratorów, sędziów, policjantów, pomordowanych , skazanych i podejrzewanych.

    -   Spytałeś ją co to za dokumentacja…

    -   Nie, ale coś zrozumiałem. Chiara jest w radzie Fundacji. Obsesyjnie dąży by fundacja wznowiła procesy w sprawie śmierci Francesco, śmierci Kasi, wymyśliła sobie, że Ndranghettę można zwalczyć tylko porywając ich kobiety, dzieci, odrywając je od tego środowiska, od rodziny.

    -   Idea dobra, pozbawiać następców. Nazizm wychowywał Junkrów z wymordowanych rodzin, byli znakomici.

    -   Nie nasza rola. Nierealne, niemożliwe. Jesteśmy by budować, uczyć i pomagać a nie walczyć. Ndranghetta jest teraz piekielnie silna w narkotykach, w bogactwie i w legalnych strukturach państwa. Tej wojny nie mamy szans wygrać, a ona jej chce, dąży do niej.

 

Chiara przywitała go w holu i zaprowadziła do przygotowanego dla niego gabinetu. Na drzwiach tabliczka z nazwiskiem, funkcją – V-ce szef. Członek zarządu. Gabinet niewielki ale funkcjonalny, biurko z komputerem, regały czekające na książki, mały stolik z czterema fotelami. Obok był gabinet Wiktora – Prezesa Fundacji. Chiara zaprowadziła go do Sali posiedzeń zarządu i poinformowała o jego obowiązkach w uczestniczeniu w tych posiedzeniach. Odbywają się dwa razy w miesiącu. Poinformowała też, że jako członek zarządu i vice szef Fundacji otrzymuje pensje. Dotąd nie byli pewni czy ma do tego prawo ale okazało się, że tak. Przeszli do sprawy Azylu. Piotr powiedział o pani Marcelli. Chiara uznała, że to znakomity adres.

-   Jeśli będzie poparcie ze strony tej komisji to skróci się czas oczekiwania na azyl. Ale ja i tak muszę cię przygotować do występu przed komisją. Teraz nauka włoskiego. Będziesz miał wspaniałą nauczycielkę, pani Caponi. To ona uczyła mnie włoskiego gdy mnie tu przywieźli. Mój „kalabryjski” był tu niemal jak Chiński, nikt mnie nie rozumiał. Wspaniała kobieta, była mi jak matka. Mieszka w sąsiedztwie Mulino i będziecie mieli lekcje trzy razy w tygodniu. Sama będzie przyjeżdżała. Ma Fiata cinquecento, kocha go i jest strasznie dumna z tego jakim jest znakomitym kierowcą. To dzięki wyprawom z nią poznałam tu wszystkie wspaniałe zabytki Florencji, Sieny, San Giminiano i tysięcy małych cudownych miasteczek ze znakomitymi tratoriami. Była…i jest mi matką. Kasia była ukochaną starszą siostrą. To chyba jedyna osoba w zarządzie która całym sercem angażuje się w idee fundacji. Reszta to... monsignore, posłowie, urzędnicy administracji…traktują to jako niezłą synekurę.

Szedł korytarzami trzy kroki za nią. Docierało co mówi, ale bardziej fascynowało to co widzi. Długie, pięknie wymodelowane nogi stawiane energicznie na marmurowej podłodze. Widział każdy pracujący mięsień, gibką  talię, burzę falujących włosów. Już wiedział, że to nie jest dla niego, owoc zakazany. Wiktor planuje go na szefa. Musi się skupić. Flirty z pracownicami? A dlaczego nie poważny związek. Z przysięgą…że Cię nie opuszczę aż do śmierci…Znał opowiadania Wiktora jak zazdrość zabiła jego małżeństwo, południe Włoch, tam kobiety od urodzenia są wychowywane w zazdrości.  A on nienawidził zazdrości w żadnym wymiarze.

Wiktor namawiał go do przeprowadzki do głównego domu. Do Dworu. Uparł się by zostać w „pawilonie”. Przeniósł tylko łóżko do małego pokoiku w którym okno wychodziło na wschód. Chciał mieć budząc się zegar słońca. Nauczył się tego już dawno, będąc chłopcem. Zawsze obserwował jak w miarę pór roku słońce pojawiało się coraz później wędrując po niebie, krócej dawało światło, ciepło. Ta wędrówka ziemi, słońca, zmieniała kolor liści. Usypiała wszystko co żyje, nie usypiała tylko człowieka. Piotr patrząc rano na wschodzące słońce, które wędrowało do niego przez kolorowe liście parkowych drzew, uzmysławiał sobie że ten rytm, czas, błysk liści trwał od wieków niezmiennie. Zmieniały się drzewa, domy, ludzie. Powoli, strasznie powoli docierało do niego jak on sam musi się zmienić by znaleźć się w tym nowym świecie. Uciekł ze zniewolonego kraju szukając wolności. Trafił tu by życie zacząć od nowa, by się uczyć języka, uczyć, poznawać inne myślenie. Uzmysłowił sobie, że nie jest już młodym, przystojnym, dobrze się zapowiadającym artystą. By tu zaistnieć, by tu móc się na coś przydać, musi najpierw poznać reguły tego świata, jego prawa. Pierwszy raz musiał zaakceptować system pracy z obowiązującymi godzinami. Nigdy ich nie miał, może dawno w szkole ale ich nienawidził i stale mama miała kłopoty z jego wagarami. A potem, już w telewizji sam sobie niemal zawsze wyznaczał godziny, dni wolne, czas pracy i relaksu. Tu godziny ktoś inny mu wyznaczał, zaczęło się od godzin lekcji języka z panią Caponi. Okazała się przemiłą osobą. Szybko nawiązali serdeczne stosunki i po krótkim czasie pozwoliła mu na sugerowanie zmian w godzinach lekcji. Godziny spotkań zarządu były jednak niewzruszone. Za duże gremium i to jak po pewnym czasie stwierdził, złożone z ludzi z wygórowanymi ambicjami które już tylko tu w fundacji mogły być okazane, i to nie pozwalało nimi sterować. Musiał się poddać, albo rezygnować z uczestnictwa. Wiktor go jednak uprzedził o oznakach fobii na polski desant, więc starał się sprostać. Bardzo powoli starał się rozpoznać co motywuje, co siedzi w głowach członków zarządu. Bo szybko zorientowal się, że od ich decyzji zależy kierunek działania fundacji. A zaczął w nią wierzyć.  spostrzegać jak tego rodzaju inicjatywy mogą pomóc ludziom. Pomoc innym. Tylko na chwilę spotkał się z tym w wybuchu Solidarności gdy ludzie w Polsce stali się życzliwi, zauważali kłopoty tych obok, potrafili się uśmiechnąć, pomóc. To chyba była za krótka szkoła. Homo Sovieticus zrobił swoje, był egoistą. Czy tu potrafi się znaleźć? Ale tu dopiero zauważył Świat z jego problemami. Wolność to nie tylko filozoficzne rozważania Sartre o odpowiedzialności jaką wolność niesie, wolność to dostęp do szklanki wody, do kromki chleba. Do wyzwolenia się ludzi z obłudy wielu pseudo religii. Do walki kobiet przeciw zniewalaniu. Do zwalczania wypaczeń wersetów Koranu przez fundamentalistów. Do, i tu we Włoszech widział to coraz wyraźniej, prawa, do ograniczenia wpływów mafii. Dla niego mafia, jak dla wielu Polaków była swoistą bajką, jak książki Karola Maja o Indianach. Mario Puzo stworzył podobną bajkę swoim Ojcem chrzestnym. Tylko, że on nie stworzył bajki. Opisał małą grudkę (fabularnie, nie dokumentalnie) góry lodowej jaką tu we Włoszech jest Mafia. I ta sycylijska Cosa Nostra, Neapolitańska Komora i teraz zdobywająca największą siłę Ndrangheta.

Pani Caponi była wspaniała nauczycielką. Nie były to lekcje „przy stoliku”, z wkuwaniem  gramatyki, czasów, trybów…Piotr swobodnie porozumiewał się,  może bez akcentu, może bez tak tu ważnej melodii i gestykulacji, ale  rozumieli go  a on ich. To w co wszedł, to czego oczekiwał od niego Wiktor wymagało, właśnie połączenia znajomości słów, składni, czasów…z psychiką Włochów. Tu zaśpiewane w innej tonacji słowo, położony inaczej akcent, dodany gest, potrafi zmieniać znaczenie całego wywodu. Piotr powoli to odkrywał, Słownik, słowa ,zwroty… to jeszcze za mało by „wejść” do duszy tego, który stoi obok ciebie. Pani Caponi chyba intuicyjnie to wiedziała. Skąd? Nigdy nie podróżowała, nigdy nie wyjechała poza włoski but. Bóg jej to dał?

Solennie stawiał się na spotkaniach zarządu. Wiktor posadził go po swojej prawej stronie. Słuchał, Rozumiał słowa, ale nie był w stanie zrozumieć intencji poszczególnych opcji. Zarząd decydował o kierunkach pomocy fundacji. Czy pomóc zacofanym terenom Włoch, imigrantom, czy rozszerzyć działalność na cały świat, Indie, Afrykę…słuchał, nie rozumiał sporów. Dopiero w domu, w Mulino, Wiktor z cierpliwością słonia wyjaśniał. Wyjaśniał to co Piotr wiedział, wiedział z domu, Wolnej Europy, przemycanych książek Kultury. Wiedział, ale te lata spędzone w mono systemie myślenia, zrobiły swoje. wycięły mu świadomość  że można tak kompletnie inaczej   odbierać świat i sposób jak mu pomagać. Że mogą być różne partie z różnymi programami, ideami, zakłamaniami. Strefy wpływów, lobbingi, kasy „pod stołem”. Trwało długo , bo długo musiał się uczyć.

Zupełnie czym innym były spotkania z Chiarą. Miały go przygotować  do przesłuchań przed komisją przyznającą azyl. Pierwszych kilka odbyło się w gabinecie Chiary, były dla Piotra zaskoczeniem. I to niemiłym. Tak trudno mu było pojąć, że Chiara, inteligentna, wykształcona dziewczyna ma tak stereotypowy obraz Polski, całego komunistycznego bloku. Obraz lansowany przez całą europejską lewicę, by nie powiedzieć komunistów. Powinien się nie dziwić. Wiedział o tym od dawna jak czołowi intelektualiści Europy zachłysnęli się komunizmem. Jak będący dużo bliżej, bo w Polsce artyści, intelektualiści pozwalali omotać się kłamstwom Stalina. Gabinet Chiary był dla niego za mały na wściekłość jaka go ogarniała gdy musiał tłumaczyć prawdy dla niego oczywiste a tak niezrozumiałe dla siedzącej naprzeciwko pięknej dziewczyny. Wściekał się na swoje rozdwojenie. Był Chiarą oczarowany, jej urodą, gestykulacją, finezją stroju. Otępiało go to i  złościło jak  jej obraz mąci mu w głowie. Gubił  się w argumentacji. Często jest tak, że sprawy dla nas oczywiste, prawdy udokumentowane są bardzo trudne w przedstawieniu ich innym, w takim przedstawieniu, by tych innych przekonać, zwłaszcza wtedy gdy  rozpraszają cię wielkie czarne wpatrzone w ciebie oczy. I te długie rzęsy, to zakrywające oczy gdy spoglądała w dół na kartki z przygotowaną dokumentacją, to unoszone w górę w spojrzeniu na niego. Gdy zadała kolejny raz pytanie dlaczego chce opuścić Polskę, milczał. Pozwolił jej na długi wywód o tym co mu Polska dała. Wysłuchał cały znany zestaw. Darmowe wykształcenie, darmowe leczenie, zapewniona praca, tanie mieszkania, stypendia zagraniczne, podróże po świecie… powoli wstał i zaproponował by następne spotkania przenieść na ulice Florencji, na spacery. Wolał ją mieć obok, niż na wprost. Zdziwiona, lekko zaskoczona zgodziła się.

Był to dobry pomysł. W pierwszych spotkaniach w historycznym centrum Florencji obijali się o tłum turystów i nie było mowy o długich wywodach na temat wolności czy to w Polsce, we Włoszech, w Europie. Poznawali się. Siadali na kawę, drink. Chiara naturalnie znała od lat te place, ulice, kościoły, były dla niej czymś tak naturalnym, że obojętnym. On też je znał ale wciąż były dla niego czymś stale nowo odkrywanym. Gdy na placu znalazł w kamieniu wyryte : Sasso di Dante (tu siadał Dante) i uzmysłowił sobie, że tu siadywał Dante to poczuł się cząstką czasu który tu płynie, niezmiennie płynie. Ten czas jest nam dany na zawsze, nikt nie może nam go odebrać a co z nim zrobimy ? Jak go wykorzystamy?… z Chiarą, już wiedział, takie rozważania nie były możliwe, może młodość nie skupia się na upływającym czasie? Może całą jej głowę zajęło co innego? Następnego dnia stwierdził, że właśnie tak. Chcąc oderwać się od tłumu turystów umówił się na spotkanie w ogrodzie Boboli, spodziewał się, że siądą obok siebie na ławce, bez otaczającego zgiełku samochodów, skuterów, wędrujących z kamerami, aparatami roześmianych Japończyków. Jesień w ogrodzie już przemalowała zieleń w żółcie, brązy, ale nie wszystko udało  się przemalować. Cyprysowe aleje, samotne pinie z swoimi baldachimami obroniły się. Pyszniły się swoją zielenią. Oliwki może trochę poszły w srebro, ale nie pozwoliły zerwać swoich szpilką zakończonych listków, rozmaryny już dawno zgubiły swoje niebieskie kwiatki ale nie dały odebrać sobie zieleni. Gdzieś w nim przeleciała tęsknota do jesiennych ,polskich kolorów.. czerwieni buków, przez długie dni malowanych żółcią klonów, by później  pędzlem jesieni dać im czerwień. Tęsknota za tą zmiennością pór roku. Przypomniał sobie jakąś wypowiedź Miłosza, już z Kaliforni, brakowało mu tam tej zmienności pór roku, nudziło stałe lato z stale bezchmurnym niebem. Bo czy ta cudownie kolorowa, wciąż malująca przyroda z szarością pni, z zdolnością gubienia liści by na wiosnę je znów urodzić w tak różnych odcieniach zieleni nie powinna nas uczyć, że my sami musimy wciąż od nowa odradzać się, nie żyć stale w świecie stereotypów wyniesionych z domu, z pseudo prawdami  podawanymi w prasie, radiu, telewizji. W narzucanym nam obrazie świata. Musimy się stale zmieniać, odradzać. Tak zagubił się w swoich rozbieganych myślach, w zwiedzaniu tego pięknego ogrodu, że zgubił czas. Dawno minęła pora umówionego spotkania. Umówiona ławka przy fontannie była pusta. To nie podobne do perfekcyjnie solidnej ,Chiary. Teraz stuknęło w głowie, w nocy była zmiana czasu, poplątał godziny. Nawet  się ucieszył. Miał czas by spojrzeć na dziesiątki rzeźb, na to co tak lubił w budowaniu ogrodów, wodę, płynącą z fontann, spływającą tarasami, wpływającą szemrząc do stawu. Stawu  z wyspami i tysiącem ptaków.  Gdzieś przeczytał ,ze właśnie tu udało się wyhodować pierwsze kartofle przywiezione z Ameryki.

Z daleka zobaczył ją na ławce. Czarna skórzana teczka, plik przeglądanych dokumentów, zaplątane zgrabne, opalone nogi. Jeszcze go nie widziała. Wszedł na trawnik i ukryty za szpalerem cyprysów podszedł od tyłu. Miękka trawa tłumiła kroki. Chwilę cicho stał nim dotknął jej ramienia. Przeraźliwie głośny, niemal jak zranionego zwierzęcia skowyt poderwał do lotu ptaki. Podskoczyła z ławki wypuszczając z rąk teczkę. Dokumenty sfrunęły cicho na żwir ścieżki. Zamurowało go. Dopiero po dobrej chwili skoczył zbierać rozrzucone papiery. Wycinki z gazet, kserowane artykuły, zdjęcia. Na niemal wszystkich grubą czcionką  wybita Mafia, Ndrangheta…Jeszcze na nią nie spojrzał. Bezmyślnie układał papiery i nagle dotarło do niego, że chodząc z nią po ulicach Florencji, siedząc w kawiarni, ciągle  obracała się do tyłu. Jakby kogoś wypatrując? Bojąc się napaści? Obsesja? Dopiero jak wszystko skrupulatnie poukładał spojrzał na nią. Siedziała blada. Na szeroko rozstawionych nogach oparte na kolanach ręce przyciśnięte do twarzy. Zamknięte oczy. Promień słońca błysnął na spływającej po twarzy kropli. Bał się jej dotknąć. Usiadł obok. Ptaki z świergotem wróciły. Aleja była pusta. Długo siedzieli w milczeniu. Zaczęła niemal szeptem. To dzięki rozmowom z nim zaczęła rozmyślać o wolności o  zniewoleniu. Uzmysławiać sobie, że każdy, każdy człowiek inaczej tego dotyka, że odbieranie wolności ma tak różne kształty, przesłania, cele. Że sama wolność jest tak różnorodna, każdemu inaczej dana i przez każdego inaczej odczuwana. Jej wolność odebrano w dzieciństwie, planując tradycyjne, niechciane przez nią małżeństwo. Od tego czasu ucieka. Pomogła jej Katerina, Wiktor. Ale nie zdołali jej wyzwolić od strachu że ją dopadną.  A strach odbiera wolność. A jeszcze bardziej ją odbiera stałe poczucie winy. To przez jej bunt zamordowano całą jej rodzinę. I z tym codziennie musi się  borykać, z tą traumą. Czy do końca życia? Bez chwili radości, chwili zapomnienia?

Już dawno otarła łzę, teraz  stuknęła się w kolana i założyła nogę na nogę. Popatrzyła na niego.

-   Żyłeś w wolnym kraju, bez Mafii, po co ci tu azyl?

Popatrzył na nią, uśmiechnęła się i zupełnie nie wiadomo dlaczego przytulił ją. Na chwilę się odsunął, spojrzał w oczy i pocałował. Nie wzbraniała się. To był długi pocałunek. Trochę był zabałaganiony gdy wstał.  Chiara rozbawiona włożyła papiery do teczki, strzepnęła spódnicę, spojrzała z uśmiechem na niego.

-   Uwielbiam się całować…a ty to robisz dobrze.

Rano gdy zjawił się na śniadaniu zastał Wiktora przy radiu. Chciał się przywitać ale Wiktor machał rękami by mu nie przeszkadzać. Usiadł przy stole i czekał. Wiktor często słuchał wiadomości z giełdy, wtedy nie wolno było mu przeszkadzać. Ale to było coś innego. Odbiór był fatalny, zakłócenia, trzaski, nie była to włoska stacja. Cierpliwie czekał pijąc kawę. Radio zacharczało, jeszcze przez chwilę szumiało i pstryknięciem Wiktora ucichło. Usiadł, nalał sobie kawy, dokładnie rozmieszał, milczał. Piotr nie wytrzymał.

    -   No powiedz wreszcie…

    -   Cztery dni temu wyłowiono z jakiegoś zalewu… między Warszawą a Płockiem brutalnie zamordowanego, zmasakrowanego, związanego księdza…

    -   Mów dalej…kto co dlaczego?

    -   Popiełuszko.

 

Piotr niemal nie upuścił filiżanki. Wspomnienia błyskawicznie przeniosły go do kościoła świętego Stanisława, poczuł woń kadzidła, dotyk tłumu, usłyszał śpiewaną pieśń. Z niesłychaną ostrością widział okiem swojej kamery tą promienną, ufną, uśmiechniętą twarz. I słyszał słowa homilii, ale ich nie rozumiał, nie dało się ich zrozumieć, jakby dobiegały z tak daleka rozwiewane wiatrem…Postawił spokojnie filiżankę, jeszcze ją poprawił.

-   Ksiądz Jerzy Popiełuszko, kapelan solidarności. Jego „Msze za Ojczyznę” gromadziły tłumy. Był solą w oku Jaruzelskiego, Kiszczaka, całego systemu. Stałe prowokacje, podkładanie broni, narkotyków. Musiało to tak się skończyć. To już koniec.

Wiktor pogmerał w półmisku z zimną jajecznicą, odstawił go dalej, odsunął chleb, wędliny, masło. Chciał nalać kawy ale ekspres był już pusty.

- Koniec czego?

    -   Naszego tam powrotu, bzdura, nie myślę o powrocie, ale może odwiedzin. To powrót do stalinizmu, słynnych czystek Stalina.

    -   Z powrotami, odwiedzinami pewnie masz rację. Taki moloch, imperium długą ma agonię. Ja nie dożyję, a czy ty?...Ale posłuchaj. Ja tej wiadomości wysłuchałem w Polskim Radiu. Ze szczegółami zabójstwa. Ze wskazaniem na podejrzanych, to wysocy rangą milicjanci. O zapowiadanym procesie. Nie dziwi cię to? Nigdy tego dawniej nie zrobili, nie oskarżali swoich ludzi, nie oskarżali służb mundurowych. Musiał powstać jakiś układ.

    -   Między kim a kim?

    -   Między władzą, czyli Partią a…i tu jest pytanie czy tego kiedyś się dowiemy. Poczekajmy na proces. Już sam fakt decyzji na tak szybki proces świadczy o strachu tej władzy. Dlatego myślę, że to może być zapowiedź początku końca tego ustroju. Ale jak to runie, wolę nie myśleć jakie rozpęta się piekło nacjonalizmów, Jugosławia, Czeczenia, Ukraina….walk „plemiennych”, religijnych, walk o władzę i pieniądze.

Był teraz daleko od spraw dziejących się w Polsce, ale ta straszna zbrodnia zrobiła na nim olbrzymie wrażenie. Nie mógł się otrząsnąć. Przez niemal tydzień nie pojawił się we Florencji. Codziennie rano zjawiał się w stajni, siodłał Motyla  i godzinami galopowali. Uspakajało ale i przywoływało wspomnienia. , pogrzeb Przemyka na którym byli z Lucjanem,  pogrzeb prowadził ksiądz Jerzy. Przypominały mu się słowa z homilii na Mszach za Ojczyznę. Od dawna był inwigilowany przez służby specjalne. Słynna, głośna, bo kłamliwie przedstawiana w prasie, radiu, telewizji  „prowokacja na Chłodnej” kiedy podczas rewizji jego mieszkania znaleziono (podrzucone przez SB) materiały wybuchowe, farby drukarskie, granaty z gazem łzawiącym. Jerzy Urban który nazwał jego Homilie „seansami nienawiści”. Wyrzucał to z głowy zmuszając Motyla do galopu, ale wszystko wracało.

Gdy znowu spotkali się z Chiarą i opowiedział jej o tym porwaniu, biciu i okrutnym, bestialskim utopieniu, gdy podkreślił, że zrobili to funkcjonariusze władzy, policjanci, była wstrząśnięta.

    -   Chiara, wiem jak bestialsko mafia zabija, zniewala kobiety, degeneruje dzieci, ale to jest mafia, bandyci, stale poszukiwani, aresztowani, sądzeni a nie przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości. Ten nasz system nie tylko zabija, on wypacza mózgi, zniewala je.

    -   Tak,   -   zastanowiła się chwilę   -  tak, chyba powoli pojmuję jaki jest ten wasz ustrój. Ale ty też mnie zrozum,  teraz Ndrangheta opanowuje handel narkotykami, zalewając nimi całą Europę,  uzależnia miliony młodych ludzi. Wiem coś o tym bo mnie to niemal spotkało. Wystarczy uwierzyć, ze prochy dadzą ci wolność a bardzo szybko stajesz się ich niewolnikiem. Czy to też nie jest „wypaczanie mózgów”, „zniewalanie”. A państwo nie może sobie z tym poradzić.
    -   A jak ty sobie z tym poradziłaś?

    -   Miałam mądrego przyjaciela.

 

Niemal codziennie jeździł do Florencji. Uczył się struktur fundacji. Uczestniczył jeszcze w posiedzeniach zarządu ale coraz bardziej go to nudziło i coraz bardziej  złościło. W tak małym gronie było tyle jałowych sporów jeszcze do tego z włoskim wielosłowiem, udawanym zaangażowaniem, zrywaniem się od stołu, gestykulacją, że to wszystko przeciągało w nieskończoność obrady. Były to raczej wystąpienia ukazujące poglądy, idee uczestników, niż głos w konkretnej sprawie. A sprawy były konkretne. Często dotyczyły konkretnych ludzi którym Fundacja miała pomagać, często kierunków w których miała iść, często regionów w samych Włoszech  którym ma służyć tą pomocą. Obozów emigrantów. Północ, południe, Toskania. Czy wejść z pomocą do Afryki? Tu wygląda to jak wyliczanka, ale to były konkretnie składane przez fachowców Fundacji projekty które miały być przez zarząd zatwierdzane. Z początku bardzo go to wciągało. Obserwacja, wsłuchiwanie się, zrozumienie stanowisk. Rozpoznanie kto jest kim. Uzmysłowienie sobie jak Włochy niedawno się zjednoczyły. Jak długo w nich tkwią lokalne patriotyzmy. I język jak brzmi i znaczy różnie w różnych regionach. Doświadczył tego w podróżach gdy często nie można się było porozumieć. Contadino / rolnik /Toskański nie zrozumie prostaka z Pulii. A cudzoziemiec staje bezradny, rozumie tylko tych „wykształconych”. Gdy już z grubsza pojął kto kim w zarządzie jest i „gdzie ciągnie’, na przykład  Chiara w pomoc południu bo tam bieda urodziła mafię,  Ktoś inny lobuje pomoc emigrantom bo to tania siła robocza. Od razu inny głos dopowiada– imigranci zaśmiecą nasz kraj. I tak w kółko, miał już tego dość..

Któregoś dnia przy śniadaniu zwierzył się Wiktorowi z tych frustracji. Wiktor uśmiechnął się.

    -   Od dawna zauważyłem, że nie nadajesz się na urzędnika. Na szefa pewnie tak, ale nie na te papierki, ględzenia. Te doświadczenia były konieczne byś poznał w co wchodzisz. To jak terminowanie u rzemieślnika, musisz poznać  wszystkie szczeble zależności, mechanizmy działania. Funkcjonowanie całej Fundacji, funkcjonowanie Mulino…

    -   No właśnie. Mulino, opuściłem już winobranie, za chwilę zbiory oliwek. Chciałbym z kamerą być przy tym. Wczoraj byłem na folwarku tam już w pełni przygotowania.

    -   Piotrze, mnie tylko to cieszy. Cały folwark cię kocha. Wszystkie dzieci, młodzież. Nasze imigracyjne pensjonariuszki. Nauczyciele…

    -   Przesadzasz.

    -   Nie, wiem bo z wieloma rozmawiałem. Masz tą empatie o której kiedyś ci mówiłem i poniekąd dla której tu cię sprowadziłem.

 

Folwark tętnił życiem. Piotr teraz już dobrze znał tu wszystko. Każdy budynek z jego funkcjami. Każdy warsztat. Szkołę. Stajnie, garaże, kuchnie, stołówki. Bardzo lubił odwiedzać przepastne, chłodne piwnice. Było tu wiele pomieszczeń. Grube kasztanowe półki na których stały tysiące kolorowych słoików z najrozmaitszymi przetworami. Królowały pomidory w najróżniejszych formach, soków, przecierów, pelati. Cebule, ogórki. Zalewane oliwą grillowane jarzyny w ziołach. Oliwki zielone i czarne. Cała wielka sala z przetworami owocowymi na słodko, konfitury, dżemy. To wszystko powstawało tu, w Mulino. W wielkich kuchniach pracowały, jak je Wiktor nazywał pensjonariuszki imigrantki pod nadzorem przemiłej Kalabryjki Rosy, którą sprowadziła tu Chiara. Znakomitej, stale roześmianej kucharki. Cała niemal produkcja szła na sprzedaż. Teraz już wszystkie te słoje z firmową nalepką miały już wyrobioną pozycję. Do kuchni Piotr bał się chodzić bo gdy tylko Rosa go zauważyła prowadziła go od jednego wielkiego kotła do drugiego każąc mu wszystko próbować, odmowa była niemożliwa. Pierwszych kilka specjałów był jeszcze w stanie ocenić, bo ocena była konieczna. Gromadziła się grupa na biało ubranych kobiet na czele z Rosą i w napięciu czekały na werdykt. Wynajdywał coraz to nowe słowa pochwały. Buono, Buonissimo, Eccellente, gdy raz mu się wyrwało :poco sale, westchnienie było tak głośne, że mu zaszumiało w uszach. Jak już nie rozróżniał smaków i nie znajdował słów, przykładał palec wskazujący do policzka i kręcił dłonią (to we włoskiej gestykulacji – pyszne!) i to wywoływało ogólny śmiech.

Osobną część piwnic zajmowały wina. W beczkach, w butelkach. Czerwone, białe, ale ta część wymagała długiego zwiedzania a Piotr w tym dniu był zajęty przygotowywaniami do zbioru oliwek.

Szukał Wołodi. Znalazł go w szopie-magazynie całego sprzętu do zbioru oliwek. Siatek wyglądających jak sieci, które rozkłada się pod drzewami. Grabek, przypominających rozczapiżone dłonie którymi „wyczesuje” się oliwki, gdy palce się zmęczą. Plastikowych, ażurowych skrzynek o pojemności ok. 25 kg. Dziwnych koszyków w kształcie pół księżyca z parcianą uprzężą do zawieszenia kosza na szyi by mieć wolne ręce do „grabienia” oliwek. W płóciennych torbach, kołczanach zaostrzone kije jak strzały, do mocowania siatek. I mnóstwo drabin różnej długości.

Cały ten sprzęt był ładowany na oddzielne przyczepy przez grupę chłopaków  pod nadzorem Wołodi. Przywitali go radosnymi okrzykami. Znał ich niemal wszystkich, wielu uczył konnej jazdy. Wszyscy byli synami rodzin imigrantek-pensionariuszek. Różne odcienie skóry, kolory włosów,  różne języki. Dziś wspólna radość bo zwolnieni na okres zbioru oliwek ze szkoły.

Podszedł do Wołodi. Serdecznie uścisnęli dłonie. Piotr włączył kamerę i spytał.

    -   Kiedy zaczynamy?

    -   Jak zacznie Rotto.

    -   Skąd będziesz wiedział, że zaczął?

    -   Niech Pan spojrzy na wiatrak   - wskazał na wysoką wierzę wiatraka, prawie na samej górze był balkonik na którym ktoś stał z lornetką  - tam siedzi Pietia z walkie-talkie i włącznikiem syreny. Widzi  stamtąd gaj oliwny Rotto. Rano już było tam kilku chłopów i rozkładali siatki. Teraz się rozeszli, został sam Rotto i chodzi między drzewami, ma lornetkę i co chwila patrzy na góry. Nie wiem, widzi tam zapowiedź deszczu? Mgły? Mam nadzieję jutro zacząć. Dzisiaj też rozłożymy siatki w jedynce i dwójce. (poszczególne gaje oliwne były oznaczone numerami, te dwa pierwsze były najbliżej oliwek Rotto).

 

 Rotto  to dziwna postać, coś w rodzaju miejscowego szamana. Wyrocznia w sprawach winnic i oliwek. Piotr dowiedział się o nim, już dawno od Wołodi gdy razem byli na rybach. Wołodia był zapalonym wędkarzem. Jeszcze przed zatrudnieniem w Mulino mieszkał w pobliskiej wiosce zatrudniając się jako murarz, cieśla. Wśród miejscowych krążyły plotki o Rotto. Dopiero jak tu zamieszkał postanowił go poznać. Kilkakrotnie go odwiedził i nic. Posiedzieli milcząc na przyzbie tylko witając się i żegnając. Aż pewnego dnia zjawił się tu u nich w domu. Wołodia  z tym swoim wschodnim zaśpiewem opowiedział   -   Właśnie kończyłem układać dachówki gdy zobaczyłem jak coś biegnie pod górę. Ki czort pomyślałem, nie dzik, nie sarna. Za małe na człowieka ale z kijem w rękach. Nie dziecko bo z brodą. Musi człowiek, ale się przeżegnałem i zlazłem z drabiny.  Dopiero jak był bliżej poznałem - Rotto. Poznałem bo jak wszedł na płaskie zgiął się i podparł laską, takim go dotąd widziałem.  Piotr przerwał  - Czy Rotto to po włosku garb?  -  Nie, złamany. Pewnie to ksywa bo nikt go inaczej nie nazywa. Później nie raz widziałem jak on szybko porusza się po górach, jak górale, na mocno zgiętych nogach i wtedy prostuje  ten swój zgięty korpus. Przyniósł wino. Rozlałem. Po drugiej szklance spytał czy bym mu nie pomógł przedłużyć dach. Spytałem skąd wie, że umiem kłaść dachy, ze śmiechem powiedział – Rotto wie wszystko o każdym w całej okolicy. Zrobiliśmy dach, postawiłem ściany, zrobiłem okno i drzwi. Zaprzyjaźniliśmy się. Niech go Pan odwiedzi, ciekawy człowiek, ciekawe życie, ciekawy dom. Czasem myślę, że to relikt dawnych czasów, może obudzony ze snu Etrusek.

 

    -   Jak go znajdę?

    -   Dużo Pan jeździ konno, znalazł Pan nieznany mi staw z rybami, znajdzie i jego. Na południe od nas.

 

 Wracając do dnia przygotowań „oliwko brania” pojechali układać pod drzewami siatki. Na płaskim terenie to proste, ale tu teren tarasami schodził w dół i drzewa często rosły blisko krawędzi tarasu i było sztuką tak ułożyć siatkę by złapała spadające oliwki. Chłopcy tylko pomagali, układali dorośli, głównie mężczyźni, ale tu i kobiety. Byli to albo „pensjonariusze”, albo wynajęci włoscy pracownicy znający się na tej robocie. Po ułożeniu siatek stawiali drabiny. Piotr filmował, zbliżało się południe i miał idealne światło. Z początku widząc kamerę chichotali, kobiety piszczały, stroili miny, lub uciekali. Po jakimś czasie przestali już go zauważać i mógł spokojnie rejestrować z mikrofonem podsłuchiwane rozmowy, komendy, pokrzykiwania a czasem  śpiew. Około drugiej, gdy jeszcze daleko było do końca, okazało się, że Rotto miał rację nie zaczynając dzisiaj. Z gór spływała mgła. Pchana, najpierw łagodnym ale coraz silniejszym wiatrem otulała dolinę. Pozwoliła jeszcze przez jakiś czas nie gasić słonecznych promieni, to wtedy Piotr miał najpiękniejsze zdjęcia. Biegające już teraz w pośpiechu sylwetki. Roześmiane wiatrem srebrzące się listki. Jakby śmiały się z uciechy schowania swoich oliwek. Drabiny biegnące do nieba, bo już ich koniec zakryła mgła. Skupione twarze nagle oświetlone promieniem który wydarł się mgle. Ale krótko mógł filmować bo niebawem wszystko znikło w mokrej, jeszcze żarzącej się bieli. Z trudem znalazł Wołodię by umówić się na następny dzień. Wołodia pokiwał głową.

-   Bóg raczy wiedzieć. Ale jak Rotto rozłożył siatki to może Bóg przegna mgłę.

Siedzieli z Wiktorem przy śniadaniu. Piotr zdał sprawozdanie z poprzedniego dnia wspominając o Rotto. Wiktor spoważniał.  -  Wiem, znam. To niesamowity człowiek, wierzę w jego zdolności. Odwiedził mnie tutaj zaraz po śmierci Iriny, jeszcze wtedy nikt nie wiedział o jej śmierci. Wszedł cicho jak kot a może bardziej jak duch, nie słyszałem go, dopiero oprzytomniałem jak zastukał laską. - Przyszedłem pocieszyć, nie płacz, jest teraz w lepszym świecie, cicho powiedział. Spytałem skąd wie. Odpowiedział -Rotto dużo wie i cicho wyszedł. W milczeniu pili kawę gdy zawyła syrena.

Zbiór oliwek to mozolna praca ale ma coś ze wspólnego święta, pikniku. Jednoczy ludzi, zbiera całe rodziny, sąsiadów. Zapomina się o waśniach sąsiedzkich. Buduje ducha pomocy. Jest to okres żegnania lata. Stoki gór czarują kolorami szykując się do zimy. Zazwyczaj panuje tu cisza ale teraz przy zbiorze wszędzie słychać gwar rozmów, śpiewy, nawoływania niosące się echem z jednej góry na drugą, na doliny. W świętej włoskiej godzinie pranzo (obiadu) gospodarz zapewnia posiłek dostarczony do oliwkowego gaju, nie jest to na razie uczta, trochę wina, pizza, czasem kiełbaski z grila, kurczaki. Praca trwa aż do zmierzchu. Dopiero koniec zbioru kończy prawdziwa biesiada, już przy stołach. Częstym w niej daniem są specjalne placki smażone na wielkich patelniach na otwartym ogniu. Smażą się w oliwie która została z ubiegłego roku. I wtedy leje się wino rozwiązując języki. To raj do sąsiedzkich plotek.

Zbiory w Mulino miały trochę inny charakter, nie rodzinno sąsiedzki, tu wszyscy pracowali za pieniądze ale zawsze  czuć było radosną atmosferę wspólnoty. Ekipa była męsko damska sprzyjająca zalotności kobiet, zawiązywania przyjaźni, śmiechów wynikających z nieporadności językowej wielu imigrantów. Najwięcej śmiechu i wrzasków robili chłopcy. To przecież dla nich raj wspinać się po drzewach. Pogoda była piękna. Słońce grzało, wspaniałe cumulusy majestatycznie płynęły po niebie a ich cienie po zalesionych stokach. Przyciągało to wzrok, to tak jakby jakiś olbrzym malował niewidocznym pędzlem i stale zmieniał ten obraz. Budował, tu rzucił cień, tam wyłowił grupę strzelających w niebo cyprysów, by je po chwili zgasić, srebrzył gaje oliwne słońcem, zielenił cieniem.

Z pierwszego, najwyższego tarasu zebrano już wszystko. Siatki teraz leżały na niższym. Przyczepę, niemal do połowy zapełniały pełne zielono czarnych oliwek skrzynki.  By się bezpiecznie dostać z tarasu na taras trzeba iść do jego końca gdzie jest zjazd. Tarasy były tak budowane by na każdy można było dojechać dawno temu , zaprzęgiem ciągniętym przez woły, teraz traktorem. Drzewa wymagają uprawiania ziemi wokół, koszenia trawy, w niektórych rejonach orania, kultywowania. Dziki, których tu w tych lasach jest mnóstwo, są za leniwe by korzystać z wygodnej drogi i robią swoje ścieżki po stromych zboczach. Dla czterech racic dzika taka ścieżka jest  ok. dla człowieka wspinaczka, albo zjazd na pupie często po kamieniach. Piotr spodziewając się co będzie, ustawił się z kamerą. Uchwycił to czego się spodziewał. Większość poszła na skróty i  teraz miał nakręconą komedię jak ze starego kina bazującą na pechu, nieszczęściu innych, śmiechu z porwanych spodni, zadartej spódnicy.

Zakończenie zbioru z drugiego tarasu zbiegło się z obiadem. Osobiście przywiozła go Rosa. W termosach była ciepła zupa Legumi. Składa się na nią kilka rodzaju kasz, siekane warzywa, różne fasole, dużo ziół i dodaje oliwę. Włosi ją często jedzą ale tylko od jesieni do wiosny.

Zbiory trwały cztery dni i  były znakomite. Z oliwkami, podobnie jak z owocami bywa różnie. Dobre i złe lata w zależności od pogody, ale też ich kaprysów. Nawet znawcy obserwujący pogodę, czasem nie mogą wytłumaczyć przyczyn urodzaju czy nieurodzaju. Może tylko Rotto to wie. Trzeci dzień był ciekawy bo na zbiór przyjechało dwóch rabinów by pilnować koszerności zbioru. Wynikało to z umowy kontraktowej podpisanej przez Wiktora z Izraelską firmą, intratnej umowy. Oliwek nie wolno było gojom zbierać gołym rękami, nie wolno kobietom. Do zbioru zostali wybrani włosi.  Gdy tu zbierano „koszerne” oliwki w innych sektorach trwał normalny zbiór. Każdego wieczora pełne przyczepy zawożono do stodoły chroniąc przed rosą. Do młyna miała jechać całość zbioru.

Zakończenie zbiorów wieńczy tradycyjnie wspólna biesiada. Stoły rozstawiono pod wielkim dębem, nakryte papierowymi obrusami, ustawione były w podkowę. Uczta była wspaniała, nie brakowało wina, tradycyjnych placków, kilka rodzajów pizzy i kotletów z grila.

Młyn w Polsce kojarzy się z bielą, z mąką. Z płynącą wodą, z wiatrem. Ten młyn, po włosku Mulino, wyciskał z twardych małych oliwek cudowną oliwę o barwie  złota, żółci, zieleni.

Oliwki ze skrzynek są przesypywane do dużych metalowych skrzyń, te wózkami widłowymi są wiezione na wagę z wagi wędrują do czegoś w rodzaju zsypu z którego różnymi taśmociągami dalej. Przez dmuchawę która wydmuchuje zaplątane listki, do kąpieli i wreszcie  dostają się pod prasę. Jest to machina jak ze średniowiecznych rycin. Olbrzymie, trzy metrowej średnicy, ponad pół metrowej grubości kamienne koło, dotykające prawie sufitu obraca się wolno, miażdżąc oliwki.  Te są wysypywane na wielką czarną metalową płytę która  cały czas obraca się, jak płyta na gramofonie. Metalowe łapy spychają oliwki pod kamienny krąg. Gdy mistrz stwierdzi, że powstała masa już jest gotowa do dalszej obróbki, zatrzymuje machinę. W rancie płyty otwiera się okno i cała masa jest spychana do kanału prowadzącego już teraz do nowoczesnych urządzeń. Do pras, które z tej masy wycisną oliwę. Dalej proces jest już niewidoczny. Tylko kilka błyszczących stalowych zbiorników. Dziesiątki manometrów, wskaźników, kilometry błyszczących rur i rurek. I skupieni, na biało ubrani fachowcy pracujący w stałym huku tych wszystkich urządzeń.

Te oliwne młyny pracują tylko w okresie zbioru  oliwek. Od końca października do Bożego Narodzenia. Ale w tym okresie pracują „na okrągło” 24 godziny. Zwyczaj każe by właściciel zbiorów uczestniczył w całym procesie aż do odbioru swojej beczki z oliwą. By się jednak nie kręcili po hali, przygotowano obok pomieszczenie w którym nie słychać huku maszyn. Wielki kominek, z rusztami do pieczenia mięsa, ciężkie stoły z grubych kasztanowych dech, ławy, krzesła. Sale zdobią antyczne amfory w których kiedyś przechowywano oliwę. Piękne belkowanie starego ceglanego stropu. W oszklonych starych kredensach komplety zastawy stołowej.

W wypadku  dostawy z Mulino kontrolowanie całości było bez sensu. Całość zaplanowano na dwie doby. Poza tym byli tu tylko we dwóch,. Wołodia i Piotr z kamerą. Postanowili poczekać tylko jak popłynie pierwsza „ich” oliwa, a potem czekać na telefon. By jednak zadość uczynić zwyczajowi, czekając na pierwszą oliwę zaprosili właściciela młyna, dobrego znajomego Wiktora na lampkę wina z winnicy Mulino. Kominek się palił, nie siedli przy stole ale na wysokich barowych stołkach wokół wysokiej amfory przykrytej grubą taflą szklaną. Czekali trzy godziny. Gdy skończyli butelkę gospodarz przyniósł drugą i bryłę sera. Wino było z jego winnicy a ser jego produkcji. Miał posiadłość pod San Giminiano. Przyszedł pracownik z wiadomością, że mogą spuszczać oliwę. Dla Piotra był to wielki moment. Pierwszy raz w tym uczestniczył. Kamera ruszyła, otwarto zawór i dużym strumieniem popłynęła zielonkawa ,seledynowa w barwie oliwa. Płynęła do wielkiej srebrzystej konwi z napisem MULINO.

Po odebraniu całości Wołodia przyniósł dokumenty. 830 litrów. Doskonały wynik 14%. Te procenty określają ilość uzyskanej oliwy z kilograma oliwek. Przykładowo 100kilo oliwek = 14litrów oliwy. Wiktor zadowolony uścisnął im dłonie.

Po kilku dniach postanowił odwiedzić Rotto. Zapakował kamerę do plecaka. Osiodłał Motyla, Brunet już szalał wiedząc co ich czeka. Domyślał się tylko jak ma jechać. Jechali kłusem na południe dróżką wzdłuż rzeki. Po kilku kilometrach drogi krzyżowały się. Skręcił w lewo na wschód. Po obu stronach był mieszany las, gdy z niego wyjechał po lewej ukazały się góry. W dali rozpoznał tą na której był ich kościółek. Droga wiła się między pagórkami, pięła łagodnie w górę. Brunet chyba coś wytropił bo pognał pędem na najbliższą górkę porośniętą niskimi krzakami, znikł, słychać było tylko ujadanie. Piotr kłusował dalej nie przejmując się. Podczas porannych galopów często się to zdarzało i Brunet zawsze potrafił go znaleźć. Po kilkunastu minutach zauważył prowadzącą w lewo, w górę ścieżkę. Była szersza od takiej jaką robią dziki. Zaryzykował. Po bokach dość wysokie krzaki zasłaniały widok. Gdy wspięli się na kolejny pagórek wiedział, że jest prawie na miejscu. Na następnym wzniesieniu był rozległy gaj oliwny, był pewien, że należy do Rotto. Galopem podjechał na wzniesienie i dopiero jak znalazł się między drzewami zobaczył wysoką skałę i dach. Nie chciał podjeżdżać konno pod dom, wydawało mu się, że nie wypada, tak nagle, bez zapowiedzi, że uprzejmiej będzie na piechotę. Uwiązał Motyla na lonży przy ostatnim rzędzie oliwek, trawa była soczyście zielona. W tym momencie przybiegł zdyszany Brunet, chwilę się zatrzymał i pędem pognał ścieżką w górę. Piotr zaczął się wspinać, było dość stromo ale ścieżka była krótka. Z góry dobiegło ujadanie dwóch psów. Jeszcze nie widział domu, widział tylko masyw skały. Każdy krok ukazywał więcej. Czerwony ceglany komin, kolejne rzędy dachówek, ciemno szare kamienie, ładne drzwi, okna. Stanął na płaskim trawniku, który był dużo szerszy niż się spodziewał. Dom był trochę jak grzyb wyrosły ze skały, ładny, proporcjonalny. Między drzwiami a oknem długa ława z oparciem i stół. Po prawej, jakieś 15 metrów od domu wielki otwór w skale chyba wejście do groty, z drewnianymi słupami na których wisiała grubo ciosana brama. Przed domem stał Rotto, nie mogło być pomyłki, człowiek zgięty w pół, z brodą. Podpierał się laską i patrzył na bawiące się psy. Powoli obrócił się i przeniósł wzrok na Piotra. Piotr ukłonił się.

-   Buon Giorno! Piotr Tyczyński, przepraszam, że tak bez uprzedzenia.

 

Cisza. Piotr szedł w jego stronę. Rotto wpatrywał się w niego i poważnie powiedział  - Było uprzedzenie, najpierw tętent konia, a potem pies.  -  Uradowany Brunet podbiegł do Piotra, omal go nie przewrócił i wrócił pędem do zabawy z ładną suczką, trochę niższą od niego. Rasa mocno zmieszana, trochę przypominała wyżła ostrowłosego, w brązach i zgaszonej żółci.

Rotto bez słowa, gestem zaprosił go do stołu. Sam zniknął w  domu. Piotr usiadł i wyjął z plecaka kamerę i położył na stole. Psy szalały. Wstał i poszedł z bliska obejrzeć dom. Było to  właściwie pół domu przyklejonego do wielkiej skały. Jednospadowy dach z wysokim kominem. Dużo, dużo później gdy już był zapraszany do domu mógł podziwiać tylną ścianę która była litą  skałą. Wrócił do stołu, po chwili przyszedł Rotto z karafką wina, na drewnianej desce z oliwnego drewna, z pięknym słojem okrągły ser i nóż. Wino było niezłe, a ser znakomity. Siedzieli milcząc. Piotr milczał, pamiętając opowiadanie Wołodi. Po drugiej szklance Rotto, patrząc na kamerę odezwał  się.

    -   Chcesz filmować? Co? Dom, psy… może owce?

    -   To może też, ale głównie rozmowę z Panem.

    -   Rotto.                                                                      

    -   Dobrze, z tobą.

    -   Nie jestem zbyt atrakcyjny i nie zbyt rozmowny. Całe życie głównie słuchałem. I obserwowałem.

    -   Kamera to takie dziwne urządzenie, że nawet milczki przed nią zaczynają mówić.

 

Pokiwał z powątpiewaniem  głową i sięgnął po szklankę. Piotr uzmysłowił sobie, że rozmawiają. Przypomniał sobie jak Wołodia opowiadał jak tu siedzieli kilkakrotnie nie zamieniając słowa. Może ma rzeczywiście empatie jak twierdzi Wiktor. Rotto wstał.

    -   Muszę przyprowadzić owce.

    -   Mogę filmować?

    -   Jak chcesz, ale musimy zamknąć twojego psa, spłoszy owce.

 

Brunet został zamknięty w domu. Nic nie rozumiał. Szalał, szczekał, wył, drapał drzwi.

    -   Porysuje ci te piękne drzwi.  -  Rotto wszedł do domu. Zaległa cisza. Po chwili wyszedł ale Brunet już się nie odezwał.  -  Zabił mi psa  -pomyślał Piotr. Ruszył za Rotto w stronę groty, minęli ją, po kilkunastu metrach kończyła się skała i stroma ścieżka prowadziła w górę. Pierwsza popędziła Herba, Rotto tak ją nazwał bo jak  na psa miała nadzwyczajne zdolności wynajdywania cennych leczniczych ziół. Niemal równie szybko wspinał się Rotto na zgiętych nogach z wyprostowanym tułowiem. Piotr filmował, trochę po to by nie pokazać, że nie jest w stanie ich dogonić. Kilkanaście metrów niemal płaskiej łąki dalej miękko opadającej aż do odległej ściany lasu. Bujna, wysoka trawa. Kępy rozmarynów, głogów i żarnowca. Herba już zaganiała stado owiec w ich stronę. Poszczekując biegała od lewej do prawej i z powrotem. Stado nieśpiesznie pozwalało się prowadzić. Piotr filmował. Rotto stał podparty na lasce. Przepuścili owce obok  i ruszyli za nimi. Rotto delikatnie laską zaganiał te niesforne. Jak doszli do ścieżki  zrobił się zator, bo ścieżką owce mogły zbiegać tylko jedna za drugą. Gdy zeszli na dół, owce posłusznie wchodziły do groty. Za ostatnią Rotto zamknął bramę i wrócili do stołu. Piotr otworzył drzwi. Brunet płasko leżał. Powoli wyszedł, podszedł do Rotto i polizał jego dłoń.

 

     -  To  przez ciebie robiony ser?  - spytał Piotr. 

    -   Możesz zobaczyć.  -  W grocie był półmrok. Piotr bał się, że dla kamery będzie za ciemno, ale okazało się, że jest na tyle czuła, że wystarczy. Grota była wielka, przedzielona ścianą. Weszli do tej części gdzie stały owce. Czysto, podłoże wyścielone słomą. Rotto zabrał niski stołek i drewniany „skopek”, Piotr nie znał włoskiej nazwy tego drewnianego naczynia na mleko. Usiadł przy pierwszej owcy, szmatką przetarł wymię i zaczął doić. Piotr znalazł drugi stołek. Włączył kamerę. Chciał w tej niezwykłej scenerii zrobić wywiad.

                                                                                                                    

    -   Rotto, wszyscy w całej okolicy czekają na sygnał od ciebie by rozpocząć zbiór oliwek, my tak samo i jak mówią zawsze jest to optymalny czas. Masz taki dar. Skąd ? Od Boga? -  cisza, nie  odpowiedział. Wydojona owca odeszła, podeszła następna.

    -   Dar? Nie pamiętam by mi ktoś cokolwiek ofiarował. Może to raczej dobrze odrobiona lekcja długiego samotnego życia. Byłem mały, nie wyższy od tej owcy. Odebrali mi rodziców. Spalili dom. Uciekłem do lasu. Bałem się ludzi, widziałem jak zabijali moich, jak się z tego cieszyli. Powoli uczyłem się lasu. Uczyłem jak zdobyć pożywienie. Jak zaprzyjaźnić się ze zwierzętami, jak się ogrzać. Jak nauczyć się zmian pogody. Cały czas obserwowałem niebo zadzierając w górę głowę. Obserwowałem wędrówkę chmur, ich kolory, ich zmieniające się kształty, ich drogę. Łapałem wiatr w nozdrza. To chyba od tego gapienia się w niebo pogięło mnie. Już nigdy się nie wyprostowałem. Ja bałem się ludzi a oni mnie. Jak mnie zgięło nie wyglądałem na człowieka, bali się „złego”. To niepojęte ile ludzie magazynują w głowach mitów, bajek, strachów. Wystawiali mi przed domy  miski z jedzeniem, chleb, jako dar, by udobruchać złe moce? Szczuli psami i umierali ze strachu jak psy się do mnie łasiły. Domem był mi las, te łąki na wzgórzach, przyjaciółmi nie rówieśnicy a zwierzęta. I przyszedł straszny czas. Złapali mnie, zamknęli, badali, uczyli mówić. Udało się. Wysłali do szkoły. Chłopcy potrafią być okrutni a ja idealnie nadawałem się do wyśmiewania,  okrutnych dowcipów, bicia. Ale mnie wychował las i on dał mi siłę. Ocknąłem się. Popłynęło sporo krwi z rozbitych nosów. Stałem się niedotykalny, ale stale inny i przez to samotny. Pokochałem, może nie tyle szkołę, co naukę. Fascynował  mnie świat którego dotąd nie znałem. Fascynowała meteorologia, wyże, niże, tsunami, huragany. Śledziłem mapy pogody z całego świata. Sprawdzałem jak ich prognozy pokrywają się z moimi. Wyszło, że moje są bardziej precyzyjne.   -  Piotr poprosił o przerwę, musiał zmienić kasetę. Zostało już niewiele owiec do wydojenia. Każda kolejno podchodząca była najpierw głaskana po głowie, miała przecierane wymię.  -  Włączył kamerę.  -  Proszę, opowiadaj dalej.

    -   Na czym to skończyłem?...A tak, na moich prognozach. Skończyłem szkołę. Teraz musiałem zacząć samodzielne życie. Nie mogłem żyć w mieście. Wróciłem do lasu i szukałem miejsca na dom. Znalazłem tą skałę. Szukając właściciela okazało się, że właścicielem była moja rodzina, prezent z za grobu? Zamieszkałem w grocie, było mi dobrze, odwiedzały mnie zwierzęta. Wyciągałem im kolce z łap, zdejmowałem kleszcze. Ludzie powoli przyzwyczajali się do mnie. Leczyłem ich zwierzęta a nawet czasem dzieci moimi ziołami. Zostałem „znachorem”. Znalazło się kilku życzliwych. Zwieźli kamienie na dom. Inni przywieźli dachówki, cegły. Budowałem sam ale  miejscowy cieśla pomógł w drzwiach i oknach, wyleczyłem mu syna z dyfterytu. Już wtedy kupiłem różne książki medyczne i trochę łyknąłem wiedzy w tej dziedzinie. Jeszcze bardziej zafascynowały mnie książki o świecie, mam nawet kilka o twojej Polsce.

 

Ostatnia owca spokojnie odeszła. Rotto wstał. Odstawił pełen skopek. Gwizdnął. Przybiegła Herba. Otworzył drewnianą furtę.  -  Herba, pastwisko.  -  Piotr filmował jak całe stado zaganiane przez psa pobiegło ścieżką w górę na łąkę. Ku zdziwieniu Piotra Brunet spokojnie leżał przed grotą i ani mruknął. Rotto zabrał skopek i poszli do drugiej części groty. Tu podłoga była wyłożona płaskimi kamieniami. Pod ścianami długie drewniane stoły a na nich różnej wielkości kotły, garnki, osobno gliniane , osobno metalowe. Z drugiej strony na długiej drewnianej żerdzi zawieszone płócienne worki wypełnione kwaśnym owczym mlekiem z których skapywała, Piotr nie wiedział co, ale chyba „żętyca”. Rotto zaprowadził go w głąb groty, tu było chłodniej i o dziwo czuć było wirujący wiatr. Na grubych półkach leżały okrągłe sery. Jedne czarne, inne jakby obsypane grubo mieloną mąką, jeszcze inne żółte. Dużo ich było. Tu dojrzewały.

Siedli przed domem. Z dzbana nie wiele ubyło wina. Rotto rozlał, po chwili się odezwał.

    -   Wiesz Pietro, ty chyba też jesteś „inny”. Coś w sobie masz innego.

    -   Powiedz co. Jak mówią „Rotto wszystko wie”.

    -   Tyle lat żyje, teraz już spotykam ludzi, już się ich nie boję, oni mnie też. A jeszcze nigdy nikomu nie opowiedziałem o swoim życiu. Nagle się zjawiasz z tą swoją kamerą, pierwszy raz cię widzę i nie wiadomo dlaczego opowiadam, zdradzam swoje najgłębsze tajemnice. Dlaczego…tego właśnie Rotto nie wie.  – wypił i roześmiał się.

 

Zbliżały się święta. Siedzieli z Wiktorem przy śniadaniu. Piotr zdał sprawozdanie ze swojej wizyty w obozie polskiej imigracji w Latinie, pojechał tam razem z Chiarą.

    -   Wiktor, pojechałem tam przed świętami myśląc, że będzie można jakąś rodzinę wybawić od obozowego życia i przywieźć tu. Jak się tam znalazłem, przeraziłem się. Nagle sobie uzmysłowiłem, może przypomniałem z oglądanych filmów, wizytę w sierocińcu. Przychodzą ludzie wybrać dziecko. Wszystkie dzieci wpatrują się w nich z ta sama nadzieją, że może dziś to ja. Byłem kiedyś w schronisku dla psów. To samo, wszystkie marzą o lepszym domu. Patrz w te błagające oczy i wybierz, zawsze będzie źle.

 Wszystkich nie uratujemy. Jeśli mówimy o tym naszym wyborze, to w ideale by było dogłębne poznanie całej grupy z której mamy wybrać naszych przyszłych podopiecznych. I wybrać tych którzy rokują największe nadzieje na rozwój. Naszym, fundacji zadaniem jest wspieranie talentów i pomoc w ich rozwoju. Wiem wielkie słowa i wiem jak trudne w realizacji.

    -   Widzę,…co?...ile muszę się nauczyć. Teraz z innej beczki. Jak chcesz spędzić Święta, Wigilię? Zapraszasz kogoś?   -  Wiktor pochylił głowę i wpatrywał się w filiżankę

    -   Święta…nie, nie, nie mogę…Tak wiele ostatnich lat spędzałem je z Iriną. A co...teraz sam ze wspomnieniami? Zapomnijmy o Świętach.

    -   Wiktor, przecież te wspomnienia są miłe pozwól im wrócić.

    -   I co? Barszcz, uszka, karp, wino? I puste miejsce? I  wdzierające się  wspomnienia…które duszą, wołają wróć.

 

 Piotr po kilku dniach postanowił postawić na swoim i urządzić Wigilię. Może bez gości, sami we dwóch , musi być przy nim i pomóc mu w tych wspomnieniach. Pojechali z Wołodią nad  staw gdzie złowili trzy duże   karpie. Pojechali do lasu wykopali choinkę i posadzili w donicy.  Razem z Dorą w ich kuchni pomógł zrobić karpia w galarecie. Dora nigdy takiego nie robiła, z rodzynkami i jarzynami. Przy okazji rozmawiali, pierwszy raz od pogrzebu Iriny. Wtedy Dora miała pretensje do całego świata, że nie dostała domu tak jak obiecywała Irina. Teraz już pogodziła się z sytuacją i zrozumiała, że przepisanie domu na nich jest niemożliwe, bo zapis testamentu na to nie pozwala. Przestała też traktować Piotra jak intruza, który zagraża jej interesom. Pogodziła się, że jest tu na stałe i nie zagraża jej rodzinie. Może to wpływ Wołodi z którym się polubili i nawzajem szanowali.

Zastanawiał się jaki prezent sprawił by przyjemność Wiktorowi. Nie chciał by prezent był jakiś specjalny, w rodzaju szabli, jaką mu ofiarował przyjeżdżając. Przy takim nastawieniu Wiktora do Świąt nie spodziewał się żadnego upominku od  niego i może mu być nieprzyjemnie jak sam dostanie prezent a Piotr nie. Kupił wzmacniacz antenowy do radia. Wiktor odbierał jakimś cudem Polskie Radio ale z takimi zakłóceniami, że większości trzeba się było domyślać. A już zaraz po Świętach 27-go rozpoczynał się proces toruński morderców Ks. Jerzego Popiełuszki.

Postanowili z Dorą i Wołodią zaskoczyć Wiktora Wigilią. Poprosił Dorę by z okolicznego kościółka przyniosła  opłatek, przyjdą z nim złożyć życzenia. Choinkę ustawili na desce z kółeczkami, to takie specjalne deski by móc wozić drzewka cytrynowe do limonai na zimę. Jak oni będą składać życzenia, Piotr wjedzie z ubraną choinką taki wymyślił scenariusz, Potrawy będą od rana czekać w kuchni.

Bał się trochę swojej samowoli. Nie chciał by Wiktor cierpiał i powrócił do stanu histerii w jakiej go tu zastał. Tymczasem wszystko wypadło miło i z humorem. Rozbawił Wiktora wchodząc do salonu z choinką ciągniętą na sznurku. Pretensje pojawiły się tylko gdy się okazało, że nie schłodzili białego wina. Siedząc długo w noc, ze spokojem wspominali Irinę. Udało im się nawet, po kilku butelkach, wspólnie zaśpiewać góralską kolędę Ej maluśki.

W pierwszy dzień świąt, przy śniadaniu z karpiem w galarecie, drożdżowej babce z szynką Wiktor oznajmił, że też ma dla niego prezent  -  Prezent nietypowy, muszę ci o nim opowiedzieć. Miałem i właściwie mam nadal serdecznego przyjaciela z wojska, jeszcze z Rosji i całej kampanii Andersa. Dopiero tu we Włoszech rozdzieliliśmy się, ja Monte Casino, on Ankona, ranny. Pasjonat żeglarstwa. Ma piękny jacht w Ankonie. Teraz jest sparaliżowany i już nie może pływać, ale jachtu nie chce sprzedać, za bardzo go kocha. Rozmawiałem z nim. Opowiedziałem o twoich żeglarskich pasjach. Bardzo się ucieszył  strasznie mu żal, że jacht od lat stoi wyslipowany. Z radością zobaczy jak go spuścisz na wodę. Pojedziemy tam razem, poznasz go i poznasz jacht. Zadowolony?  -  Piotr zachwycony podziękował.

Gdy zaczął się proces Toruński, całymi godzinami siedzieli razem przy radiu. Na ławie oskarżonych trójka morderców i ich przełożony płk. Adam Pietruszka. Bardzo szybko zorientowali się jak, w jakim kierunku proces jest reżyserowany. Kto steruje mogli się tylko domyślać ale wszystko wskazywało, że instrukcje szły z MSW od gen. Kiszczaka, jednego z twórców stanu wojennego. Odnosiło się wrażenie, że jest to proces w którym oskarżonym jest ks. Jerzy Popiełuszko, przedstawiany jako kapłan siejący zamęt, prowokator. Prokurator Pietrusiński wygłasza  nosił na piersi krzyż a w sercu nienawiść. Permanentny atak na kościół. Gdy obrońcy próbują podnieść sprawę stałej inwigilacji księży przez SB i konkretnie księdza Jerzego przez lata nękanego, sędzia Artur Kujawa odbiera im głos. Proces kończy się 7 lutego wyrokami skazującymi. Piotrowski – 25 lat, Pietruszka -25 lat, Pękala -15 lat, Chmielewski -14 lat.

Słuchali i komentowali. Wiktor podtrzymywał swoją teorię „początku końca systemu”, starał się dociec kto z kim zawarł układ, by władza zdecydowała się poświęcić swoją gwardię Służb Bezpieczeństwa i pokazać ją na ławie oskarżonych całej Polsce w telewizji, w radio. Piotr nie komentował ale po głowie tłukły się wspomnienia ukrywania się, stałego zagrożenia, czołgów na ulicach, internowania dziesiątków znajomych, sądów orzekających pod dyktando władzy.

Prawnicy fundacji skutecznie popychali sprawę pobytu Piotra we Włoszech. Już miał codice fiskale, numer identyfikacyjny, bez którego nic się nie da zrobić. Dostał „Rezydencje” z pozwoleniem na pracę, więc mógł już być oficjalnie pracownikiem fundacji. Pani Marcelli donosiła, że sprawa azylu jest na dobrej drodze.

Któregoś dnia poszli z Chiarą na kolację. Dobre wino, dobre jedzenie. Chiara opowiadała o studiach które ukończyła z odznaczeniem. Po pewnym czasie przeszła do swojego obsesyjnego tematu. Do mafii. Piotr słuchał i wpadł na pomysł by namówić ją by tam, na południe, do kolebki mafii razem pojechali. Dla niego jeszcze ciągle mafia była czymś abstrakcyjnym. Zgodziła się.

    -   Chiara, nie boisz się tam jechać?

    -   Zawsze się boję, ale nauczyłam się przełamywać ten strach. Inaczej bym zwariowała.

 

Opowiedział Wiktorowi o pomyśle wycieczki. Nie był zachwycony. Opowiedział jak raz zabrał Chiarę do Kalabrii, chciał przełamać jej obsesyjny strach. Nie udało się. Była tak roztrzęsiona, że musiał przerwać podróż bojąc się by nie zrobiła jakiegoś głupstwa. Obsesyjnie chciała składać sprawę do prokuratora. Tylko nie mogła sprecyzować o jaką sprawę chodzi.

    -   Jedźcie, tylko musisz być czujny. Miejmy nadzieję, że już teraz nabrała trochę dystansu do  tych spraw.

 

 Wylądowali w Palermo i wynajęli samochód. Piotr był „czujny” i starał się utrzymać radosną atmosferę krajoznawczej wycieczki. Było ciepło, idealna pogoda do włóczenia się po mieście. Przez dwa dni zwiedzali Palermo z zabytkami, kościołami i restauracjami. Obje lubili wszystko to co można wyłowić z morza, a tu na Sycylii mieli chyba wszystko i to niemal prosto z rybackich kutrów. O mafii nie padło słowo. Chiara była rozluźniona i pełna energii. Pojechali nadmorską drogą w stronę Messyny. Piotr pamiętał z dawnych wypraw cudowne miejsce. Kamping niemal na plaży. a do morza kilometry piaszczystych wydm. Teraz udało mu się tam trafić. W Polsce środek zimy a tu ciepło. Biegli boso po pagórkowatych wydmach aż do morza. Niewielkie fale aż kusiły. Desperacko rozebrał się i pędem rzucił się do wody. Niemal równie szybko wyrzuciło go na piasek. Ryczeli ze śmiechu, po godzinie kontynuowali wycieczkę Teraz zjechali na autostradę. Czym było bliżej Messyny, tym nastrój Chiary przygasał. Pierwszy raz podczas tej wyprawy zaczęła mówić o mafii, o przekupstwie władz, policji. O bezradności prokuratorów. O roli księży zaplątanych w sprawy mafijne. O religii ,która jest w mafii stale obecna i niezwykle ważna.  -   Zjazdy Ndranghety odbywają się w sanktuarium Matki Boskiej pod San Luka. Składają przysięgę paląc na dłoni święte obrazki. -  Była coraz bardziej zdenerwowana. Piotr starał się zmienić temat, prosił by w przewodniku znalazła hotel. Było jeszcze wcześnie, postanowił jeszcze tego dnia przeprawić się do Kalabrii. Dotąd jej zdenerwowanie objawiało się w słowotoku, teraz na promie nie mogła usiedzieć. Biegała w  kółko. Przygarbiła się i jakby kurczyła, przedziwne wrażenie jak stres, strach, zmienia. Dalej była piękna ale z wyraźną skazą. Teraz milczała, dusiła strach w sobie. Szybko znalazł dobry hotel. Jak podczas całej wyprawy wziął dwa pokoje. Niemal siłą zabrał Chiarę na kolację. Zamówił wino. Nie tknęła jedzenia i niemal duszkiem wypiła wino. Odstawiał butelkę gdy  po nią sięgała. Nie wiedział co ma zrobić. Cały czas do niej przemawiał, bez odpowiedzi. Jedyne co mu wpadło do głowy to zapakować ją do łóżka, może sen wszystko uspokoi. Przykrył ją kocem i poszedł do swojego pokoju. Długo czytał. Wreszcie zgasił światło. Jeszcze nie zasnął gdy otworzyły się drzwi by po chwili trzasnąć. Przez pokój przebiegła ciemna sylwetka. Długie bose nogi, krótki Tischert. I już leżała obok . Boję się, boję się. Przykrył ją. Trzęsła się cała. Było mu jej żal. Głowa kazała się odsunąć, ale ona napierała na niego, znalazła jego usta i namiętnie całowała. Głowa jeszcze pracowała na nie, jeszcze świadomie kierowała ciałem, ale już nie wszystkimi jego częściami, po chwili zresetowała wszystkie obiekcje i zainstalowała dzikie, bezmyślne pożądanie. Musiało do tego dojść. Piękna, niemal naga kobieta tuląca się do ciebie. Chyba każdemu w takiej sytuacji ulatnia się rozsądek. Stało się, chwile cudownego uniesienia, powtarzane raz za razem, by wreszcie osiągnąć spokój spełnienia.

 Gdy rano się obudził i spojrzał na nią, wyglądała cudownie, rozrzucone na poduszce włosy, długie rzęsy zamkniętych oczu. Pełen spokój. Ale w głowie obudziły się natychmiast skrupuły. Wykorzystał jej strach chorego zwierzątka. Był niemal pewien, że nie była w pełni świadoma co robi, że to była jej ucieczka od strachu, że mógł tu leżeć każdy.                                                      Otworzyła oczy. Po chwili wpatrując się w niego uśmiechnęła się.

    -   Dziękuję, niemal wyleczyłeś mnie ze strachu.

Jeszcze wczoraj był pewien, że należy jak najszybciej wracać do domu i wywieźć stąd Chiarę. W planach tej wycieczki miał cały czas San Luca. Dużo czytał na ten temat. Tak jak Corleone kojarzyło się z kolebką  Sycylijskiej Cosa Nostra ,  to San Luca z Ndranghetą. Tyle, że Corleone to literatura Mario Puzo, a San Luca to  miejsce tragedii rodziny Chiary. Przy śniadaniu jak najdelikatniej wspomniał o dwóch możliwościach, powrót do domu lub jazda do San Luca. Z całkowitym spokojem Chiara uśmiechnęła się.

-   Nie bój się, nie musisz się ze mną cackać. Już jestem zdrowa. Strach to choroba. Na razie ją zatrzymaliśmy, na jak długo? Chyba zależy od częstości przyjmowania lekarstwa.

Jechali na północ wzdłuż wybrzeża. Bagnara Calabria, wróciły wspomnienia. Zatrzymał się. Stanęli tam gdzie kiedyś stał z kamerą filmując daleko w dole na morzu pływające we mgle kutry. Opowiedział Chiarze swoją przygodę polowania na rybę miecz. Opowiedział o szyprze czytającym Homera, o kobietach niosących na ramionach olbrzymią rybę, o pasjonujących kilku dniach spędzonych na morzu.  -   Wtedy tu byłem jako turysta. Jakże często tak jest, że podróżując po świecie widzimy tylko „fasadę”, nie mamy czasu, albo ochoty wgłębić się, poznać tych ciemnych zakamarków życia, dramatów ludzkich.

Nie mógł się nadziwić jak ta jedna noc zmieniła Chiarę. Zbliżali się do tego miejsca które było siedliskiem jej strachu, jej wyimaginowanej winy. San Luca, na wielu ustach, na wielu szpaltach gazet, często w radio, w telewizji. Zła sława, ale sława. I co? Szare małe miasteczko. Puste kręte uliczki, domy „klocki” bez charakteru, na małych działkach z zaniedbanymi ogródkami. W tym smutku zaniedbanej prowincji zdarzy się  wysokie ogrodzenie i luksusowy samochód, ale w głębi zamknięte okiennice ze złuszczonym  lakierem. W kilkanaście minut zwiedzili całą wioskę. Chiara, tak jak poprzedniego dnia nerwowo, chaotycznie, myląc fakty z fikcją opowiadała o mafii, dziś zupełne spokojnie mówiła o ndraghetcie. Wszyscy mężczyźni z tej wioski należą do mafii. Już nastoletni chłopcy składają podczas inicjacji przysięgę lojalności. Ndragheta, nazwa pochodzi od greckiego słowa andragathia oznaczającego bohaterstwo, męstwo, cnotę. Podjechali pod kamienny kościół. Sanktuarium Matki Boskiej z Polsi. Był zamknięty, mogli go tylko obejść w koło. Chiara dalej wyjaśniała. Tu w tym kościele odbywają się coroczne zjazdy, zwane „crimine”. Zjazdy szefów rodzin, zwanych „santisti”. Ndrangheta jest dlatego trudna do rozpracowania bo jest organizacją opartą o rodzinę. Spytał czy rodzina Chiary mieszkała tu w San Luca. Teraz trochę się zdenerwowała,  -   nie, w sąsiedniej wiosce Locri, nie chce tam jechać, to już ponad jej siły.

Wrócili do Regio di Calabria. Całą drogę milczeli. Na lotnisku oddali samochód. Po kilku godzinach byli we Florencji. Piotr bał się pożegnania, ale odetchnął z ulgą jak skończyło się serdecznym pocałunkiem bez zbędnych słów.

Na jego biurku wylądowało roczne sprawozdanie z działalności fundacji. Dopiero czytając zdał sobie sprawę w jak gigantycznym przedsięwzięciu bierze udział. Fundusze jakimi tu dysponowano przyprawiły go o zawrót głowy. Zakres działalności był imponujący. Ilość pracowników i współpracowników szła w setki. Prawnicy, detektywi, nauczyciele, księgowi, psycholodzy, cały sztab działający w Afryce w walce o dostęp do wody i budowaniu studni. Pomoc innym. Brzmi skromnie, może być rzuceniem monety do kapelusza grajka na ulicy, bez zastanowienia się co z tym groszem zrobi. Może też być całym kompleksowym systemem nie tylko dawania, ale wieloletniej opieki, uczenia, odkrywania talentów, walki z narkotykami i uzależnieniami od nich. Był pełen podziwu ilu mądrych fachowców uczestniczy w tym przedsięwzięciu. Kierunek generalnie był taki, jak dawno wymyślili amerykanie nie dawaj biednemu ryby, daj mu wędkę.  Kilka ostatnich stron sprawozdania było poświęconych sukcesom jaki osiągnęli podopieczni fundacji. Byli tu muzycy, filmowcy, dziennikarze, lekarze, naukowcy, konstruktorzy, wynalazcy. Było nawet kilku księży, już wysoko w hierarchii kościelnej. I wszyscy ci ludzie z dumą opowiadali komu swój sukces zawdzięczają. Fundacja już po tych kilku latach działania była znana na całym świecie.

Zupełnie przypadkowo, odwiedzając dział Woda dla Afryki dowiedział się, że za dwa tygodnie leci do Somali samolot ze sprzętem koniecznym do budowy studni. Leci na trzy dni. Od Wiktora dostał zgodę by w tym uczestniczyć. Gdy zgłosił chęć uczestniczenia w wyprawie, zaczęły się „schody”. Miał paszport, ale felerny, w jedną stronę i nie wiadomo czy jeszcze ważny, bo bez daty ważności. Dział paszportowy fundacji chwilę się głowił. W końcu udało im się, jakimś szwindlem wbić Somalijską i Kenijską wizę. Zdziwiłby się jego polski ubek jak by zobaczył teraz jego paszport. Nigdy nie miał tak luksusowego lotu. W luku bagażowym położyli go na polowym łóżku, przywiązali. Ciemno, żadnego okna. O świcie wylądowali w Mogadiszu, stolicy Somali. Podjechało kilka terenowych półciężarówek. Bez kłopotów podbili mu paszport. Wjechali w uliczki Mogadiszu, cały czas trąbiąc niemal roztrącali przewalający się ulicami czarnoskóry tłum. Kolorowo ubrane, grube zakwefione murzynki, stragany z dywanami, ubraniami, bawiące się wychudzone dzieci. Stare zdezelowane, wyładowane ciężarówki przepychające się  przez ten tłum. Niskie obdrapane domki i dużo wyższe palmy. Rozwrzeszczane mewy. Gdy udało się przedostać w stronę przedmieść poczuł, zobaczył tą aż świszczącą biedę. Z byle czego klecone domki, często bez okien, z jakąś szmatą zamiast drzwi, wałęsające się wychudzone psy, a może hieny,  siedzące  bez ruchu pod ścianami w kurzu chude nagie dzieci. Długie kolejki do studni kolorowych kobiet z wiadrami, dzbankami, garnkami.

Jechali pierwsi w kolumnie. Prowadził Paulo,  inżynier. Skończył wydział budownictwa wodnego. Szukał pracy. Przeczytał ogłoszenie fundacji o naborze fachowców do budowy studni i urządzeń sanitarnych w Somalii. Miał wyższe ambicje, zapory wodne, elektrownie, ale przypomniały mu się opowiadania ojca z dzieciństwa. Ojciec był wojskowym. W latach trzydziestych włoskie wojsko zdobyło Etiopię i tu w Somalii utworzyło kolonię - Włoska Afryka Wschodnia. Pomyślał, że gdy ojciec mógł tu kiedyś przyczynić się do wyzysku tej biedoty, to on teraz powinien im pomóc. Jechali na szczęście pierwsi, za nimi już widać było tylko chmury kurzu. Pofalowany piaszczysty krajobraz. Rachityczne akacje, kolczaste krzewy. Wysokie piaszczyste pagórki. Minęli karawanę wielbłądów. Białe turbany, zasłonięte twarze w ochronie przed chmurami piasku. Piotr filmował. W pewnym momencie Paulo krzyknął.

-   Lwia rodzina, widzisz    -  wskazał najbliższy pagórek. Pod akacją leżały lwy. Piotr poprosił by się zatrzymali. Chciał wysiąść ale Paulo go zatrzymał.  -  Są za blisko  i mają małe.

Poczekał aż opadnie kurz. Cała kolumna stanęła. Włączył kamerę. Stare lwy leżały ale małe zaciekawione szły w ich stronę. Zatrzymały się kilkanaście metrów od nich na małym pagórku. Pozowały do zdjęć. Stare lwy zaniepokojone podniosły się. Samiec podniósł łeb i ryknął. Pojechali dalej na południowy zachód w stronę Kenii. Krajobraz się zmieniał, mniej piasku, więcej traw i roślin. Paulo wyjaśnił, że zbliżają się do rzeki Jubba (Dżuba) największej rzeki Somali.  -  Mają tu tylko dwie rzeki stałe. Reszta to takie sezonowe strumyki z wodą tylko w porze deszczowej  -  Minęli kilka wiosek jeśli tak można nazwać kilkanaście luźno rozrzuconych, krytych palmowymi liśćmi, bardziej wigwamów niż domów. Stadka białych, brązowych, czarnych kóz i oblepione muchami dzieci. Nie było mostu, przeprawili się brodem. Na miejsce dojechali próżnym popołudniem. Upał był straszny i żadnego cienia. Gdy wyjeżdżali z Magadiszu Paulo był brunetem, teraz był siwy. Piasek oblepiał wszystko. Bał się o kamerę.

Biedna murzyńska wioska. Na centralnym placyku wyłożonym kamieniami jeszcze nie skończona studnia. Wioska Włochów złożona z czterech dużych namiotów około sto metrów od budowy. Jak na te warunki „ekskluziw”. Agregaty, klimatyzacja, lodówki, łazienka z prysznicami. Kilkanaście łóżek z moskitierami. Kuchnia, jadalnia. Serdecznie ich przywitano i wygoniono pod prysznice. Gdy wrócili na stole już stały oszronione butelki Proseco. Włosi pracowali tu i w Kenii od kilku miesięcy. To była ich dziewiąta studnia. 5 w Kenii i cztery w Somalii. Szefem zespołu był Carlo. To on wybrał ten region, od lat pracował w Afryce z ramienia UNICEFU i znał ogromne problemy z wodą niemal całej Afryki. Opowiedział wstrząsającą historię tragedii zwierząt  gdy po kolejnym okresie suszy walczyły o dostęp do wody.

-   Nie zapomnę tego nigdy. Kontrolowaliśmy wysychające jeziora. Olbrzymie stada hipopotamów, nosorożców, słoni przywlekły się w poszukiwaniu wody. To zwierzęta potrzebujące jej najbardziej. Z jeziora została tylko wielka kałuża. Staliśmy bezradni obserwując straszliwą walkę o dostęp do tej kropli wody. Apokaliptyczny obraz jak te wielkie cielska atakują się, wdeptują się w ziemię by jedne przez drugie za wszelką cenę dorwać się do wody. Zginęło wtedy czterysta hipopotamów. W tym jednym miejscu. A co z ludźmi, z dziećmi które masowo umierają bez wody, umierają w epidemiach przez skażoną wodę, przez brak sanitariatów.  Co ze stadami zwierząt hodowlanych, masowo zdychających bez pokarmu, wody. Całe plemiona nomadów pauperyzują się wędrując do miast co wywołuje zamieszki, wojny, przewroty „pałacowe” skorumpowanych władców. To co tu robimy to kropla w morzu tragedii.

Dopiero po długiej chwili rozmowa zeszła na tematy związane z ich bieżącą pracą. To bardzo interesowało Piotra by móc złożyć sprawozdanie po powrocie do Włoch. Każda studnia była nowym problemem. Były bardzo głębokie i głównym problemem było jak z  nich czerpać wodę. W Kenii była elektryczność, to rozwiązywało problem uruchamiania pomp. W Somalii musieli działać inaczej. Przy dwóch postawili wiatraki, przy następnych panele słoneczne. Poważnym problemem było wciągnięcie miejscowych mężczyzn do pracy i nad budową i potem nad konserwacją i obsługą systemu. Założeniem była właśnie tubylcza praca i wykorzystanie miejscowych materiałów budowlanych. Specjalistyczny sprzęt był sprowadzany z Włoch, ale budulec miejscowy.

Na drugi dzień kilka samochodów jechało ze sprzętem do Kenii, tam inna grupa wykańczała sanitariaty. Piotr zabrał się z nimi. Wracali za dwa dni z częścią ekipy, która już wracała do Włoch. Tu nie męczyli go swoimi problemami i od razu zawieźli do rezerwatu, Boni National Reserve. Olbrzymi, zalesiony teren z wysokimi drzewami których nazwy nie znał. Piotr pierwszy raz był w Afrykańskim rezerwacie i przez kilka godzin nie wyłączał kamery. Filmował wszystko, hipopotamy, słonie, żyrafy, małpy i całą masę gazeli i innych mniejszych zwierzaków których nigdy nie widział.

Była to wyprawa niewątpliwie za krótka, ale wystarczyła by Piotr połknął haczyk i chciał tu wrócić. Napisał sprawozdanie i dołączył zdjęcia zbudowanych i budowanych studni i sanitariatów. Była to wielka pomoc dla, może niewielkiej części tego „suchego” kontynentu. Ale tu gdzie zbudowano studnie dzieciaki już nie musiały wędrować po wodę 10 kilometrów,  bo jak przeczytał, to w Afryce średnia odległość jaką pokonują by napełnić wodą wiadro.

Przez kilka miesięcy jeździł po całych Włoszech odwiedzając obozy dla imigrantów. Włochy otoczone ze wszystkich stron morzem miały duży problem z nielegalną imigracją. Dziesiątki, setki, przemycanych w strasznych warunkach morzem, często ginąc nie dopłynąwszy do „ziemi obiecanej”. W wielu obozach warunki były straszne. Ludzie przebywali w nich latami, bezczynnie, nie ucząc się języka, nie było żadnych szans na cień asymilacji. Tylko bardzo nieliczni mieli szanse dostać we Włoszech pracę, skończyć jakąś szkołę. Ci ludzie byli tu nielegalnie, często deportowani. Pomoc fundacji była utrudniona przez przepisy prawa. Piotr zwrócił się o pomoc do pani Marcelli. Nic nie obiecywała ale ponieważ fundacja miała już bardzo dobrą opinię w działalności charytatywnej liczyła, że parlament może im dać „zielone światło”.

Te od miesięcy oglądane obrazy nieszczęścia, ubóstwa, śmierci z głodu, braku wody, te opisywane tragedie na morzu przepełnionych łodzi. Dotknięcie nieszczęścia zgromadzonych w obozach „nielegali”, którzy po koszmarze podróży lądowali tu, w obcym kraju, bez znajomości języka, w  obcym dla nich świecie. Te obrazy wracały. Budził się przerażony, zamotany w mgłę nieszczęścia. Trzeba było dopiero osiodłania Motyla i galopu by otrząsnąć się z koszmarów. Ale wracały i zmuszały do porównań z tym co znał od urodzenia, z tym co opuścił, z Polską biedą. Nieporównywalne. Nie znał koszmarów wojny. Znał tylko „Słoneczne blaski dobrobytu Ludowej Ojczyzny”. Puste sklepowe półki z octem i musztardą, sklepy z żółtymi firankami, Pewexy. Pewnie żył w uprzywilejowanym świecie i nie dotykał prawdziwej biedy, teoretycznie nie było bezrobocia, darmowe studia, darmowa służba zdrowia. Zniewolenie bardziej uderzało w głowy niż w kieszenie. Koszmar zaczynał się gdy budziło się niezależne myślenie, próba buntu przeciw wytyczonej przez Partię jedynej słusznej drodze.

Piotra męczyło to od dawna, od odwiedzenia Polskiego obozu imigrantów w Latina, spotkanie z mężczyzną którego niewątpliwie kiedyś spotkał. Za boga nie mógł sobie przypomnieć gdzie i kiedy. Stanęli naprzeciw siebie na uliczce obozu. Przystojny wysoki blondyn, wyraźnie też nie mógł sobie przypomnieć, gdzie i kiedy. Uderzył go smutek jaki w nim odczuł. Postanowił tam wrócić. Zaopatrzył się w wszelkie możliwe papiery umożliwiające znalezienie tego faceta. Najpierw długo krążył po obozie licząc na spotkanie.   I nic. W recepcji mógł jedynie opisać wygląd. Musiał długo zabiegać o życzliwość kobiet w biurze by mu wreszcie dały trzy nazwiska, trzy adresy mężczyzn odpowiadających opisowi. Już w drugim pawilonie otworzył mu drzwi. Stali i jak wtedy na drodze starali się przypomnieć sobie „kiedy i gdzie?” Piotr się przedstawił, on też Jan Bielan, zaprosił go do środka. Piotr spytał czy jest sam.  -  Nie, jest żona i dzieci. Piotr zaproponował.

    -   Wie Pan, chciałbym chwilę porozmawiać tylko z Panem.. Czy jest tu takie miejsce?

    -   Jest kilka ławek tu niedaleko przy placu zabaw.

    -   Czy może Pan wziąć szklanki, mam w samochodzie wino.

 

Wzruszył zdziwiony ramionami i po chwili wrócił ze szklankami. Przeszli milcząc przez parking, zabrali wino. Piotr odezwał się pierwszy  -  Od dawna mnie męczy wrażenie, że już kiedyś spotkaliśmy się.  -  Mnie też i do tego mam jakieś dziwne odczucie, że było to przy czymś miłym. Szybko doszli do „gdzie i kiedy”. Ursus, euforia radości po wypuszczeniu Jana Narożniaka, pierwszym zwycięstwie Solidarności w starciu z władzą.  -  Tak, pamiętam biegał pan z kamerą a ludzie z kamerą nie budzili zaufania, chcieliśmy pana wywalić ale powiedzieli, że jesteś nasz.  Automatycznie przeszli na „ty”. Jan był młodszy, inżynier, konstruktor. W maszynach bardziej go interesował wygląd traktora niż silnik. Taki architekt maszyn, pojazdów, samochodów. Internowany, przesiedział dwa lata. Ubecja namawiała aktywistów solidarności na emigrację, wzbraniał się. Ale w domu żona i dwóch synów, ledwo dawali radę a jemu brakowało nadziei. Zgodził się. Paszport w jedną stronę. Wybrał Włochy bo tu mistrzowie disignu. A tu koszmar, minął rok, tylko nauka języka. Chłopcy bez szkoły. A starszy Staś liceum muzyczne, pasjonat Jazzu, grał już z Namysłowskim i teraz co…nie tknął fortepianu od wyjazdu, nienawidzi mnie. Piotr opowiedział o sobie i fundacji. Zasugerował, że jest szansa by ich stąd wyciągnąć a może nawet starać się o stypendium dla Stasia. Poprosił Jana by napisał CV rodziny, dołączył dokumenty i wysłał do Florencji. Poprosił też by na razie nic nie mówił rodzinie, ani broń boże, znajomym z obozu. Było by dobrze by zorientował się czy w obozie są inni potrzebujący wsparcia fundacji.  -  Wiesz fundacja ma ograniczoną ilość miejsc, pomagamy imigrantom z Albanii, Maroka, Algierii i innych krajów biedniejszych od Polski. O mnie też nie opowiadaj, nie może być tak, że jak tu się zjawię wszyscy się rzucą z prośbą o pomoc.

Jan błyskawicznie przesłał całą dokumentację i podanie. Zarząd zaakceptował i po miesiącu byli już w Mulino. Z Piotrem szybko się zaprzyjaźnili. Uczył i chłopców i Jana konnej jazdy. Mieli z Janem te same sportowe pasje, narty i żagle. Staś mógł do woli ćwiczyć na fortepianie a po skończeniu liceum dostał stypendium do wyższej szkoły muzycznej w Mediolanie. Po latach zrobił europejską karierę.

Musiało minąć trochę czasu zanim Piotr  mógł  zobaczyć jacht. Namówił Wiktora na wycieczkę do Ankony. Zabrali z sobą Jana i byli przygotowani by od razu zabrać się do roboty. Pan kapitan Skotnicki, właściciel jachtu o nazwie Husaria, okazał się wspaniałym gawędziarzem. Był  sparaliżowany od pasa w dół, nie opuścił go jednak humor. Jak stwierdził  -  jedynym zmartwieniem jest, że nie mogę żeglować. Kiedyś spróbowałem i skończyło się kąpielą, ledwo mnie uratowali. -  Opowiedział jak zdobywając willę Kierbedziów , trochę na północ od Ankony, trafili go w kręgosłup. Znakomici angielscy lekarze uratowali go i funkcjonował znakomicie, ale cztery lata temu uraz wrócił i powaliło go na amen.  -  Na szczęście mam jeszcze ręce,  uszy, oczy i John‘a.  -  John był atletycznie zbudowanym anglikiem, znakomitym kucharzem a głównie pomocą w poruszaniu się pana Skotnickiego. Zniósł go do samochodu i pojechali do portu jachtowego. Dziesiątki jachtów na wodzie, mnóstwo wyslipowanych, olbrzymie hangary. Husaria na szczęście przez te lata stała w hangarze. Jacht wyjęty z wody jest taki bezbronny, jak wieloryb wyrzucony na plażę. Trzeba wyobraźni by go ocenić. Piękny drewniany niebiesko biały kadłub z galionem, głowa konia rzeźbiona w drewnie. Pan Skotnicki opowiedział niezwykłą historię.

Od dziecka byli związani  wodą, małe łódki na jeziorach kaszubskich gdzie ich rodzinę wyrzuciło z Wilna. Przed samą wojną zbudowali w jachtowej stoczni pełnomorski jacht. Husarię. Pamiętał kilka rejsów po zatoce, Jastarnia, Hel i jeden dłuższy na Bornholm i do Kopenhagi. Wybuchła wojna, Niemcy zarekwirowali jacht. On został wcielony do wojska. Aresztowany przez NKWD, przechodzi gehennę gułagu. Gdy powstaje armia Andersa zostaje do niej wcielony i z nią dociera aż do Włoch. Gdy lekarze wypuszczają go ze szpitala, kończy się wojna. Zostaje w Ankonie z niewielką emeryturą. Wspomina Husarię z którą już dawno się pożegnał, marzy o morzu, żaglach. Często odwiedza port jachtowy. Dziesiątki jachtów, motorówek o których może tylko pomarzyć. Cudem dostał pracę jako sternik holownika. Któregoś dnia wypływał z portu i przy samym falochronie gdzie się nigdy nie zapuścił, nagle coś go zastopowało. Niebiesko biały kadłub jachtu, bez masztu. Nieprawdopodobne ale coś kazało mu odstawić holownik i biegiem się puścić na odległą keję. Nie było wątpliwości to Husaria, teraz z inną nazwą HELGA. Galion z głową konia nie budził wątpliwości. Takiego galionu nie miał żaden inny jacht na świecie. Musiał usiąść, zamurowało go, nie mógł zebrać myśli co z tym zrobić. Kapitanat Portu. Szaleńczy bieg. Znał tu już wszystkich, lubili go, jeszcze działała sława bohaterskiego wyzwoliciela. O dziwo cała dokumentacja, wszystkie rejestry przetrwały wojnę. Jak opowiedział o swoim przypuszczeniu, nie pewności, że Helga to jego jacht zarekwirowany przez Niemców, uwierzyli mu. Trudno było nie wierzyć kapitanowi armii wyzwoleńczej. Razem z panią Belluci, pracującą w kapitanacie od lat trzydziestych, zaczęli przeglądać rejestry. Były niezwykle precyzyjne. Już po godzinie znaleźli. HELGE przywieziono w październiku 1943 roku. Właściciel major Hans von Leibniz. Jacht zbudowany w Danzig. Rok budowy 1937. Nie było wątpliwości, musiał jednak udowodnić, że to jego jacht. Polska Amia we Włoszech, po zakończeniu wojny w części została by wspierać wyzwolony kraj ale w większej części została ewakuowana do kraju. 90% tych wracających do Polski to szeregowcy. Oficerowie, znając post- Jałtański podział Europy, wspominając, już wtedy wszystkim znany mord w Katyniu, nie decydowali się na powrót. Skotnicki nie wracał. Ale musiał w jakiś sposób zdobyć papiery Husarii. W Gdyni został młodszy brat i matka. Po wojnie porozumieli się przez Czerwony Krzyż. Wiedział, że dalej mieszkają w Gdyni. Ojciec nie przeżył oflagu. Zaryzykował, napisał na stary przedwojenny adres. Po miesiącu przyszła gruba koperta. Jeszcze wtedy nowa władza nie stworzyła tak sprawnego systemu terroru. List z dokumentami, zdjęciami, przeszedł bez cenzurowania. Miał wszystko. Ojciec fotografował każdy etap budowy. Były dokumenty rejestracji, akt własności, zdjęcia całej rodziny na pierwszym rejsie. I serdeczny list od matki, między wierszami odradzała powrotu. Musiał założyć sprawę sądową a był bez grosza. Pomógł mu znany adwokat – pro bono. Wspaniały człowiek, wiele wspólnie spędzili na morzu, to on finansował początek remontu, nowy aluminiowy maszt. Sądy włoskie mielą strasznie powoli. Trzy instancje. W końcu jednak uznali jego prawo własności.

Piotr słuchał, ale nie mógł się doczekać aż wejdzie na jacht. Przedwojenni szkutnicy mieli duszę artystów a przez te lata ani major von Laibnitz, ani powojenne użytkowanie nie naruszyło znakomitej stolarki. Obszerna messa z wielkim składanym stołem i wyrobionymi ławami. Mimo mroku hangaru było tu jasno i mogli podziwiać precyzję tak koniecznych na jachcie zabezpieczeń stołowej zastawy, kieliszków, szklanek. Wszystko działało. Spatynowane drewno, nie lakierowane, ukazywało piękne słoje. Za messą dwie kajuty. W każdej po dwa łóżka z przedziwnym systemem umożliwiającym dodanie jeszcze dwu koi. Dwie łazienki już chyba niedawno modernizowane z włoskim designem. I na końcu kajuta dla załogi z łazienką. Na dziobie magazyn pełen żagli i olinowania. Kuchnia w błyszczącej stali. Lodówki, szuflady, szafki. Dobre oświetlenie teraz nieczynne. Usiedli z Janem w sterówce i bez słowa klepnęli się w ręce. Nie spodziewali się tak wspaniałego statku który będzie wyłącznie dla nich.

Zostali jeszcze dwa dni. Sprawdzali silnik Volvo Penta, sprawdzali żagle, olinowanie, cały osprzęt. Piotra wezwała Chiara w sprawie azylu.

Ponieważ już był oficjalnie zatrudniony w Fundacji, rozmowy były czysto formalne. Mógł się spodziewać lada chwila przyznania obywatelstwa.

Przyszła jesień kolejnego roku. Piotr dzielił czas na Florencję i Mulino. Zdecydowanie wolał Mulino i jak tylko mógł oderwać się od biura fundacji, uciekał na wieś. Spacerował po parku po raz kolejny zadziwiony tym krajobrazem. Cyprysy, pinie, srebrzące się gaje oliwne, regularne rzędy winorośli często zakończone krzewem czerwonych róż. Obudził się przed świtem i jeszcze długo leżał. Wyławiał wspomnienie dziwnego snu, rekonstruował ten dziwny sen , surrealistyczny. Jakaś siła przeniosła go ze świata który znał, ze świata w którym miał przyjaciół, ze świata szarego, czarno białego, w inny kolorowy świat. W tym nowym świecie nie umiał się znaleźć, szybował nie dotykając go. A ten świat oferował mu coraz to nowe zabawki, przyjmował je, jak coś oczywistego, oglądał, odkładał nie wiedząc jak się nimi bawić. Nie dziękował, nie dawał od siebie nic. Wstał, ubrał się a sen go nie opuszczał. Usiadł na murze. W dole szumiał wodospad. Powoli przenosił spojrzenie w górę, na zalesione ciemno brązowe wzgórza poprzetykane zielenią wysmukłych cyprysów.  W momencie gdy spojrzenie dotarło do odległych szczytów  oświetlił je pierwszy promień słońca. Obrazy snu przenikały się z tymi teraz oglądanymi i już nie wiedział czy dalej śni, czy to co ogląda jest rzeczywiste. Ogolił się i prysznic. Ten sen paradoksalnie obudził go. Uświadomił, że odkąd znalazł się tu we Włoszech, niesie go jakaś fala na którą nie ma wpływu, daje się jej nieść. Przyszła już chyba pora by sam zdecydował czy to co dostaje, pracę, opiekę prawną, spanie, jedzenie, ostatnio nawet jacht i wiele, wiele innych rzeczy trudnych do nazwania, będzie w stanie odpłacić swoją pracą? Swoim talentem? Swoją pomocą innym? Kim w tym nowym świecie ma być? Do czego się nadaje? Nauczył się, że konstruktywne myślenie, rachunek sumienia, najlepiej mu się udaje podczas galopu. Wspaniale jak myśli układały się, biegły w rytm tętentu kopyt. Włochy, od lat go fascynowały. Odwiedzał je kilkukrotnie. Oprócz rejsu właściwie znał je tylko z wielkich miast. Rzymu, Florencji, Sieny… teraz pierwszy raz poznawał prowincję, wieś. Poznawał ją z jej pokazowej strony. Toskania, przez świat uznana za raj na ziemi. Od wczesnej młodości interesował się historią sztuki. Okres renesansu był jego pasją i teraz zadziwiało go, że gdy  ma te wszystkie arcydzieła w zasięgu ręki, muzea, kościoły, wspaniałą architekturę pałacy, mostów, domów, fontann, tysiące rzeźb Florencji, Sieny, Orvieto, San Gimignano i dziesiątki innych miast, woli przebywać w Mulino. Czy to tylko ten obezwładniający krajobraz? Konne wyprawy po leśnych górskich ścieżkach? Piękny dom i towarzystwo Wiktora? Powoli sobie uzmysławiał jak bardzo zbliżył się do tych ludzi, „pensjonariuszy”. Jak polubił być w ich towarzystwie. Obserwować jak zmieniały się ich twarze, odruchy, jak znikało przerażenie a pojawiał się uśmiech. Obserwował jak niewiele trzeba by wykrzesać iskrę nadziei. Ale jednak jak wiele by  ją utrzymać i na niej budować. Lubił ich a oni jego. Niczego takiego nie przeżył w Polsce, zawsze stał obok, potrafił jedynie obserwować. Podziwiał swoją matkę która potrafiła pomagać innym ale tych genów jemu nie przekazała, chyba nie przekazała, bo jednak tu w Mulino poświęcał swój czas i energię tym zagubionym ludziom, uczył młodzież konnej jazdy, zaangażował się w „wyławianie” tych najbardziej potrzebujących, w odnajdywanie talentów wartych by je rozwijać.

Był tak zatopiony w myślach, że nie kontrolował gdzie jedzie i ocknął się dopiero kiedy stwierdził, że znalazł się przed domem Rotto. Wiele razy już tu był kiedy było mu ciężko, kiedy miał wątpliwości i pytał co dalej? Opowiadał mu godzinami o poplątaniu polskich losów, o ostatniej wojnie, o zarazie stalinizmu, o stałym zagrożeniu, że ktoś na ciebie doniesie, o swojej pracy w telewizji, w propagandzie, stałym wewnętrznym zakłamaniu. A wreszcie o Solidarności i stanie wojennym. Było za chłodno by siedzieć przed domem. W środku palił się kominek, na stole pojawiło się wino i ser. Milczeli. O dziwo to milczenie było uspokajające. Rotto wpatrywał się w Piotra. Patrzyli sobie w oczy. Takie „spięcie” spojrzeń jest krępujące, pojedynek kto pierwszy spuści wzrok. Tu tego nie było, to spojrzenie dziwnie Piotra uspakajało.

    -   Pietro,  opowiadałem ci o sobie. Kochałem tylko zwierzęta i one mi tą miłość odwzajemniały, a musiałem nauczyć się jak pokochać ludzi. W kraju z którego uciekłeś nie było miejsca na miłość. Sączyli wam do głowy by nikomu nie ufać, rozrywali więzy przyjaźni, nawet w rodzinach zabijali ufność. Donosicielstwo było nagradzane. Cały system nastawiony na rozczłonkowanie społeczeństwa bo wspólnota może wiele a indywidualny, samotny człowiek – nic. Stąd przerażenie Solidarnością. W tobie ta komuna jeszcze tkwi i musisz się wiele nauczyć by się z tego wyzwolić.

    -   Zinowiew to nazwał Homo Sovieticus, stale się zastanawiam czy jestem w stanie się z tego wyleczyć.

    -   To co robicie w Mulino jest wspaniałe. Rozmawiam z tymi ludźmi, o tobie też i widzę jak szybko się uczysz. U mnie to trwało dużo dłużej.

 

Wracając do Mulino zastanawiał się skąd  u Rotto ta intuicja i wiedza. Przypomniał sobie jak kiedyś przyszedł do Rotto i  nie zastał go Szukając, wszedł do pokoju obok kuchni. Szeregi półek z książkami, w rogu skrzętnie poukładane gazety.

Był w boksie wycierając Motyla, zziajany Brunet dyszał rozwalony na słomie. Z drugiej strony stajni podszedł Jan. Chciał z Piotrem porozmawiać. Usiedli na ławce przy starej studni. Piotr jeszcze się nie uporał ze swoimi dylematami jak musiał wysłuchać całej litanii problemów Jana. Jan wyjeżdżając z Polski traktował Włochy jak czasowy przystanek. Marzył o Stanach, licząc tam na pracę w swoim zawodzie. Tu od lat jest bez pracy a światowa technologia nabrała takiego rozpędu, że z jego wykształceniem już nikt go nie zatrudni. Tu w Mulino pomaga jedynie w prymitywnych podłączeniach elektrycznych, to praca dla byle jakiego technika. I co, siedzi w domu i się gryzie, wkurza na żonę, chłopaków. Godzinami słucha Wolnej Europy z nadzieją na powrót, ale wiadomości tylko frustrują i odbierają nadzieję. Podwyżki cen rządu Messnera, za tym strajki, manipulowane referendum. Zmiana rządu. Rakowski, kiedyś jak był naczelnym Polityki wydawało się „otwarta głowa”, teraz twardo tłumi wszystkie protesty. Kłamstwa Urbana – rzecznika rządu. Strajk studentów. Piotr przerwał tą wyliczankę. W pierwszym odruchu chciał podzielić się swoimi czarnymi myślami ale ugryzł się w język. Nie mógł porównywać się z Janem. Wiktor przeznaczył go do pomagania tym ludziom, wynajdowania im drogi, wspierania a nie użalania się nad sobą. To teraz była jego praca i musiał jak najlepiej z niej się wywiązać.

 Od jakiegoś czasu myślał o komputeryzacji Mulino. Rozmawiał już z Włoskimi firmami, mieli tak wysokie ceny, że bał się ten projekt przedstawić na zarządzie. Jan kiedyś wspomniał, że zajmował się programowaniem i to go fascynowało. Może to jest jakiś pomysł?

    -   Mówiłeś kiedyś o swojej fascynacji komputerami.

    -   Było, minęło. Dlaczego o tym mówisz?

    -   Może nie minęło. Najwięksi geniusze komputerowi zaczynali w garażach, może ty zaczniesz w młynie.

    -   O czym mówisz, co ci chodzi po głowie?

 

Piotr przedstawił swój plan. Komputery w szkole, komputery w księgowości, komputery opanowały świat i już chyba pora by pomagały Fundacji. Spytał czy chce w tej akcji uczestniczyć. Jana zatkało. Zerwał się z ławki i chodził w koło.  -  To były pierwsze próby na prymitywnych komputerach, nie wiem czy dam radę, teraz to idzie w takim tempie, zaglądam do sklepów, niemal codziennie coś nowego, ja tego chyba nie dogonię.  -  Umówili się, że spróbują.

Śniadania z Wiktorem stały się tradycją. Ale ostatnio denerwowały Piotra. Na stole stygła jajecznica a Wiktor w fotelu przełączał w radio stacje. Wolna Europa, Polskie Radio. Najgorsze były dni konferencji prasowych Urbana. Dora już znała ten dzień i nie robiła wtedy jajecznicy. Piotr jeszcze nie potrafił zrozumieć swojej reakcji na niemal całkowite odcięcie się od tych wiadomości z polski.  Odrzucenie? Brak wiary w możliwość zmian? Lepiej pogrzebać marzenia niż się w nich zaplątać i złudnie nimi żyć? Znalazł inny świat,  ale czy musiał odrzucić ten poprzedni by w tym zaistnieć?

Dziś był dzień konferencji Urbana. Bez jajecznicy. Piotr stał przy oknie, z całych sił starał się nie słuchać, kawa stygła. Silny wiatr szarpał gałęziami. Odliczał sekundy na rytmiczne wychylanie się cyprysów. A jednak Urbanowe „prawdy” sączyły się. Przerwał je trzask z pasją rzuconej filiżanki Wiktora.

    -   Czytałem tego huja w Polityce. Rem, taki miał pseudonim Wydawało się sensowne, dowcipne, inteligentne.

    -    Goebbels też był inteligentny.

    -    Tak… i wiemy do czego doszło. Ale tu mam inne spostrzeżenia. Jaruzelski otacza się zupełnie nowymi ludźmi, dziennikarze, ludzie myślący. Pomijam czy ich myślenie zmierza w słusznym kierunku obalenia komuny…

    -   Raczej nie. Słynny cytat Rakowskiego „socjalizm z ludzką twarzą”.

    -   Zanosi się jednak na eliminowanie partyjnego betonu i może na jakieś próby porozumienia się z opozycją.

    -   Ja już w nic nie wierzę, zwłaszcza w ludzką twarz socjalizmu, pewnie z portretem Jaruzelskiego. Chcę porozmawiać o czym innym.

 

 Piotr przedstawił swoją wizję komputeryzacji Mulino. Podał sumy proponowane przez włoskie firmy i swoje obawy czy zarząd fundacji to przełknie. Wiktor stwierdził, że Mulino jest na własnym rozrachunku i zarząd tu nie decyduje. Sam jest za komputeryzacją. Da Piotrowi do pomocy genialnego Ormianina potrafiącego uzyskać od firm poważne obniżki cen dla Fundacji.  -   - Owija ich sobie wokół palca obiecując reklamę.

 Wspaniale było patrzeć jak Jan odżył, przestał śledzić sytuację w Polsce. Nie wiadomo skąd gromadził całą fachową prasę o komputerach. Z Tigran, Ormianinem  przysłanym przez Wiktora, stanowili znakomity team. Rynek komputerowy zmieniał się z dnia na dzień i Jan błyskawicznie potrafił wyśledzić trendy. Na samym wstępie potrafili zdobyć „na próbę” silny komputer i pracując na nim orientować się jak wygląda rynek i Jan już na nim robił cały schemat systemu.

 Przez kilka dni nie było śniadań. Wiktor wyjechał na obrady EWG. Od początku śledził i angażował się w Wspólnotę Węgla i Stali, a teraz w zjednoczenie Europy. Gdy spotkali się po tygodniu na śniadaniu był zaintrygowany tym co usłyszał w Polskim Radio.

 

    -   Nadali reportaż z fabryki mebli z Henrykowa, to chyba przedmieścia Warszawy…

    -   Tak, robią tam świetne stylowe meble, mam kilka foteli…miałem…

    -   Konstruują tam okrągły stół, na wzór stołu króla Artura. Nie słuchałem długo radia ale czuję, że coś się szykuje, ktoś przy tym stole musi siąść. Dla kogoś go szykują.

    -   Tylko z rycerzami krucho. Chyba że za Lancelota uznamy Kiszczaka.

 

Piotr siedział naprzeciwko Wiktora gdy ten powoli opuszczał filiżankę od ust, niósł ją w dół i nie postawił na spodku tylko upuścił na podłogę. Jakby tego nie spostrzegł mówił dalej.

-   Jeśli inicjuje to Kiszczak…

Filiżanka głośno rozprysła się. Piotr odruchowo chciał się zerwać ale zastopowało go.

-   … to marnie widzę efekty…

Zdał sobie sprawę, że od dawna obserwuje niepokojące sygnały wskazujące na poważne  objawy choroby  u Wiktora. Odrzucał to, za wszelka cenę nie dopuszczał myśli, że jego ”guru”, jego przewodnik po tym nowym życiu jest niesprawny i że może to być wynikiem choroby. Przypominał sobie teraz inne tego typu wypadki. Wychodzili z domu, Wiktor nie zauważył schodów  po których od dawna chodził, gdyby Piotr go nie przytrzymał…podeszli do samochodu, nie otworzył drzwi i kilka razy walił głową w zamknięte drzwi chcąc wsiąść… obserwował jak Wiktor siedząc w fotelu macha regularnie ręką w powietrzu, gdy spytał co robi ze spokojem odpowiedział „głaszczę Bruneta”. Niesamowite było to, że sam tych„wpadek” nie zauważał, tak jak teraz nie słyszał odgłosu rozbijanej filiżanki, nie czuł na nogach rozlewanej kawy, tylko sięgał wciąż ręką nad spodek by już nie spotkać uszka filiżanki. A umysł działał nadzwyczaj sprawnie.

-   …kto z nimi siądzie do stołu? Mit interwencji Rosji paraliżuje opozycje, zgodzą się na wszystko…

Zaczął baczniej obserwować Wiktora. Zauważył dopiero teraz jak ten ciężko z trudem oddycha. Chciał się kogoś poradzić, skonsultować ale nie wiedział do kogo się udać. Wpadła mu do głowy jedynie pani Caponi. Znali się z Wiktorem od dawna. Gdy jej powiedział co go niepokoi, przyznała, że sama już zauważyła niepokojące zmiany u Wiktora, rozmawiała z nim o wizycie u lekarza ale nie chciał o tym słyszeć. Od śmierci Iriny, uważał, że to oni doprowadzili do jej śmierci, usztywnił się i uważał, że gdy raz człowiek odda się w ręce lekarzy to już go nie wypuszczą aż do śmierci. Szybkiej śmierci. Sam nie miał co liczyć, że zmieni stanowisko Wiktora. Niepokoiło go prowadzenie przez niego samochodu. Z Wołodią znaleźli młodego, sympatycznego Włocha i różnymi podstępami namówili Wiktora by zatrudnił go na kierowcę.

Pod koniec stycznia ‘89 roku, po spotkaniach rządu,  partii z opozycją, ustalono datę rozpoczęcia rozmów Okrągłego Stołu. 06. 02. ‘89. Z jednej strony opozycja i kościelni hierarchowie, z drugiej rząd i partia. Siedzieli z Wiktorem słuchając radia. Przełączali z Polskiego Radia na Wolną Europę z której mogli się dowiedzieć o światowych nastrojach, o ostrej polityce Regana, o papieżu Polaku. O ruchach armii radzieckiej.  Głównym problemem rozmów i rozbieżności była ponowna rejestracja Solidarności. Oficjalne rozmowy zerwano, nie było zgody na twarde stanowisko opozycji dotyczące legalizacji Solidarności. Ale rozmowy dalej się toczyły za kulisami. Jak potem się okazało w ośrodku MSW w Magdalence pod Warszawą. Ścisłe grono  goszczone przez szefa MSW Kiszczaka. Coś tam ustalono bo wznowiono dalsze pertraktacje już przy Okrągłym Stole. 4-tego kwietnia zakończono obrady. Ustalono zgodę na relegalizację Solidarności ( z aneksem zakazującym strajków) którą zatwierdził sejm i 17. IV zarejestrował sąd., datę wyborów na 04.VI.  w których o 65%  mandatów ma ubiegać się władza, a o 35% opozycja, powołanie senatu do którego wybory są wolne i ustanowienie funkcji prezydenta.

Słuchanie radia było wciąż przerywane komentarzami Wiktora. Doceniał wagę wydarzenia ale wciąż się wściekał na ustępstwa opozycji, rozbijał z wściekłości szklanki gdy słyszał o „niby wolnych” wyborach, o zakazie strajków, wieszczył uwłaszczenie nomenklatury i ucieczkę od rozliczeń „zbrodni” władzy. Wściekał się na określenie „aksamitna” rewolucja  -  To się wyklucza, rewolucja musi brutalnie rozliczyć zbrodnie poprzedników, a nie hołubić ich w nowym układzie sił.  -  Więcej było złości niż akceptacji. Ale komunikat poszedł w świat który wstrzymał oddech oczekując jak się zachowa Kreml. Piotr czuł, że teraz warzą się losy, nie tylko Polski, losy świata i uciszał Wiktora. Pierwszy raz od wyjazdu chciał tam być a nie tu przy radiu uciszając Wiktora.

Gdy Solidarność powołała komitet wyborczy pod nazwą Komitet Obywatelski i gdy startujący z tej listy zdobyli pełną, przyznaną pulę 35% i  gdy zdobyli 99% w wyborach do senatu, gdy nic nie wskazywało na inwazję Ruskich, Wiktor trochę przycichł, ale gdy 19.VII. wybrano Jaruzelskiego prezydentem rozwalił radio. O powołaniu przez sejm Tadeusza Mazowieckiego na premiera dowiedzieli się z włoskiej telewizji. Sowieckie imperium waliło się. Nowy Gensek Gorbaczow ogłasza „głasnost”, satelitarne republiki buntują się. Mur Berliński kilofami, młotkami, siekierami „enerdowców” rozpada się. Paradoksalny zbieg dat bo akurat w tym dniu 9-tego listopada 1989 roku  Piotr otrzymuje Włoskie obywatelstwo i Włoski paszport. Burza w głowie, myśli plączą się w radości, niepewności, bezsensie dat  -  Po co mi Włoskie obywatelstwo jak teraz już mogę wracać? – ale do czego? A co tu? Ale radość przeważa. Myśli o Wiktorze, on nareszcie może wrócić! Odwiedzić swój kraj z  marzeń młodości. Bez strachu represji.

Ale Wiktor zamknął się. Przychodził na śniadania zgaszony, wypijał kawę i nie dotykał jedzenia. Piotra próby nawiązania rozmowy, podtrzymania nastroju optymizmu, który przeżywali słuchając jak wali się ten „wraży świat” zbudowany przez Stalina nic nie dawały. Coraz trudniej poruszał się, wstanie z fotela sprawiało mu wyraźną trudność. Piotr odważył się wreszcie zadziałać ostro.

    -   Wiktor ocknij się. Dzieje się teraz na naszych oczach coś o czym marzyliśmy niemal przez całe nasze, może bardziej moje życie, a ty urządzasz tu stypę. Ocknij się, możesz, możemy już teraz jechać do Polski, o tym marzyłeś i to się spełnia.

    -   Za późno… Piotr ja się po prostu boję, pierwszy raz w życiu boję się…że ta Polska nie będzie taka jaką pamiętałem, jaką marzeniami malowałem, idealizowałem, walczyłem o Jej dobre imię…

 

Tak strasznie trudno wejść do cudzej głowy, zrozumieć co w niej się dzieje, zrozumieć by móc pomóc. Jak pomóc gdy oglądając i słuchając jak cały świat świętuje upadek najstraszliwszej zmory XX wieku, siedzi się obok człowieka zapatrzonego  w swoje stresy, obawy. Obawy, że nie odnajdzie już świata swej młodości i nie wierzącego w możliwość zmian na lepsze. Zimno obserwować jak ta „chora” głowa doprowadza do niszczenia ciała, odbiera siły, maltretuje? Chwycił Wiktora, podniósł z fotela, mocno trzymając wyprowadził na parkowe ścieżki. Niemal go niósł ale z każdym metrem ciężar był coraz mniejszy, ciało się prostowało, nogi , odruchem?  nakazem? stawiały kroki. Nie wiedział skąd miał taką siłę bezczelności by tak ostro działać.

    -   To ty wymyśliłeś mnie. Postawiłeś obok siebie jako asystenta… dałeś tym prawo do krytyki. Krytyki twojego zachowania. Zamykasz się w utopii swoich marzeń, wspomnień. Ta nowa Polska na pewno nie będzie tą z twoich snów. Minęło kilka pokoleń. Teraz młodzi będą budować nowe porządki. Nie zamykaj się, zawsze byłeś otwarty. Zdecydowałeś o swoim życiu przejmując po Katarzynie Fundację. Ideą fundacji jest pomaganie. To działa tu, we Włoszech. Fundacja pomagała Polakom w stanie wojennym. Może teraz pora by pomogła w tworzeniu nowej Polski.  – długa cisza. Aż wreszcie…

    -   Załatw nasz wyjazd do Polski.

 

Sprawa wydawała się prosta. ale nie była. Inercja starego systemu zakorzenionego w ambasadach na całym świecie działała. Piotr naładowany optymizmem zawalenia się komuny ,wkroczył do ambasady naiwnie sądząc, że przyjmą go z entuzjazmem, oczekiwał czerwonego dywanu, kwiatów, uśmiechów. Naiwnie myślał, że nowy rząd, nowy minister Skubiszewski wymiecie jednym podpisem aparatczyków z wszystkich Polskich ambasad świata. Że wyciągniecie ręki z symbolem V premiera Mazowieckiego zadziała jak różczka czarodziejska. Okazało się, że uśmiechu, życzliwości musimy się uczyć długo. A nowych ludzi przygotowanych do nowych zadań trzeba dopiero wychować. Rewolucje ścinają głowy szybko, ale uczą nowego porządku latami.

Po długich rozmowach w różnych pokojach ambasady, okazało się, że mogą przekroczyć polską granicę jedynie z włoskimi paszportami i polskimi wizami. Wiedział, że to nie spodoba się Wiktorowi więc mu tego nie powie. Już dawno, jeszcze w Rzymie, Wiktor z dumą mu powiedział, że jest polskim obywatelem i nigdy nikt nie odebrał mu polskiego obywatelstwa.

Gdy po tygodniu wrócił do Mulino przeraził się stanem Wiktora. Dora powiedziała, że nie jest w stanie namówić go by zjadł cokolwiek i martwi się jego kaszlem. Tak jak do tej pory Piotrowi wydawało się, że osłabienie, brak apetytu, ciężki oddech są wywołane wyimaginowanymi zmartwieniami, że choroba jest w głowie Wiktora, tak teraz nabrał pewności, że Wiktora trzeba zmusić do oddania się w ręce lekarza.

Wiedział, że sam go do tego nie namówi. Musiał mieć pomoc. Postawił na Chiarę. Wezwał ją opisując swoje obawy o zdrowie Wiktora. Chiara była szefem kancelarii prawnej fundacji i dokładnie wiedziała jak prezes fundacji – Wiktor, odgrywa ważną rolę dla kierunków działań fundacji. A w sprawach funkcjonowania fundacji potrafiła być twarda. Bezgranicznie wierzyła w wytyczone przez Wiktora cele. Może ze stałym buntem swojej obsesji, walki z Ndranghetą.

Natychmiast przyjechała. Gdy zobaczyła Wiktora siedzącego, skulonego w fotelu wezwała pogotowie. Piotr się wycofał, nie mógł patrzeć w wpatrzone błagalnie spojrzenie. Nie było dyskusji, lekarz stwierdził stan przedzawałowy i załadowali go do karetki. Pojechali za nimi. Korytarze szpitala, biel, zieleń, otwierające się drzwi z przemykającymi w białych kitlach postaciami i cisza, żadnych informacji. Usiedli, wpatrywali się w drzwi, które zamknęły się za Wiktorem. Nie mógł znieść tej ciszy, jakby słyszał w głowie tykanie zegara, wybiegł przed szpital. Gdzieś z dołu, chyba z izby przyjęć dochodziły jakieś krzyki. Strach. Szpitale generują lęk, strach pojawia się razem z zapachem po otwarciu drzwi. Nieważne czy przychodzimy w odwiedziny, czy mają nam przeszczepić serce. Strach, towarzyszy nam od urodzenia. Klasyfikujemy go, błahy, silny, uzasadniony, bezpodstawny…fobie, lęki, stresy…w dzieciństwie chronią nas przed nim rodzice, całując, przytulając, zapalając przy łóżku światło. W młodości staramy się sami pokonać go, ucząc się, trenując stałe pokonywanie strachu. Z dojrzałością przychodzi inny strach, strach przed podjęciem odpowiedzialności. Z dalekich wąskich, kamiennych uliczek miasteczka dochodził stłumiony sygnał karetki. Wrócił na górne piętro. Chiara stała przy oknie wpatrując się w podjeżdżający ambulans, sygnał zamierał, fiolet świateł przemknął po szybach i zgasł.

    -   Chiara, to nie jest katar, przeziębienie… on jest poważnie chory. Nienawidzi szpitali, boi się ich, musimy go stąd wykraść.

    -   Był tu lekarz. To nie był zawał. Robią mu badania. Niepokoją ich płuca i głowa. Dziś pozwolą nam zabrać go do domu. Za dwa dni będą wyniki badań.

    -   Czy powiedział co podejrzewają?  -  Chiara tylko pokiwała głową.   -  Chiara, boję się, bez Wiktora fundacja upadnie a on chyba jeszcze nie przygotował strategicznego planu kto i jak ma nią kierować.

    -   Mylisz się, nie wiem czy powinnam ci to powiedzieć…ale w tej sytuacji chyba powinnam. Mamy godzinę, chodźmy tam na dół do kawiarni, muszę wypić kawę.

 

Kawiarnia była sterylnie szpitalna, ale jak wszędzie we Włoszech kawa znakomita. Chiara opowiedziała jak Wiktor, odkąd przyszła do fundacji i została szefem biura prawnego, przygotowywał precyzyjny plan na wypadek swojej śmierci. Główną postacią tego planu był Piotr jako spadkobierca i prezes. Przyznała się jak bardzo chciała go poznać. Wiktor niewiele o nim mówił, ale był absolutnie pewien swojego wyboru. Pamięta jak był przerażony Stanem Wojennym i zerwaniem kontaktów z Piotrem, jak planował nierealne plany by go wywieźć z Polski, jak czekał niecierpliwie gdy dowiedział się o możliwości jego tu przyjazdu. Zbiegło się to ze śmiercią Iriny. Chiara przyznała, że wtedy była przerażona, miała obawy czy Wiktor nie zwariował a brak wiadomości od Piotra i jego nieobecność rujnował cały plan przyszłości fundacji. Piotr nie mógł usiedzieć, słuchał krążąc wokół stołu.

    -   Chiara, przerwij…nie wierzę   -  nie przerywała, tłumaczyła jak pracowali by podsunąć Wiktorowi inną alternatywę prezesa i spadkobiercy ale uparł sie…-   Chiara,… Chiara błagam przestań… to abstrakcja. Wiktor sobie mnie wymyślił…jak w marzeniach z młodości chciał teraz widzieć Polskę…ja do tego nie dojrzałem…-   Chiara też zaczęła biegać… -   pamiętam jak mówił: „ktoś kto nieskalany przeżył ten koszmar Polski Ludowej ma niespożytą siłę by pomagać innym”. Piotr, ja też znam się na ludziach, Wiktor dobrze postawił.  -  Spokojnie usiadła, poprawiła włosy, była piękna, wpatrywała się w jego oczy, nie spuszczała spojrzenia.   -   Nie rozmawialiśmy o tym, ale to jak mi pomogłeś pokonać ten chory strach w Regio Calabria, zapamiętam na zawsze. Pewnie cię rozśmieszę ale jak to wspominam mam przed oczami taki fragment filmu z Afryki jak lwica pomaga przeżyć małej gazeli, jak ją prowadzi, jak jest dla niej czuła, opiekuńcza, jak ją ratuje…

    -   …nie wiem co …powiedzieć…jak zareagować… to na pewno nie jest komplement dla mężczyzny…ale na pewno chciałbym jeszcze być tą lwicą…Dzięki za to wspomnienie. Chciałbym byś teraz zrozumiała moje lęki. Już zdążyłem poznać jak wielką organizacją jest fundacja, jak ważną. Ważną dla tysięcy tych potrzebujących. Kierowanie nią to olbrzymia odpowiedzialność, to jak kierowanie państwem, tu potrzebne jest doświadczenie, znajomość praw, przepisów, bankowości…

    -   Oto wszystko już zadbał Wiktor, wiedział, że cała nazwijmy to „technika” prowadzenia fundacji to nie twoja bajka. Przez lata dobierał specjalistów, i wybrał najlepszych. Gdybyś dziś miał siąść na fotelu prezesa to możesz być pewien, że masz wokół ludzi i życzliwych i takich na których możesz polegać.

 

Wracali do Mulino piękną drogą wijącą się wśród gai oliwnych, winnic pnących się równymi rzędami  na zbocza o tej porze złocone zachodzącym słońcem. Ani Chiara, ani Piotr nie zwracali uwagi na drogę, wpatrywali się i wsłuchiwali w złorzeczącego Wiktora. Zdumiewające jak przez tych kilka godzin w szpitalu ożył. Obudziła go złość na lekarzy? Do karetki nieśli prawie umierającego człowieka, a teraz jechał z nimi podniecony, wściekły. Opowiedział jak go położyli, rozebrali, stanęli nad nim i z przemądrzałymi minami coś pod nosem szwargotali. Przykleili mu na piersi jakieś przewody i gapili się na wypluwane przez maszynę zwoje papieru. Wyglądali na zawiedzionych. Gdy maszyna ucichła, ten najważniejszy, w zielonym kitlu zerwał te papiery i z boleścią wymamrotał „ ma pan serce zdrowe jak koń”. Gdy chciał wstać, przyszpilił go palcem, nachylił się i radośnie oznajmił „zapewniam jednak, że znajdziemy inne przyczyny dlaczego pan tu się znalazł”. Położyli go znów na wózek, Zaprotestował, kazał się ubrać. Ten ważny oznajmił, że muszą zbadać płuca i po chwili dodał „i głowę”…

Piotr musiał skupić się na prowadzeniu. Wąska droga serpentyną pięła się w górę, nie było miejsca na dwa samochody. Po lewej przepaść, bez żadnego zabezpieczenia a z na przeciwka jechał traktor z przyczepą drewna. Wycofał z trudem do maleńkiego  poszerzenia drogi. Miłe gesty kierowcy traktora. Przez te manewry umknęła mu opowieść Wiktora jaką stoczył walkę gdy go wpychali do takiej zamkniętej tuby. To było ostatnie na co pozwolił.

-   Spytacie dlaczego tak traktuje lekarzy. Mam swoją teorię. Uważam, że każdy ma swoją pulę wyleczeń. Ja swoją już wyczerpałem jak lekarze wyrwali mnie śmierci gdy Niemcy prawie spalili mnie na Monte Casino, do tego jeszcze dokłada się to jak wykończyli Irinę.

Nie było dyskusji, jak wbił to sobie do głowy to żadne argumenty nie działały. Po chwilowym ożywieniu na drugi dzień wróciło osłabienie. Karmienie go stało się udręką Dory, grymasił jak dziecko doprowadzając ją do łez. Razem z Chiarą pojechali do szpitala odebrać wyniki. W recepcji skierowano ich na onkologię. Przerazili się. Rak w każdej postaci wydawał się wyrokiem śmierci. Zameldowali się u siostry oddziałowej, ta po przewertowaniu papierów, kazała im czekać. Po kilkunastu minutach skierowała ich do ordynatora prosząc o cierpliwość, bo doktor jest w tej chwili na sali operacyjnej. Przyjmie ich za pół godziny. Poszli do kawiarni , ani on ani ona nie chcieli komentować, snuć przypuszczeń co mogą usłyszeć.

 Sekretarka wprowadziła ich do gabinetu. Siedziało trzech lekarzy, jednego poznali, tego który  przyjął ich na kardiologii. Długi wstęp ordynatora. Wyjaśnił, że zna Pana Wiktor Stadnicki, zna i podziwia Fundację która nieraz wspomagała szpital, zwłaszcza oddział dziecięcy który został z funduszy fundacji wyposażony w nowoczesny sprzęt. Gdy mówił o wielkim sercu Wiktora, przerwał mu kardiolog,   -   Wielkie serce, zdrowe serce, ale trudny pacjent, jak u mnie wylądował rozstawił wszystkich moich ludzi po kątach, niby chory a walczył by nie dopuścić do żadnego badania. Siłą musieliśmy go zmusić by zrobić badanie tomografem, spodobał mi się, nauczył jak bunt może ożywić umierającego.  -  Wszyscy z uśmiechem pokiwali głowami, ale Piotr nie mógł się doczekać diagnozy. A diagnoza była, jak zawsze enigmatyczna. Coś wiedzą, ale za mało, coś wskazuje, ale wymaga dalszych badań, widzą guz ale nie mogą w 100% orzec czy złośliwy. Widzą ten guz w prawym płucu, duży, diagnoza jednak wymaga biopsji. Za chwilę stwierdzenie, że niemal pewne, ale to już z doświadczenia, że złośliwy. Ordynator przerwał. Zwrócił się do Piotra.

 

    -   Mam tu pana notatki z obserwacji zachowań Pana Wiktora. Opisał Pan niemal precyzyjnie to co obserwujemy gdy rak atakuje mózg. To każe nam myśleć…

    - Panie doktorze, konkrety… nie słyszę żadnych, co mamy robić, co zalecacie?

 

Zalecili oczywiście przywiezienie na badania. Sugerowali leczenie chemią, roztoczyli złe wizje pozostawienia w domu bez ingerencji szpitalnego leczenia. Zadawanie pytań o szanse wyleczenia chemią wydawało się bezsensu. Odebrali całą dokumentację, zdjęcia, elektrokardiogram, niejasne dla laika wykresy.

W drodze powrotnej Chiara przeglądała te wszystkie badania. Milczeli. Wiktor nie zszedł na obiad. Jedli sami i długo zastanawiali się jaką przyjąć strategię. Chiara uważała, że na Wiktora nie wolno naciskać, „nic na siłę”. Od dawna współpracowali i już nauczyła się, że jedyną metodą by zmienił zdanie jest powolna, wielokrotnie powtarzana racjonalna sugestia. Muszą do niego dotrzeć fakty. Gdy Piotr stwierdził, że nie mają faktów, jedynie przypuszczenia, zasugerowała, że muszą te lekarskie przypuszczenia przedstawić jako fakty.

    -   Piotrze, nie mamy co się  oszukiwać, to jest rak a wcześnie złapany rak może być wyleczony. To że teraz trochę „naciągniemy” prawdę , robiąc z przypuszczenia fakt, może go uratować.

    -   Prawdę mówiąc nie „naciągamy” prawdy. Badania wykazały w prawym płucu guz…

    -   Nie wiedzą czy to jest guz złośliwy, konieczna jest biopsja. Nasz fakt będzie , że to rak. Ale dziś, jutro jeszcze możliwy do usunięcia i nie generujący przerzutów. Niestety my widzieliśmy ich miny i wiemy, że są pewni że to rak i pewni przerzutów.

    -   Wyznaczasz nam okrutne role. Wiem, że lekarze nawet będąc pewnymi raka, boją się to oznajmić pacjentowi by go nie załamać bo wtedy klapa.

    -   Masz inny pomysł?

    -   To co nam zasugerowali, ta ich wiedza ukazuje dwie drogi…chować głowę w piasek, obserwować tu, w domu jak zbliża się…będę brutalny…zbliża się koniec…tylko to dzieje się tu w domu który ukochał, w otoczeniu ludzi mu życzliwych. Od nas wtedy zależy jak mu tą drogę jesteśmy wstanie uczynić… „komfortową”.

    -   Abstrakcyjne myślenie, byłam wiele razy w hospicjum, widziałam jak cierpią… widziałam jak potrafią być…”upierdliwi”…ile trzeba mieć tej wewnętrznej siły by to znieść…ile cierpliwości by nie…znienawidzieć…

    -   Może…co może…chciałem powiedzieć, że może dalibyśmy radę. Masz rację nigdy nie byłem w hospicjum. Poza tym nic nie wiemy jak ta choroba będzie się rozwijała…demencja? Wycie z bólu? Odleżyny?

 

Oboje wiedzieli jaka druga droga. Szpital którego obsesyjnie Wiktor nienawidził. Czy byłby w stanie znaleźć w nim iskrę nadziei na wyleczenie? Czy był cień tej szansy? Tu w domu płynęło by „normalne” życie jego pasji. W szpitalu zamykamy się na badaniach, śledzeniu wyników, wsłuchujemy w relacje o dolegliwościach współ-chorych, wsłuchujemy w szepty lekarzy, wsłuchujemy się w swoją chorobę.

Już od pierwszego dnia, krążąc rano po parku bał się w jakim stanie powita Wiktora. Budziło się życie. Stokrotki już od dawna ze swoją skromnością chowania się w trawie kazały uważać na każdy krok, forsycje ścigały się która pierwsza pokaże swoje kwiaty. Narcyze jeszcze chciałyby żyć ale ich czas już przeminął. Nabrzmiałe pączki kamelii w popękanej zieleni ukazywały smugi czerwieni. Nikt tym nie kierował, może tylko słońce swoim ciepłym promieniem coraz dłuższego dnia. Co grozi kwiatu kamelii gdy uwierzy pochopnie słońcu i przed swoim czasem zakwitnie pyszną czerwienią, czy to samo co temu motylowi który za wcześnie się obudził i teraz leżał na kamieniu uwięziony pod poranną kroplą rosy? Czy ktoś tym kieruje? Ostrzega? Każe czekać? Komu dano taką władzę? Od dawna nauczył się przed snem notować. Fakty, wydarzenia, przemyślenia. Usiadł i czytał wczorajsze zapiski. Same pytania. Dlaczego na mnie spada dziś dylemat jaką wybrać dla Wiktora „drogę”? Dlaczego szukając w całym swoim życiu podobnych sytuacji nie znajduję żadnej? Żyłem „obok” prawdziwego życia? Takie wybory, w Peerelu, były codziennością. Kariera = Partia, kariera= donoszenie, czy komuś doradziłem? Skąd dziś znaleźć pewność wyboru dobrej drogi? Kto mi ma dać prawo do tego wyboru? Tamte wybory były sferą sumienia –lekka waga. Tu wybór jest wagi ciężkiej. Wolność wyboru, jak pogodzić z odpowiedzialnością za konsekwencje tego wyboru?

Wiktor siedział z kawą w fotelu na werandzie. Dora po chwili wniosła omlet z groszkiem i zaprosiła do stołu. Piotr chciał pomóc Wiktorowi, ten sprawnie wstał, odstawił kawę i usiadł na swoim miejscu. Jadł, niby nic nadzwyczajnego ale po tygodniach „postu”, sukces. Powrót do normalności.

    -   Kiedy wyjeżdżamy, wszystko załatwiłeś? Samochód, pociąg, samolot?

    -   Chyba samolot. A kiedy? Dadzą mi znać jak przyznają wizy.

 

Wiktor powoli odłożył sztućce. Jak w zwolnionym filmie podniósł się, wytarł usta, opierając się o stół długo wpatrywał się w Piotra. W ciągu tych sekund zamieniał się w starca. Kurczył się, malał ale wyprostował się i dobitnie „wydeklamował”.

    -   Wiza – zezwolenie wpisane w paszport cudzoziemca zezwalające na wjazd i pobyt do kraju który je wydaje…wspaniały omlet…skończę go jutro. A może już nie skończę…pora umierać, myślałem, że w domu, w ojczyźnie. Łaskawie dają zezwolenie wpisane w paszport cudzoziemca.   -  Powoli podszedł do fotela, chwilę stał patrząc na góry których szczyty już złociło słońce.  -  Nalej mi Whisky.

    -   Wiktor jest ósma rano.

    -   Ty…nie musisz pić…był tylko jeden ranek po maturze przed stawieniem się do wojska. Ale wtedy był szampan. Była wiosna, radość, euforia… i też wczesny ranek…

 

Pierwsza godzina upłynęła na wspomnieniach. Szkoły, kolegów, domu, rodziców, siostry której nie znosił bo perfidnie psuła mu wszystkie randki i doprowadziła intrygami do zerwania z Zosią którą tak kochał…

Druga godzina to rozważania czy wpuszczą do Polski cudzoziemca w Polskim mundurze z polskimi orderami.

 Trzecia skupiła się na RAKU. Gdy Piotr spytał dlaczego mówi o raku. Odpowiedział   -   jak ma się raka, trzeba się z nim zaprzyjaźnić i o nim mówić.  -  na pytanie dlaczego podejrzewa u siebie raka   -   Te konowały w szpitalu myślą, że w tej tubie,  nazywają to tomograf nie słychać co między sobą gadają.  -  Rozważał nie swoją chorobę a zbieżność dat śmierci komuny i swojej szybko spodziewanej.  -  Rak ich toczył od pomysłu Lenina, zabijał, gnoił, nękał katorgami i gułagami. Zarazili mnie, ale dla mnie będzie łaskaw, szybko to załatwi a nie jak u nich całym wiekiem…poniżania.

 Czwarta to próby i realizacja ułożenia w łóżku. Jeszcze nim zasnął zdołał wymamrotać  -   po co cudzoziemca z rakiem komunizmu wpuszczać do nowej Polski…

Przyszły długie trudne tygodnie. Wiktor większość czasu spędzał w swoim pokoju. Przychodził na śniadania, niewiele jadł. Coraz trudniej oddychał, kaszlał ale normalnie rozmawiał. Nie poruszali już tematu wyjazdu do Polski. Piotr był w Rzymie i starał się  dla nich o Polskie paszporty. Wymagało to jednak czasu, jak długiego, nikt nie umiał określić. Kazali mu złożyć dokumenty Wiktora, akt urodzenia, metrykę…Przywiózł oba paszporty z wizami ale bał się je pokazać.

Nie wiedział czy to ucieczka od myślenia, ucieczka od obaw o zdrowie Wiktora, ucieczka od odpowiedzialności za fundację, ale uciekał w pracę fizyczną. Całymi dniami pracował przy wykańczaniu apartamentów, najpierw nosił cegły, mieszał zaprawę, nauczył się murować, kłaść tynk. Uczył się od Wołodi satysfakcji z perfekcyjnie zbudowanej ściany, gładkiego tynku, ułożenia podłogi. Tu była potrzebna tylko dobra, sprawna ręka. Umysł mógł spać, odpoczywać od strachów podejmowania decyzji. Dodatkowo cieszyło go wciąganie do tej pracy „pensjonariuszy”. Wołodia był znakomitym nauczycielem potrafiącym zarazić innych radością z tych prostych prac. Mogli razem mieć satysfakcję z efektów. Nowo stworzona ekipa mogła spokojnie nazywać się fachowcami.

Raz w tygodniu Wiktor jechał na spotkanie zarządu, widział ile go to kosztuje, już nie prowadził ale po powrocie ledwie mógł wdrapać się na górę. Któregoś dnia poprosił Piotra do swojego pokoju. Leżał w łóżku. Opowiedział jaką musi przeprowadzić nieprzyjemną akcję. Od dawna ma na oku dwóch członków zarządu. Zwłaszcza jednego, to skorumpowany gej. Perfidnie lobbuje kandydaturę na prezesa Vinciego ,o którym nasze prawne biuro wie, że jest szantażowany przez Ndranghettę, jest związany z nią.   -     Nie wiemy jak głębokie są te powiązania, ale wiemy że są.   -   Wyjaśnił, że cała ta akcja jest związana z jego chorobą o której ci dwaj doskonale wiedzą.   -   Wiedzą więcej niż ja, wiedzą więcej niż wy. Wiedzą gdzie jest rak, gdzie przerzuty, wiedzą ile mi zostało czasu. I zbierają się do ataku by nie dopuścić ciebie.   -   Wyjaśnił, że ci dwaj są silni tylko w parze, wystarczy wyeliminować jednego i drugi już nic nie zdziała. Musieliśmy wyeliminować geja. Nasze biuro ma dowody. Szantażuje go podstawiony przez mafię kochanek. Sfałszował kilka dokumentów, rachunków za przejazdy, wyłudzał opłaty za pomoc fundacji. Dziś już jest spalony. Zajęła się nim policja. Nie będę opowiadał ci o szczegółach. Po to mówię ci o tym żebyś zdawał sobie sprawę jak fundacja jest narażona na korupcję jak wszystkim trzeba patrzeć na ręce. Jak fiskus tylko czyha by znaleźć w dokumentach, rozliczeniach błąd…Tak poważne pieniądze, tak rozruszany interes przyciąga wszystkie szumowiny, od tych wielkich mafiosów, po małe płotki. Wszyscy chcą przejąć władzę nad fundacją. Zdobyła już swoją markę, liczy się nie tylko we Włoszech a w całej Europie a może i dalej.

Piotr słuchał bez słowa coraz bardziej przerażony, nie sobą, swoim zagrożeniem a tym, że stał się bez swej woli, ważnym uczestnikiem, ważną postacią w dramatycznej walce o … o co? O władzę nad fundacją? Tak jak Wiktor to przedstawia o pieniądze. I on ma temu sprostać? Zupełnie do tego nie przygotowany? Prosty twórca rozrywki w propagandzie PEERELU? Uciekinier bez prawa powrotu ma zabezpieczyć olbrzymi majątek, dobre imię Fundacji? Ma sensownie czuwać by ten majątek płynął do tych którym się należy? To raczej zadania dla 007 lub szefa Banku Światowego.

Zdążył tylko napomknąć o swoich strachach. Wiktor poprosił by tą rozmowę, dodał że wie jak ważną, przenieść na jutrzejsze śniadanie bo jest wykończony.

 Wiktor siedział z kawą i gazetą przy stole, po chwili Dora wniosła jajka na szynce i sałatkę z pomidorów. Wiktor przeczytał fragment recenzji ostatniego filmu Felliniego Głos z księżyca, bardzo pochwalna dla Roberto Banigni,  komika, wschodzącej gwiazdy włoskiego kina. O samym Fellini tylko kilka słów.   -   Kiedyś go wychwalali pod niebiosa, a teraz dwa suche zdania. Oglądaliście w Polsce jego filmy?

 

    -   Naturalnie, z zachwytem, wszystkie. Często dziwiło mnie jak władza była łaskawa dla światowego kina. Plotka głosi, że Gomułka był zapalonym kinomanem i to dzięki niemu mieliśmy najlepsze światowe filmy. Przez lata niesłychaną popularnością cieszyły się Konfrontacje. Był to kilkudniowy przegląd najlepszych pozycji światowego kina. Zdobycie biletów do kina Moskwa, gdzie to się odbywało, graniczyło z cudem, kilkoma nocami w kolejce.

    -   Kino Moskwa. To słynne zdjęcie Niedenthala które obiegło świat ukazując stan wojenny.

    -   Tak. Transporter opancerzony Skot na pierwszym planie, w tle  Czas Apokalipsy na wielkim bilbordzie kina Moskwa.

 

Skończyli śniadanie. Wiktor zaprowadził go do swojego gabinetu.

    -   Widziałem jak żachnąłeś się wczoraj, gdy wspomniałem o donosie na policję na tego geja…

    -   Żyję jeszcze Peerelem. Donoszenie milicji, UB, było czymś poniżej wszelkich norm moralnych…

    -   Rozumiem. Tu musisz to podejście zmienić. Jeśli jesteś świadkiem przestępstwa to twoim moralnym obowiązkiem jest poinformować o tym policję.

 

Piotr z trudem się przełamał. „Cel uświęca środki”? Donos na szantażowanego geja, który i tak ma spaprane życie? Może tak trzeba. Wiktor wstał i podszedł do okna.

    -   Nie chcę tu robić wykładu czym jest fundacja ale chcę byś zrozumiał dwie strony tej działalności. Naciągając trochę Marksa nazwę to bazą i nadbudową. Ja od początku, od chwili przekazania mi przez Katarzynę „prezesury”, zajmuję się bazą. Nie było prawie niczego, raczkowaliśmy, kilka stypendiów, doraźne pomoce. Budowaliśmy od podstaw biura, werbowali administracje, poznałeś cały ten kocioł biurowy, wszystkie działy, więc wiesz jaka to była praca. I tu u nas przygotowywanie Mulino do funkcji ośrodka pomocy. Baza, to jej budowa przysłoniła mi cel. Zatraciłem, zgubiłem ten cel, to sedno, człowieka któremu mamy służyć. Ta iskra boża, empatia nie idzie w parze z urzędniczeniem. Matka Teresa, wszystko wiemy o niej, nic nie wiemy o jej zapleczu „administracji”, bo to tylko dodatek.

    -   Pięknie, dobrze a skąd tu ja?    -  Usiadł za biurkiem, z szuflady wyjął album, przewertował i podał Piotrowi.  -  To nasz pierwszy kontakt. Seria zdjęć z San Rafael, bankiet z otwarcia domu. Zupełnie nie wiedziałem w jakiej „szufladzie” cię umieścić. Piękny, drogi jacht. Załoga to ekipa reżimowej telewizji. Ale słuchając was wyłapywałem myśli bardziej zbliżone do Wolnej Europy niż Polskiego (reżimowego)Radia, bliższe paryskiej Kultury niż Trybuny Ludu. W następnych, już Rzymskich kontaktach wyraźnie się określiłeś jako opozycja…

    -   Bierna opozycja…

    -   Bierna, nie bierna ale widziałem cię jako wroga systemu. Ceniłem sobie nasze spotkania, twoja fascynacja „wolnością” i mnie wciągnęła. Potem twoja konsekwencja by nagrać te moje wojenne wspomnienia i długi czas listów. Wtedy jeszcze fundacja nie istniała ale jak zostałem jej prezesem od razu zacząłem myśleć, no może nie od razu, dopiero jak wciągnąłem się w organizacje tej „bazy”,  uzmysłowiłem sobie, że ja mogę jedynie być od „biznesu” a nie od „przytulania”. Nie mam tej empatii. Nie wiem, naprawdę nie wiem dlaczego od razu pomyślałem o tobie. Jak zjawiałeś się w Rzymie nie było w tobie nic z konsumpcjonizmu na który choruje nasz zachodni świat i który eliminuje w głowach myślenie o innych.

    -   Nie było pieniędzy by biegać po sklepach, ale tęsknoty były…

    -   Na muzea, zwiedzanie pieniądze były, hierarchia wartości…

    -   Na wino i włoską kuchnię też były…

    -   Piotrze…  -   dopiero teraz zauważył jak Wiktor powoli garbi się. Ręce leżące na stole drżą, oczy zamykają się na coraz dłużej.  -   chciałem powiedzieć ci tyle ważnych rzeczy, nie mam siły.  -   powoli, cedząc słowa coraz ciszej mówił.   -  Nikt cię tu nie znał, sam walczyłem o twoją kandydaturę…często nie będąc jej pewien…stale zadając sobie pytania o …polski patriotyczny lobbing, samoistnie nękający moje myśli. Teraz jestem pewien tej decyzji. Patrzę, widzę, rozmawiam. Ty może jeszcze o tym nie wiesz, ale dopiero ty wprowadziłeś tu to…to coś nie do nazwania…duch wspólnoty…nie mam siły.. nie umiem już…potrafisz tych ludzi wyrwać z nieszczęścia, zmotywować do pracy, wykrzesać w nich zadowolenie z tej pracy, wyszukać talenty i je wspomóc…oni cię kochają…

 

 Prowadził, niemal niósł go na górę, położył na łóżku, przykrył. Zauważył przykre skurcze twarzy świadczące o tamowaniu bólu, a może o próbie koncentracji? Usiadł na łóżku. Wiktor po chwili otworzył oczy. Machnął ręką jakby chciał go odpędzić.

 

   -   Wiktor, czy to boli?   -  Z trudem obrócił się na bok, Piotr ledwo dosłyszał   -  przeżywałem gorsze bóle jak mnie spalili...

 

Ulubionym celem porannych spacerów Piotra był wodospad. Zbudował na skarpie kamienną ławkę na której potrafił długo siedzieć wpatrując się i wsłuchując w szum spadającej kaskady. Płynąca woda, jej szum, uspakaja. Nie na darmo mądrzy ludzie wschodu, Chińczycy, Japończycy w swoich ogrodach tak cudownie wykorzystują szmer płynącej wody by uzyskać stan relaksu. Tego dnia jednak nie relaksował się. Zaniepokoiły go ruchy prądnicy zamontowanej na skale. Z początku nie był pewien czy to refleksy słońca odbitego w szalejącej wodzie wywołują złudzenie ruchu, gdy jednak wszedł wyżej zmieniając kąt widzenia, już był pewien, że się nie myli. Śruby mocujące prądnicę musiały się obluzować grożąc zerwaniem całej konstrukcji. Musiał szybko naradzić się z Wołodią. Zastał go nadzorującego sprzątanie w wykończonych już apartamentach.

    -   Był tu wczoraj pan Wiktor. Bardzo nas pochwalił. Przyprowadził Włocha. Podobno sławny dekorator wnętrz. Ma się zająć umeblowaniem. Chodził mierzył, sprawdzał naszą robotę i też chwalił. Ten pana znajomy inżynier Jan chodził dumny jak paw gdy pochwalili całą, przez niego wykonaną elektrykę. Mnie się nie podobała bo przypomina mi taką starą jaką mam w domu na Ukrainie, wszystko na wierzchu. Ale podobno taka moda na starocie.

    -   Wołodia, byłem przy wodospadzie. Puszczają śruby trzymające prądnicę. Coś musimy z tym zrobić, bo może się zerwać.

    -   Byłem widziałem, teraz za wysoka woda. Ja muszę jechać do domu przedłużyć paszport.

    -   Na Ukrainę?

    -   Tak, jak wrócę tym się zajmę. Do tego czasu wytrzyma.

 

 Wiktor miał dni lepsze, gorsze i coraz częściej, już teraz widoczne ataki bólu. Lekarz domowy przepisywał leki uśmierzające ból ale te już nie wystarczały. Jak nie było Wiktora kategorycznie zalecał szpital.   -   Wiem co pan Stadnicki myśli o lekarzach, o szpitalach, ale niedługo państwo tu w domu nic mu nie pomożecie, będzie konieczna stała pielęgniarka, kroplówki. A jak raz się położy i nie będzie chciał wstać… to już koniec. A koniec tu w domu to męki bólu.

Teraz sam już wiedział, a często wbijał mu do głowy Wiktor, że osobą na której w pełni może polegać to Chiara. Lubił jej gabinet, czy dla tego że ratował ją leżącą pod biurkiem przy pierwszej wizycie? Może, a może za bałagan w leżących wszędzie papierach, za brak wspaniałej biblioteki opasłych prawniczych dzieł, za puste biurko tylko z komputerem. Chyba głównie za możliwość chodzenia w koło biurka, przechadzania się miedzy oknami. Zwariowanie! Jak mógł dojść do tego by cieszył go widok budowy, rozgrzebanej drogi, kilkunastu dźwigów, kurzu…snujących się robotników? W perle światowego dziedzictwa, we Florencji? Oczy też muszą odpocząć od nadmiaru piękna? Chodząc dopiero zauważył przy drzwiach duże zdjęcie prokuratora Falcone, a obok dużo mniejsze trzy fotografie z zamachu na jego życie. Jak się wychodzi, to nie patrzy się na ściany, ale jak się siedzi przy biurku, na wprost drzwi, są. Stracona nadzieja?

Gapił się jak dźwig podnosi, niesie i umieszcza na betonowej konstrukcji strop gdy do gabinetu wpadła Chiara.   -  Przepraszam, musiałam ustawić dziennikarza, węszy dlaczego jeden z członków zarządu, zniknął z zarządu.   -   Chodzi o tego geja? Mówił o nim Wiktor. Chiara z nim jest źle… -   Z gejem? – Nie na Boga… z Wiktorem.  -  Opowiedział o szpitalnych sugestiach lekarza, o tym, że coraz trudniej opiekować się, o wyraźnych bólach, Zasugerował wizytę u ordynatora w szpitalu.

Jadąc do szpitala  dowiedział się jakie krążą plotki o chorobie Wiktora. Jakie z tych plotek można wyciągać wnioski o szansach, obawach o jego sukcesję. Jakie nastroje w Fundacji. Chiara nie była spokojna. Wierzyła absolutnie w całą linię, strategię prowadzenia fundacji przez Wiktora, była pewna całej „administracji”, wszystkich działów ale nie była w stanie rozgryźć nastrojów, lobbingów, sympatii w zarządzie, a to on zdecyduje jak przyjmą Piotra.

Ordynator od razu ich przyjął. Starali się wyłowić z pesymistycznych wizji cień optymizmu. Wyglądało jednak, że jedynie może być źle, albo bardzo źle.   -  Proszę państwa, nie mamy pełnych badań, ale to co mamy, dla nas jest jasne. Mogą nastąpić tygodnie bezobjawowe, łagodne, może to państwa zwieść. Co możemy zrobić? Jak zdiagnozujemy, będziemy wiedzieć czy operować, czy zastosować chemie. Jedno co mogę powiedzieć, że tu w szpitalu możemy zapewnić pełną opiekę.

Wywód był jeszcze długi, żadnych konkretów które by mogli przedstawić Wiktorowi by umieścić go w szpitalu. Piotr słuchając odnosił wrażenie, że słucha sprzedawcy zachwalającego towar. Ta wygoda, to bezpieczeństwo, szybkość, bezawaryjność, pełna obsługa – tylko w naszym salonie! Ledwo ruszyli z parkingu zwrócił się do Chiary.

    -   Poczułem się jak z plikiem ofert na nocleg w hotelu. Ekskluzywnym hotelu. Chemia, operacje, uśmierzanie bólu…

    -   Szpital to też biznes. Dla wielu, zwłaszcza chorych, w szpitalach powinni pracować sami święci całkowicie oddani swojemu powołaniu. Zapominamy, że to zwykli ludzie, jak my wszyscy i tak samo skażeni konsumpcjonizmem. Nie ma sensu ocenianie ich motywacji, oceniajmy ich fachowość,  zrobiłam wywiad i wiem, że ten oddział ma najlepszych fachowców. Teraz wiem że musimy umieścić Wiktora w szpitalu. W domu nie ma żadnych szans, w szpitalu jest przynajmniej cień szansy. Teraz ja się tym zajmę.

 

 W powrotnej drodze już budowała swoją strategię, coraz bardziej pewna tej decyzji. Wiktora zastali w salonie przy radiu. Był wyraźnie poruszony, nie wyglądał na chorego. Gdy chcieli z nim porozmawiać energicznie wygonił ich z salonu. Był wychudzony ale pełen energii. Wyszli przed dom. Piotr opowiedział o ostatnich dniach. Były to pierwsze dni czerwca, nie było śniadań przy stole, Wiktor brał kawę, croissanta i siadał przy radiu w słuchawkach. Wściekał się ale nie komentował. Piotr tylko kilkakrotnie usłyszał  - załatwią go. Gdy spytał o kogo chodzi usłyszał  -  Jana Olszewskiego. Wyjaśnił Chiarze że chodzi o polskiego premiera wybranego przez pierwszy w wolnych wyborach wyłoniony Sejm. Dodał, że gdy tylko Wiktor przestawał słuchać radia, szedł na górę zamykał się w swoim pokoju.   -   Gdy słuchał wyglądał na zdrowego, gdy zdejmował słuchawki garbił się, powłóczył nogami wyglądał jak swój cień.  -  Chiara była umówiona i musiała jechać. Siedząc już w samochodzie wychyliła się.

 

    -   Nie jestem teraz tak pewna szpitala, On ciągle żyje Polską. Może to trzyma go przy życiu.

 

 Odprowadził ją wzrokiem i wrócił do salonu. Wiktor jeszcze siedział, bez słuchawek ze zgaszonym radiem. Poprosił Piotra by przyniósł  mu herbatę. Usiedli w fotelach przed oknami. Opowiedział co dzieje się w Polsce.   -   Wolna Polska? Jeszcze długo nie będzie wolna jeśli te Ubeki i ich donosiciele mają tyle siły by obalić pierwszy uczciwy rząd. Nie wierzę ani Wałęsie, ani Unii Demokratycznej, ani tym pseudo liberałom z KLD. Oni wszyscy panicznie boją się Ubeckich teczek. Solidarnościowa opozycja, Polacy zawiesili im aureole nad głowami, jeszcze zobaczą jakie to malowane lisy.  -  Piotr poprosił by wreszcie powiedział mu co tam się dzieje. Wiktor przedstawił fakty z ostatnich dni. Musiał cofnąć się kilka miesięcy. W grudniu poprzedniego roku upada ZSRR. Minister Balcerowicz w ostatnim dniu swojego urzędowania podpisuje akt stowarzyszeniowy ze Wspólnotami Europejskimi, a w marcu tego roku nasz genialny, już teraz prezydent Wałęsa proponuje NATO-bis i EWG-bis, by się podlizać Rosji?  -  Wiktor się „pieni”  -    Słuchaj co się dzieje dalej, premier Olszewski wysyła swój sprzeciw do Wałęsy do Moskwy, gdzie Wałęsa chce podpisać z Jelcynem polsko-rosyjski traktat o przyjaźni i dobrosąsiedzkiej współpracy. Olszewski protestuje. Bo ten akt ma oddać w ręce powołanych polsko-rosyjskich spółek byłe obozy wojsk Radzieckich w Polsce. Wyobrażasz sobie, UB, WSI i KGB przejmują strategiczne tereny na polskiej ziemi. Ten sprzeciw Olszewskiego wstrzymał podpisanie tego aktu. Wałęsa mści się i zwalcza Olszewskiego.

    -   Wiktor czego słuchasz, skąd te wiadomości?

    -   Wolna Europa.

    -   W moim domu słuchana, ale propaganda PRL-elu stale wbijała nam w głowy że to wrogie kłamstwa. Dwie propagandy. Czarne i białe. My musimy wybrać. Ja trochę poznałem tych ludzi z otoczenia Wałęsy, z Unii Wolności i tych innych których skreślasz, to ideowcy zwalczający komunę. Czy ty mówiąc że im nie wierzysz…

    -  Stop, widzę gdzie dążysz… ideowcy, historia uczy jak łatwo zarazić się „ideą”, słuszną ideą i ile jest odtrutek na nią gdy dochodzi się do władzy, ile sposobów by się z niej wyleczyć, zapomnieć, wymazać.

    -   Czarnowidztwo…

  • Twoja naiwność. Sam mówiłeś, że 80% donosi, myślisz że ci twoi ideowcy to tych 20%, a gdzie ty, twoi rodzice, i całe rzesze nic nie znaczących ludzi, po których UB nie sięgała, bo po co? Posłuchaj co dziś się stało. Tydzień temu sejm na wniosek posła Korwina Mikke, uchwala jakimś cudem wniosek zobowiązujący rząd do przedstawienia listy wszystkich pracowników i współpracowników SB od 1945 do 1990 roku. Dziś w nocy minister MSW Maciarewicz dostarczył sejmowi te listy i dziś w nocy sejm odwołał rząd Olszewskiego.

Wiktor szykował się do komentarza gdy zadzwonił telefon. Piotr pobiegł i odebrał. Dzwonił pan Skotnicki z doniesieniem że jacht już jest zwodowany i czeka na załogę. Piotr wysłuchał długiego sprawozdania i musiał wyjaśnić przyczyny dla czego na razie nie może wypłynąć. Odwrócił się i cicho mówił o chorobie Wiktora. Gdy mówił o szpitalu poczuł jak Wiktor wyrywa mu słuchawkę. Nie usłyszał jak podszedł.

 

    -   Cześć Skot, nie słuchaj tego młodego, bredzi. Zaraz go wyślę do ciebie…  -   chwilę milczał i słuchał    -   Skot, bywa różnie, ale sam wiesz jak się w tym naszym wieku czujemy… to jak jazda na sankach do grobu…czasem trzęsie…

 

 Nastąpiły dobre dni. Wiktor pełen energii jeździł do Florencji a w Mulino osobiście doglądał meblowania apartamentów. Gdy Piotr spytał dlaczego tak wielką wagę przykłada do wyboru starych mebli wyszukiwanych na targach, w antykwariatach, oznajmił, że te apartamenty mają przyciągnąć bardzo bogatą klientelę.  -   To moja idea-fix, założyłem, że wśród bogaczy zdarzają się osoby wartościowe. Chciałbym by ci bogaci mieli możność poznać naszych ”pensjonariuszy” i docelowo w jakiejś formie im pomóc. Zwiedziłem kilka takich agroturystycznych ośrodków. Nauka gotowania, wyrób serów, przetwory włoskiej kuchni, zobaczyłem że to działa i przyciąga ludzi. Nasza szefowa kuchni Rossa idealnie się do tego nadaje.

 

Załoga Husarii od dawna została ustalona. Piotr kapitan, Jan Bielan sternik. Gianni dźwiękowiec z RAI, z którym nagrywali wywiady z Wiktorem, jak tylko usłyszał o możliwości rejsu stale dzwonił z pytaniem kiedy. Teraz ustalili datę. Spotkanie w porcie jachtowym w Ankonie 25. Czerwca. Załoganci to syn Jana Staś – muzyk, obiecał zabrać gitarę i Giovanna Mańkowska której Piotr nieopatrznie powiedział o rejsie i tak napierała, że nie mógł odmówić.

W porcie przywitał ich pan Skotnicki. Widać było jaką mu sprawia radość gdy cała załoga piała z zachwytu. Rzeczywiście Husaria wyglądała wspaniale. Piotr rozdzielił role, Giovanna z Giannim – zaopatrzenie, Piotr – przegląd map, nawigacja, Jan – silnik, akumulatory, woda, gaz.

 Pana Skotnickiego John wniósł na jacht. Usiedli przy stole przeglądając mapy. Piotr przedstawił plan rejsu. Trogir, Split, Hvar i ewentualnie Dubrownik. Znał te wody, znał te porty, już kiedyś tam pływał. Pan Skotnicki również je doskonale znał , pochwalił wybór. Spytał Piotra czy wie, że 19 maja w Chorwacji będzie referendum w sprawie niepodległości. Piotr coś słyszał ale nie zwrócił na to uwagi. Mało wiedział o Jugosławii, tylko kilka nazwisk, nazw ugrupowań, wiedział że to federacja złożona z różnych narodowości utrzymana tylko dzięki silnej, dyktatorskiej władzy Tito.   -   W Polsce najpierw wynoszony pod niebiosa jako sojusznik Stalina, potem w czambuł potępiony.

 

    -   Widzisz, Bałkany od stuleci to beczka prochu. Tu rozpoczęła się I Wojna Światowa. Sztuczny zlepek wielu narodowości, różne religie, etniczne roszczenia terytorialne. Na razie nikt nie przewiduje by data referendum mogła być groźna. Co dalej się stanie tego nikt nie wie.

    -   Wiktor twierdzi, że dojdzie do wojny jak federacja się rozpadnie.

    -   Całkiem możliwe Chorwaci i Serbowie nie kochają się. Dlatego płyńcie teraz, bo nie wiadomo co tam niedługo może nastąpić.

 

Wypłynęli o świcie. Gdy tylko oddalili się od portu złapali silny wiatr południowo-zachodni i baksztagiem  wybrali kurs na Trogir. Była długa dość wysoka fala i po godzinie okazało się kto zachoruje. Giovanna i Staś zzielenieli i na wzmiankę Gianniego o obiedzie wywiesili się na burcie i „karmili” ryby. Wiatr powoli się zmieniał na południowy, by wreszcie skręcić na wschód. Poznawali Husarię, była łatwa w prowadzeniu, cały takielunek był nowoczesny i niemal wszystkie liny były sprowadzone do kokpitu. Piękne koło sterowe i na wysokim, drewnianym postumencie żyrokompas. Piotr dawno nie żeglował, teraz musiał się uczyć GPS-u, nie wierzył w jedno urządzenie, sprawdzał wszystkie systemy nawigacji. Gianni okazał się wspaniałym cookiem i kolacje już jedli wszyscy.  Trogir świtem był piękny. Perfekcyjnie dobili. Stały tylko dwa niemieckie jachty. Wyszli zwiedzać miasto. Został tylko Staś. Miasto było oblepione plakatami obwieszczającymi referendum. Czuło się podniecenie. Mijali grupki dyskutujących, pełne, rozgadane kawiarnie, chłopcy biegający z plakatami. Gdy po kilku godzinach wracali na nabrzeże, z daleka zobaczyli zgromadzenie przed Husarią. Staś siedział na nadbudówce z gitarą, obok wysoki, nieogolony z rozwianą czupryną facet śpiewał. Piotr wyłapał pierwsze słowa Boże żivi, Boże stiti, Krajla nasego  i nas dom… Koło niego na ławce siedział starszy pan i cicho śpiewał. Piotr spytał, sam nie wiedział dlaczego po polsku, co to za pieśń. Ten zrozumiał i spytał skąd na włoskim jachcie Polak. Piotr krótko opowiedział dzieje jachtu i ponownie spytał o pieśń. Staruszek przeszedł na włoski i wyjaśnił że to hymn ludowy Chorwacji jeszcze czasu Austro -Węgier . Za czasów Tito za takie śpiewanie szło się na lata do więzienia. Ciekawostką jest że to skomponował Haydn. Mało kto wie że był  Chorwatem, czerpał z  ludowych pieśni.  Motywy z pieśni Vjutro rano Se ja stanom… znajdziemy w przyjętym przez nazistów hymnie Deutschland, Deutschland uber alles…dodał jeszcze jak dziwne są drogi tej pieśni. W Niemczech po wojnie wykorzystano ją ale już bez pierwszej zwrotki, źle się kojarzyła.

Wieczorem dopłynęli do Splitu. Piękna marina z widokiem na miasto i port. Mieli swoje łazienki z prysznicem ale gdy Jan znalazł kamienne wanny, chyba z czasów Rzymskich, wszyscy do nich się rzucili. Narobili strasznego hałasu wrzucając do wanny Giovannę. Piotr zabrał Stasia na ponton i popłynęli na skały przy cyplu  u wejścia do mariny. Chciał mu pokazać jak znaleźć i wyłowić mule. Po godzinie mieli pełne wiadro, a po dwóch wspaniałą zupę mulową. Oczyścili je z wodorostów, posiekali eszalotkę, woda, białe wino, śmietana i wszyscy piali z zachwytu. Rano na lekkim kacu zwiedzanie. Oczywiście pałac cesarza Dioklecjana, jego mauzoleum, świątynia Jupitera i w tym upale już wszyscy mają dość i marzą o kąpieli. Usiedli przy winie na placu Narodni Trg. Otoczony kawiarniami, restauracjami, barami. Po kilku latach we Włoszech oswoił się już ze znakomitą architekturą kamiennych, pięknie zdobionych kamieniczek otaczających place, placyki, wąskie uliczki wykładane kamiennymi płytami. Z rzeźbami fontann, wieżami zegarowymi. Nie oswoił się z godziną, świętą godziną południowego posiłku. Obowiązywała i tu w Chorwacji. Tłum zapełniał restauracje. Dziś jednak nie chodziło tylko o jedzenie. Zabrakło już krzeseł, stolików a ludzie się gromadzili. Jednostajny gwar z którego dało się wyłowić Referendum, niepodlagłość, sloboda. Z okien leciały ulotki namawiające do uczestnictwa.

 Bosman w marinie, jak opowiedzieli o nastrojach, skwitował   -  Referendum wygramy, ale potem wojna.   -  Zaprowadził do piwnicy i pokazał stary niemiecki karabin, czysty, naoliwiony  -   Czeka, Serbowie, Bośniacy, Czarnogórcy, nie dadzą nam całego wybrzeża i Krajiny.

 Na komórkę zadzwoniła Chiara. Spędzała codziennie kilka godzin z Wiktorem w Mulino. Przygotowywali akty prawne przekazania prezesury fundacji i zarządu Mulino na Piotra.

  -   Byłam na to przygotowana ale niepokoi mnie jego strach czy zdąży, jakby czuł, że ma mało czasu. Ciężko to znoszę. Z coraz większym trudem oddycha, jest bardzo słaby.   -  Piotr spytał czy ma wracać. Stwierdziła, że na razie nie. Muszą być jednak w stałym kontakcie, a jeśli będą zdala od lądu komórki nie będą miały zasięgu. Pożegnali się.

Miała rację, nie powinien ryzykować. Zmienił plan rejsu. Przedtem chciał wypłynąć na pełne morze, przepłynąć między wyspami Vis, Brac i Hwar zostawiając te dwie ostatnie po lewej burcie i zatrzymać się na Korculi, a potem do Dubrownika. Zdecydował, że popłyną na południe, wzdłuż wybrzeża zostawiając Brac po prawej, Makarską po lewej i zakończą rejs na Korculi. Zostawią Dubrownik na następny rejs. Wypłynęli o zmierzchu. Mieli południowo-wschodni wiatr wzdłuż wybrzeża. Nie było mowy o spaniu szli ostro na wiatr między wysokimi górami które stale zmieniały kierunek wiatru. Piotr uczył Stasia i Gianniego obserwowania latarni, liczenia ich błysków, nanoszenia pozycji na mapę. Była piękna księżycowa noc. Niepokoił się, stale badał zasięg komórki, pojawiał się, by po kilkunastu minutach zniknąć. Husaria pięknie szła ostro na wiatr, gdyby nie niepokój o Wiktora byłby w swoim żywiole. Gdy jeszcze do tego Staś wypatrzył płynącego za rufą delfina zapomniał o wszystkich niepokojach. Były trzy, bawiły się z nimi, to wyprzedzając ich wzdłuż burty, to gwałtownie zawracając na rufę, to wyskakując z kaskadą skrzącej się w księżycowym promieniu wody. Zszedł do messy, zamykały mu się oczy. Chciał jeszcze czuwać dopóki nie dopłyną na wysokość Makarskiej, nie opuszczą cieśniny. Nalał dużą szkocką z zapasów pana Skotnickiego, Single Malt, wyśmienita. Nie był koneserem, w PRL-elu to było niemożliwe, Johnnie Walker to było marzenie. Dlaczego wypicie tego złotego „whyskacza” pozwalało zapomnieć o ponurości, wznieść się w wolny świat? Wypicie „czystej” cieszyło chwilę, dziwnie rozbawiało, by w efekcie rozmyć, rozcieńczyć, zamazać tą ponurość zostawiając straszliwego kaca. Przez bulaj obserwował srebrem zalane skały szczytów tych nieprzystępnych gór schodzących niemal do morza. Przepiękny kraj, najpiękniejsze chyba w całej Europie wybrzeże. Cudowne do żeglowania, przez różnorodność tysiąca wysp, cieśnin, zatok wcinających się w ląd. Piękno nie idzie w parze z łatwością życia. Ten skrawek ziemi między stokami gór a morzem przyciąga turystów, dla rolników jest nadzwyczaj trudny, jednak wydzierają górom poletka na winnice, gaje oliwne osłaniając je kilometrami kamiennych murów przed erozją, dla zatrzymania wody. Myśli błądziły uciekały od tematu który wreszcie sam musiał rozwiązać. Wiedział że wyrzucił go z głowy i dziś wiedział dlaczego. Ta zadra tkwiła w głowie od dawien dawna stale usuwana w najdalszy zakątek mózgu. Nigdy sam, sam, SAM, o niczym nie decydował. Robili to za niego. Rodzice – religia, szkoła, towarzystwo. Studia, jedyny kierunek dla „źle urodzonych”. Praca, przypadkowo spotkana dziewczyna. Żona, tu wybór własny i jak fatalny! A może  to była jej decyzja? I tak setki,  przez innych wybranych dla niego dróg. A teraz? Przecież to Wiktor wymyślił go na swego spadkobiercę. Fakt dokonany? Czy sam zaprotestował? Czy dał inne propozycje? Postawił swoje warunki? Tylko ciche dziecinne wątpliwości. Tyle rozmów i z Wiktorem i z Chiarą a dopiero teraz uświadomił sobie że te rozmowy do niego nie docierały, abstrakcyjne tematy. Jak tłumaczenie dziecku, że ziemia jest okrągła, ale moje boisko jest płaskie, odpowie ci tupiąc nogą,  niech sobie mówią co chcą to niema żadnego znaczenia. Usunąć z mózgu. Trzepnął szklanką w stół rozpryskując whisky, dolał, jakby to miało pomóc w „wydorośleniu”. To już nie zabawa na moim „płaskim” boisku. To wielka, poważna firma którą za chwilę ma kierować. To olbrzymie pieniądze, setki ludzi…ile może trwać przemiana „homo sovieticus” i w…kogo? Biznesmena? Administratora? Bogatego właściciela? A może w Matkę Teresę?...Stan Wiktora wskazywał, że nie wiele ma czasu i nie ma co grzebać w przeszłości, pora z tym się zmierzyć i dziękować że jest obok ktoś taki jak Chiara. Z pokładu wołali na niego.

W równym trójkowym szyku delfiny tuż przed dziobem prowadziły ich na południe. W tej cudownej gracji szalonej zabawy z życia, w tej lekkości wyskoków, rozpryskiwania wody czuło się wolność o której możemy tylko marzyć. Mijali Makarską a po prawej Brac. Wysokie góry wyspy którą mijali hamujące dotąd zachodni wiatr, otwierały mu drogę, powoli można było luzować żagle i łagodnym pół-wiatrem płynąć bez halsowania. Żeglowanie między tymi wyspami właśnie przez to było taką frajdą. Stała czujność w odnajdowaniu odpowiedniego kursu, wychwytywanie w nozdrza każdej zmiany kierunku podmuchu. Teraz starał się złapać zasięg na komórce. Pojawiał się i znikał. Wreszcie się ustabilizował. Był wczesny ranek, słońce pierwszym promieniem przedarło się przez skały nad Makarską by po chwili rozświetlić morze, zaczarować rozpryski kropel delfiniej zabawy w diamenty.  Zadzwonił do Chiary w strachu że ją budzi ale nie mógł się doczekać.

    -   Obudziłem?...  -  Długa cisza z jakimś pomrukiem.   -   Chiara to ja, już nie śpisz…obudź się.   -  Przed chwilą zasnęłam…to jeszcze noc…utopiłeś jacht? Skąd dzwonisz?   -   Jeszcze z Husarii, przed dziobem płyną trzy delfiny.

    -   Chyba jeszcze śnię, jakie delfiny?

    -   Chiara, przepraszam, zadzwonię później jak się obudzisz.   -  wyłączył się.

 

Tak zapatrzyli się w igraszki delfinów że dopiero ogłuszająca syrena kazała się obrócić. Ładowali się prosto na kurs płynącego promu. Piotr rzucił się do steru gubiąc komórkę, gwałtowny zwrot. Cud że wszyscy się uchylili przed przelatującym bomem. Po chwili już znowu wrócili na kurs  -  Korczula, ale już bez towarzyszących delfinów. Trochę dłużej trwał wyrzut sumienia za brak czujności. Wszyscy szukali komórki. Wcięło, musiała być w kokpicie, zdjęli gretingi choć ich prześwity nie mogły zmieścić dużej komórki. Staś orzekł że wyleciała za burtę, ale gdy Jan zadzwonił ze swojej odezwała się w otwartej szufladzie z mapami. Nerwowo obliczał, chwila nim wstanie, prysznic, suszenie włosów, niech zaparzy kawę. Jeszcze, jeszcze chwila… i zadzwoniła.

    -   Czy mi się śnił twój telefon…jakieś delfiny?

    -   Dzwoniłem, tak, co się dzieje?

    -   …Powiedz dzień dobry…bo potrzebujemy takich dni…wczoraj z wielkim trudem skończyliśmy akt. Musieliśmy go niemal wnieść na górę. Zdobyłam tlen, to pozwala mu odetchnąć. Coraz bardziej nerwowo pyta kiedy wracasz. Codziennie odpowiadam  -  jutro…

    -   Mówiłaś by nie przerywać rejsu…

    -   mówiłaś, mówiłaś…sama nie wiem co mówiłam. Pływajcie sobie…z delfinami…

    -   Wiktor sam mnie tu wysłał…

    -   Już dobrze…histeryzuję. Każdy dzień jest inny, teraz jednak jestem pewna, że szpital to jedyne wyjście, tu nie damy sobie rady i mu nie pomożemy. A ty sam decyduj…

 

Nie potrafił sobie znaleźć miejsca. Jan siedział przy sterze więc był spokojny. Przygotował sobie linę. Rozebrał się, obwiązał z węzłem ratunkowym i wskoczył do wody. Gwałtownie szarpnęło omal nie dusząc. Po chwili poczuł się cudownie niesiony pędem jachtu. Tak muszą czuć się delfiny. Już był w stanie zanurzać się i wypływać. Woda go zalewała, kichał, prychał i szalał z radości. Słona woda zmywała strachy, wątpliwości, niepokoje. Sam decyduj – utop się. Jak przez mgłę widział całą na rufie zgromadzoną załogę. Wyciągali go. Drabinka na rufie była opuszczona, po chwili leżał śmiejąc się w kokpicie.  Nachylił się nad nim Jan.

    -   Mogłeś mnie uprzedzić…

 

 Staś pomógł mu rozwiązać węzeł. Był jeszcze w „szampańskim” nastroju i wciąż prychając wodą zanucił    -     Chciałem udawać delfina, przeszkadzała jednak lina. Staś, napiszesz do tego muzykę? To będzie song naszego rejsu.  -  Zakrztusił się słoną wodą, zakręciło w głowie…absurd. Przecież ta rymowanka nic nie może znaczyć. Jednak wciąż się powtarzała.

W zachodzącym słońcu oglądali zbliżającą się Korczulę. Wysokie obwarowania z dwiema okrągłymi basztami otaczały stare miasto. Nad obronnymi murami czerwone dachy tworzyły wypiętrzoną skorupę olbrzymiego żółwia z wierzą katedry na samym szczycie. Żółw przysiadł na niemal pionowo wyrastającej z morza skale, otoczył się murem i spał od wieków. Podpływali od północnego-zachodu mijając przystań promową, szeroką promenadę z hotelami, restauracjami stojącymi już na zewnątrz murów. Musieli opłynąć półwysep, marina była z drugiej strony.

Wspinali się po wąskich kamiennych uliczkach z dziesiątkami barów, restauracji, pizzerii. Na szczycie Katedra i wokół placu budynki ratusza, muzeum, domy notabli, trochę większe od tych stłoczonych wokół murów maleńkich szaro-kamiennych kamieniczek. Usiedli przy krzywo stojącym, wąziutkim stole w stromej uliczce szerokości na której ledwo mogą się minąć dwie osoby. To co na nim się pojawiło było niezapomnianą ucztą przysmaków z morza. Zapomnieli o niewygodnych stołkach co rusz odsuwanych by kogoś przepuścić. Czy to były te same smaki z przed stuleci których kosztowali grecy, rzymianie, wenecjanie…a może potem „barbarzyńscy” Słowianie? Wszyscy zostawili tu swoje ślady, w architekturze, w uprawie winorośli  i fermentacji. Na krzywym stole trzeba było stale podtrzymywać karafkę białego wina, łatwiej było ją opróżnić. I opróżniali. Na chwilę znikły strachy, niepokoje uśpione winem, cudownym smakiem dorady, krewetek, przedziwnych wypieków i serów. W znakomitych nastrojach wrócili na plac przed katedrą. Trudno było przecisnąć się przez rozgadany tłum. Przecież dziś  było referendum które ma zdecydować o dalszych losach Jugosławii. Czy Chorwacja wybierze niepodległość? Głosy które dało się wyłowić w rozkrzyczanym tłumie entuzjastycznie krzyczały TAK. Wyniki miały być znane rano.

 Cały czas udawał radość będąc myślami w Mulino, przy Wiktorze. Zawiadomił Chiarę że wypływają o świcie. Płyną prosto do Ankony. Zajmie im to co najmniej dwie doby i przez ten czas nie będą mieli możliwości porozumienia. Gdy tylko minęli wyspy i wypłynęli na pełne morze złapali równy zachodni wiatr. W południe słuchali radia Zagrzeb  -  90% Chorwatów opowiedziało się za niepodległością. Serbowie zamieszkali na terenie Chorwacji zbojkotowali referendum, co to mogło oznaczać? Czy chcą odłączyć Krajinę od Chorwacji? Piotr teraz docenił GPS-a. Pływając między wyspami, stałym lądem, mając dobre mapy, spis latarni, nawigacja była frajdą, tu na pełnym morzu wymagała już sporego doświadczenia. Gdy się ściemniło wyznaczyli  dwu- godzinne wachty. Obudził go Gianni   -   Chodź, coś dziwnego, nie wiemy co to jest.  -  Przy sterze stał Jan,   -   ki diabeł, świecące morze, duchy?  -  Przed nimi, po prawej stronie od ich kursu, jarzyło się kilkanaście rozświetlonych plam. Gdy zbliżyli się na tyle by mieć „to” niemal na prawym trawersie, rozpoznali kutry z wysięgnikami na obu burtach na których zawieszone były silne światła.

Piotr już to kiedyś widział   -   To sardynkowce, wabią światłem sardynki…ta sama technika jak polowanie na raki w nocy z latarką.

 Gdy już Ankona pojawiła się na horyzoncie, szukał zasięgu. Nie znosił tych komórek, stałe szukanie „zasięgu”, stałe szukanie „ładowarki” która stale się gubi a jak ją znajdziesz nie ma gdzie jej podłączyć. Pobiegł do kapitanatu i z stamtąd normalnym, ludzkim telefonem zadzwonił. Chiara nie odbierała w domu. Zadzwonił do Mulino. Odebrała Dora,   -   Dobrze że pan jest… daję panią Chiarę.   -   Dora poczekaj, czy Wołodia jeszcze jest?   -   Ma bilet na jutro, ale…  -   chwila ciszy.

 

    -   Jesteś?... Gdzie jesteś?

    -   W Ankonie, jutro, pojutrze wracam…

    -   Lepiej dziś…

    -   Chiara, co jest…

    -   Uspokój się, nie krzycz. Wszystko jest dobrze…

    -   Mów…

    -   Wczoraj zabrało go pogotowie, pod tlenem…ale….ale jest dobrze…

    -   co znaczy dobrze…gdzie jest?

    -   W szpitalu…przytomny…ma dobrą opiekę…kroplówki…

 

 Siedział z głową opartą na rękach , z zagmatwanych myśli wyrwał go dopiero bosman kładąc mu na ramieniu rękę.

    -   Jakieś złe wiadomości?

    -   Nie najlepsze, muszę natychmiast wyjechać. Zostawiam załogę do sklarowania Husarii.

    -   Pomogę im. Nie martw się wszystko sprawdzimy… ale, ale bym zapomniał, przyszła tu dla ciebie przesyłka.

 

Była to paczka z bluzami które dawno zamówił. Bluzy z emblematem Husarii i Polską banderą z orłem w koronie. Miała zdążyć przed ich wypłynięciem. Teraz rozdał je załodze. Powiadomił ich o konieczności natychmiastowego wyjazdu. Podziękował za przemiły wspólny rejs. Spakował się, zabrał dwie bluzy, jeszcze spojrzał z uznaniem na Husarię i ruszył. Musiał jeszcze wstąpić do kapitana Skotnickiego by podziękować i zdać sprawozdanie z rejsu. Wręczył mu bluzę, spojrzał na Johna…

    -   Niestety nie mam tak dużych rozmiarów.   -  kapitan pochwalił prezent.

    -   Znakomity pomysł z banderą na ramieniu. A ten orzeł w koronie. Taką właśnie banderę miała Husaria w pierwszych rejsach. Opowiadaj jak się sprawowała i dlaczego tak krótko?

    -   Wspaniały jacht, szybki, komfortowy, łatwy w prowadzeniu, może pan być z Husarii dumny. Dlaczego tak krótko? Zdecydowałem o skróceniu rejsu niepokojąc się o Wiktora…dziś dostałem wiadomość że zabrali go do szpitala…

    -   Kilka dni temu z nim rozmawiałem, zdawał się być w świetnej formie. Ustalaliśmy strategię przekazania Husarii fundacji. Tak postanowiłem, niech służy innym a nie murszeje w hangarze. Co się na Boga stało?

    -   Za mało wiem, wzywają mnie. Przepraszam, obiecuję pełne sprawozdanie jak wszystko się wyjaśni.  Pan wybaczy, muszę jechać.

 

 Na razie musiał się skupić jak wyjechać z Ankony. Dopiero na autostradzie ,nieuporządkowane myśli zaczęły krążyć wokół rozmowy z Chiarą. Z całej siły starał się je uporządkować, obrać ich kierunek by móc konstruktywnie podjąć jakąś decyzję. Powoli docierało ,że nawet przed samym sobą boi się przyznać do uczuć. Przyznać że bardzo Wiktora lubi, ceni, podziwia ,tak, ale po prostu lubi i dziś martwi się o przyjaciela. Trudno mu było przypomnieć sobie czy  ma jeszcze innych przyjaciół. Wiktor w szpitalu, w miejscu, które tak nienawidzi. Wszyscy „mądrzy” twierdzą że na razie jedyną skuteczną walką z rakiem jest głównie silna wola zwycięstwa. Jeśli w szpitalu nabawi się depresji? Ludzie w szpitalach łapią żółtaczkę, zapalenie płuc dlaczego nie depresję? A wtedy już niema mowy o walce, zostaje poddanie się. Przebiegły wspomnienia w jakim stanie znalazł Wiktora gdy do Włoch przyjechał. Degrengolada, rozpacz zbliżona do szaleństwa. Pozbierał się   ale czy teraz ma te siły które mu na co dzień dawała Irina? Przyjaciel? …To nie tylko słowo…przemógł się… to nie tylko uczucie, to odpowiedzialność, obowiązek…opieka  nad bliskim człowiekiem. Czy w dotychczasowym życiu ktoś taki pojawił się obok niego? Czy miał kogoś takiego na kim mu naprawdę zależało? Ciepła obojętność to były jego dotychczasowe uczucia. Przy Wiktorze odczuwał podziw, ale i czułość i jakiś przedziwny rodzaj tkliwości, który w nim wzbudzał. Nigdy nie używał słowa kocham, było zbyt wyświechtane ale kiedy pomyślał o Wiktorze, o drodze jego trudnego życia z niezłamanym charakterem, dobroci, może wreszcie będzie mógł je użyć.

Lewym pasem przeleciał jakiś sportowy kabriolet. Długi kolorowy szal szarpany pędem przyciągał uwagę przerywając nieskładne myśli. Pięknie to wyglądało jak stado kolorowych motyli. Kabriolet zwolnił i gdy się zrównali pomachała mu nieznajoma uśmiechnięta dziewczyna i wyskoczyła znowu ostro do przodu. Czyżby wyglądał tak marnie, na potrzebującego pomocy? Czy pomyliła go z którymś ze swoich starych stryjów? A może pora uświadomić sobie że przeniósł się do świata w którym ludzie bezinteresownie pozdrawiają się, uśmiechają, machają do siebie w geście sympatii.

Czy najpierw do Mulino, czy do szpitala? Udało się złapać Chiarę i umówili się w szpitalu. Podjechał pod mały budynek informacji przy wjeździe na teren. Szlaban był zamknięty. Wszedł do środka, za recepcyjną ladą urzędowały dwie dziewczyny w zielonych mundurkach, serdecznie z uśmiechem przywitały pytaniem „czym mogę pomóc”.  Spytał o Wiktora. Zaszumiały komputery i po chwili jedna z nich wręczyła mu kartkę z pełną informacją, pawilon, oddział, piętro, numer pokoju. Jak to we Włoszech nie da się ot tak wyjść, konieczna długa rozmowa i podzielenie się smutkiem, że jego przyjaciel jest chory.

Stanął przed drzwiami, zbierał siły nie wiedząc w jakim stanie znajdzie Wiktora. Duży słońcem rozświetlony pokój. Telewizor, biurko, fotele, kwiaty. Po chwili spojrzał w prawo na łóżko. Wiktor wysoko oparty siedział z okularami na nosie i książką na kolanach. Nabokov – Lolita.

    -   Opalony, co skróciłeś rejs? Chiara narobiła rabanu? Płynąłeś na pogrzeb?... Jaszcze nie…?

    -   Może byś się przywitał, gnałem tu jak głupi a Ty z Lolitą w łóżku.   -  szczery śmiech Wiktora błyskawicznie przegonił lęki i obawy. Ledwo się powstrzymał by go uściskać.

    -   Cieszę się że cię widzę. Opowiesz jaki to jacht, jak rejs, a jak Chorwacja z referendum?... ale nim przyjdzie Chiara muszę ci powiedzieć – już nie musisz się martwić. Było, minęło.

    -   …co było? Co minęło?

    -   Mój histeryczny strach przed szpitalem. „Stary a głupi”. To częsty błąd, nie tylko mój. Wbijamy sobie do głowy jakąś awersję, niechęć, strach, zamykają się nam „klapki” na racjonalne myślenie, na argumenty innych, często fachowców i brniemy w to. Musieli mnie tu przywieźć nieprzytomnego, musieli zamknąć, musieli mieć czas by pokazać co potrafią, jacy potrafią być mili, musieli dać mi czas bym zrozumiał, że i dla mnie i dla was wszystkich takie rozwiązanie jest lepsze niż bolesna wegetacja w Mulino. Rozejrzyj się, tu naprawdę jest sympatycznie, słońce, kwiaty, ładne i miłe siostry. I potrafią uśmierzyć ten okrutny ból i słabość i nareszcie mam czas na czytanie.   – pomachał Nabokovem.

 

 Piotr nie pokazał jak go to ucieszyło. Żył w stałej niepewności jakie rozwiązanie dla Wiktora jest najlepsze. W Mulino była to bezczynność oczekiwania na najgorsze. Sam się zaplątał w to co teraz odrzucił Wiktor  -  „szpital to szybka śmierć” i zdecydował by zostawić go w domu. Strach przed radykalnym, nazwijmy jasno – siłowym działaniem? Wiktor zaimponował mu tempem w jakim się uporał z, jak to nazwał „klapkami”. Jak wielu ludziom to przez całe życie się nie udaje.

  

 Wiktor przywołał go i niemal szeptem poprosił by nie powtórzył Chiarze tych jego zwierzeń.   -   Ona już jest za pewna siebie. To ona zdecydowała by mnie tu zatrzymać. Niech ‘siksa’ nie myśli, że zawsze ma rację.

 

 Chiara przyniosła dokumenty które obaj mieli podpisać. Wiktor grał rolę obrażonego i z ponurą miną wyjaśnił czego dotyczą. Jak go tu przywieźli był w takim stanie, że nie bardzo wiedział co z nim robią. Bez jego zgody zrobili jakieś badania głowy. Patrząc z wyrzutem na Chiarę dodał,    -   Nikt nie zaprotestował.  -  Szukali  guza.   -  Lekarze orzekli, że muszą zbadać ten guz by orzec czy jest złośliwy. Wiktor nie zgadza się by wiercili mu czaszkę i robili biopsję, te papiery mają temu zapobiec. Będą złożone w dyrekcji szpitala. Jedyną osobą decydującą o takim badaniu zostaje Piotr. Wiktor wyjaśnił dlaczego to robi. Zdaje sobie sprawę w jakim jest stanie, w każdej chwili grozi mu utrata przytomności, czy jakiś stan niepoczytalności, w którym może wyrazić zgodę na zabieg. Nie chce by mu grzebali w głowie, jeśli to rak, to i tak jest za późno na leczenie. Zwrócił się do Piotra.

 

    -   Ty teraz czuwasz nade mną. Bez twojej zgody nie mają prawa nic zrobić. Rozumiesz?

 

Piotr zrozumiał i to go przeraziło. Nie skomentował. Jeszcze chwilę pogadali o niczym i razem z Chiarą wyszli. Wiktor powoli wstał z łóżka, już nie musiał udawać że dobrze się czuje. Nie udawał  gdy oznajmił Piotrowi o swej akceptacji do pozostania w szpitalu. Tego był pewien. Dopiero tu w szpitalu uzmysłowił sobie głupotę swojej wiary że zniesie ten ból, tą straszną słabość i nikt się nie pozna w jakim jest stanie. Przez ostatnie tygodnie tracił czas na udawaniu, przekonywaniu siebie i innych, że jest w stanie pokonać bez pomocy to paskudztwo które go zżerało, raka. Zadawał sobie pytanie dlaczego to musiało trafić na niego.

 Był podłączony do kroplówki ale już potrafił poruszać się przesuwając stojak z butlą. Stanął w oknie. Po prawej stronie na maneżu prowadzone były konie. W siodłach dzieci i nastolatki. Hipoterapia, zaimponowało mu to że szpital stosował taką metodę rehabilitacji. Po lewej parking. Ścieżką między samochodami szli Chiara i Piotr, co chwilę zatrzymywali się, stawali naprzeciwko, Chiara gwałtownie gestykulowała. Po chwili Piotr wziął ją w ramiona jakby chcąc ją uspokoić. Wiktor uśmiechnął się.   -  Pewnie skarży się na mnie.  -  Wrócił do lektury Lolity.

Wiktor miał rację. Chiara wściekła użalała się nad sobą. Przecież chciała jak najlepiej. Piotr mimo zakazu, powtórzył jej rozmowę z Wiktorem.   -   To jego wychowawcza metoda, zaakceptował, więcej pochwalił twoją decyzję. Teraz udaje obrażonego żeby ci się w głowie nie przewróciło.  -   Chiara odsunęła się od niego i po chwili wybuchła śmiechem.

Gdy wracał sam do Mulino wróciły rozmyślania wywołane tym zaskoczeniem wywołanym w myśleniu o szpitalu Wiktora.  Przeniosło go to na szersze pola. Ilu światowej sławy intelektualistów potrzebowało lat na intelektualną rewolucję w głowie. Ilu do dziś wierzy w komunizm w jego sowieckiej interpretacji i odrzuca udokumentowaną wiedzę o niewyobrażalnych zbrodniach. Jak łatwo poddajemy się propagandzie  sączącej nam  „jedynie słuszne” idee karząc eliminować inne, może słuszne, spojrzenie na rzeczywistość. Czy tej „skazy” nie wynosimy z wczesnej młodości? Każą nam wierzyć,  nie dopuszczając do własnej interpretacji „dogmatów”?

Z Polskiej ambasady w Rzymie przyszło zawiadomienie że polskie paszporty dla Wiktora i Piotra są do odebrania w konsulacie. Nie przyznał się Wiktorowi, skłamał, ze jedzie do obozu uchodźców w Bari. Nie było żadnej „fety”. Przy biurku w konsulacie odebrał paszporty. Sprawdził, podpisał, czekał na jakieś słowo komentarza…i wyszedł. Za drzwiami musiał oprzeć się o ścianę. Nawet dla niego – cynika, było to coś znaczącego. Mała bordowa książeczka, jak niewiele różniąca się od tych używanych na całym świecie, od tej z którą tu przyjechał. Tych kilka graficznych zmian, dodanie orłowi korony, wykreślenie Ludowej…to miały być całe zmiany? Otrzymał przy tym biurku nową tożsamość? Mile widzianego w Polsce i na świecie „pełno prawnego” obywatela? Poczuł się jak w komiksie gdzie kilka kresek twórcy wszystko zmienia. Czy stchórzył, uciekł przed ostateczną rozgrywką? Czy miał cień udziału w jej dokonaniu? Czy był w stanie zrozumieć co się dokonało? I czy rzeczywiście zlikwidowano PRL. Ruszył dalej korytarzem, musi Wiktorowi przedstawić całkiem inny scenariusz z udziałem ambasadora Bolesława Michałka, jego zawodem, zmartwieniem, że Wiktor chory, że czekają z kwiatami w Polsce.

Stanął, oparł się o ścianę i układał sens z bezsensem, ruszył do wyjścia. Pogubił się. Gdy zawrócił i był już na korytarzu do wyjścia otworzyły się jedne z bocznych drzwi i wyszedł z nich…zastopowało go, chciał się cofnąć. Spojrzał na swoje buty, czyste, wyglansowane, powoli podnosił wzrok. Podchodził do niego z wyciągniętą dłonią  ubek Wąglik, ten który załatwił mu paszport w jedną stronę. Z zaskoczenia podał mu rękę wpatrując się w krawat fatalnie dobrany do koszuli i marynarki. Po chwili dopiero dotarło do niego że ten coś mówi, zgubił pierwsze słowa…

    -   …  pracuję w sekcji kontaktów gospodarczych, ale przez znajomości przyspieszyłem te wasze paszporty. Pan mi pomógł, to teraz ja panu…   -   Piotr kombinował jak wyminąć tą gnidę, jednak nie wytrzymał.

    -   Niby w czym pomogłem?

    -   To oświadczenie które mi pan podpisał że panu pomogłem, wprawdzie przy weryfikacji nie pomogło, ale pomogło w MSZ-cie. U nowych ma pan niezłe notowania. A jak pana rozpracowywałem zaraził mnie pan włoską fascynacją. Dlatego tu jestem. Zdołał go wyminąć nie plując mu  w twarz.         

 

Długo nie mógł dojść do siebie. Bezmyślnie szedł w stronę Piazza Popolo by w połowie drogi przypomnieć sobie o samochodzie zaparkowanym pod konsulatem.

Nie zrobili oni, musiał zrobić on. W zaprzyjaźnionej kwiaciarni kupił wielki bukiet biało-czerwonych róż.

 Wiktor stał przy oknie ze stojakiem kroplówki.  -   Obrabowałeś kwiaciarnie? Nie mam dziś imienin, co to za gest?

    -   To od nowego Polskiego ambasadora. Przywiozłem twój paszport. Czekali na ciebie, życzą powrotu do zdrowia.   -   Wiktor usiadł w fotelu. Wpatrywał się w spadające z pojemnika krople. Piotr położył bukiet na stole, wyjął paszporty i chciał wręczyć Wiktorowi, gdy ten nie wyciągnął ręki, położył mu paszport na kolanach. Wreszcie oderwał wzrok od spadających kropli i bez słowa długo wpatrywał się w czerwoną książeczkę. Zamarły wszelkie dźwięki, tylko jak bicie serca narastały uderzenia spadających kropli.

    -   Teraz mogą to sobie wsadzić w...

    -   Wiktor…teraz, teraz, to wręczają ci paszport, jak to nazwał… -   Piotr powstrzymał się w porę. Za żadne skarby nie chciał mówić o spotkaniu w konsulacie z ubekiem. Przypomniał sobie dyskusje gdy słuchali relacji z Okrągłego Stołu i Wiktor wieszczył jak miękko cała stara ekipa, partia, esbecja wejdzie bez rozliczeń w nowy układ. Czy miał rację? Czy to wypadek szczególny?... musiał skończyć myśl…   -   wręczają ci paszport zupełnie inni ludzie. Opozycja, ludzie Solidarności,  KOR-u, tamci już odeszli.

    -   Tacy… tak… od tak…fiu, nie odchodzą. Robespierre to wiedział i zatrudnił chirurga Guillotina by „humanitarnie” ścinać…

    -   Wiktor…masz na kolanach paszport odrodzonej Rzeczpospolitej.   -   Obserwował jak odruchy zrodzone w podświadomości wyprzedzają myśli. W głowie jeszcze bunt a ręce już biorą paszport, podnoszą, jakby wycierały z kurzu, coraz wyżej…

    -   Boje się otworzyć…smutne ale nigdy nie miałem Polskiego paszportu…wywieźli z książeczką wojskową. Bezpaństwowiec…jakaś angielska renta od królowej …Włoski obywatel… a Polska? Na dziesięciolecia ruskimi rękami zdjęli orłu koronę… tak łatwo ją zdjąć… i łatwo nałożyć? Czy ma to znaczenie?

    -   Symbol z lamusa historii, gdy wybijany na monetach trwały, na paszportach mniej, symbol dla przyszłych pokoleń, by archeolodzy mogli odczytać okresy, prawica, lewica.

    -   Symbol, marzeniom potrzebne są symbole…marzenia nawet w szpitalu nie umierają, trzymają przy życiu. Zastanawiam się dlaczego gdy stają się realne, bliskie spełnienia, ogarnia nas strach… że nie będą w realu tak piękne jak były w naszych wizjach, rozczarują? Pod kroplówką przychodzą czarne myśli że nie wytrzymam wzruszenia powrotu do Polski. Że lekarze nie pozwolą.

 

Wiktor zlecił Piotrowi rozmowy z lekarzami w sprawie wypisu ze szpitala i poprosił by ci zdiagnozowali jego stan pod kontem wyjazdu do Polski. Dodał z drwiną, że w razie ich protestu będzie go musiał wykraść ze szpitala. Piotr spytał o  terminy i wypisu i wyjazdu.

-   Wypis ze szpitala zależy od tego kiedy doprowadzą mnie do „stanu używalności” abym mógł w miarę normalnie żyć. A Polska? Zdaję sobie sprawę z ryzyka jakie taka wyprawa niesie i dlatego najpierw muszę tu zamknąć wszystkie rozpoczęte sprawy. O kilku wiesz, o innych niedługo się dowiesz.

W szpitalu dowiedział się, że ordynator będzie mógł go przyjąć dopiero za dwa dni. Godzinę podadzą mu przed samą wizytą, bo to zależy od przebiegu operacji. Damy znać na komórkę.

Nie potrafił rozmawiać z lekarzami. Uciekał, od lat perfekcyjnie uciekał od każdej myśli o chorobie, jakby ta jego myśl mogła zabić chorego. Starał się teraz wyłowić z pamięci kiedy to się zaczęło. Było to trudne bo w domu rodzice wykasowali śmierć Jędrka. Jeszcze nie chodził do szkoły gdy zachorował jego o dziesięć lat starszy brat. Jędrek był dla niego Bogiem, umiłowanym Bogiem, uczył go wszystkiego bo wszystko przychodziło mu tak łatwo. Uczył jazdy na nartach, na rowerze, kopania piłki. Najpierw czytał mu głośno książki i zmusił do nauki samodzielnego czytania. Piotr był Piętaszkiem, Jędrek Robinsonem Crusoe. Były też książki „zakazane” ukrywane przed rodzicami, niewiele z nich rozumiał ale brat cierpliwie mu wyjaśniał co to jest wolność, miłość, czym różni się kobieta od mężczyzny…i nagle go zabrakło. Zakazano mu wchodzić do pokoju Jędrka, nie wyjaśniono dlaczego, jedynie usłyszał CHORY. Potem Jędrka gdzieś wywieźli. Gdy dopytywał się gdzie, mówiono tylko że chory ale niedługo wróci. Wtedy nauczył się, że jedynym sposobem pozbycia się myśli o chorobie jest robienie czegoś niebezpiecznego. Wspinał się na czubki wysokich drzew, wskakiwał do stawu by po wielu próbach nauczyć się pływać…to odganiało wszelkie myśli, zostawały jedynie te jak się uratować. Potem w dorosłym  życiu wiele razy musiał stosować tą metodę, w wypadku Jędrka nie pomogła, ale miał pewność że to nie jego myśl go zabiła. Teraz postanowił zrobić to samo. Nie chciał tym razem uciekać jak dawniej do „sportów ekstremalnych”, chciał zrobić coś pożytecznego. Musi sam  dokręcić do skały obluzowaną prądnicę. Niema Wołodi, trudno, nie wezwie nikogo do pomocy. Musiał się przygotować, zaopatrzyć w liny. Kiedyś trochę się wspinał i teraz wyławiał z pamięci jak to się robi. Następnego ranka poszedł ścieżką nad wodospad by zrobić wizję lokalną. Do czego przywiązać linę, jak ma być długa, jak wysoka jest woda, jakie potrzebne narzędzia, jaką wybrać porę dnia. Stanął na skalnej półce nad olbrzymią kroplą niemal czarnej wody którą zamknęły tu otaczające skały. Od północnej strony do jeziora wpływał miedzy skałami wartki strumień piętrząc stale wodę, by dać jej runąć w dół wodospadem. Dawno tu nie był. Groźne, surowe piękno przytłaczało, poczuł się tak mały, kruchy w tym toczącym się tu od tysiącleci rytmie współgrania kamienia i wody. Muzykę komponowała woda, instrumentem skała. Dobrą chwilę trwało nim przypomniał sobie cel wizyty. Strumień wpływał z lewej strony, na wprost wodospadu był niewysoki skalny stopień z kilkoma rachitycznymi drzewami. Wybrał dwa nadające się do uwiązania liny. Jeśli nie dały się wyrwać wichurom, to wytrzymają jego ciężar. Trochę niepokoiło go, że lina będzie leżała na ostrych skałach nim ułoży ją w wąskim nurcie nad samym wodospadem. Musiał położyć się na skale by spojrzeć w dół na pędzącą z hukiem wodę. To będzie jego droga do prądnicy. Wolał nie myśleć jak wdrapie się w górę, pod prąd. Oszacował długość liny. Trzymał długo rękę w wodzie. Była piekielnie zimna. Był wczesny ranek. Słońce już wstało ale tu jeszcze nie docierało zasłonięte wysoką skarpą. Dotrze do wodospadu dopiero po południu. Dotrze, ogrzeje, złagodzi ten groźny pejzaż, ale i roziskrzy spadającą kaskadę, rozświetlając każdą z milionów kropli, że go oślepi. Musiał to zrobić rano.

Po śniadaniu pojechał na folwark uczyć kolejnych amatorów konnej jazdy. Po skończonej lekcji sam dosiadł Motyla, gwizdnął na Bruneta i pocwałowali w stronę miasta. Był już tu kilka razy, ale dopiero teraz zorientował się o ile droga przez las i krzaczaste pagórki jest krótsza od szosy którą jeździli do szpitala. Konno mógł być o połowę szybciej niż samochodem.

Rozsiodłał Motyla. Dwie dziewczyny z jego szkółki jeździeckiej wyręczyły go w wycieraniu konia. Sam poszedł do magazynu wybrać sprzęt. Wybrał odpowiednie liny. Nie były to liny taternicze, pojedyncze, były ostre i plecione niezbyt miłe dla rąk. Trudne były w wiązaniu i musiał się namęczyć nim zrobił odpowiednie węzły. Problemem była uprząż. Z tych lin nie dało jej się zrobić, nawet gdyby, to porwała by mu ciało. Powoli zdawał sobie sprawę jak karkołomne jest to zadanie. Bez pełnej uprzęży niemożliwe. Musi mieć dwie wolne ręce. Po długim szukaniu znalazł pasy. Przeniósł się do warsztatów gdy stwierdził, że bez narzędzi nie skonstruuje uprzęży. Kompletnie wykończony o północy wrócił do domu. Był na dobrej drodze ale potrzebował jeszcze kilku godzin, odłożył to na następny dzień. Rano poszło mu dużo lepiej gdy pomogli mu dwaj zmyślni chłopcy pracujący w warsztacie. Przy ich pomocy wypróbowali urządzenie wciągając go kilkukrotnie pod wysoki strop hali. Wybrał komplet kluczy, pas na narzędzia. Załadował wszystko do samochodu gdy zadzwoniła Chiara. Opowiedział jej o planowanej wizycie u ordynatora, chciała się z nim zobaczyć. Umówili się w świetnej trattorii w połowie drogi do Florencji.

Nie widzieli się kilka dni i serdecznie wycałowali. Była to „święta” Włoska godzina obiadu. Restauracja pełna, taras zapełniony. Chiara znając jej popularność zamówiła stolik. Znali się z padrone od lat więc wybrał najlepszy na tarasie z widokiem na doliny, otaczające wzgórza które przeplatały się w odległych horyzontach. Na stole natychmiast zjawił się koszyk chleba i oliwa. Uwielbiał ten prosty początek do tego stopnia, że czasem już nie mógł nic innego zjeść. Dziś się pilnował. Sam szef bez pytania przyniósł antipasto, szynka parmeńska, grillowane warzywa w przyprawionej, pachnącej ziołami oliwie, pieczone figi nadziane gorgonzolą. Padrone przytulał Chiarę co chwila ją odsuwając i prawiąc komplementy. Nie chciał słuchać co zamówią, oznajmił że sam zdecyduje. Piotr opowiedział o wizycie w konsulacie Polskim w Rzymie. Nie zdążył skończyć bo na stół wjechały dwa półmiski. Może i lepiej bo Chiara by nie zrozumiała dramaturgii spotkania z ubekiem. Involtino di salmone, łosoś owinięty w bekon w musie selerowym i na drugim Fileto di manzo, filety z polędwicy wołowej z sosem balsamicznym. Padrone wyjaśnił  dlaczego to wybrał. Znał Chiarę od lat i wiedział jak lubi łososia a jak spojrzał na Piotra to był pewien że kocha mięso. Apodyktyczny ale niewiele się mylił. Wina mogły by być też różne ale wybrali razem czerwone.

Zrelacjonował rozmowę z Wiktorem gdy wręczał mu Polski paszport. Opowiedział o planach wyjazdu do Polski i o zleceniu mu konsultacji z ordynatorem.

    -   Nie potrafię rozmawiać z lekarzami.  Wydaje mi się, że oni zamienili maksymę Kartezjusza na wiem że wszystko wiem. Jak zachoruje ktoś ci bliski to podświadomie odpychasz wszelkie zagrożenia. Wyławiasz tylko dobre momenty, te ewidentnie złe symptomy choroby stają się niewidoczne, bagatelizujesz je, albo o nich zapominasz. A lekarze jednak mają większą wiedzę , ja słuchając ich odrzucam złe diagnozy, nie przechowuje ich w głowie, kasuje. To doprowadza do monologu lekarza, mnie zostaje marzenie by natychmiast skończył.

    -  Chcesz mieć mnie obok?

    -   Dzięki, muszę się sam z tym uporać, pora stać się odpowiedzialny. Całe życie myślałem że moja myśl o chorobie kogoś bliskiego, daje pozwolenie chorobie na rozwój i uśmiercenie. Czas to zmienić na racjonalne myślenie by móc tej osobie pomóc. By móc pomóc trzeba mieć wiedzę o chorobie i jej rozwoju. Wiktor prosi o diagnozę stanu na dziś, o prognozy. O szansę wyjścia ze szpitala. O szansę podróży do Polski.

    -   To wydaje mi się nierealne, zbyt niebezpieczne. Byłam przy nim kiedy byłeś w rejsie, te stany zmieniają się z minuty na minutę i ten ból który tylko widać, bo nic o nim nie mówi. W szpitalu to złagodzili a w podróży jak, z kroplówką?

 

Czekanie na telefon jest straszne, nie można się skupić, nic zrobić. Był ranek, mało się znał na szpitalach, ale powiedzieli mu – „spotkanie jest zależne od przebiegu operacji”. Wykombinował więc, że do południa nie dostanie wiadomości. Osiodłał Motyla. Galop uciszał nerwy. Był przygotowany do rozmowy. Wieczorem długo siedział w Internecie starając się czegoś dowiedzieć o guzach mózgu. Kompletną niewiedzę zamienił w szczyptę wiedzy. Ilość odmian guzów, ilość miejsc które wybierają była przerażająca. Jedno co wiedział, bez rezonansu magnetycznego nic nie można definitywnie zdiagnozować. W tej chwili lekarze mogą jedynie „wróżyć” z objawów. Zorientował się, że zupełnie bezwiednie jedzie w kierunku szpitala. Postanowił zawrócić gdy zadzwoniła komórka…Pan Ordynator na pana czeka…Poprosili by był jak najszybciej.

Zagalopował w kierunku domu by jednak po chwili zawrócić i pognać do szpitala. Tak będzie szybciej, w piętnaście minut, a do domu i samochodem zajęło by ponad godzinę. Cały teren szpitala był ogrodzony. Przy bramie wjazdowej stał budynek recepcji, gdy go mijał pracujące tu recepcjonistki zdziwiły się, ale gdy zażartował, że zaprosili go na hipoterapię roześmiały się i wskazały mu drogę, usłyszał tylko piękny koń, a drugi głos i niezły jeździec. W stajni wytłumaczył swój problem. Życzliwie zgodzili się zaopiekować Motylem i spytali czy mogą go dosiąść.

Ordynator przyjął go natychmiast. Gdy Piotr przeprosił za strój i wyjaśnił dlaczego przyjechał konno roześmiał się   -  Jeszcze nie miałem takiego przypadku ale pewnie wśród prezesów wielkich Fundacji takie zwyczaje. My prości lekarze używamy tylko „mechanicznych koni”.

Ordynator wyjaśnił problem. Dyrekcja powiadomiła go, że wszelkie decyzje związane z leczeniem Wiktora, ten scedował na Piotra. Wyjaśnił że teraz stoją w miejscu nie mając wiedzy co w mózgu się dzieje. Spekulują tylko z obserwacji objawów a te wskazują na dwa guzy umiejscowione w różnych miejscach. Nie leczymy, uśmierzamy bóle. Dopóki pan nie zdecyduje o badaniu rezonansem magnetycznym nie możemy nic zrobić, ani postawić diagnozy, ani prognozować rozwoju choroby, ani dobrać lekarstw, czy sugerować usunięcia guzów. Piotr opowiedział o rozmowie jaką odbył z Wiktorem kilka dni temu.

    -   Jak pan usłyszał na żadne z jego pytań nie jestem w stanie odpowiedzieć. Wszystko wskazuje, że nowotwór jest złośliwy jeśli są przerzuty, najpierw płuca potem mózg.

    -   Panie doktorze, wiem, że ma pan racje. Ja jestem za badaniem, ale poznał pan Wiktora, z nim nic „na siłę” muszę go przekonać i zobowiązuję się to zrobić.

    -   Wiem jak pana ceni i wierzy, dlatego i ja wierzę, ale niech pan się spieszy. W tej chorobie czas jest bezwzględny.

 

Z Wiktorem rozmowa była niemiła. Stwierdził, że za nic nie chce oglądać tych paskudztw w swojej głowie i nie zgadza się.

    -   Ty nie musisz oglądać, będą oglądać lekarze i tylko wtedy mogą nam pomóc.

    -   Odczepcie się, chcę godnie, spokojnie umrzeć, a oni mi w tym nie pomogą.

    -   Jesteś nieodpowiedzialnym egoistą. Ściągnąłeś mnie tu do współpracy we wzniosłym dziele  Fundacji. Jak masz nią rządzić jak nie potrafisz zadbać o siebie tylko rozczulasz się nad sobą. Rób co chcesz ale nie mieszaj mnie do tego. Wyjeżdżam.   -   Piotr ruszył do drzwi.

    -   Piotr, czekaj, uspokój się. Nie tragizuj, jak dotąd daje sobie radę, już niemal wszystko załatwiłem…

   -   Jak dotąd, właśnie jak dotąd, a teraz co? Zamierzasz czekać aż to świństwo wypełni ci całą głowę i zrobi z ciebie jarzynę która będzie tylko potrafiła wyć z bólu. Nie chcę w tym  uczestniczyć. Przypominasz mi ten zasrany ustrój z którego uciekłem. Gnił od środka i nie pozwolił się leczyć. Fartuj się sam. Kretynom nie życzy się zdrowia.

    -   Czekaj, czekaj proszę…może masz rację…zgadzam się.

    -   Z czym się zgadzasz?

    -   Zgadzam się na rezonans…- Piotr zwalił się na fotel, po chwili się zerwał, podbiegł i uściskał Wiktora.   -  Przepraszam za to moje niewyparzone gadanie.

 

    -   Nic nie słyszałem. Ważne że zadziałało.

 

Pobiegł do ordynatora z wiadomością.   -  Wierzyłem w pana. Jutro robimy badanie. To długie badanie. Będzie konieczna narkoza. Nie chcę ryzykować konieczności powtórzenia badania. Pacjent z takimi bólami nie wytrzyma godziny bez ruchu, a każdy ruch zamazuje obraz.

Źle spał. Sen mieszał się z poplątanym myślami, wracały z przeszłości obrazy pogrzebu Jędrka na którym krzyczał nie myślałem, z przypomnieniem sobie rozmowy z Chiarą….”czas to zmienić na racjonalne myślenie…”, wsłuchiwanie się w tajemnicze dźwięki nocy, senne spojrzenie jak promień księżyca  rysuje na ścianie pajęczą, wciąż ruchomą grafikę cieni gałęzi poruszanych wiatrem, otwierane i zamykane oczy i ból w każdym zakątku ciała. Na dziś zaplanował ekstremalną walkę  w wodospadzie, czas się zbierać. Podskoczył wyrwany z pół snu gwałtownym ujadaniem psów. Usiadł, jeszcze było ciemno. Czy ta prądnica, teraz gdy ma racjonalnie myśleć, ma sens? Miała być sposobem na odganianie „złych” myśli. Teraz miał skończyć z fobiami ” zabijających myśli”.

 Ale czy można tego być pewnym? Warto ryzykować? Wierzył w to całe życie, czy można tak, ot fiu wyrzucić coś w co się wierzyło. Musiał się obudzić, odkręcił zimny prysznic i długo pod nim stał. Śmiejąc się pomyślał, że to dobry trening do prysznica wodospadu. Poszedł na „ugodę”: Nie robię tego by odgonić myśli od choroby Wiktora, ale by zaczarować tak rzeczywistość by dzisiejsze wyniki wróżyły możliwość zatrzymania choroby.

Lina była ciężka, raniła ramię na którym ją dźwigał. Nie był w stanie patrzeć pod nogi a ścieżka była pełna kamieni.  Złudne światło przedświtu rozmazywało drogę. Gdy dotarł wreszcie do drzew nad jeziorem, musiał usiąść. Po dziesięciu głębokich oddechach zaczął precyzyjnie rozkładać linę by jej nie splątać. Wiązał ją do obu drzew nie będąc pewien czy jedno wytrzyma. Wrócił do domu. Długo się ubierał w obcisłe koszulki, spodnie i mocne buty. Przypiął pas z narzędziami, uprząż postanowił zapiąć już na miejscu bo chodzenie w niej było uciążliwe. Dobrze obliczył czas bo gdy stanął na półce nad wodospadem było już jasno. Założył uprząż i wpiął się w linę, resztę zwoju liny wrzucił w nurt. Długą chwilę stał. Jeszcze nie było za późno by się wycofać, jeśli coś pójdzie nie tak jak zaplanował to może to się skończyć tragicznie. Ma być odpowiedzialny a tymczasem…Odgonił te myśli. Złożył ręce jak do modlitwy, rozłożył je i śmiejąc się sam z siebie wydeklamował: Zaklinam rzeczywistość, zaklinam tomograf, zaklinam choroby by pozwoliły Wiktorowi żyć. Zupełnie bezwiednie przeżegnał się i powoli wszedł w nurt strumienia. Było głębiej niż się spodziewał, woda sięgała pasa. Poruszał się tyłem zbliżając się do krawędzi. Był tak spięty, że nie poczuł jak lodowata jest woda. Krawędź, mocniej przytrzymał linę, napiął ją, powoli odchylając tułów z nogami jeszcze na krawędzi. Pierwszy niepewny krok, noga znalazła skałę, była śliska ale but się utrzymał. Druga noga oderwała się od krawędzi. Spada. Obie nogi zgubiły skałę. Omal nie puścił liny gdy całe jezioro runęło mu na głowę. Dusi się wypijając łapczywie wodę szukając powietrza. Nogi chyba podświadomie znalazły skałę i powoli wspinają się w górę. Wreszcie może się odepchnąć i wystawić głowę z pod wody, z ust wylewają się całe litry nie pozwalając złapać oddechu. Jest, jest pierwszy krótki haust, pluje dalej wodą, ale łapie już powietrze. Nie wie ile tak wisiał zlewany wodą nim zwariowane serce zaczęło się uspakajać. Gdzie jest, co tu robi? Dlaczego go topią? Powoli wraca świadomość. Oddech się normuje, ale boi się wykonać najmniejszy ruch. Kurczowo trzyma linę. Pierwsze drgnęły powieki. Nie mógł przetrzeć oczu mając zajęte ręce. Długo mrugał nim zobaczył światło i powoli wyłaniające się kontury. Jak już przejrzał drgnęła głowa. Powoli rozglądał się gdzie jest. Nie spadł. Był tylko dwa metry niżej. Teraz ruszyły nogi wypychając go z oszalałej wody. Gdy zaczął wściekać się na własną głupotę, stwierdził, że wraca do życia. Powinien był to przewidzieć i być na to przygotowany. Oddech, to najważniejsze gdy wchodzisz pod wodę. Myślał co dalej. Powoli i przemyśleć każdy ruch. Musiał ustawić się bokiem do spadającej wody. Nogami badał skałę wynajdując mniej śliskie miejsca. Dziękował Bogu za sprytną konstrukcję przepustów liny w szelkach, teraz gdy konopna lina nasiąkała, z dużym oporem przez nie się przesuwała. Łatwiej będzie ją zablokować. Rozpoczął zjazd w dół. Centymetr po centymetrze zbliżał się do prądnicy. Z chwili na chwilę rozbijany o skałę  strumień wody tracił swoją moc, pędziła dalej, ale już tylko w swoim jądrze jednolitym strumieniem. Nogi znalazły prądnicę. Rzeczywiście była odchylona. Jeszcze trochę w dół. Zablokował linę. Miał teraz wolne ręce. Wyjął klucz. Przypomniał sobie wlewaną do ust wodę zamiast powietrza. Wzdrygnął się i biorąc głęboki oddech zanurkował. Zadziwiająco łatwo mutra się obróciła. Po drugiej dokręconej mutrze był z siebie dumny.

Jeśli to czytasz, to przypomnij sobie początek tej opowieści.                                                   Albo wróć i zacznij czytać od nowa.

                               

Siedział  przy oknie, nie odwrócił się. Wydawał się taki pomniejszony. Tylko powoli odwracająca się głowa nie zmieniła się. Ale niebieskie oczy straciły swój blask, jakby ktoś położył na nich tiulową zasłonę, wyprał z koloru.

    -   Spóźniłeś się. I znowu ta durnota by przyjeżdżać tu konno.                                                          Z dnia na dzień stawał się bardziej niecierpliwy. Coraz trudniej się rozmawiało. Zapominał i nagle otwierał się we wspomnienia. Piotr jeszcze nie wiedział ile z rozmowy z Ordynatorem może mu powiedzieć. Część prawdy, tylko którą część?

 

    -   Byłem u ordynatora, przedstawił mi wynik badania rezonansem. Teraz mają wiedzę, nie pełną, bo to wymagało by  co najmniej biopsji…

    -   Powiedziałem jasno, żadnego grzebania w mojej głowie, jasne?

    -   Jasne. Są dwa guzy, przygotowują teraz strategię jak cię leczyć, dobierają lekarstwa. Dopóki tego nie ustalą musisz zostać w szpitalu. Polska jeszcze musi poczekać na ciebie.

    -   Jaką oni mogą mieć wiedzę? Ja mam lepszą, intuicję a ona mi mówi… mniejsza z tym. Przyniosłeś papiery?

Piotr wyjął z plecaka opasłą teczkę i położył  na stole.

    -   Już pora zrobić porządki. Jutro nie przyjeżdżaj, będę tym zajęty. Chciałbym cię tu widzieć w środę o jedenastej. Nie spóźnij się mamy mało czasu.

    -   Co ma być w środę?

    -   Notariusz.

    -   Co ty kombinujesz?

    -   Piotr, to się czuje, zostało mi niewiele czasu. To – wskazał na teczkę, - nie może czekać.

    -   Wiktor co ty...

    -   Daj spokój, lepiej nic nie mów. Za często uciekałem śmierci, teraz to się nie uda.

 

 

 

 

.  Nie było mowy by spóźnić się do szpitala. Piotr nie wiedział co Wiktor planuje, ale już dobrze go poznał i mógł być pewien, że to coś poważnego. Z całą determinacją szykował się do pożegnania tego świata. Przerażała go myśl, że nic nie może zrobić, nic nie może pomóc. Mogą tylko razem czekać.

Dał koniom siano, nakarmił Bruneta, ogolił się i porządnie ubrał. Tym razem pojechał samochodem.

Przywitała go pielęgniarka i powiedziała, że Pan Wiktor czeka na niego w sali telewizyjnej.

W holu musiał przywitać się z wieloma pracownikami fundacji, niemal całym biurem prawnym, z Chiarą na czele.

Ubrany w garnitur i krawat siedział za stołem zasłanym papierami. Na jego widok wstał i uśmiechnął się. Uśmiech ten nieudolnie przypominał ten dawny, radosny.

    -    Przepraszam za ten teatr, ale mamy do załatwienia naprawdę poważne sprawy. Odkąd pożegnaliśmy Irinę...na chwilę się odwrócił...traciłem z każdym dniem ochotę do życia. Bardzo mi pomogłeś znosić to. Stałeś mi się jedyną rodziną. Potrafiłeś rozbawić a swoją pasją życia, na chwilę zarazić. Swoim obłędnym szukaniem wolności,  zmusiłeś i mnie do rozmyślań nad moim życiem, czy ja nie uciekałem od wolności? Mam nadzieję, że jeśli, to nie w popłochu.

 

    -   Wiktor, głupio się czuję, nie wiem co powiedzieć, ale odkąd Cię znam to od wolności na pewno nie uciekałeś. Mało znałem ludzi tak wolnych i odpowiedzialnych.

    -   Nim przyjdzie notariusz, muszę Ci powiedzieć co zamierzam zrobić. Nauczyłeś mnie, że każdemu trzeba dać możność wyboru. Zamierzam Mulino przepisać na Ciebie. Oddaję ci funkcję prezesa Fundacji. czyli całą Fundację. Spadnie na Ciebie duża odpowiedzialność. Kocham Mulino. Tu spędziłem najlepsze moje lata, Ty dziedzicząc je aż do śmierci nie będziesz mógł Mulino sprzedać. Musisz to utrzymać. Przepisuje na Ciebie wszystko, wszystko czym od lat żyłem, co przed śmiercią przepisała mi Kasia i myślę, że dobrze tym zarządzałem.

    -   Wiktor...to jak pożegnanie...

    -   Może nie dziś, jutro, ale tak...pożegnanie...lada chwila...

    -   Masz siostrę. Ninę.

    -   Daj spokój, lepiej nie mówmy o niej. Nie znosiła Iriny.

    -    Chyba z wzajemnością. To zawsze idzie w parze.

    -   Ona też nie ma dzieci. A jest w moim wieku. Zapomnijmy.

 

Piotr zaczął nerwowo krążyć po pokoju. Uwielbiał Włochy. Ostatnie lata pracy w fundacji przynosiły satysfakcję i chyba zdał egzamin z zarządzania całą tą machiną. Lubił Mulino, konie, Bruneta i koty. Szok decyzji Wiktora nie pozwalał się skupić. Co ma z tym zrobić? Zgoda to olbrzymia odpowiedzialność. Odmowa, jak popatrzył na Wiktora, to odebranie mu tych resztek decyzji, które jeszcze trzymały go przy życiu. Dziś jeszcze on decydował, przywołał dawne lata sterowania swoim i cudzym życiem. Czy można mu to odebrać? Ale co, zagrzebać się,  na pięknej Toskańskiej, ale jednak wsi, to znowu odbieranie sobie wolności...

Wiktor z tym swoim dawnym „słodko – kwaśnym” uśmiechem, zatrzymał go.

     -   Trudno, co? Branie jest tak samo trudne jak dawanie. Ja Ci twojej wolności nie odbieram, myślę, że Ci ją daję. Dałem możliwość wyboru, to rzadkość. Ty w stanie wojennym takiej możliwości nie miąłeś...

    -   Przepraszam, ale miałem. Mogłem zostać w telewizji, albo ich olać...

    -   Ty miałeś, z racji swojej pozycji, ale inni nie.

    -    Dajmy temu spokój, teraz każesz mi decydować obdarowując cudownym miejscem, ale i straszną odpowiedzialnością. Mam Cię ściskać, całować, zadusić w uścisku...

    -   Zawsze miałeś dobre pomysły, duś, będzie szybciej...Zrobisz co chcesz, nie ukrywam, że wolę byś powiedział TAK, ale Twoja wola...Jedno mnie męczy. Obserwuję ciebie, obrażasz się na Polskę, uciekasz od niej. A ta moja propozycja jeszcze cię bardziej od niej oddala. A Polska nareszcie się zmienia. Ja nie zdążę już spełnić swojego największego marzenia – powrotu do domu. Ale ty się nie bocz na ojczyznę, nie wiesz jak trudno bez niej żyć.

    -   Ty marzyłeś o wyidealizowanej wizji Ojczyzny z Twojej młodości. Ja znam inną Polskę do której idealnie pasuje bon mot Marszałka Piłsudzkiego ”... naród wspaniały ale ludzie kurwy ”. Już wtedy...a teraz...

 

Do pokoju weszła najpierw starsza pani, a za nią dwóch mężczyzn i dziewczyna. Wszyscy z teczkami i poważnymi minami. Wiktor, wyraźnie już zmęczony, serdecznie przywitał się z panią notariusz.

    -   Dziękuję dottoressa. Łaskawie zgodziła się Pani...

    -   Dajmy spokój. To dla mnie nie pierwszy raz...czy pan zawsze akty notarialne robi w szpitalu? Ostatni sporządziłam przy śmierci Kasi. Nie chcę pytać dlaczego ten też w szpitalu.

 

    -   Przedstawiam mojego przyjaciela Piotr Tyczyński.

 

Odczytywanie aktu trwało w nieskończoność. Jednym z mężczyzn okazał się geometra. To niesłychanie ważna funkcja  w Włoskim prawie własności. To on przedstawia wszystkie plany i terenu i budynków. W dwugłosie z dottoressą Guliani, wymieniają niemal każdy szczegół posiadłości. Piotr z przerażeniem patrzył na Wiktora, który jakby niknął. Dwukrotnie przychodziła pielęgniarka, z proszkami z zastrzykiem i badaniem ciśnienia. Po drugim razie zjawił się lekarz i coś poszeptał z dottoressą. Pokiwała głową i zarządziła przerwę. Dwóch pielęgniarzy wjechało z łóżkiem, ułożyli na nim Wiktora i wyjechali.

Notariusz podeszła do Piotra i spytała czy wie co zawiera ten akt w konkluzji końcowej.

    -   Tak wiem, Wiktor mnie uprzedził. Chce mi przekazać Mulino.

    -   Nie tylko, całą fundację. Czy Pan się na to zgadza?

    -   Chyba nie mam innego wyjścia.

    -   Tak czy nie?

    -   Tak.

    -   Czy zna Pan zapisy testamentu, w sprawie pochówku, zakazu sprzedaży.

    -   Zawsze mówił, że chce być skremowany i to w mundurze.

    -   Tak i urna ma stać obok urny żony. Ponieważ lekarz mnie uprzedził, że nie możemy przeciągać tego spotkania, jak przywiozą tu Pana Wiktora, odczytam tylko formułę aktu.            Po kilkunastu minutach sanitariusze wtoczyli łóżko z Wiktorem na salę. Wyglądał trochę nieprzytomnie. Notariusz spytała Wiktora.

 

    -   Czy jest Pan gotów by kontynuować?

    -   Tak, proszę, przepraszam za przerwę.

 

Notariusz odczytała formułę przekazania, wymieniając wszystko czego dotyczy i spytała Wiktora czy się zgadza. Potwierdził.

    -   Będę musiała Pana jeszcze pomęczyć, muszę mieć Pana podpis.

    -   Spróbujmy.

 

Wymagało to od niego nie lada wysiłku, utrzymanie pióra i złożenie drżącą ręką niezdarnego podpisu. Notariusz przybiła pieczątkę i oznajmiła.

        -   Potwierdzam przy świadkach złożenie przez Wiktora Stadnickiego własnoręcznego podpisu na akcie przekazu posiadłości, przekazu kont i wszelkich uprawnień do mediów i innych praw i powinności.   -   Zwróciła się do Piotra   -    spytam Pana o zgodę, złożycie podpisy pod aktem i na tym zakończę. Szczegóły omówimy jak Pan przyjdzie do kancelarii, zgoda?

    -   Tak, naturalnie.

 

Piotr podpisał i złożył parafki na wszystkich stronach dokumentu. W drzwiach pojawił się zdenerwowany lekarz i spytał notariusz czy mogą zabrać pacjenta, potwierdziła. Sanitariusze wyjechali z łóżkiem.

Piotra nie wpuszczono do pokoju Wiktora. Czekał na korytarzu. Teraz dopiero powoli do niego docierało co się stało. W ciągu tego poranka stał się właścicielem dużej posiadłości w Toskanii, musiał się z tym oswoić, przemyśleć, podsumować wszystkie plusy i minusy no i przede wszystkim podziękować Wiktorowi. Chodził nerwowo po korytarzu, zaniepokojony stanem Wiktora. Za długo pokój był zamknięty, tylko pielęgniarki biegały z kroplówkami. Gdy nareszcie wyszedł lekarz Piotr do niego podbiegł. Znali się. Piotr podczas wizyt często z nim rozmawiał, był młody, ciemnowłosy i zazwyczaj uśmiechnięty, ale dziś poważny.

     -   Wie Pan Piotrze, zaryzykowałem, ale tak napierał, że musi to zrobić, że w końcu się zgodziłem, dziś nie wiem czy dobrze.

    -   Aż tak źle?

    -   Tu każdy stres, wysiłek zbliża koniec. Dziś jeszcze go wyciągniemy, ale na razie nie możesz się z nim zobaczyć, może jutro. Ja znam waszą sprawę, Wiktor mi wszystko opowiedział.

    -   Jeśli to tak blisko...ten koniec, nie wiem jak to powiedzieć...

    -   Słusznie -koniec, rozumiem...

    -   To czy nie lepiej by nastąpił w domu....On go tak kocha...Panie doktorze...

    -   Jesteśmy imiennikami, Piero. Nie, nie dał byś rady, codzienne kroplówki, środki przeciw bólowe, bez nich by oszalał, ostra dieta i stała kontrola. I pamiętaj, będzie coraz gorzej.

 

Był to ostatni tydzień. Piotr nigdy nie uczestniczył w czyimś umieraniu. 

Tydzień był wyczerpujący. Spędzał niemal całe dni w szpitalu, albo z Wiktorem, albo krążąc po korytarzach. Dni były różne w zależności od kondycji Wiktora. Czasem przez całe godziny nie zamieniali słowa, czasem z werwą dyskutował o wolności wspominając czas spędzony w radzieckich obozach,...” tam można było  szukać wolności tylko w sobie, nie poddać się...”. To był ostatni dzień. Żegnając się przed nocą Wiktor chwycił go za rękę,   -   Wiesz Piotrze, wiem jak blisko jest koniec, to już ostatnie chwile i muszę ci to teraz powiedzieć…odchodzę spokojny i to dzięki tobie. Dziś jestem pewien podjętych decyzji związanych z tobą. To ty dałeś mi spokój w tych chwilach żegnania się ze światem.   -   Piotr czuł jak wilgotnieją mu oczy, ukląkł przy łóżku, długo, bez słowa tak trwali trzymając się za ręce. Wpatrywał się w uśmiechniętą twarz Wiktora aż ten zamknął oczy i spokojnie zasnął.

 Gdy następnego ranka pojawił się w szpitalu łóżko było puste, bez pościeli. Nie mógł na nie patrzeć. Stanął przy oknie, patrzył ale niewiele widział, wszystko rozmyło się w napływających łzach. Nie znalazł chustki, otarł oczy rękawem koszuli.

 Jeszcze nie zdążył poczuć smutku, pustki po przyjacielu. Na razie był przerażony tym co go czeka w najbliższych dniach. Jak do tego podejść, On miał tu tylu serdecznych znajomych pewnie chcieli by się spotkać, mundur, kremacja...poczuł się tak kompletnie samotny, gdzie i do kogo ma się zwrócić o pomoc...

Nie docenił Wiktora. Z perfekcją, skrupulatnie wszystko przewidział, zorganizował. Wróciła ostatnia z nim rozmowa.

    -   Czy wiesz gdzie schowałem te taśmy z tymi naszymi rozmowami, które mi zostawiłeś lata temu?

    -   Nie i często o nich myślę.

    -   To jeden z punktów „nie spisanego” testamentu. Chciałbym by ta moja spowiedź ukazała się w Polsce, tak chciałem wrócić a nigdy nie mogłem, a potem już nie chciałem, bałem się jak ją znajdę. Jeśli to pokażesz w telewizji to będzie taki mój powrót do ojczyzny. Niech zobaczą jak Ją kochałem, walczyłem o honor, przetrwanie.

    -   Gdzie to schowałeś? I czy dobrze zabezpieczyłeś te taśmy?

    -   Są na pawlaczu naszej sypialni w stalowej skrzynce. Jak kazałeś wywołałem je w RAI. Cześć mi pokazali, to dobre rozmowy. Zrób to.

    -   Obiecuje.

    -   Wiesz kiedy Cię polubiłem, doceniłem?

    -   ...

    -   Jak mi zrobiłeś awanturę na schodach Hiszpańskich. Dało mi to do myślenia. Kretyn w samochodzie. Nikt nigdy, poza wojskiem, mnie nie opierdalał.  -  Stał już w drzwiach gdy Wiktor go przywołał.

    -   Piotrze…uporządkuj twoje sprawy z  kobietami… z Mają, to była pomyłka i jest nadzieja, że szybko to się skończy. Chiara…wspaniała, ale ona cię zniszczy, zdominuje, wciągnie w swoją dintojrę. Nadzieja że spotkasz taką którą pokochasz i stworzycie związek który was oboje będzie budował…

 

.

 

Piotr nie wiedział kiedy Wiktor zorganizował i...z góry opłacił całą uroczystość pogrzebową. Przez ostatnie tygodnie, przed pójściem do szpitala nie odstępował Wiktora. Przez ostatnie lata uczył się funkcjonowania Fundacji, poznawał ludzi, zdobywał ich zaufanie i budował swoją pozycję. Teraz przyszedł czas by pożegnać tego który na jego głowę to wszystko złożył. Nie było to łatwe, ale szkoła którą przeszedł pod okiem Wiktora sprawdzała się. Musiał tylko dyrygować i uspakajać Bruneta, bo przez dom przewijały się setki osób. W tym tłumie i zamieszaniu jedynie Chiara swobodnie się poruszała znając wszystkich. Gdy się spotykali patrzyła na niego smutno i szeptała…Nie martw się, on nad nami czuwa… i ze śmiechem odsuwała się…  a nad kanapkami i alkoholem czuwa Dora, dajemy sobie radę.

Z daleka zauważył koloratkę. Znał stosunek Wiktora do religii, Wiktor był ateistą ale nie okazującym tego, może raczej był obojętnym wobec religii. I dlatego trochę Piotra zaniepokoiła wizyta księdza z San‘t  Angelo, znał go, był tu nieraz gościem, ale Piotr nie wiedział, bo sam był niewierzący, jak ma reagować. Ksiądz go wybawił z kłopotu, „przychodzę tu jako przyjaciel, nie ksiądz, nieraz tu przychodziłem z kolędą poświecić dom, dzielnie to znosili, dziś tradycyjnie pokropię urnę”. Wszyscy byli dla niego mili. Stypa perfekcyjnie przygotowana. Urna umieszczona w krypcie obok urny Iriny, pokropiona.

Dopiero na drugi dzień, obudził się o świcie z jakim takim spokojem. Musiał spać kamiennym snem bo nie zauważył, że Brunet prawie wypchnął go z łóżka. Przez tydzień nie chodzony Motyl był rozkapryszony. Gdy Piotr go dosiadł tańczył i stroił fochy. Dopiero na łąkach za folwarkiem uspokoił się i z ochotą wszedł w galop. Jeszcze krótki, by po chwili wydłużyć krok. To były te chwile radosnej wolności, cudowny galop. Dziękował Wiktorowi i z nim się droczył, w szalonym pędzie gubił zmartwienia i niepokoje. Wiktor miał rację, musi uporządkować swoje sprawy z kobietami. Z Mają proste, za niedługo dostanie rozwód, z Chiarą, nie proste, bo wciąż go fascynuje, musi, musi wyciąć tą fascynację, nie jest to proste. To nie tylko fascynacja seksem, to tkwi w głowie.

Zmęczeni i spoceni tulili się do siebie z Motylem. A Brunet radosnym szczekiem skakał przeszkadzając.

Z pod prysznica wyrwał go telefon.

    -   To skandal nie zawiadomić mnie o pogrzebie...Piotr jeszcze nie skojarzył.

    -   Jakim pogrzebie?

    -   No właśnie jakim? Podobno Go spaliłeś, jakim prawem? Masz Go tu przywieźć, jego mundur, ordery i S Y G N E T.... teraz się zorientował, że to Nina, siostra Wiktora, jej piskliwy głos prowokował go do wisielczych dowcipów.

    -   Mam go przywieźć, by Go zamknęli?    -...zamilkła na chwilę.

    -   ...Co ty wygadujesz, On nie żyje...To Wyście, ta suka Irina i Ty przybłęda...

    -   Im jest wszystko jedno chcą Go mieć, „żywego czy martwego”... Piotr się zreflektował. Nie chciał zniżać się do jej poziomu.

    -   Nie przerywaj! To wyście doprowadzili go do tego.

    -   Przepraszam Panią, działam zgodnie z wolą Wiktora. Kazał się spalić w mundurze, a ordery kazał włożyć do urny. Urnę kazał ustawić obok urny Pani Ireny.

    -   Bzdura, skandal. To ja, jedyna krewna mogę decydować....

    -   Wszystko już zostało wykonane, przykro mi, ale wszystko już zostało zdecydowane i wykonane.

    -   Co z sygnetem, rodowym sygnetem.

    -    O sygnecie nie ma mowy w testamencie. Nie wiem gdzie jest. Jeśli go znajdę, dam Pani znać.

 

Trzask słuchawki. Niemiła rozmowa. Siostrę Wiktora poznał w Rzymie, podczas swojego stypendialnego pobytu, lata temu. Nienawidziła całego świata, sami wrogowie odbierający jej brata. Wolał teraz wrócić do milszych wspomnień tego okresu. Do wyprawy na polowanie na rybę miecz. Wtedy jeszcze Kalabria była dla niego sielankową krainą, nie znał potworności mafii.

Skończyła się zabawa w miłą Włoską wycieczkę. Teraz już bez wsparcia Wiktora musi sam podołać temu co on mu powierzył. Jakiś czas będzie stał za nim, będzie miał w głowie jego wskazówki, rady, zalecenia. Ostatnim zaleceniem było przeniesienie się do „Dworu”. Wybrał już pokój, jeden z tych z oknem na wschód. Poprosił Dorę by wszystko przygotowała. Upierała się by zamieszkał w sypialni „państwa”, ale się uparł. Spakował swoje rzeczy, niewiele ich było, chciał to przewieźć  sam, ale uświadomił sobie, że musi się uczyć pewne rzeczy zlecać innym. Z dnia na dzień zmienił się jego status. Teraz on kieruje, zatrudnia, wymaga, płaci. Nie znosił tego, zawsze był „zosia samosia”, sam z maszynistami w telewizji ustawiał scenografię, poprawiał kostiumy, sprzątał, gotował. Teraz ma rządzić i wiedział, że musi się tego nauczyć bo ludzie od niego zależni tego oczekują, oczekują jego decyzji, jego poleceń. Nie lubią jak ich „szef” odbiera im ich pracę. Cofnął się we wspomnieniach o dziesiątki lat, przecież jego rodzice też mieli, służbę, fornali, woźniców, stangretów, mieli leśniczych, ogrodników, łowczych. Długo jeszcze po wojnie przychodziły listy. Ci ludzie ich kochali i szanowali, brak im było tej więzi. I potem co? Znikło. Znikła ta więź pracodawca (czyli dający pracę) i ten który z tej pracy żyje. Trudno „kochać” państwowego nadzorcę. Rodziców uczyli ich rodzice, dziadkowie, a jego kto ma nauczyć?

 Pokój który wybrał był niewielki z oknem wychodzącym na park. Był już wieczór. Cienia wiatru, otworzył okno, z tej ciszy wyłowił dalekie gruchanie gołębia i po chwili dotarł stłumiony szum wodospadu. Dom też milczał. Wyszedł na korytarz, otwierał kolejne drzwi pustych pokoi. Zszedł na dół, pusty korytarz odstraszał od zwiedzania. W salonie otworzył barek. Dziesiątki butelek, kolorów, nazw firm. Nie potrafił pić sam. Uzmysłowił sobie jakie teraz ma przed sobą zadanie. Ten dom, park, „pawilon”, „apartamentowiec”, basen, to musi ŻYĆ. Tu muszą przyjeżdżać ludzie. Nie turyści, tylko znajomi i twórczy. Musi tu zorganizować takie spotkania, konferencje, sympozja, plenery malarskie, rzeźbiarskie, może naukę fotografii, czy sztuki operatorskiej. Zdawał sobie sprawę, że zgromadzenie tu twórczych ludzi wymaga rozreklamowania Mulino, wymaga niezwykle sprawnego moderatora z dużymi znajomościami, wymaga całej organizacji. Poszedł na górę do komputera. Prawie do rana spisywał swoje pomysły. W Polsce znał wielu twórców i wiedział jak do nich dotrzeć i zachęcić do uczestnictwa w takim przedsięwzięciu. Tu we Włoszech musiał znaleźć  odpowiednich ludzi. Projekt nazwał „Warsztaty Twórcze”. 

Do porządków w gabinecie Wiktora, wezwał Chiarę. Sam nie potrafił ocenić wagi zgromadzonych papierów. Oczekując na nią robił notatki do swojego wystąpienia na najbliższym posiedzeniu zarządu. Musiał się tam stawić i poddać głosowaniu zatwierdzającym go na prezesa Fundacji. Formalność? Kto wie co rodzi się w głowach członków zarządu. Wiktor sugerował, że Vinci, członek zarządu szykuje się na Prezesa.

Chiara błyskawicznie segregowała dokumenty, większa część lądowała na podłodze, do spalenia. Niepewne w kartonie ,do sprawdzenia w biurze. Gdy biurko było czyste, zajrzała do komputera.

      -   Komputer zostawmy, są tu ważne rzeczy, ale tylko ty i ja znamy hasła dostępu.   -   Spojrzała na stertę papierów na podłodze.   -   Wezwij Wołodię i każ mu to spalić. Za dużo tu nazwisk, numerów kont i…wrażliwych danych.

 

 Zabrał ją na do salonu, zrobił kawę. Musiał się naradzić nad przemówieniem. Chciał też wiedzieć jakie ma szanse w głosowaniu mającym zatwierdzić jego prezesurę. Długą chwilę przeglądała jego szkic przemówienia.

 

    -   Nie możesz zaczynać Jeszcze bardzo niepewnie czuję się na tym miejscu, miejscu prezesa… To nikogo nie obchodzi jak ty się czujesz. Teraz ty tu rządzisz, ty decydujesz, ty wyznaczasz kierunki. Musisz szybko tego się nauczyć.

    -   Myślisz że to proste? Zawsze odżegnywałem się od objęcia jakiś kierowniczych funkcji. Nie było to trudne, nie będąc w Partii i tak nie miałem szans, ale też dlatego nigdy się nie nauczyłem rządzić. No może na planie filmowym jako reżyser.

    -   Teraz musisz.  -  Czytała skupiona.    -   Dalej dobrze…. Rozpad i straszna wojna w Jugosławii ze spodziewanym napływem potrzebujących opieki. Widzę, że pilnie śledzisz co tam się dzieje. Dobrze o utrzymaniu kierunków, linii wyznaczonej przez Wiktora. Proponuję byś od tego zaczął i zdecydowanie dodał, że Wiktor doskonale wiedział kogo wyznacza na następcę i że jesteś pewien że sprostasz tym zadaniom. Krótko i konkretnie, tak trzymaj. Pytasz o nastroje, o głosowanie. Większość uznaje wolę Wiktora, mogą być wyjątki.  Spodziewam się fermentu Vinciego…

    -   Wiktor mi o nim mówił. Powiązania z Ndranghetą.

    -   Tak, mamy taką wiedzę ale nie do udowodnienia. Szykował się na Prezesa i kto wie, wątpliwe, ale jednak, może chcieć podważyć testament.

    -   Koszmar, znowu lata w sądach i niepewny wynik.

    -   Powiedziałam wątpliwe, wiem, jestem niereformowalna, ale w wypadku procesu może udałoby się wznowić śledztwo w sprawie śmierci Francesco i Katarzyny.

    -   Zostawmy to wróżenie. Teraz najważniejsze. Sugerowałaś zdecydowane „rządzenie”…teraz masz siedzieć cicho i nie przerywać. Wiktor przed śmiercią nakreślił moją rolę w fundacji. Stwierdził ze smutkiem, że przez te lata zajmował się, jak to nazwał „bazą”, budowaniem struktur fundacji, biznesem, pieniędzmi, administracją. Zaniedbał esencji, jak to nazwał „nadbudowy’. Zaniedbał, albo nie miał w sobie charyzmy by zbliżyć się do tych którym fundacja pomaga. Nie wiem dlaczego, ale odkrył we mnie „empatie” i wyznaczył role. On miał być od administracji, biznesu, a ja miałem być „matką Teresą”. Dotarło do mnie, że bezosobowa, urzędnicza pomoc jest rolą państwa w dawaniu bezdomnym talerza zupy. Pomoc, jaką wymarzyła Katarzyna zakładając fundację, ma iść dalej. Ma wyzwolić ze strachu, z upodlenia biedą, z nauką, jak znaleźć się w nowym świecie, w nowych warunkach…

    -   Zaraz, zaraz to wszystko...    -   Zarządziłem ciszę, poczekaj, dam ci głos jak skończę. Ma iść dalej w odnajdywaniu talentów i pomocy w ich rozwijaniu. Wiktor stwierdził, zastrzegam to nie moje spostrzeżenie, że odkąd się zjawiłem podopieczni w Mulino wyrwali się z marazmu, zaczęli się uśmiechać, myśleć o przyszłości. Wyznaczył mi rolę, a ja muszę jej sprostać. Teraz gdy jego nie ma, nie jestem w stanie zajmować się i administracją, uczestnictwem w posiedzeniach zarządu i „dopieszczaniem” naszych podopiecznych, wynajdywaniem tych naprawdę potrzebujących, wyznaczaniem nowych kierunków i form pomocy…Chiara, nie denerwuj się, zaraz kończę… wiem jakie to trudne dla pani mecenas siedzieć cicho, my w Polsce was nazywamy „papuga”. Papudze nie przerwiesz. Teraz sedno. Podczas spotkania zarządu ogłoszę moją decyzję wyznaczenia ciebie na mojego zastępcę. Tylko nie na zwykłego zastępcę. Musisz mieć moje dwa głosy. Będziemy w stałym kontakcie i w razie jakiś fundamentalnych dla fundacji spraw, będę zawsze obecny. A teraz proszę o twoją zgodę, dziękuję za dotychczasową pomoc i pamiętaj, że tylko ciebie mam i bez ciebie nie dam sobie rady. The end.   -   Patrzył na Chiarę, od dłuższego czasu chodziła od okna do jego fotela. Teraz długo milczała.

    -   Przepraszam, musiałam to przełknąć. To zaszczyt i dziękuję za zaufanie, może górnolotnie ale dopiero teraz zdaję sobie sprawę  jak wielkie jest zadanie które stoi przed nami. Pożegnaliśmy już dwoje twórców fundacji, zostawili nam swoje marzenia i musimy je kontynuować. Przyjmuje twoje wyzwanie, muszę chyba trochę „naciągnąć” statut do roli, którą mi wyznaczyłeś.

    -   Dzięki. I jeszcze jedno,   -   wręczył Chiarze spisane w nocy pomysły.   -  Przejrzyj to, to jest szkic pomysłu na nową działalność fundacji, mówiąc szumnie na szeroko pojętą kulturę. Powinniśmy się tym zająć i sama stwierdzisz czy nie będą konieczne zmiany w statucie.

 

Odprowadził ją do samochodu. Nie uściskali się. Podali sobie po męsku ręce jak partnerzy przed meczem.

    -   Chiara, myślisz, że jesteśmy gotowi do występu przed zarządem.

    -   Tak, po tym zorganizuję spotkanie z kierownictwem. Ich jestem pewna. Będą naszym fundamentem. Szybko się uczysz i wiesz jak masz iść. Gratuluję.

    -   Jeszcze jedno. Muszę po tym wszystkim jechać do Polski. Dawno temu sfilmowałem wywiad z Wiktorem o jego wojennej drodze. Ostatnią jego prośbą było by ten wywiad ukazał się w Polskiej Telewizji. Marzył zawsze by wrócić do Polski, nie doczekał. Wymyślił sobie, że ten wywiad ukazany Polakom będzie jego symbolicznym powrotem.

    -   Poczekaj coś mi wpadło do oka   - odwróciła się, chciał jej pomóc, wyjął chustkę, podszedł, płakała.   -   Rozumiem go, ja też chciałam wracać.   -    Wyrwała mu chustkę, przetarła oczy.   - Naturalnie jedź, będzie to twój pierwszy wyjazd służbowy.

 

Siedział u szczytu stołu, obok Chiara, po obu stronach cały zarząd. Wstał, wygłosił przemówienie, pomruk, nie wiadomo czy akceptacji, czy sprzeciwu. Wstała pani Caponi i pochwaliła decyzję Wiktora i przemówienie. „krótkie, konkretne i trafiające w cel, gratulacje Panie Prezesie”. Podziękował i oświadczył, że jeszcze nie jest prezesem bo o tym w głosowaniu zdecyduje zarząd. W głosowaniu wszyscy byli ZA, oprócz Vinci, ten był przeciw. Piotr zwrócił się zimno do niego

    -   Jest pan sam. Jak rozumiem rezygnuje pan z funkcji członka zarządu?

    -   Skądże znowu, sprzeciw jest uzasadniony, jest pan tu „za” nowy, skąd taki przywilej? Rozważam podważenie testamentu. Muszę się skonsultować.

    -   Ze swoimi „mocodawcami”?   - Vinci zbladł, wściekle trzepnął w stół.

    -   Z moimi prawnikami, złożyłem podanie, ubiegałem się o funkcję prezesa.

    -   No i nie wyszło. Dziękuję panu i oznajmiam, że nie jest pan tu mile widziany. Pragnę jeszcze oznajmić. Powołałem Panią mecenas Chiarę Salviatti na mojego zastępcę. Ponieważ będę tu rzadko, obejmując inne obowiązki, ceduję na nią mój podwójny głos. Ja będę tu tylko w sprawach fundamentalnych dla Fundacji.   -   Zwrócił się do Chiary.   -   Czy to wymaga głosowania?  -   odpowiedziała.   -   Tak.

 Wszyscy zagłosowali na tak. Wstrzymał się od głosu jedynie Vinci.

 Chiara dyskretnie pogładziła go po ręce. Spotkali się z kierownictwem. Piotr wszystkich znał i cenił. Przedstawił nową sytuację. On jest prezesem, ale całą administracją, strategią biznesową kieruje Chiara, to od dziś ona jest tu szefem.  -  Na dziś mam jedynie do was prośbę.

 

    -   Ideą ‘fix, prezesa Stadnickiego było by Mulino stało się TOP agroturizmo. By przyciągało bogatych ludzi. 10 apartamentów już jest gotowych, super luksus. Liczył na to, że ci bogacze wspomogą, pomogą, zatrudnią, wykształcą, zaadoptują, dodajcie co chcecie, naszych „podopiecznych”. Proszę byście zrobili folder reklamowy, pomyśleli o reklamie w radio, telewizji. Robiąc zdjęcia pamiętajcie o atrakcjach. Konna jazda, szkoła gotowania, plenery malarskie z powalającymi cudami przyrody jak wodospad. Topografia, z bliskością Florencji, Sieny, San Giminiano i t d, z bliskością morza. Jak wrócę chcę mieć gotowe projekty.

 

Siedział sam w rzędzie pustych foteli wpatrując się w bąbelki odrywające się od dna kieliszka, gdzieś tam ukryte, schowane, zaczarowane, by teraz obudzić się i biec w górę, by tam pęknąć dając miejsce nowym. Był sam. Tylko dwie usługujące mu stewardesy i za firanką gwar klasy ekonomicznej. Przed chwilą, te kilka lat były chwilą, wjeżdżał do Włoch zdezelowanym, zardzewiałym fiatem bez grosza. Z paszportem wygnańca, w jedną stronę. Teraz z dwoma paszportami. Teraz siedzi Pan Prezes wielkiego przedsiębiorstwa, podnosi kieliszek, który natychmiast się napełnia budząc nowe bąbelki. Wracał do Polski. Inny człowiek, do innej nowej Polski. Kropla z oszronionego kieliszka kapnęła na klapę marynarki, spojrzał, nie strzepnął. To jeszcze nie był jego garnitur, jeszcze czuł się w nim obco. Dwa dni temu Chiara uparła się, jak powiedziała… „muszę przyzwoicie cię ubrać. Nie możesz w tych łachach jechać do Polski”. Przeczołgała go po firmowych sklepach wściekając się kiedy nie chciał mierzyć wybranych przez nią ubrań. Sama decydowała a on z przerażeniem patrzył na ceny. Wszystko za niego zrobili. Zarezerwowali i wykupili bilet, wynajęli na warszawskim lotnisku samochód, hotel jak wszystko inne,zdalnie, komputerem, zaklepane i opłacone.

Samochód czekał na niego. Niewiele się zmieniło. W okolicach lotniska te same socjalistyczne koszmarki wielkiej  płyty. Pojechał dłuższą trasą chcąc nacieszyć oko starą Warszawą. Już na Belwederskiej zaczęły znikać koszmary wspomnień, koksowniki, czołgi, skoty, zielone i niebieskie mundury. Minął Belweder i po lewej URM, może z urzędującym jeszcze o tej porze premierem Mazowieckim. Stan wojenny zostawił za sobą i cieszył się studenckimi wspomnieniami z włóczenia się po Nowym Świecie, Krakowskim Przedmieściu. Zaparkował pod Bristolem. Kiedy w kancelarii zapytali jaki hotel mają rezerwować, bez namysłu strzelił Bristol. Kiedyś niedościgniony mit luksusu. Bywał tu, ale tylko w barze i kawiarni, a teraz jak szaleć, to szaleć. Nie zdążył wysiąść, jak portier już stał przy samochodzie. Otworzył bagażnik. Walizka była ciężka. Prezenty, taśmy z wywiadem Wiktora, kamera i jego rzeczy. Jak pan, z trenczem na ramionach przekroczył próg luksusu z dźwigającym walizkę portierem za plecami.

Zawsze marzył by wsiąść do tej pięknej secesyjnej windy, a teraz nią jechał na drugie piętro. Poprosił o pokój od Krakowskiego, zdziwili się, hałas samochodów całą noc. Wytłumaczył, że  z tych pokoi przemawiał z balkonu premier Paderewski i chce uczcić jego pamięć,  zdziwili się, nic o tym nie wiedzieli, ale dali mu ten pokój. Pokój był duży ale nie „powalał” luksusem, ładne drzwi, ładna łazienka z przedwojenną Chińską ceramiką i zaśniedziałą armaturą. Meble już pachniały komuną a narzuty przypomniały mu chałupniczą pracę z dzieciństwa, gdy pomagał mamie robić mereszki. Ale był barek. Pora była na drinka. Wyszedł z nim na balkon. Jeszcze się cieszył, ale uzmysłowił sobie, że mity, tu mit niedoścignionego kiedyś luksusu, zawsze są piękniejsze od rzeczywistości. Było już późno. Nie chciało mu się już pić, ale musiał pójść do baru, tego baru od Karowej. Trudno siedzieć przy barze bez szklanki, zamówił whisky, chciał  dogonić wspomnienia.  Biedny student bez grosza, a tu w tym barze tętni zabawa. Głośnym śmiechem, elokwencją, anegdotą, dowcipem rozbawia gości, licząc, że ktoś postawi mu drinka. Nie ma centa na bilet wstępu. Sprytem i fortelem przesmykuje się za plecami wykidajły, często złapany za kołnierz, ale czasem się udaje. Musi tam być, bo tam zabawa, tańce, panienki. A teraz co? Kilku smutnych przy barze, żadnych tańcy, żadnych panienek, przez siebie opłacony drink. I znowu mit wspomnień piękniejszy od rzeczywistości. Z przerażeniem zobaczył w szklance smutną twarz Wiktora, jesteś wyzbyty z syndromu konsumpcjonizmu. Czy teraz go rozczarowuje? Pławi się w luksusie, cieszy go to i do tego nie za swoje pieniądze. A może to tylko pogoń za wspomnieniami i smutek, że były, znikły i teraz wydają się takie blade? Czas spać.

Nic z tego. Zaplanował tylko dwa tygodnie na pobyt w Polsce, a ma tyle spraw, przywitań, pożegnań. Rozwód, rozwiązanie umowy z telewizją. I ta najważniejsza, umieszczenie wywiadu z Wiktorem na antenie, cel tej wizyty. Już w samolocie rozmyślał jak ma to zrobić. Nic nie wiedział co dzieje się w „nowej” telewizji. Bo musiała być ”nowa”. Z nowymi ludźmi, nowym kierownictwem. Kiedyś był tam królem, wiedział do kogo się zwrócić, jaki nacisnąć guzik by otworzyły się właściwe drzwi. Dziś co? Ma stanąć na portierni bezimienny i błagać o przepustkę? Kogo? Wtedy wpadła mu do głowy Krysia. Chciał wierzyć, że nie odpuściła. Film był całym jej życiem, tlenem którym oddychała. Nie mogła zaprzepaścić talentu, ale wiedział, że „oni” łatwo mogli ją wykończyć, wysłać z powrotem na wieś do rodziców, zamknąć bramkę w telewizji, otworzyć furtę więzienia. Musiał spróbować. Zadzwonił na stary numer. Cisza. Co dziesięć minut znowu i znowu. Wreszcie po jedenastej odezwała się. Poznał jej głos. Przedstawił się. Cisza. Wyłowił z pamięci, rozmowa kontrolowana, ale tego też nie usłyszał.

    -   Krysiu, to ja Piotr…wróciłem… -   odezwała się wreszcie suchym, zimnym…

    -   Tak, słucham.

 

Wylał się z niego nieskoordynowany potok słów. Wspomnień, ucieczki, obecnej jego pozycji, misji z którą tu przyjechał przywożąc wspomnienia Wiktora…Przerwała mu.

    -   Stop…stop…Nie zagadasz mnie. Za dużo nasłuchałam się złych plotek o tobie, a jako dokumentalistka wiem, że w każdej plotce można znaleźć cień prawdy. Jako dokumentalistka też wiem, że należy wysłuchać drugiej strony. Chciałabym  móc ci uwierzyć, lubiłam cię, więcej, podkochiwałam się, imponowałeś mi.   -   Piotr z całych sił starał się nie przerwać.   -  Teraz nie wiem, złe plotki ulokowały się w głowie, bardzo bym chciała chociaż trochę oczyścić twój zszargany obraz.

    -   Rozumiem, że zgadzasz się na spotkanie?

    - Z trudem, ale dobrze. Spotkajmy się jutro o dziewiątej Na Rozdrożu. Znasz dobrze to miejsce, to  stamtąd wyciekły plotki. To tam podpisałeś cyrograf bezpiece, chwaliłeś się zdjęciami… -   Odłożyła słuchawkę bez pożegnania.

 

 Kawiarnia była o tej prze pusta. Usiadł przy tym samym stoliku, przy którym siedział wieki temu z ubeckim Wąglikiem. Wpatrywał się w Trasę Łazienkowską, niewiele się zmieniło. Królowały Trabanty, Wartburgi, małe i duże Fiaty. Boom jeszcze był odległy. Teraz obowiązywało „zaciskanie pasa” Balcerowicza. Po długim czasie pojawiła się ponura kelnerka. Uśmiechu, życzliwości też długo trzeba się uczyć. Herbata była letnia i blada.

 Wstał i przywitał Krysię. Bez słowa usiadła. Ładnie wyglądała. Starał się maksymalnie skrócić opowieść. O tym co podpisał. Jaki dostał paszport. Na co trafił we Włoszech. O Wiktorze. O tym czym jest teraz w fundacji. O samej fundacji. Słuchała nie przerywając. Zaschło mu w gardle nim się odezwała.

 

    -   Brzmi za dobrze,  jak bajka o Kopciuszku. Nikt z dnia na dzień nie zostaje milionerem, chyba że… Uwierz, staram się, ale za dużo tu nasłuchaliśmy się kłamstw, przeżyli upokorzeń…I ten twój garnitur jak z żurnala, takich tu nie mamy…Zostawmy to. Zgadzam się zobaczyć te taśmy. Mam dziś montaż, to filmowa taśma?

    - Tak, wywołana i zsynchronizowana, nie zmontowana. Materiał roboczy. Mam zdjęcia Wiktora z Rosji całej drogi aż do Monte Casino. Już na cyfrówce.

    -   Najpierw to obejrzymy, potem zdecydujemy, jeśli się podejmę tym zająć to przegramy i montaż już elektroniczny. Załatwię ci przepustkę. Umawiamy się na portierni o trzeciej…Piotrze, bardzo bym chciała ci wierzyć.

 

Pierwszy raz wymówiła jego imię. Miał kilka godzin. Był blisko Jazdowa. Chciał się przywitać i pożegnać z Markiem. Ten przynajmniej się nie boczył. Serdecznie się obściskali. Wręczył mu prezent. Pięknie wydany album Rodzina Medici,  ilustrowany reprodukcjami najwspanialszych dzieł tego okresu.

    -   Zawsze interesowałeś się Medyceuszami. To dobra książka spodoba ci się.

    -   Dzięki, ty wiesz co lubię. Chodź, mam gościa, spodoba ci się.   -   Marek przedstawił.

 

 .   -   Izabela Trojan, fotoreporter, właśnie wróciła… cudem… z Sarajewa. Fascynująco opowiada o tamtych koszmarach.   -  W fotelu siedziała ładna, młoda kobieta z rozbrajającym uśmiechem. Młoda ale ciemne włosy przetkane siwizną, duże niemal czarne oczy. Wysmukłe silne dłonie nerwowo ściskające leżącego na kolanach Haselblata.

 

    -   Iza, mów dalej…chyba, że nie masz siły wracać do tego piekła.

 

Cicho, spokojnie, by po kilku chwilach coraz głośniej, z coraz większą pasją, kontynuowała przerwaną opowieść o serbskim piekle. Wpatrywał się w błyszczące oczy, w których pojawiły się łzy gdy opowiadała o pokątnych burdelach z katowanymi, więzionymi kobietami ,gwałconymi przez brutalnych żołdaków, nie żołnierzy, bandytów. O luksusowych domach w których więzieni są nieletni chłopcy, ofiary wyższych rangą oficerów. Piotr nie mógł od niej oderwać oczu. Patrzył na ładną kobietę i zdał sobie sprawę, że pierwszy chyba raz patrzy nie pod kątem łóżka. Wpatruje się w Gorgonę[4] ziejącą chęcią wymierzenia sprawiedliwości, chęcią uratowania tych dziewczyn, tych chłopców, chęcią zamienienia tych morderców w kamień. Gorgonę nie z wężami zamiast włosów, a z włosami przyprószonymi siwizną. Po tym co tam oglądała? Co przeżyła w strachu i ucieczce?

    -   Boję się, ale muszę tam wrócić. Nie wiem jak ale muszę ich ratować. Świat nie może być tak okrutny.

 

 Marek przyniósł jej lampkę koniaku. Wypiła duszkiem. Oczy przygasły, ale nadal były piękne. Marek powiedział o wystawie w Kordegardzie.   -   Za pięć dni będzie można oglądać zdjęcia Izy, jej reportaże z Serbii.  -  Wręczyła mu zaproszenie.

 

Jechał do telewizji. Nie był w stanie oderwać myśli od tej nowo poznanej kobiety. Była esencją pasji, gotową poświęcić wszystko dla ukazania tych zbrodni światu, pasji niesienia za wszelką cenę pomocy. Pomyślał o sobie, prezes fundacji mającej nieść pomoc, czy ma tą jej siłę? To ona powinna stać na jej czele. Tylko tacy nadają się do niesienia pomocy.

Na portierni, jak dawniej był gwar i ruch. Zmieniło się chyba tylko jedno, strażnicy nosili, nie wiadomo po co, białe rękawiczki.

W ciszy i skupieniu oglądali  materiał z  Wiktorem. Pierwszy raz to widział, Bez skromności pomyślał, to dobry wywiad. Spojrzał na Krysię, nie potrafił odczytać jej reakcji. Wyszli na korytarz. Zapaliła papierosa.

    -   Kiedyś nie paliłaś.

    -   Kiedyś nie robiłam wielu rzeczy i…wierzyłam ludziom.

    -   Od dawna pracujesz?

    -   Wezwali mnie jak powstało Studio Solidarność, kierowane przez Truszczyńskiego. Na wybory ‘89.

    -   Kto jest teraz Prezesem?  - Oboje uciekali od tematu wywiadu, zastanawiał się jak  długo.

    -   Terlecki. Przedtem był Drawicz, powołany przez Mazowieckiego. Niestety nie zrobił nic by oczyścić tą stajnię Augiasza[5], dalej bez wyrzutów sumienia wędrują korytarzami ci sami, jak kiedyś mówiłeś tych 80% donosicieli.

    -   Wiem, spotkałem Waldemara K. który w mundurze mnie weryfikował. Rzucił się z uściskami, ledwo udało mi się go minąć.  -   Krysia głęboko się zaciągnęła i spojrzała na niego.

    -   Nie zwlekajmy dłużej…muszę przyznać, zrobiło to na mnie duże wrażenie. To dobry wywiad. Rzadko, bardzo rzadko wygłaszam takie opinie… chcę się tym zająć.

    -   Jak? Co to oznacza?

    -   Zmontujemy to razem…wiesz Piotrze, zaczęłam wątpić w te plotki. Jeśli ktoś z takim materiałem jedzie tysiące kilometrów by wypełnić ostatnią wolę przyjaciela, nie może być ostatnim szubrawcem. Daj mi jednak czas, to musi potrwać.

    -   Próbuj, poczekam…zmontujemy i co dalej?

    -   Mam pewien pomysł, jeszcze za świeży by o nim mówić. Mogę zapewnić, że doprowadzę do emisji. To jest tego warte. Nie będzie to proste. Kiedyś królowała cenzura, teraz króluje łapówka.

 

Piotr wręczył jej kasetę ze zdjęciami. Kartkę z nazwiskami realizatorów, danymi Wiktora z krótkim życiorysem i wzmianką o fundacji. Zasugerował tytuł Z nieludzkiej ziemi (to Czapski) do zwycięstwa. Krysia zaakceptowała. Poprosił by tytuł był naniesiony na zdjęcie Wiktora w mundurze razem z wdową po Andersie na cmentarzu Monte Casino.

Spytała jak długo zostaje w Polsce i  stwierdziła, że montaż jest prosty i zrobi wszystko, by przed wyjazdem ujrzał to na antenie.

    -   Będziesz miał stałą przepustkę na ten okres. Pokażę  gdzie montaż. Zadzwoń podam daty i godziny. Powoli wraca mi sympatia, daj Bóg do następnego spotkania może wysprzątam głowę z plotek.

 

 Zadzwonił do Lasek. Połączyli z księdzem Tadeuszem. Umówili się na następny dzień. Wiózł dla Tadeusza i siostry przełożonej prezent. Były to listy od Jana Pawła II. Fundacja już miała swoją renomę. Kancelaria wysłała do Watykanu zawiadomienie o śmierci Wiktora i powołaniu nowego prezesa Piotra, z prośbą o audiencję dla nowego prezesa. Odpowiedź przyszła szybko. Podano datę audiencji. Zgrali to tak by połączyć z wylotem do Polski. Audiencja była dzień przed wylotem. Cały czas jeszcze był pod wrażeniem tego spotkania. Nie wiedział dlaczego, ale był zdenerwowany idąc długimi korytarzami, prowadzony przez szambelana. Stał jeszcze przy drzwiach, gdy drzwi naprzeciwko otworzyły się i wszedł Ojciec Święty. Bezwiednie ukląkł, spuścił głowę i usłyszał śmiech.   -   Piotrze, wstań.  -    Niemal natychmiast potrafił nawiązać serdeczny kontakt. Kazał mu usiąść na fotelu obok. Był doskonale przygotowany. Znał Wiktora, bardzo cenił działalność fundacji. Spytał Piotra o jego drogę do prezesury. W opowieści Piotra pojawiły się Laski i jego tam pobyt. Znał Laski, wiele razy tam był jako kardynał. Piotr wtedy poprosił o list do Tadeusza i siostry przełożonej. Natychmiast wstał podszedł do biurka i napisał oba listy. Jeszcze nim wstał, Piotr nieśmiało poprosił o kilka słów dla Mamy. Papież uśmiechnął się.   -   Wiem o Twojej mamie, działa w rozdawnictwie lekarstw u świętego Stanisława, to chyba po niej masz dar dawania pomocy innym, teraz jako prezes. Napisał trzeci serdeczny list

.

 Tadeusz tradycyjnie przywitał go nalewką.  -  Nie za wcześnie?   -  Spytał Piotr.   -   To nowość, pigwówka, to nie alkohol, to naparstek lekarstwa.   -   Piotr w liście z Włoch opisał  wydarzenia śmierci Wiktora i swojej nominacji. Tadeusz spytał.

 

    -   Niezwykła droga od komunistycznej propagandy do ratowania tych najbardziej potrzebujących, czy zdajesz sobie sprawę kto cię prowadzi?

    -   Tak, wiem…Przypadek.

    -   Niepoprawny cynik.

 

 Opowiedział jakie niezwykłe wrażenie zrobiła na nim papieska audiencja. Otworzył teczkę i wyjął list papieski. Wizerunek Piety Michała Anioła a po otwarciu list. Tadeusz przeprosił i przeczytał. Długo skupiony milczał.   -   To niezwykłe, pamiętał.  -   Piotr nie dowiedział się co Papież pamiętał, przyjął podziękowania. Poszli razem do przeoryszy. Zapewniła, że dawno nie otrzymała tak wspaniałego prezentu. Kazała przynieść torbę z kasetami. Załadował torbę do samochodu. Pożegnał się. Podjechał jeszcze pod warsztaty i pożegnał się ze stolarzem Antonim. Wracając myślał o Lucjanie. Tadeusz dał mu jego adres i opowiedział jak sobie radzi.  Studiował na ASP, na wydziale form przemysłowych. Dalej tworzył swoje breloczki i dobrze je sprzedawał. Lekarze zoperowali mu oczy. Jedno udało się uratować i teraz już mógł  czytać normalne drukowane książki.

 

Krysia podała mu termin montażu, za dwa dni o 10 rano. Tęsknił za Grafem i musiał go przewieźć do Włoch. Jak? Przypomniała mu się Karolina. Miała dom pod Warszawą. Był u niej kilka razy. Zwiedzał jej małą stadninę pięknych Andaluzyjskich koni. Sama przywiozła je z Hiszpanii. Zadzwonił. Ucieszyła się. Podała mu namiary. Wyścigi na Służewcu, miły facet ma samochód i przyczepę. Na pytanie Piotra „czy nie zrobi go w konia?” Odpowiedziała, że w Hiszpanii byli razem i nie może za niego ręczyć. Dodała : Koniarze są raczej uczciwi. Podała mu jego komórkę. Zadzwonił. Facet wyraził zainteresowanie. Umówili się na drugi dzień w Bristolu. Piotr musiał zawieźć go nad Zalew i pokazać Grafa.

Czekała go jeszcze koszmarna rzecz – rozwód. Wiedział, że przez czas tego pobytu tego nie sfinalizuje, ale musiał rozpocząć drogę. Miał przyjaciela, adwokata, koniarza. Jeździli razem, właśnie do Karoliny, na konie. Mieszkał na Piwnej, na Starym Mieście. Umówili się na wieczór.

Przywiózł kilka butelek wina na prezenty, Toskańskie Barollo. Wieczorem z winem szedł do adwokata Pawła. Mijając Kordegardę przypomniał sobie, właściwie nie przypomniał, bo cały czas miał to w głowie, wernisaż i ją Izabelę Trojan,

Przywitali się. Żony i dzieci nie było w domu, lubił ją ale ucieszył się, że będą sami, mieli przykre sprawy do omówienia. Najpierw długa opowieść o losach Piotra. Opowiedział szczegółowo o zachowaniu Mai w stanie wojennym, o jej donosach. Przeszli do celu wizyty. Paweł nie zdziwił się.

    -   Dawno się tego spodziewałem. Jak to chcesz poprowadzić, macie wspólne mieszkanie.

    -   Proszę byś ty się tym zajął. Jak, sam to wymyśl. Chciałbym to zrobić jak najciszej. Za „obopólną zgodą” i tu mieszkanie to rzeczywiście problem. Uważam, że danie jej mieszkania w prezencie, po tych donosach i perfidnym zachowaniu jest nieuczciwe, nie pedagogiczne. Ale jeśli to ma rozciągnąć proces na lata włóczenia się po sądach, to nie mam czasu. A co z domem nad Zalewem? Portretami rodzinnymi i…nie będę wymieniał.

 

Paweł stwierdził, że dziś tego nie ustalą, musi się spotkać z Mają, musi mieć dokumenty, akt małżeństwa. Piotr musi stawić się w kancelarii, sporządzą pełnomocnictwo i dopiero wtedy on ruszy do ataku. Sugerował by Piotr osobiście zawiadomił żonę o swych planach.

 

Jadąc nad Zalew, facet już się przedstawił – Jan Bury, wypytywał dlaczego wywożą Grafa do Włoch. Piotr wyjaśnił.  -  Pracuje tam jako zarządca zajazdu agroturystycznego i właściciel ucieszył się, że może mieć jeszcze jednego konia. Ma już dwa z Polski.

  Graf tradycyjnie był obrażony, ale o dziwo był w dobrej kondycji. Okazało się, że Mietek dwa razy w tygodniu, po dwie godziny go lonżował. Zdumiewające jak Mietek się zmienił. Piotr i Mietkowi i Grafowi obiecał przyjazd na noc za kilka dni. Po powrocie do Warszawy usiedli z Burym w pokoju Piotra. Ustalili cenę. Była wysoka, nie protestował. Połowa płatna od razu, połowa na miejscu we Włoszech. Usiedli nad mapą, wybrali trasę. Ustalili prowizoryczną datę. Spisali adresy, telefony. Piotr obiecał mailem wysłać dokładny plan dojazdu, prześle też adres hotelu na nocleg w podróży, jest to hotel przy stadninie, Graf też będzie miał nocleg. Pożegnali  się.

 

 Przepustka czekała na portierni, na korytarzach co chwile go zatrzymywali znajomi z pytaniem „Wróciłeś?”, sucho odpowiadał „nie, zrezygnowałem z tego cyrku”. Nie wiedział kto jest kim i jaką ma przeszłość. Serdecznie przywitał się tylko z kilkoma scenografami nie podejrzewając ich  o donosy. Krysia już zmontował pierwszą sekwencję. Montaż był prosty, właściwie tylko czyszczenie. Było dużo przebitek i jeszcze zdjęcia, które już też przegrali. Posiedział dwie godziny. Przypomniał sobie Giani‘ego z jego zainteresowaniem tym wywiadem , podniosło go na duchu jak tu, znajomy montażysta też co chwila mruczał „niesamowite, przerażające”. Na przerwie opowiedział Krysi o taśmach z jego „ukrytej kamery”. Spytał czy ma pomysł co z nimi zrobić. Wiedziała o zespole który się szykuje do powołania archiwum powstawania solidarności i represji stanu wojennego. Obiecała do nich zadzwonić i dać mu znać. Krysia była teraz naczelną redakcji Filmu Dokumentalnego. Opowiedziała co niedawno odkryła.

-   Mam za długi nos i go wtykam tam gdzie nie trzeba. Ale chwila, wrócę do tych dawnych koszmarów. Opowiedziałeś o tych taśmach. Przypomniałam sobie jak filmowałeś z mojego okna na MDM‘ie. Pierwsza myśl była, zmontować i wyemitować, wspaniały dokument. Ale co mój nos wywęszył. Pismo prezesa Drawicza do redaktorów naczelnych z instrukcją jak komentować Stan Wojenny. Broń Boże nie krytykować Jaruzelskiego, proporcjonalnie wywarzać za i przeciw powołaniu Stanu Wojennego. Nie podważać prawnych, konstytucyjnych decyzji przy jego powoływaniu. Nie wyciągać zagrożenia inwazją radziecką by nie drażnić Rosji itd., itd. Nie poruszać represji, internowania, brutalnych pacyfikacji strajków,… wyobrażasz sobie. Znalazłam tą instrukcję, Drawicz wysłał ją tuż przed ósmą rocznicą wprowadzenia stanu wojennego jako załącznik do listu do Kiszczaka, zapewniając go o bardzo spokojnym i wyważonym traktowaniu tej rocznicy w TVP. To pismo z ‘89.10.18 nr21. Nie wiem czy ta instrukcja jeszcze obowiązuje, ale obawiam się, że emisja tych taśm nie ma szans.

Jeszcze przez godzinę siedział na montażu. Zauważył, że Krysia robi to lepiej od niego, była obiektywna i nie miała emocjonalnego stosunku do Wiktora. Poprosił by go zwolniła, musi pójść do kadr. Dotąd nie zna swojego statusu. Może jeszcze jest pracownikiem telewizji?

Kiedyś w biurze kadr był częstym gościem, wspinając się po szczeblach kariery, zmieniały się stanowiska, zajmowały się tym kadry. Szefowa dobrze go pamiętała, ucieszyła się. Nie wiedziała jak rozwiązać jego sprawę. Jeszcze przed 89, przed transformacją, wysłali zawiadomienie o zwolnieniu, kilkukrotnie i cisza, cały czas jest „na stanie”, bo żeby sprawę zakończyć musi dostarczyć „kartę obiegową”. Na szczęście ma kopię zwolnienia. Piotr czytał : …zwolniony z powodu redukcji etatów…dobre, nic o weryfikacji. Machnął ręką. Obiecał dostarczyć kartę i wyszedł.

Chciał się sobaczyć z Arturem Stecem który teraz był dyrektorem działu techniki. Kolejny raz długie opowiadanie Piotra. Artur stwierdził, że wolał dawną pracę i wspominał wspólne transmisje, Turnieje Miast, Opole z „Nastroje, Nas troje” i inne. W schowku zostały jeszcze różne akcesoria do kamery. Poprosił by Artur je wywiózł za bramę bo jego z tym nie wypuszczą. Umówili się gdzie i kiedy.

Wrócił do montażowni. Powiedział o zwolnieniu, - „redukcja etatów”. Uśmiali się, trochę przez łzy. Spytał Krysi czy już coś wymyśliła w sprawie emisji.

 

  • Kolejny raz naiwnie uwierzyłam, że wartościowa rzecz, wartościowy program przyjmą z otwartymi ramionami. Spychologia, przeczołgali od drzwi do drzwi. Jest „ramówka”, może w nowej, czyli nigdy. Mam swój pomysł, nie na darmo jestem Szefową. Jak go dopnę zawiadomię. Umówili się za dwa dni na odbiór programu, Piotr poprosił o kopię i materiały robocze. Ucałowała go, -   Przegoniłam plotki. Do zobaczenia.

 

Zrobiło się późno, na zaproszeniu była dziesiąta. Otworzył walizkę. Od przyjazdu chodził w garniturze, był w nim u Marka, a ona była w spranych dżinsach, zielonej zmiętej kurtce. Musi zmienić ubranie. Był zły na Chiarę, że wyrzuciła jego stare ciuchy, te nowe były za nowe, jakby wyszedł ze sklepu, jeszcze z metkami. Poobcinał je. Wybrał koszulę, spodnie, sweter. Rzucił na ziemię, miął i deptał. Co się z nim dzieje? Chyba podświadomie chce się do niej dopasować, być w jej stylu. Wreszcie się ubrał. Nie było to całkiem to, ale trudno.

W środku już było pełno i to pełno znajomych. Nigdy nie przepadał za takimi spędami. Zawsze go złościło, że mniej ważne jest to co przedstawia wystawa, ważniejsi są ludzie, którzy chcą się pokazać, że bywają, są obecni na ważnych spotkaniach. Nie potrafił prowadzić tych koktajlowych rozmów o pogodzie. Stała sama. W ładnej sukni, na szpilkach, z kieliszkiem wina. Przywitał się.

    -   Wrócę by porozmawiać. Najpierw muszę zobaczyć co stworzyłaś.

    -   Będziesz w tym chyba jedyny.

 

Zdjęcia były wstrząsające. Perfekcyjnie uchwycona dramaturgia, brutalność, nieszczęście. Tylko kilka kolorowych, reszta czarno-białe. Przelatywały myśli, w co Ona się pakuje, jak to możliwe, że jeszcze żyje. U Marka opowiadała o frontowych burdelach. Stał teraz przed serią tych zdjęć. Tylko obraz może oddać to upodlenie, słowa nie są w stanie tego opisać. Przerażony chodził i oglądał.

Nie mógł jej znaleźć. Wreszcie zauważył, rozmawiała. Odczekał i podszedł.

-   Wiedziałem, że jest tam wojna. Nie wiedziałem jak brutalna, okrutna. Jak ludzi zamienia w bestie. Ukazałaś to. Boję się o ciebie. Mówiłaś o powrocie do tego piekła. Musimy porozmawiać. Daj się zaprosić na obiad jeszcze dziś.   -   Umówili się na trzecią w Samsonie.

Szedł w stronę Starego Miasta. Z tymi okrutnymi obrazami w głowie. Planował wizytę u rodziców, wyrzucał sobie, że dotąd ich nie odwiedził, jednak teraz , po tej wystawie był w marnym nastroju, przełożył to na jutro. Ocknął się, rozejrzał w koło by zorientować się gdzie jest. Był przy prokuraturze. W skos do Miodowej biegła Kozia. W Laskach dostał adres Lucjana, właśnie na Koziej. Z torby wyjął adres. Może zastanie go w domu. Lucjan na ten ponury nastój był idealny. Pokazał jak można wyrwać się z okrutnego dzieciństwa, znaleźć uśmiech i radość życia. Ostatnie piętro. Otworzyły się drzwi. Okulary, prawe normalne szkło, lewe jak dawniej grube jak dno butelki. Powoli pojawiał się promienny uśmiech rozpoznania. Małe mieszkanko, stół, który pamiętał z Lasek zajmował niemal cały pokój, to jego warsztat z kompletem narzędzi. Pod oknem tylko prosta prycza, Przy stole dwa zydle.

    -   Ksiądz Tadeusz opowiedział jak ci naprawili oczy.

    -   Oko, tak jeszcze się uczę oglądać piękno świata. Straciłem tyle lat, tyle widoków.

    -   A jego brzydotę?

    -   Nie widzę…

    -   Chcesz jeszcze świat upiększać. Dostałeś się do ASP.

    -   To cud, że mnie przyjęli. Mam wspaniałych profesorów, uwierzyli ślepemu. Nie zawiodę ich. Mam jeszcze w głowie tyle pięknych rzeczy.

 

Piotr wyjął z torby duży album.

    -   Jak jechałem do Włoch, mówiłeś o swoich marzeniach. Zobaczyć Włochy, Michała Anioła i innych wielkich twórców. Ofiarowuję ci to, na razie w obrazach, morze kiedyś… To Toskania, uznana przez świat za raj. Tam mieszkam.

    -   Uwielbiam książki, odkąd widzę, mogę je oglądać i czytać. Piękny album. Dziękuję.

    -   Dalej robisz swoje bibeloty.

    -   Muszę z czegoś żyć. Dobrze się sprzedają.

    -   Bo są piękne i   -    Piotr podwinął rękaw i pokazał bransoletkę,   -  i mocne. Tyle lat mnie wspomaga.

    -   Niech pan pokaże,   -   Lucjan przekręcił bransoletę,    -   faktycznie, jeszcze się trzyma, ale mocno sfatygowana, musimy zamienić na nową, mam teraz ładniejsze.   -   zdjął z ręki bransoletkę.   -   Tą schowam w archiwum. Pamiątka po kimś, kto  nauczył mnie  opanować strach. Już nie jestem strusiem.

 

Z gabloty wyjął kilka. Były bardzo ładne. Piotr wybrał najprostszą, Lucjan zapiął. Pierwszy raz, od poznania, na pożegnanie uściskali się.

    -   Jesteś już dorosły i wydajesz się być szczęśliwy.

    -   Bo jestem. Trochę dzięki panu. Dziękuję.

 

Tatar z sardynką, jajkiem, musztardą zawsze, nawet za największej komuny był w Samsonie wyśmienity. Tego Włosi nie mają, nie mają też  śledzia w śmietanie z oszronionym kieliszkiem. Piotr pogratulował znakomitych zdjęć. Dodał, że oglądanie ich przeraża, pokazywać jednak trzeba by otrzeźwić świat. Czy to możliwe? Od zawsze, od stworzenia świata były, są i będą okrucieństwa, wandalizmy, mordy, zniewalanie. Narzędzia  stają się coraz precyzyjniejsze, tylko ludzie się nie zmieniają.

Opowiedział o fundacji, o jej osiągnięciach. O tym czym dziś się zajmuje. Jak stara się pomóc tysiącom potrzebujących. Ilu w Mulino teraz mieszka, uczy się, pracuje. Ilu nieszczęśników udało się wyrwać z obozów przejściowych, ilu pomóc by bieda ich nie zabiła. Ale pomagamy  tylko tym którzy sami dotarli do Włoch, albo tu żyją. Działamy też w Afryce kopiąc studnie pomagając rozwiązać problemy wody, higieny.

    -   Ty tam odważyłaś się być, fotografować. Z przerażeniem słucham jak mówisz o powrocie . To samobójstwo. Gdybym mógł cię związać, to bym to zrobił. Po obejrzeniu Twoich zdjęć chcę się z Tobą naradzić. Fundacja to wielkie, prestiżowe przedsiębiorstwo. Zatrudnia setki fachowców. Jest znana w całej Europie. Jak możemy tam w Jugosławii  zaistnieć, by wykonać to co ty chcesz tam zrobić, a przynajmniej ci pomóc?

    -   Nie wiem dlaczego, ale miło słuchać jak martwisz się o mnie. Pomoc twojej fundacji w Serbii jest niemożliwa. Oni nikogo nie wpuszczą, a zwłaszcza tak wielkiej charytatywnej organizacji. Były już próby, nic z tego. To zadanie dla „Komando Foki”, albo takich wariatek jak ja. Boją się tylko silniejszych, jak to tchórze. A pomóc może tylko ten kto potrafi się kryć, kamuflować i uciekać.  Zostawmy to na razie. Obiad był pyszny, dziękuję. Powiedz, jaką funkcję pełnisz w fundacji?

 

Piotra coś zamurowało. Nie wiedział dlaczego wzbrania się powiedzieć. By jej nie odstraszyć? Może sam jeszcze sobie w pełni tego nie uświadomił?

    -   Co? Zaniemówiłeś? Może się wstydzisz? To nie wstyd być…nie wiem…sprzątaczem, portierem. Ja jak pierwszy raz wyjechałam pracowałam „na zmywaku”. Odezwij się.

    -   Nie, nie wstydzę się, ale to dla mnie zbyt nowe, jeszcze nie umiem o tym mówić.   -   niemal wyszeptał.   -   Jestem prezesem fundacji.

    -   …wszelki duch…jak?…co?…dlaczego? Nie rozumiem. Prezes wielkiej prestiżowej Włoskiej fundacji?  Kiedy wyjechałeś z Polski?

    -   Kilka lat temu.

    -   I tak od razu…Prezes. Powystrzelałeś wszystkich i zająłeś ich miejsce?

    -   Iza, błagam nie drwij. To długa historia, podczas tego pobytu nie zdążę opowiedzieć. Przyjechałem na krótko, posprzątać bałagan jaki zostawiłem uciekając w stanie wojennym …marzę by móc kiedyś jeszcze …zobaczyć  cię i opowiedzieć.

    -    Nie wiem co powiedzieć. Zaciekawiłeś, chciała bym wysłuchać tych wspomnień i…sama nie wiem…też chciała bym spotkać się z tobą…pretekstem może być chęć zrobienie twojego portretu. Masz dobrą twarz.

 

Odwożąc ją opowiedział gdzie mieści się fundacja, gdzie sam mieszka, nie mówiąc nic o Dworze, parku, pawilonie. Skupił się na folwarku. Oboje poczuli smutek  rozstania kiedy uściskali się na pożegnanie.

Rano z kwiatami, papieskim listem, prosciuto i pecorino stał w salonie. Mama naprzeciw. Długo patrzyli na siebie, by znów się uściskać, patrzeć i ściskać. Bez słowa. Papa siedział w fotelu patrząc się w okno. Nie zareagował, nie odwrócił się gdy Piotr podszedł. Wreszcie spojrzał na niego, puste spojrzenie. Nie rozpoznał go. Alzheimer, wyszeptała mama. Stale pisali do siebie i nic, nigdy mu nie napisała. Popatrzył na nią, przygarbiła się, osiwiała, wyglądała na bardzo zmęczoną.

    -   Od dawna?

    -  Zaczęło się po twoim wyjeździe, bardzo to przeżył, bał się jak sobie tam dasz radę.

    -   Dlaczego nie napisałaś?

    -   Za dużo miałeś na głowie, nie chciałam cię martwić.

    -   Jak ty sama dajesz sobie z tym radę?

    -   Muszę. Pan Bóg pomaga, daje siłę. Powiedz co z Mają.

 -   Rozstaliśmy się z hukiem.   -   Mama nie skomentowała, ale uśmiechnęła się, wydawało mu się, z zadowoleniem.

    -   Nie uśmiechaj się. Cały czas mam wyrzuty sumienia, nie pomogłem jej pozbyć się genów ojca, pomóc by stała się lepsza, nikt jej nie pomógł.

 

Długo rozmawiali, wypytywała o wszystko, nie mogła się nadziwić. Gdy wreszcie pokazał list od Jana, Pawła, rozpromieniła się. Kilkakrotnie go czytała, raz cicho to znowu głośno.

-   Niesamowity, skąd on Tyle o mnie wie? Potrafi w tych krótkich słowach zawrzeć tyle ciepła, dać tyle otuchy. Opowiedz o audiencji.

Opowiedział. Słuchała bez słowa. Twarz jakoś dziwnie odmłodniała, znikło zmęczenie, pojawił się ciepły uśmiech który znał od dziecka.

    -   Mamo, musisz przyjechać, obiecuję audiencję. Zamieszkasz jak przed wojną we dworze, prawie tak dużym jak Twoich rodziców.   -   Spojrzała na Papę.

    -   Nie mogę go zostawić, a on nie nadaje się do podróży.

    -   Tylko na dwa tygodnie. Zawieziemy Papę do cioci Zuli. W tym stanie  jest mu już obojętne gdzie i z kim jest. A ciocia będzie zachwycona. Będzie mogła na okrągło gadać i nikt nie będzie jej przerywał…Mamo…jedno pytanie…gnębi od lat. Dlaczego w tym domu nigdy nie mówiło się o Jędrku…

    -   …a dlaczego nie mówiło się o tamtym…straconym świecie rodziców…domów, bali…walki i okrucieństw…więzień…

 

Ukroił w kuchni plasterek szynki, plaster sera. Była smakoszem, prawie nic nie jadła, ale uwielbiała takie specjały. Musiał jechać. Krysia już SMS-owała, że czeka. Mama nie mogła uwierzyć, że nie zostanie na obiedzie, usmażyła ołaty, placki ziemniaczane. Była taka mała. Jak wziął ją w ramiona, sięgała mu niżej brody. Strasznie żal mu jej było. Ale musiał jechać.

-   Mamo, tak bym chciał zostać, przyjechałem tylko na kilka dni, a tyle muszę załatwić. Nie nadążam. Jak przyjedziesz, obiecuje to załatwić, to będziemy mieli tyle czasu, że się mną znudzisz.

Podszedł do Papy. Pocałował go, żadnej reakcji. Smutno. Za dużo ostatnio obcował z chorobami.

 

Siedział w wygodnym fotelu. Oglądał i słuchał Wiktora. Czołówka był w porządku. Krysia zrobiła kilka skrótów, w dobrych miejscach. Musieli się zmieścić w 30-tu minutach. Załatwiła emisję na dzień przed jego odlotem. W dobrym czasie, osiemnasta, sobota. Było to okienko które raz w miesiącu miała ich redakcja. Najpierw poprosiła, potem rozkazała swojemu koledze, by przełożył emisję swojego filmu o miesiąc. Musiał się biedak zgodzić. Spytała Piotra co z honorarium.

    -   Przeznacz dla tego biedaka.

    -   Daj spokój, nie zgodzi się, to nie honorowe.

    -   Mnie już nie będzie, przelej na hospicjum. Wiktor umarł na raka.

 

Zabrał materiały robocze i dwie kopie. Podziękował Krysi.

-   Byłaś i jesteś wspaniała. Wybaczam, że dałaś wiarę plotkom. Taki był wraży czas, wszystkich nas skrzywił, odbierał zdrowy rozsądek. Będę się kontaktował, pomyśl o filmie o fundacji, możemy go sponsorować, to gotowy scenariusz, pomogę ci. Z twoim talentem posypią się nagrody. I zobaczysz raj na ziemi. Cześć. -  już odszedł, ale odwrócił się,   -   Ale, ale, bym zapomniał. Zadzwoniłem do tych „od pamięci o solidarności”, bardzo zainteresowani, dostarczę im taśmy. Zastrzegłem, tylko ty masz prawo to zmontować i zrobić z tego kino. Zobacz to. To ciekawy materiał. Kręcony z pasją i…moim talentem.

Odwiózł materiały i kopie do hotelu. Zwalił się na łóżko. Wziął notes. Musiał wszystkich zawiadomić o jutrzejszej emisji. Tego programu nie było w gazetach. Rodzice, długa rozmowa, musiał przerwać, ma jeszcze tyle innych rozmów, a robi się późno, chciał nad Zalew dojechać przed zmrokiem. Marek, Lucjan, Tadeusz…bliższa i dalsza rodzina i kilku zaufanych kolegów. Wszystkim zostawiał telefon Bristolu i numer pokoju. Wreszcie ostatni do Izy, modlił się by ją zastać.

    -   Tak, słucham.

    -   Tu Piotr, miły głos, już się za nim stęskniłem.

    -   Chcesz mnie zabrać na tańce?

    -   Niestety nie, muszę jechać na wieś, tam ktoś za mną tęskni, Muszę się pożegnać.

    -   Kobieta?

    -   Nie tylko dziewczyny  mnie kochają, to Graf, mój jedyny przyjaciel, koń.

    -   Coraz bardziej mnie zaciekawiasz. Wolisz towarzystwo konia, od mojego?

    -   Dłużej go znam. Iza, dzwonię z propozycją…

    -   Czekam…

    -   Jutro o osiemnastej, na jedynce jest emisja programu. Jest to mój wywiad z rotmistrzem Wiktorem Stadnickim, moim poprzednikiem na funkcji Prezesa fundacji, chciałbym byś to zobaczyła. Możesz to potraktować jako wstęp do mojej opowieści, którą mam nadzieję ci kiedyś przybliżyć

 

Zostawił telefon. Nie zaprosił na wspólne oglądanie. Chciał być sam, sam powitać Wiktora w Polsce.

 Wyjął prezent dla Mietka, piękny myśliwski składany nóż. Mietek kochał noże. Pewnie, że wolałby tańczyć z Izą,.. nie mógł tego zrobić Grafowi, tak długo za nim tęsknił. Poza tym galop jak zwykle oczyści go ze złych myśli ze spraw, które tu spotkał. Przygotuje do jutrzejszego, niemiłego spotkania z Mają. Wyciszy, uspokoi.

Złapał jeszcze ostatnie promienie słońca, złociły się kaskady rozbryzganej w galopie wody. Cieszyli się obaj, Graf okazywał to grą kopyt, on jazdą na oklep „bez trzymanki” z rękami uniesionymi w górę ku słońcu.

Wycałował mięciutkie chrapy i  wyszeptał jak czeka na niego. Opowiedział jakich będzie miał przyjaciół w Matyldzie i Motylu. Jak ma dbać o siebie.

Mietek siedział z otwartą książką przy nakrytym stole. W szklankach złocił się Calvados. Spojrzał na tytuł, niebywałe, n i e  d o  p o j ę c i a  Ucieczka od wolności. Mietek lekko się speszył.

-   Myślałem, że czegoś się dowiem przed czym ty uciekasz, co cię tak goni.  -  Zamknął i odłożył książkę.   -   ale niestety nic z tego nie rozumiem. Jedno co zrozumiałem. Byłem, jestem i będę wolny, może, jak tu przeczytałem, dlatego że nigdy nie musiałem być odpowiedzialny…Może ostatnio za Grafa. Wypijmy, już dawno czekam. Wypijmy abyś ty przestał gonić zjawy wolności. No bierz, to twój ukochany Calvados.

Wypili, zagryźli. Przed trzecim się wzbraniał.  -  Muszę wracać.

-   Nic nie pomogło, znowu cię gna. Co ty w taką noc zwojujesz. Tu też masz łóżko. Łóżka wszędzie takie same, a przez te lata twoja pula alkoholu strasznie urosła. Nie zmieści się do samochodu. Musimy ją zniszczyć.

 Niszczyli długo w noc.

Zwlekał z tym telefonem całe  dnie. Teraz straciło już to sens. Zwlekał bo wiedział, że ta rozmowa, to spotkanie utkwi kolcem w mózgu i będzie wracać, wracać w podróży, wracać w Toskanii i będzie ranić. Prysznic, jajka po wiedeńsku, rozwiały mgiełkę kaca. Słuchawka parzyła. Jeszcze pamiętał numer.

    -   Hallo

    -   Piotr, jestem w Polsce, jutro wyjeżdżam. Musimy się zobaczyć.

    -   Jestem w domu, czekam.

 

 Dla Mai nie miał prezentu. Ale zaraz, właściwie miał. Poszarpaną, czarną suknie Befany. Włoskiej wiedźmy, wchodzącej przez komin do domu, z prezentami lub rózgą. To miał być złośliwy prezent. Ale Befana, mimo odrażającej postury, jest życzliwa ludziom. A Maja? I  czy w takiej rozmowie potrzebne są jeszcze złośliwości? Wrzucił suknię do kosza. Zabrał tylko pełnomocnictwo dla adwokata Pawła Wielunia, z wyjaśnieniem o jaką sprawę chodzi.

Nie wsiadł do windy. Wspinanie się po schodach potraktował jak trening, ćwiczenie cierpliwości, na pewno będzie jej potrzebował. Po dwóch dzwonkach otworzyła. Bez słowa przeszli do salonu. Piotr wyjął pełnomocnictwo.

    -   Przyszła pora by rozwiązać nasze sprawy. Pewnie na to czekałaś?

    -   Stałeś się nagle domyślny? Długo, za długo na to czekałam.

    -   Nie było mnie. Teraz jestem krótko i tego nie rozwiążemy. Dlatego powierzyłem sprawę Pawłowi, tobie też radzę znaleźć adwokata. Niech tym razem oni walczą w błocie. My już wystarczająco poobrzucaliśmy się nim.

    -   Sugerujesz coś? Że obrzucałam cię błotem? Śmieszne, starałam się ukazać ci właściwy kierunek, może  czasem brutalnie. Ale ty jesteś niereformowalny, nie przyznasz się, że pobłądziłeś, i jeszcze chciałeś mnie w to wciągnąć i złamać mi karierę.

    -   Niestety się nie udało.

    -   Niestety? Nie wiem co tam robisz, sprzątasz ulice, zmywasz garnki, wyprowadzasz cudze psy? I chciałeś bym tam z tobą dzieliła życie pod mostem? W głupim buncie? Nie widzisz jak się myliłeś? Jak wyszło na moje. To ci moi, którym zawsze wierzyłam, Okrągłym Stołem zaprowadzili spokój, to nie te twoje warchoły siejące nienawiść. Nawet ten twój Wałęsa wreszcie uwierzył Kiszczakowi.

 

Obawiał się, że schody były za krótkie. Pewnie nawet te na pałac kultury byłyby za krótkie na trening cierpliwości.

    -   Co zatkało cię? Przejrzałeś? Przyznasz mi wreszcie rację?

    -   Tak, przejrzałem już dawno. Uświadomiłem sobie grzech zaniedbania. Nie zrobiłem nic, nawet nie próbowałem zbić tej szyby przez którą patrzysz na świat. Szyby porysowanej, zniekształconej egoizmem, szyby, która deformuje rzeczywistość, ogniskuje spojrzenie na własnej karierze,  nobilituje kłamstwo, fałsz zamienia w swoją prawdę…

    -   Dość, fakt, nie udało ci się mnie zmienić bo nie dałam się sprowadzić z właściwej drogi, na manowce.

    -   Tuwim kiedyś powiedział „Cierpliwość: najnudniejsza forma rozpaczy”, więc skończmy z tym. Proponuję byś znalazła dobrego adwokata.

    -   W życiu. To ja mam talent w prowadzeniu rozmów, wszystkich zapędzam w kozi róg. Puszczę cię w skarpetkach.

    -   Jak chcesz. Muszę zabrać moje dokumenty, zdjęcia i kilka drobiazgów.

 

Spakował torby. Pożegnał się, bez odpowiedzi i wrócił do hotelu. Przed osiemnastą, ubrany w garnitur, ze szklanką whisky usiadł  w fotelu przed telewizorem. Chciał godnie przywitać Wiktora. Wstęp wygłosiła Krysia.

Nasza redakcja ma zaszczyt przedstawić niezwykłą postać, Rotmistrz Wiktor Stadnicki. Rok 1939. Młody, po maturze wcielony do wojska. Zdołał tylko dotrzeć do Brześcia Litewskiego. Aresztuje go NKWD. Gehenna radzieckich obozów. Organizacja armii  Andersa, cały szlak bojowy, by cudem wywinąć się śmierci pod Monte Casino. Zostaje we Włoszech. Marzy by wrócić do Polski. Wie, że to niemożliwe, zbyt wielu z tych którzy wrócili zakatowano w więzieniach. Umierając poprosił przyjaciela Piotra Tyczyńskiego, autora tego filmu, by emisja tej rozmowy była jego symbolicznym powrotem do Ojczyzny. Pomogliśmy spełnić tą prośbę. Zapraszam.

Kolejny raz to oglądał i kolejny raz się wzruszał. Mógł teraz, od dziś wspominać Wiktora, nie tego umierającego, schorowanego w szpitalnym łóżku, a tego tu, mówiącego ze swadą, zaangażowaniem  w Rzymskim mieszkaniu. Ten film zwrócił nie tylko Polsce Wiktora, zwrócił go też Piotrowi. Gdy zobaczył końcową scenę przy barze, wzniósł szklankę w górę i życzył Wiktorowi cudownej zabawy w niebie. Na koniec znów wystąpiła Krysia.

Ostatnie lata życia Wiktor Stadnicki poświęcił na budowanie Fundacji imienia Katarzyny Bielskiej Giorgi, fundacja już znana jest w całym świecie. W statucie ma pomoc potrzebującym, wyrwanie ich z biedy, zniewolenia. Nauczanie. Fundację stypendiów naukowych, artystycznych. Otrzymała wiele nagród, dyplomów, odznaczeń. Umierając Wiktor Stadnicki przekazał Fundację Piotrowi Tyczyńskiemu, teraz on jest zrządzającym tym olbrzymim przedsiębiorstwem. Piotr Tyczyński jest naszym byłym kolegą. Telewizja zawdzięcza mu swoje najlepsze programy i telewizja nie zweryfikowała go, a władze w stanie wojennym wypchnęły do Włoch z paszportem w jedną stronę. Jest teraz w Polsce. Zapewnił mnie, że zrobi wszystko by fundacja mogła pomagać Polsce w tym dla nas trudnym okresie. Dziękuję państwu.

Końcówkę Krysia już sama napisała. Bał się o nią. Niepotrzebnie się naraża. To przeprosiny za wiarę w plotki? Oczywiście wiadomo, że szefostwo tego nie przełknie i ukarze ją za to. Jak? Dawniejsze sankcje znał. Jak wyglądają nowe? W nowej „wolnej” Polsce?

Rozdzwoniły się telefony. Niemal w każdym powtarzało się, …”niesamowity wspaniały człowiek”, „znakomita rozmowa” i pytania, „gdzie mieszkasz, czy zapraszasz, kiedy znów będziesz w Polsce”. Pojawiały się też pytania o stypendia, dla syna, córki. Najmilszy był od Mamy   -   …zasłużyłeś na tak wspaniałego przyjaciela. On w ciebie uwierzył, a ja czasem miałam wątpliwości, z tą twoją pracą w telewizji…przekonałeś mnie do odwiedzin. Dużo o tym myślę i wspominam Włochy z przedwojennych wycieczek z twoim Papą…była audiencja, ale to był Pius XII, a teraz…pomożesz?   -   Tak Mamo, oczywiście, zadzwonię z Mulino, ucałuj Papę.

Wreszcie Iza.

    -   …piękne zdjęcia ze znakomitymi portretami, znam się na tym, gratuluję. Wiesz, traktowałam twoje opowiadania z „przymrużeniem oka”. Fantazjuje, podwala się. To niewiarygodne. Teraz wierzę.

    -   Ciekawe, przecież telewizja „kłamie”. Wierzysz telewizji, a nie wierzysz mnie?

    -   Już wierzę i gratuluję. Będę myślała jak twoja fundacja może pomóc w serbskiej masakrze.

    -   Zapomnij o Serbii, błagam. My mamy detektywów, wyślę ich tam. Ty przyślij, a lepiej przywieź, sprawozdanie z tych miejsc w których byłaś, z adresami. Jutro wyjeżdżam. Całuję…

    -   Szkoda, że nie osobiście. Czekaj na mnie.

 

Poszedł coś zjeść. Po chwili wywołali go do telefonu. Krysia. -  Poczekaj chwilę pójdę do budki.

    -   Już jestem. Pięknie powiedziałaś, ale jestem wściekły, że tak się narażasz. W imię czego?

    -   Prawdy. Przerażają mnie nie ich telefony z groźbami, a to, że tak boją się prawdy. Tu nic się nie zmieniło. Już miałam trzy telefony od naczelnego, myślałam przyzwoity, naiwnie.

    -   Co ci zarzucają?

    -   Kalanie gniazda, nie przedstawienie programu przed emisją, lansowanie ciebie, a oni wiedzą, że sam błagałeś o paszport i jesteś tchórzliwym uciekinierem, wyciąganie napaści ruskich w 39 roku, Katynia, gułagów, lansowanie Andersa. Kłamstwa o twojej weryfikacji, nie spamiętałam wszystkiego…

    -   Z mijaniem się z prawdą o mojej weryfikacji, mają rację. To ja im nawtykałem i sam zrezygnowałem.

 

    -   Wiem, ale tak brzmiało lepiej.

    -   Reszta śmierdzi PRL-em. Co ci mogą zrobić?

    -   Co mogą zrobić? Naskoczyć. Zabezpieczyłam się. O programie poinformowałam naczalstwo Stowarzyszenia Dziennikarzy. Już dzwonili chwaląc program, staną za mną murem i wtedy zacznie się chryja. Wielu cię pamięta i podziwia. A mojego naczelnego ochrzaniają jego szefowie.

    -   Wywołaliśmy niezły ferment.

    -   Jutro tego wysłucham na piątym piętrze to ci opowiem.

    -   Trzymam kciuki, będę dzwonił. Dziękuję ci Krysiu.

    -   Poczekaj, wiesz cieszę się z tego „fermentu”. Telewizja tylko dzięki takim akcjom może się zmienić. A w razie najgorszego, relegowania mnie, mam twoją obietnicę sponsoringu filmu o fundacji. Mamy twoją kamerę, ja mam w tobie znakomitego operatora i współreżysera. Jak cię znam, masz już dużo materiałów. Sprzedamy to RAI, a nasza telewizja zabuli by to kupić. A my nieźle zarobimy.

    -   Marzę by cię wywalili. Cześć.

 

Przed budką czekał szef recepcji.

    -   Nie wiedzieliśmy, że gościmy tak znakomitego, sławnego gościa. Wiele nas ten film nauczył, o tak wielu rzeczach nie mówiono w telewizji. Może zmienić pokój? Na apartament, zaznaczam, na koszt firmy.

    -   Dziękuję, jutro wyjeżdżam.

    -   Szkoda, przyciągnął by Pan tłumy. Kłaniam się nisko.

 

Ośnieżone szczyty Alp wolno płynęły. Tylko skaliste wierzchołki łapały promienie słońca, niżej już tylko kłębiły się chmury. Wracał do…właśnie, wracał? A może jechał z kolejną wizytą? Miał teraz dwie ojczyzny. Tą Polską odwiedził na tak krótko, mgnienie oka, chwila. Ta chwila pozwoliła tylko na intensywne, krótkie wizyty u tych, którym wierzył, wierzył w czystość ich sumienia. Nie poznał nastrojów „zwykłych” ludzi. Jak przyjmowali zmiany. Jak sobie radzili w tej biedzie. Jak znosili plan Balcerowicza z „zaciskaniem pasa”, z akceptacją tych dawnych aparatczyków przy władzy, a tych niezweryfikowanych ubeków w biznesie. Zauważył tylko, jak trudno, jak długo trzeba się uczyć życzliwości, uśmiechu. Ten  już się pojawiał, ale nieśmiało i jakby z przymusu. Trochę dłużej obserwował korytarze telewizji, dotknął jadowitego węża, może bardziej kameleona, który zawsze miał tam gniazdo. Bojącego się prawdy, nie znającego pojęcia rzetelnej informacji. Zawsze uważał, że w telewizji, jako przedsiębiorstwie jakim kiedyś był Radiokomitet, firmie, zakładzie  pracy, można, jak w takiej skoncentrowanej kropli, dostrzec całą Polskę, całe państwo. Z pełnym przekrojem społecznym, z wszystkimi klasami, z całą ich hierarchią. Obserwować mechanizmy rządzące krajem, wynaturzenia, bądź obowiązujące w cywilizowanym świecie normy demokracji z wolnością słowa, z szacunkiem do prawdy. Tu je widzimy w tej esencji. Królują leniwe beztalencia, których jedynym celem jest kariera, ale zdarzają się wybitni twórcy, artyści. Króluje cenzura, kiedyś rozsyłana biuletynami z „Białego Domu”, a teraz nie wiadomo skąd,  ta cezura schodząc w dół, do redakcyjnych pokoi, na korytarze, staje się coraz bardziej restrykcyjna w obawie o stołki. Panuje feudalna hierarchia stopni decyzyjnych. Wysokość stołków nie jest wyznaczana fachowością, uczciwością, a bliskością, łatwością dostępu do władzy. Sumienie stało się archaicznym, niemodnym, zapomnianym pojęciem. Prawda? Co to jest prawda? Można ją zawsze po swojemu nagiąć. Zdarza się jednak, że gdzieś komuś się „wymsknie”.

Smutno mu było jak na korytarzach spotykał tych, którzy unurzani w błocie weryfikacji, w nieskalanych mundurach, chcieli go zgnoić, odebrać sumienie, a teraz z uśmiechem rwali się do uścisków. Tych których donosy przyniesione przez UB-ka Wąglika w teczce, spalił, Tych, którzy z przerażeniem uciekali jak chciał zakładać Solidarność. Przykro było spotykać żonę Maję, która teraz na wysokim szczeblu dostawała odpowiedzialne programy. Ale miło też było spotkać takich jak Krysia, takich jak Artur Stec. Szkoda, że tak ich mało. Przypomniał sobie wypowiedź Wiktora o dokonującej się w Polsce transformacji.  -  …rewolucji się nie zrobi „grubą kreską”. Rewolucja bez gilotyny rozmyje się w korupcji, szantażach, karierach morderców, już masz przykład Jaruzelskiego na prezydenturze, po co wrócili do prezydentury? By mógł słodko spać w Belwederze?...

Dojechał do Florencji w porze pranzo, włoskiego obiadu. Zaprosił Chiarę do restauracji. Zdał jej relację z Polskiej wizyty. Wzruszyła się słuchając jak Wiktor symbolicznie, programem telewizyjnym powrócił do ojczyzny. Jak entuzjastycznie go przyjęto, jaki szum zrobił jego wywiad. Oględnie opowiedział w jak katastrofalnej ekonomicznie sytuacji jest Polska, jakie nastroje panują. Jak szuka formy, pomysłu, by fundacja pomogła wyjść z kryzysu.

    -   Poczekaj z tym, zarząd jeszcze nie strawił „desantu” z Polski. Musisz pojawić się na kolejnej sesji zarządu. Oni cie ledwie znają, myślą, że wolisz bawić się w Mulino, jeździć konno, kąpać w basenie. Dla nich sesje zarządu to święta rzecz, w tym tylko widzą aktywność działania fundacji.

    -   Naturalnie, stawie się. Jak uznają twoją prezesurę?

    -   Nie przepadają za mną, jestem dla nich za ostra, za konkretna, przerywam ich popisy oratorskie. Nie lubią tego.

 

Opowiedział o wystawie która nim wstrząsnęła. Reportażu z brutalnej rzezi w Bośni i Serbii. Wspólnie szukali rozwiązania na udział fundacji w pomocy dla gwałconych, więzionych, katowanych w tych etnicznych i religijnych czystkach. Chiara obiecała znaleźć dojście do wysokich rządowych urzędników mogących pomóc w legalnym wysłaniu tam misji pomocowej.

Poszli do pracowni graficznej. Piotr obejrzał projekt folderu Mulino. Pozmieniał w kilku miejscach tekst. Zabrakło mu zdjęć z kuchni z Rosą, pięknych piwnic z rzędami słoi z warzywnymi przetworami,  półkami z leżakującymi serami. Całej piwnicy z beczkami butelkami wina. Brakowało koni.

-   Chłopaki, piszemy tu o szkole gotowania, wyrabiania serów, jeździe konnej, to trzeba pokazać, zachęcić. Jak to uzupełnicie to… forma i liternictwo bardzo mi się podoba… wyślijcie do druku. Pospieszcie się, czekam. Musicie jeszcze przygotować reklamy, do czasopism i telewizji, w tych do telewizji  pomogę wam. Mam dużo filmów.

Zadzwonił na folwark z przywitaniem i prośbą by wypuszczono Bruneta. Zadzwonił do Dory i poprosił o kolację na wieczór.

    -   Dora, czy Wołodia już wrócił?

    -   Tak, tydzień temu. Cały dzień płakał po powrocie.

    -   Niech tu przyjdzie po kolacji.

 

Nie zdążył odłożyć słuchawki, jak wpadł zziajany Brunet. Pozwolił się dokładnie wylizać i poszli na spacer do parku. Spojrzał na swoje dzieło, ustawioną w idealnym pionie prądnicę. Wrócił śmiech z własnej głupoty.  Przed kolacją poszedł do gabinetu Wiktora, niepewnie siadł na jego fotelu, obejrzał kolejny raz zdjęcia, przepraszając przeniósł je  na półkę biblioteki. Zdążył spojrzeć na maile. Jan w całym domu doprowadził do zasięgu Internetu. Dwa routery zapewniały, nie najszybszy, ale jednak dostęp. Zainstalował też  skypa i voipa. Pisała Krysia.

Odbył się sąd, niemal całe naczalstwo. Odniosłam wrażenie, że trochę się boją skierować na mnie „frontalny” atak. Chytrze na wstępie powiedziałam z jakim aplauzem kierownictwo SPD przyjęło program. Na razie mnie zawiesili nie podając terminu. Główny atak był na Ciebie, dopytywali gdzie mieszkasz, że chcą cię widzieć, że to ty namieszałeś mi w głowie. Wezwali Maję, biedactwo, dyszy nienawiścią. Siedziałam obok w Kaprysie. Zawsze głośno perorowała, teraz krzyczała. Nienawidzi cię. :” to zemsta zza grobu, kłamał mi, że jest dozorcą a pewnie mafia postawiła go na funkcji Prezesa jakiejś swojej komórki. On jest jak Wańka-wstańka, tu go wywalą, nogi za pas i odradza się w jakiejś mafii” itd., itp. Czy robimy film? Dobrze się z tobą pracowało.

Krysia.

P.S. Cieszę się, ż mamy wreszcie demokrację i wolność słowa.  Pa.

Po dobrej kolacji, tylko tak jakoś głupio, sam przy wielkim stole, sam z zimnym białym winem. Na szczęście był Brunet wpatrujący się w oczy, więc,  po dobrej kolacji (lasagne ze szpinakiem i mozzarelą), stawił się Wołodia. Piotr wypytał o Ukrainę, o ich dom, o paszport. Ukraina już oderwała się od Rosji, odzyskała niepodległość, ale jak stwierdził Wołodia do demokracji jeszcze jej daleko. W parlamencie większość mają komuniści. Władza cały czas jest na rosyjskiej smyczy. Uzależniona od „macierzy” gazem. Panująca korupcja bogaci dawnych aparatczyków. Odzyskując niepodległość Ukraina dziedziczy olbrzymi arsenał atomowy. To nie podoba się nie tylko Federacji Rosyjskiej, ale całemu światu. Spór o ten arsenał będzie jeszcze ciągnął się latami, by w końcu przekazać go Rosji za światową gwarancję bezpieczeństwa i nietykalności granic.

    -   Wołodia, zostawmy Ukrainę. Ja też byłem w ojczyźnie, też oderwaliśmy się od matiuszki Rosji, Wprawdzie nie rządzą komuniści, ale nie wszystko idzie dobrze. Dalej straszna bieda. Dora mówiła, że po powrocie cały dzień płakałeś.

    -   Kochałem pana Wiktora, tyle dla nas zrobił, dlaczego musiał odejść? I dlaczego mnie przy tym nie było, może bym coś pomógł.

    -   Pan Wiktor był od dawna chory. Sam o tym nie wiedział, nie wiedzieliśmy my, nie wiedzieli lekarze. Załamał się po śmierci pani Iriny. Jak się poddał  swojej rozpaczy, rak się uaktywnił. Nic byś nie pomógł. Rak był bezwzględny, zadziałał błyskawicznie.

    -   Został tylko smutek. Niech mu ziemia lekką będzie. Już byłem w kościele pomodlić się. Wmurowałem tablicę. Panie szefie, Dora powiedziała, że teraz pan jest szefem, to dobrze, nie wiem jak zniósłbym kogoś obcego, jakiegoś makaroniarza, pewnie trzeba by było uciekać. Wypada spytać, czy pan chce bym dla pana pracował?

    -   Tak Wołodia, bardzo cenię twoją pracę i bardzo cię lubię, miło też móc z wami porozmawiać po polsku. Chciałbym byś mnie jutro przewiózł po oliwnych gajach. Chcę sprawdzić jak zostały przycięte. Czy winnice są przeorane?

    -   Tak. Jutro o której?

    -   O dziewiątej?

    -   Podjadę. Jeszcze jedno. Wspominał pan o obluzowaniu prądnicy. Byłem przy wodospadzie. Stoi równo. Śruby są mocno dokręcone.

    -   Pewnie mi się wydawało, woda w słońcu płata figle.

    -   Byłem na górze nad wodospadem. Dziwne, leży tam urwana lina. Ktoś uwiązał ją do drzew.

    -   Miejmy nadzieję, że nikt z pensjonariuszy nie chciał się powiesić i nie udało mu się. Dziękuję Wołodia, do jutra.

 

Chiara siedziała w jego gabinecie. Przyjechał na zebranie zarządu. Chciał wiedzieć jaki będzie porządek obrad. Jednym z punktów miało być przyznanie stypendium artystycznego dla Stasia Bielana. Skończył już z odznaczeniem szkołę muzyczną w Mediolanie. Stypendium ma mu umożliwić indywidualną naukę u wybitnego, pochodzącego z Kuby, pianisty jazzowego Omara Sosa mieszkającego teraz w San Francisco. Piotr spytał na kogo ma zwracać uwagę, kto głównie wykazuje niechęć do jego nominacji i Polaków.

    -   Oczywiście Vinci, stale robi ferment. Dzisiejsza sprawa stypendium to jego idea fix. „Polski desant”,  możemy spodziewać się ostrej reakcji. Reszta spraw to sprawozdania z obozów dla uchodźców, cały czas toczymy walkę z urzędem imigracyjnym, by przekazywał nam, wybranych przez nas ludzi pod naszą opiekę. Marnie to idzie.

 

 Przywitał się, przeprosił za długą nieobecność. Wyjaśnił jej powód. Musiał spełnić ostatnią wolę prezesa Stadnickiego. Był nią jego symboliczny powrót do Polski, powrót przez ukazanie, już w wolnej polskiej telewizji, opowieści o jego życiu na obczyźnie. Wykonał to polecenie. Z tej okazji przedstawił działalność fundacji. Okazało się, że fundacja Katarzyny Bielskiej Giorgi, już dobrze jest znana w Polsce. Oddał głos Chiarze, nadmieniając, że jest lepszym od niego prezesem dużo lepiej zorientowanym w bieżących sprawach. Chiara przedstawiła pierwszy punkt. Sprawa stypendium dla Stanisława Bielan. Przedstawiła krótką biografię.   -   Nasza fundacja zapewniła mu możliwość dyplomu konserwatorium w Mediolanie, zaznaczę, że uzyskał dyplom z odznaczeniem. Koncertuje już w całej Europie, nagrody, aplauz. Przymierza się do wydania płyty. Jest naszą dumą, jak wielu innych których wspomagaliśmy wypełniając testament Katarzyny Bielskiej. Nie chcemy na tym poprzestać. Stypendium umożliwiające indywidualną naukę u wybitnego pianisty i kompozytora Omar Sasa, czerpiącego inspiracje  ze swoich afrykańsko-kreolskich korzeni. Wirtuoza uznanego przez cały świat. To ma być dalsza nauka prowadząca do szczytów umożliwiających temu młodemu człowiekowi dać radość milionom melomanów. Zapewniam, że będziemy mogli, my fundacja, za pomoc jaką mu okazaliśmy być dumni. Proszę o uwagi.

Jak się spodziewali, rękę podniósł Vinci. 

    -   Dwie sprawy. Po pierwsze stypendium. Nie rozumiem jednego, usłyszeliśmy, że ten młody człowiek koncertuje, chce wydać płytę. Czyli zarabia. Rozumiem i zgodziłem się kiedyś na to by fundacja łożyła na jego szkołę, był biedny i Polska była wtedy, jak twierdziliście, zniewolona. Ale teraz gdy zarabia? Czyż nie może wydawać zarobionych pieniędzy na kaprys własnej nauki? Słucham muzyki, ale o Omar Sosa nigdy nie słyszałem. To pierwsze. Drugie od dawna mnie dręczy. Polska od dawna już, jak to nazywacie, jest wolna. Otwarta na świat.  Dlaczego fundacja wydaje krocie na utrzymanie rodziny Bielan i jak się dowiaduje innych polskich rodzin. Oni już mogą wrócić do Polski. Granice są już otwarte. Zgłaszam to jako wniosek. Dziękuję.  -   Chiara wstała.

    -   Rozumiem, mamy dwie sprawy do głosowania…-   Piotr przerwał.

    -   Muszę panu Vinci coś wyjaśnić. Sprawę stypendium jasno przedstawiła mecenas Salviatti, zgadzam się z nią, będziemy kiedyś z tego dumni. Druga sprawa, rodziny Bielan. To na mój wniosek dostali od fundację wsparcie i mieszkanie. Pan Jan Bielan nie otrzymywał pieniędzy za urlop we Włoszech. Ciężko pracował. Skomputeryzował Mulino. Zrobił całą instalację elektryczną w „apartamentowcu”, gdzie mam nadzieję już w tym sezonie przyjąć pierwszych gości. Zainstalował cały zestaw baterii słonecznych zaopatrujących nie tylko Mulino w prąd. Teraz sprzedajemy energię do sieci Enelu. Teraz chcę pana uspokoić. Inżynier Bielan wygrał konkurs ogłoszony przez Ferari. Konkurs na karoserie ich nowego modelu. Ferari natychmiast zaproponowało mu zatrudnienie. Trwają rozmowy, finalizują się, fundacja nic tu nie straciła.

 

 Chiara przystąpiła do głosowania. Wszyscy, za obu wnioskami byli „za”. Oprócz Vinci. Dalej, jak uprzedziła Chiara było nudno. Na koniec wstał Piotr.  -   Proszę państwa, jeszcze raz przepraszam za moje tak rzadkie uczestnictwo w tych ważnych dla fundacji spotkaniach. To gremium jest fundamentem naszych działań. Jak w moim inaugurującym Prezesurę wystąpieniu powiedziałem, prezes Stadnicki powierzył mi rolę, nie administrowania, nie uczestnictwa w sesjach zarządu, powierzył rolę bezpośredniego, osobistego kontaktu, wspomagania, tych którym fundacja pomaga. Rolę odnajdywania innych, nowych potrzebujących. Pragnę jeszcze wyjaśnić pewne rzeczy znakomitemu członkowi zarządu, panu Vinci. Zapewne pan wie, ale przypomnę. Oba nasze narody od tysiącleci, żyły w niespotykanej w Europie symbiozie, przenikaniu, wzajemnej wymianie. Niech pan zauważy, nasze narody nigdy z sobą nie walczyły. Europejski fenomen? Włoscy architekci budowali w Polsce do dziś stojące, odbudowane, wspaniałe pałace, przynieśli nam wiatr renesansu, uczyli. Polscy poeci, pisarze, malarze, czerpali z odwiedzin we Włoszech natchnienie. Galileo Galilei czerpał, wzorował się na naukach Kopernika. Mieliśmy polską królową z włoskiego Bari, Bonę. Do dziś warzywa w rosole nazywają się „włoszczyzna”, to jej nauki. Polacy walczyli u boku Garibaldiego w walce o zjednoczenie. Sztychy Canaletto, są niemal jedynymi obrazami ukazującymi starą, zburzoną w niemieckiej nawale Warszawę. Mogę wymieniać długo. Powtórzono mi jak pan z sarkazmem mówi o „polskim desancie”. Niedawno tym desantem wylądował na Piotrowym tronie kardynał Wojtyła. Jana Pawła II pokochały całe Włochy, cały świat, może pan jest wyjątkiem? Rodzina Bielan musiała, zaszczuta przez służby bezpieczeństwa, wyjechać z Polski, bez prawa powrotu. Mnie spotkał podobny los, straciłem pracę, byłem zmuszony do wyjazdu z paszportem w jedną stronę. Przygarnęli mnie Włosi. Pomogła fundacja. Prezes Stadnicki powierzył funkcję prezesa. Zapewniam pana…i wszystkich państwa, że zrobię wszystko by testament Polki, Katarzyny Bielskiej Giorgi był wypełniany z całych naszych sił, umiejętności i miłości. Zrobię wszystko, nawet posuwając się do niemiłej mi rzeczy. Do usunięcia pana, panie Vinci z tego szacownego gremium. Zrobię to, jeśli pan nadal będzie starał się torpedować projekty rzetelnie przygotowane przez naszych fachowców. Torpedować tylko w imię swoich nacjonalizmów. Dziękuję.

 

Poświęcił się całkowicie pracom w Mulino. Budowaniu dla tych pozbawionych ojczyzn imigrantów, ciepła , normalności domu. Przeżył przyjazd Grafa, włożył dużo pracy by zaprzyjaźniły się z Motylem. Niemal cała młodzież zaraziła się jego konną pasją. Matylda i Motyl nie były w stanie „obsłużyć” wszystkich, Graf bardzo  pomógł. Piotr sam uczył, ale też zmuszał Wołodię, by ci młodzi ludzie nie tylko cieszyli się jazdą w siodle, ale dbali o czystość stajni, zdrowie koni, ich karmienie. To w ramach programu wychowawczego, dbaj o innych, inne istoty i kochaj  je. Działało. Pojawili się pierwsi goście. Skorzystali z  promocyjnej oferty. Wykorzystali do dna wszystko co Mulino mogło zaoferować. Wizja Wiktora, że  gremialnie będą pomagać, wspierać pensjonariuszy, nie sprawdziła się. Traktowali ich jak służbę, nie wartą uwagi, a zmuszaną często do bezsensownych, ubliżających im usług. „Bogaczy” łatwo było rozgryźć, głośne, władcze wydawanie poleceń, pseudo pańskie wymagania, stała krytyka, wszędzie ich pełno z głośnym rechotem, wulgarnymi dowcipami. Piotr od pierwszej chwili ich skreślił. Zabarykadował się w domu, gdy pierwszego dnia chcieli go odwiedzać. Opanowali park i basen. Sielankę ciszy zamienili w głośny rechot. Mógł tylko zastanawiać się czy to jest reprezentatywne stado, mające mu ukazać obraz Europy. Łudził się, że nie. Nie długo musiał czekać by przekonać się jak Europa, świat, ten niby nasz cywilizowany, odwraca oczy, zajęty konsumpcją. Europa była ślepa nie zauważając najokrutniejszej wojny toczącej się tu i teraz. Tuż, za miedzą. Najstraszliwszej od czasu II-giej światowej. Śledził jak świat się boi oderwać oczy od talerza, boi nie przegapić zwyżki- obniżki na giełdzie, z zawiścią patrzy na dom sąsiada, że ten jest lepszy, że dzieci sąsiada mają lepszą szkołę. Mordują się Bośniacy i Serbowie. Świat ogląda i milczy, zamyka oczy. Nie, odwraca oczy, te przecież muszą obserwować, śledzić ceny, jachtów, domów, samochodów…

Miał cały czas w głowie obrazy reportażu Izy. Dzwonił do niej. Wściekała się na swoją bezsilność. Szukała sprzymierzeńców. Uczepiła się nadziei na jakieś rozwiązanie gdy ONZ wysłało tam obserwatorów. Ale ta misja nic nie zmieniła, pod okiem ONZ dalej się mordowano. Telefon Izy zamilkł. Próbował w dzień i w nocy, cisza. Wreszcie ktoś się odezwał. Była to służąca którą Iza poprosiła wyjeżdżając o opiekę nad mieszkaniem. Nie wiedziała gdzie pani Iza wyjechała. Pamiętała tylko, że coś wspominała o misji premiera Mazowieckiego. Był przerażony. Wmawiał sobie, że może jakimś cudem wkręciła się do ekipy Mazowieckiego, którego ONZ wysłało do Bośni z zadaniem przesyłania sprawozdań z terenów walk. Nadzieja, że będzie chroniona? Bezpieczna? W co ona się wplątuje? A teraz ważniejsze – jak on może jej pomóc? Gdzie jej szukać? Czy realny jest tam wyjazd?

Spytał Chiarę czy dotarła do decydentów mogących pomóc fundacji w akcji działań w byłej Jugosławii. Była zbrzydzona.

-   Usłyszałam tylko ostrzeżenie byśmy tego nie dotykali. „To nie nasza wojna, to barbarzyńcy, niech sami się wymordują. Tylko Tito był w stanie ich powstrzymać przed podrzynaniem sobie nawzajem gardeł”.

Czytał w prasie lakoniczne wiadomości o sprawozdaniach Tadeusza Mazowieckiego. Jego ksywa Żółw była już znana europejskim dziennikarzom. I pewnie znana tym w ONZ którzy go wytypowali do tego zadania. Wszystko wskazywało, że liczyli, że starszy pan zasiądzie w hotelu, zdala od linii frontu i będzie zapraszał wytypowanych przez obie strony konfliktu świadków. Liczyli na to, że misja rozciągnie się w czasie i będzie leczyć nieczyste sumienia. Przeliczyli się. Sprawozdawca  nominowany przez Komisję Praw Człowieka ONZ, dociera transporterem opancerzonym do Srebrenicy, do strefy chronionej przez ONZ, gdzie przy bierności tej organizacji, Serbowie mordują 8,5 tysiąca mężczyzn i chłopców. Do Tuzli, gdzie w straszliwych warunkach koczują setki uchodźców, głównie kobiet, którym udało się uratować z Serbskiej masakry. Do oblężonego Sarajewa. Tu, wsłuchuje się w relacje świadków tych mordów. Wysyła je do ONZ, bez reakcji, bez echa. Przypomina młodym europejskim dyplomatom, którzy przyjmują jak głowę państwa zbrodniarza wojennego Radovana Karadżica na salonach władzy,  przypomina że sam jeszcze pamięta jak świat podobnie przyjmował Hitlera i Stalina. Raportuje, że czystki etniczne, religijne nie są ubocznym efektem wojny, są jej celem. Wysyła 17 raportów. Staje się dla establishmentu niewygodny. W osiemnastym, dramatycznym rezygnuje z funkcji.

Piotr niemal widzi jak w tym zamęcie wojny, Iza z aparatem dokumentuje zdjęciami koszmar. Chce tam jechać, szukać, ratować ją. Zwierza się Chiarze i radzi jak ma to zrealizować. Długo wpatrywała się w niego.

    -   Od powrotu z Polski słyszę jak coraz cieplej wymawiasz żeńskie imię Iza, z coraz większym ciepłem ale i strachem. Gdzie teraz jest ta tajemnicza Iza?

    -   Obawiam się, że gdzieś w Serbii, Bośni.

    -   To nie zadania wyznaczone przez fundację pchają cię tam…nie ,to nie zarzut, to próba zrozumienia. Lubię cię i obserwuję. Kiedy wymawiasz to imię, zapalają ci się oczy. Znam to, zdarza się, co prawda rzadko gdy spoglądam w lustro zauważyć taki błysk. Niestety szybko to gaśnie.

    -   Uświadamiasz mi coś, o czym sam jeszcze nie wiem. Czy mam się dowiedzieć ostatni?

    -   Nie wiem co ci radzić. Chcesz biegać po niedostępnych Serbskich wzgórzach i wykrzykiwać jej imię?

    -   Chcę być bliżej. Wezmę Jana i popłyniemy do Horwacji. Może tam znajdę pomysł. Będziesz milczała? Zachowasz swoje odkrycie w tajemnicy?

    -   Do czasu…

 

Husaria była gotowa. Byli tylko z Janem we dwójkę. Wachty były dłuższe. Wybrał Trogir. Nie stanęli przy nabrzeżu. Stanęli w zachodniej zatoczce na kotwicy. Chodzili z Janem nabrzeżem , uliczkami, odwiedzali targ przy kanale. Całymi dniami wypytywali, starali się zdobyć jakieś informacje. Zadziwiające jak Chorwaci unikali tematu wojny u sąsiadów. A to oni swym referendum obudzili Serbów w ich dążeniach opanowania Krajiny, gdzie stanowili etniczną większość. Obudzili z letargu Bośniaków wywołując w nich dążenie uzyskania dostępu do morza. Wywołali wojnę, gdy Bośniacy z pomocą armii państwowej zbombardowali z morza zabytkowy Dubrownik. A teraz z uśmiechem zabiegali o łaski niemieckich turystów z których żyli. Tu wojna była tabu, wspomnienie o niej mogło zburzyć dobry nastrój, spokój turystów i ich ucieczkę.

Tego dnia przypłynął pontonem sam. Chciał odwiedzić winiarnię którą znał jeszcze z czasów komuny gdy pozwalano polakom tu żeglować. Winiarnia, taka dziwna, tylko na wynos. Handlował w niej winem i Rakiją odważny Chorwat, Ivan. Wtedy odważał się krytykować władzę, groziło to latami więzienia. Zszedł do ciemnej piwnicy. Mrukliwie przywitał go starzec, z trudem rozpoznał w nim Ivana. Usiedli na beczkach, dał mu na spróbowanie ubiegłoroczne wino. Wreszcie Piotr odważył się spytać jak dostać się do Serbii. Ivan spojrzał na niego ze smutkiem.

-   Chcesz umierać? Za wcześnie dla ciebie. Zawsze mordowali bez ostrzeżenia, z hałasem za Niemca, trochę ciszej za Tity. Po co ci to?

Opowiedział o dziewczynie którą musi ratować. Ivan stwierdził, że to nierealne, że pewnie już ją używają w swoich burdelach, teraz dobrze na nich zarabiają bo ci z ONZ-etu płacą w dolarach. Jeszcze lepiej na chłopcach, bo to rarytas dla wyższych szarż. Powiedział, że zdarza się spotkać tu w Trogirze takie którym udało się uciec. Na nich zarabiają nasi. Za wielkie pieniądze przemycają do Włoch. Teraz się wycwanili, pakują takich na zdezelowane łodzie i zostawiają na morzu blisko włoskiego wybrzeża. Uciekają, straż wybrzeża ich już nie dorwie, dawniej to się zdarzało.

Wyszedł kompletnie zdruzgotany. Minął katedrę, zawrócił, spojrzał na wierzę. Piękne ażurowe, bogato zdobione balkony, najniższy niemal zamknięty z kolumną po środku, Dwa wyższe, otwarte, tylko w narożach podtrzymujące ażur kryjący prawdopodobnie dzwony. Piękny spatynowany portyk bogato rzeźbiony. Dwa białe lwy i dziesiątki rzeźbionych scen. Wszedł do mrocznego, pięknego wnętrza. Usiadł w ławce. Lubił chować się w kościołach, ich nastrój odganiał złe myśli. Wędrujący promień słońca przedarł się przez wąskie okno, odkrywał coraz to nowe cuda ołtarzy, ambony, obrazów. Cisza, po gwarze ulic, uspakajała. Chyba był tu sam. Jednak nie. Z za konfesjonału wyszło pięć cieni. Cicho, ostrożnie skradały się do głównej nawy. Złodzieje? W środku dnia? W popłochu skuliły się, uklękły gdy promień słońca wyłowił je z mroku. Tylko jedna z postaci podniosła się i rozejrzała. Piotr zamarł, nie był w stanie nawet mrugnąć. Zobaczył zjawę. Nie, niemożliwe, ale powoli docierało, nabierało pewności, że to Iza. Nie wiadomo jakim cudem podniósł się, wyszedł z ławki. Szedł w jej stronę. Ona widziała tylko ciemną sylwetkę, nie do rozpoznania. Zagarnęła cztery dziewczyny, odwróciła się i niemal biegiem skierowała do głównego ołtarza. Wydawało mu się, że wykrzyczał, a był to tylko głośny szept.  -  Iza, to ja Piotr. W ciszy kościoła, w tajemniczej jego akustyce ten szept do niej dotarł,  zatrzymał, kazał się odwrócić. Po chwili miał ją w ramionach. Z głośnym płaczem tuliła się do niego, chowała się. Cierpliwie czekał. Jeszcze nie mógł uwierzyć. Posadził ją w ławce. Czekał. Wreszcie spojrzała na niego. Mocno długo całowała. Bezładnie, chaotycznie opowiedziała.

Nie wie jak długo szły, były noce i dni, słońce i deszcz. W latarce miała kompas. Szły na zachód. Tu w kościele ukrywają się od wczoraj, podejrzewa, że je śledzą. Znalazła przemytników mających je przeszmuglować do Włoch.  Zażądali takich sum jakich nie zarobi całe życie. Wściekli się, gdy odmówiła. Zamknęli je w jakiejś komórce z sianem. Udało się w nocy uciec. Nie mogą tak obszarpane, brudne, rozczochrane pokazać się na ulicy. Straciła nadzieje.

Piotr zbierał myśli co zrobić. Wyglądały tragicznie, zabłocone poszarpane ubrania, skołtunione włosy, ślady pobić, krwi. Spytał o której zamykają kościół. Nie wie, zgubiła zegarek, ale było jeszcze jasno. Odkryła w nocy boczne, nie zamknięte drzwi. Przez zapomnienie? Wymknęła się. Na targu wygrzebała w śmietniku resztki warzyw, owoców. Nie jadły od wielu dni. Podjął decyzję. Zostaną tu, schowają za konfesjonałem. On pójdzie na targ i kupi jakieś ubrania. Gdy wrócił przebrały się w konfesjonale, nareszcie usłyszał nieśmiały śmiech. Gdy się ukazały też nie mógł powstrzymać śmiechu. Gdy znajdą się na  ulicy wezmą je pewnie za teatralną trupę przebierańców. Wziął chustkę i po kolei święconą wodą przecierał im twarze. Jeszcze odczekali. Chciał opuścić kościół w porze kolacji, gdy mniej ludzi chodzi ulicami.

Odetchnął jak znaleźli się na wodzie. Ponton był przeciążony, nie miał sumienia zostawiać dwu dziewczyn na bulwarze. Jan był oszołomiony gdy przedstawił Izę. Pogonił go do kambuza. Dziewczyny umierały z głodu. Poprosił by nie uruchamiały naraz trzech prysznicy, tylko po kolei. Pierwsza, z mokrymi włosami wyszła Iza. Teraz naprawdę mógł ją uściskać  nie wdychając zapachu błota i potu. Wyglądała na wykończoną, jemu wydała się piękna. Znalazł jakieś ubrania zostawione chyba przez Giovannę. Pasowały. Kolacja przebiegła w ciszy. Odłożyli na ranek relację Izy. Gdy dziewczyny poszły spać, oni wyciągnęli kotwicę i najpierw na silniku, potem na żaglach ruszyli w stronę Ankony.

Miał pierwszą wachtę. Słaby północny wiatr, spokojne czarne morze. Powoli do niego docierało jak przypadek, los, przeznaczenie, a może opatrzność, pokierowała ich drogami. Przecież mogły w swojej panicznej ucieczce dojść do Rjeki, Splitu, gdziekolwiek. On też mógł dopłynąć zupełnie gdzie indziej. Dlaczego wstąpił do katedry, właśnie o tej godzinie? Szczęście?  Jaki impuls, głos popchnął go by usiadł w kościelnej ławce? Niedługo się dowie jak wyrwała te dziewczyny z burdelu, jak sama się tam dostała i uciekła. Wpatrywał się w busolę, w czerń nocy. Strach o Izę, koszmarne wróżby Ivana, bezsilność w próbach jej poszukiwania. Było minęło, miał ją teraz na pokładzie.

 Następnego dnia rano zadzwonił do Wołodi, powiedział mu o czterech nowych pensjonariuszkach. Poprosił, by zarządził przygotowanie dwóch pokoi na Folwarku i powiadomienie Rosy o dodatkowych stołownikach. Przywozi też swoją znajomą panią Izabelę Trojan. Będzie mieszkała we Dworze, niech Dora przygotuje pokój, ten koło sypialni państwa Stadnickich, jedzenie też na dwoje. Nie może dokładnie określić kiedy będą, to zależy od wiatru. Był piękny słoneczny dzień z północnym łagodnym wiatrem. Iza  pojawiała się na pokładzie zaspana, by po kilku chwilach zejść pod pokład na kolejną drzemkę. Dziewczyny nie pojawiły się. Kilkakrotnie przemknęły mu ich twarze w zejściówce. Od spotkania w katedrze nie usłyszał od nich ani słowa. Milczały, zaciśnięte usta, okrągłe przerażone oczy. Sińce na twarzach. Spytał Izę czy z nią rozmawiają. Odparła, że zdawkowo, oprócz trudności językowych, Serbski i Bośniacki są językami słowiańskimi więc z trudem ale mogą się porozumieć. Dziewczyny jednak są w traumie, przez miesiące bite i gwałcone. Długo potrwa nim będą w stanie o tym mówić. Piotr powiedział, że  w Mulino zaopiekują się nimi lekarze i psychologowie.                              Następnej nocy miał drugą wachtę. Po godzinie pojawiła się Iza. Trochę zaspana, stwierdziła jednak, że już odespała gehennę ukrywania się.

 

    -   Piękny jacht, to kolejna twoja zabawka?

    -   Jacht nie jest zabawką, opowiem ci kiedyś jego historię. A czy jest mój? Na razie jeszcze nie wiadomo. Miał być przekazany fundacji, ale fundacja nie wie czy może go przejąć.

    -   Jaki tu niesamowity spokój, cisza. Nie mogę uwierzyć w to, że tu siedzę…z tobą…tak niedawno oglądałam , uczestniczyłam w hekatombie, bezwzględnym mordowaniu się dwóch narodów. Oglądałam osierocone dzieci, zniewolone i zmuszane do nierządu dziewczyny. To dalej tam się dzieje i świat nie reaguje.

    -   Wysłano Mazowieckiego.

    -   I co? Pisze sprawozdania w próżnie. Jest niesamowity, pcha się w najgorsze piekło, dwa razy udało mi się doczepić do jego misji. Mam zdjęcia.

    -   Nie widzę twojego aparatu.

    -   Zabrali mi, ale uratowałam „pamięć”, zabrali wszystkie moje rzeczy, paszport…ale żyje, kilka razy było blisko, już się żegnałam z życiem. Nie chcę myśleć co by było gdybyś mnie nie znalazł. Ci szmuglerzy są bezwzględni, potrafią wziąć pieniądze i zostawić na morzu zdezelowaną krypę, bez żagla, wioseł, silnika. Już setki nieszczęśników potopili.

    -   Iza, zostaw to na razie, to jeszcze za świeże, okryj się,  -  podał jej koc.  -  Niedługo wzejdzie księżyc. Kiedyś tu przypłyniemy, w spokoju, bez wojen, mordów. To najpiękniejsze wybrzeże. Raj żeglarzy i tak piękne miasta, miasteczka. Dobre wino i cudowne jedzenie. A jak  twoje koszmary nie będą już cię tak straszyć, to mi szczegółowo opowiesz…od wariackiej decyzji wyjazdu z Warszawy.

 

Długo siedzieli w ciszy przytuleni do siebie.

Kolejny poranek ukazał nam odległy brzeg, słońce powoli oświetlało port w Ankonie. Za każdym razem, mimo doświadczeń, długich dni i nocy na morzu, zawsze zadziwia i cieszy jak trafia się do celu, do portu.  Zauważył z daleka nadpływającą łódź motorową. Po kilku minutach rozpoznał łódź Straży Przybrzeżnej. Kazał schować się Izie. Podpłynęli. Odetchnął jak rozpoznał kapitana. Pan Skotnicki właściciel Husarii kiedyś mu go przedstawił, Rafaello, znali się od dawna, a z Piotrem kilkukrotnie pili wino w barze jacht klubu. Piotr trochę zbyt nerwowo zaczął opowiadać jak wspaniale było w Bari, o delfinach, o ogrodzie zoologicznym pod Bari. Rafaello, przerwał jego słowotok stwierdzeniem, że nie lubi Bari bo tam za dużo Albańczyków jest przemycanych w strasznych warunkach i wielu z nich ginie w morzu. Krzyknął na pożegnanie  -   Ciao, wzywają nas, znowu jakaś łajba, tym razem Serbowie. Zostawiają teraz pełne uchodźców szalupy, ciągną taką szalupę na holu i tu blisko brzegu przecinają hol, a sami zmykają. Może ich jeszcze dopadnę, Ciao.  Było groźnie. I Iza i dziewczyny bez dokumentów wylądowały by w obozie. A on? Za taki przemyt zamykali do więzienia.

Zacumowali, Piotr poszedł do kapitanatu zgłosić przypłynięcie. Przeczytał w księdze wypłynięć :dwa nazwiska Jana i jego. Port docelowy Bari. Przypomniał sobie, że kłamał od początku tego rejsu.

Zostawił Jana na klarowaniu jachtu, zakazał dziewczynom pokazywania się na pokładzie i z Izą pojechali taksówką kupić ubrania, kosmetyki, to co kobietom jest potrzebne na co dzień. W wielkim  magazynie sieci Upim było wszystko. Cierpliwie asystował Izie, śmiała się jak w dziale bielizny chciała by pomagał, a on bezradny, z lekka zażenowany poszedł na kawę. Poprosił by Iza kupiła sobie kostium kąpielowy bo w te upały będą spędzali czas na basenie.

    -   Następna niespodzianka, masz własny basen?

    -   Wiesz co, umówmy się, powstrzymasz się od nabijania się  z moich, jak to nazywasz „zabawek”. Dziś wieczór będziemy w Mulino. Jak sam to zobaczyłem pierwszy raz, zatkało mnie. Teraz należy to do mnie. Wiktor przed śmiercią przepisał wszystko na mnie. Nie mam prawa tego sprzedać, ofiarować, ma to służyć fundacji, tym którym fundacja pomaga. Zobaczysz piękne domy, piękne meble, wiele z nich Irina i Wiktor zbierali całe życie. Zamieszkasz we Dworze, tak to nazwali. Dziewczyny zamieszkają  na Folwarku, tam są szkoły, kuchnie, warsztaty, stajnie... Tam mieszkają wszyscy którymi fundacja się opiekuje. Musimy wyrobić dokumenty i dla ciebie i dla dziewczyn, to potrwa. Na pewno znajdziemy czas bym mógł cię zapoznać jak to funkcjonuje. Poznasz wielu wspaniałych ludzi. Nas we Dworze będą obsługiwali Dora i Wołodia, Ukraińcy. Na pewno cię polubią. Dora dobrze gotuje.

    -   Uff. Brzmi to jakbym miała się cofnąć do początku tego wieku. Dwór, Folwark, służba… Piotr ja nie mogę zostawić tych dziewczyn, one tylko mi ufają…

    -   Tam pracują fachowcy, jest też kilka dziewczyn które przeszły przez to samo . Czym szybciej otrząsną się z tej traumy tym dla nich lepiej, a jest tam kilka doświadczonych kobiet potrafiących lepiej im w tym pomóc od ciebie. Wierz mi.

 

Przebieranie trwało długo. W tym czasie Piotr z Janem klarowali jacht. Iza pokazała się odmieniona, ładnie wyglądała z włosami złapanymi w długi ogon. Dziewczyny już zaczęły wyglądać normalnie, ale wciąż patrzyły pod nogi spuszczając wzrok. Milczały. Jeszcze nie usłyszał ani słowa odkąd je spotkał w kościele. Musiało to potrwać.

Na szczęście przyjechali dużym ośmio osobowym busem, Chciał mieć Izę blisko, na fotelu obok, by po drodze trochę jej opowiedzieć o Mulino, oswoić z luksusem który tam spotka. Poprosiła jednak by mogła usiąść obok swoich podopiecznych i przygotować je na to co je spotka. Za plecami słyszał szeptane rozmowy w kombinacjach różnych słowiańskich języków. Żadnych śmiechów.

Gdy zjechali z szosy w cyprysową aleję prowadzącą do bramy, było już późne popołudnie. Brama była otwarta. Zjechał od razu na folwark. Samochód natychmiast otoczyli roześmiani chłopcy i kilka dziewczyn. W drzwiach kuchennych stanęła Rosa z kucharkami. Machały na powitanie. Piotr wysłał jednego z chłopców by otworzył Brunetowi, który histerycznie ujadał. Po chwili już go wylizywał z łapami opartymi na jego ramionach. Iza wysiadła i rozglądała się. Słońce jeszcze muskało promieniami konie na padoku. Pietia prowadził lekcję z uczniami. Gdy Iza podeszła do nich Brunet trącając nosem dokładnie ją obwąchiwał a gdy się schyliła by go pogłaskać serdecznie ją polizał. Dziewczyny nie wysiadały. Zabrał Izę, chciał ją poznać z Marcellą, zajmującą się kwaterami „pensjonariuszy”. Mijając kuchenne drzwi Rosa chciała siłą zaciągnąć Piotra do kuchni by spróbował co przygotowały na kolację. Przedstawił Izę, wyjaśnił, że nie mówi po włosku, przeprasza, ale są na razie zajęci. Przywieźli dziewczyny, Serbki uratowane z wojny, uprzedził, że muszą bardzo delikatnie z nimi się obchodzić bo są po strasznych przejściach, są w szoku. Muszą zobaczyć gdzie przygotowano dla nich pokoje. Marcella zaprowadziła ich do domku obok maneżu. Dwa, dwuosobowe pokoje z łazienkami i wspólnym salonikiem. Iza była zachwycona.

-   Takiego luksusu pewnie nie miały nawet w rodzinnych domach. W łazienkach, szampony, pachnące mydła, puchate ręczniki, płaszcze kąpielowe. Muszę je nauczyć jak to wszystko używać.

Gdy mijali padok, trzy konie stały przy barierze ogrodzenia. Piotr przedstawił je.

    -   Siwa, Matylda, kary, Motyl, kasztan, to mój ukochany Graf, niedawno tu przywieziony z Polski, jeszcze są w trakcie zapoznawania się. Pokochasz je. Jeździsz konno?

    -   Nie wiem, nigdy nie próbowałam.

    -   Jak raz spróbujesz,  stanie się to twoją pasją.

 

Wrócili do samochodu. Ze zdziwieniem usłyszeli cichą rozmowę. Naprzeciw dziewczyn siedziały dwie kobiety. Młoda i starsza. Jak Marcella wyjaśniła Serbka i Bośniaczka. Ta starsza straciła dwóch synów i męża, młodszą tygodniami gwałcili. Teraz już powoli dochodzą do siebie, ale to potrwa. Po cichu dodała, że mieszkają w tym samym domku. Są tu już od trzech miesięcy.

Iza poprosiła, jakąś dziwną mieszaniną językową, by wysiadły. Szepty w samochodzie ucichły, nikt jednak nie wysiadł. Poprosiła Piotra by dał jej godzinę, przez te dni wędrówki zdobyła ich cień zaufania. Musi im pomóc poznać nowy, obcy świat. Piotr z biura Wołodii zadzwonił najpierw do Dory. Poprosił by kolację przygotowała w kuchni, nie w jadalni. Żeby nie oświetlała domu i parku i zapaliła tylko jedno przed domem. Światła tylko na schodach, w pokoju Izy, kuchni.

Zadzwonił do Chiary, długi telefon. Dość chaotycznie opowiadał o spotkaniu w katedrze i czterech dziewczynach i ich gehennie… Chiara koniecznie chciała przyjechać jeszcze dziś i poznać, jak powiedziała, „dzielną i tajemniczą „  Izę. Poprosił, by wytrzymała do jutra, zaprasza na basen. Dziś musi oswoić gościa z ubogiej ojczyzny z luksusami. Jesteśmy wykończeni, zakończył, starając się nie słuchać dziwnych insynuacji Chiary o nadchodzącej nocy. Wracając do samochodu ze zdziwieniem stwierdził, że kilka miesięcy temu sugestie Chiary by go rozbawiły łechtając męską dumę. Dziś już nie.

Wsiedli do samochodu, Iza przyznała mu rację. Te dwie kobiety szybko zdobyły zaufanie…

-   …ty wiesz ja nawet nie wiem jak one mają na imiona. Jedna chyba Wera, może Wiera. Szeptały tylko między sobą, nie mogłam zrozumieć, może dobrze jak potrafią jeszcze płakać. Może tu pomożecie by ich stresy nie zmieniły się w nienawiść i chęć zemsty.

 Podjechali pod dom. Było już ciemno. Światło nad drzwiami nie oświetlało całego budynku, ale imponujące drzwi wejściowe i tak robiły wrażenie. Spytał czy najpierw, przed kolacją chce pójść do pokoju, łazienki?  Spodobały jej się schody, była zachwycona sypialnią. Poprosiła o chwilę na prysznic. Piotr też u siebie wziął prysznic i się przebrał, schodząc na dół podziwiała freski. Chciała zwiedzać dom, podchodziła do każdego mebla w holu. Piotr potrafił o każdym powiedzieć kilka słów. Poprosił żeby zwiedzanie i domu i okolicy przełożyć na jutro jak będzie  jasno. Teraz czeka na nich Dora z kolacją. Panie przywitały się, patrzył z jaką uwagą Dora śledziła każdy szczegół stroju, każdy gest, każde słowo, skrzywienie ust Izy. Dopiero gdy Dora wyszła zachwyciła się zastawą, piękną karafką, Szkło oplecione srebrem w kształcie kaczki z dobrym czerwonym Chianti. Rozmawiali o Warszawie, echach jej wystawy, dalszych planach związanych z zaproszeniem wystawy do Berlina. Z jej pracą i nudnymi reportażami z fabryk. Ostrożnie dotykali polityki, skłóconych partii, powrotu komunistów, bzdura popłuczyn z ich pezetpeerowskiej partii do władzy.

Słuchał, rozmawiał, a w jakimś drugim obiegu mózgu błyskawicznie przelatywały pytające myśli, stwierdzenia, zapytania…

Nie zna jej gustów, co lubi jeść? W co się ubrać? Jaki ma dom? Meble, co czyta? Jacy rodzice? Czy lubi zwierzęta? Wierzy w Boga? Chodzi do kościoła? Co dawniej z Partią, donosami, UB? Rodzeństwo? Zainteresowania?

Nie wiedział nic, dwa spotkania w Polsce i to przerażająco intensywne tu w Trogirze. Skąd ta fascynacja pomieszana z obawą, że jej się nie spodoba, nie będzie w jej typie? A jaki jej TYP? Już widział hipisów, muzyków szarpiących struny gitar, polityków, wysokich urzędników. A może lesbijka z manią narażania życia? Czy te tysiące pytań to nie właśnie poszukiwanie odpowiedzi, jaka jest? I czekanie, że może szukać tych odpowiedzi przez długie…wspólne?...życie? Nie znał tego w swoim męsko-damskim życiu by kazać przygotować dwa?…dwa pokoje. Poplątało mu się? Ze starzał się? Nie ważne ciało, ważna dusza? OBŁĘD!

Niemal nie zauważył jak Iza wstała i nastawiła czajnik.

    -   Pytałam czy będziesz pił herbatę? Odpłynąłeś? Nie odpowiedziałeś kiedy jedziesz do Polski? Chciała bym tam z tobą się spotkać.

    -   Tak, tak na wszystko tak. Przepraszam, myślałem o bliskim zebraniu zarządu…

    -   Piotr przepraszam, jestem wykończona. Ta kilkudniowa „wycieczka” jeszcze odzywa się w mięśniach.   -  Zbierała naczynia i chciała zacząć je zmywać.

    -   Iza, zostaw, to robota Dory, jutro to zrobi.

    -   Hej, oszalałeś? Całe życie to robiłam i nic mi nie ubyło…

    -   Zostaw, nie rozumiesz. Sam bardzo powoli tego się uczę. Nie wolno ludziom odbierać ich pracy. Dora byłaby obrażona i wściekła. W pokoju pewnie masz wodę. Może chcesz coś słodkiego, owoce?

 Słońce jeszcze chowało się za wysokimi górami, było jeszcze chłodno. Po paru minutach biegu nogi już same, bez poleceń z zaspanej głowy, wybierały drogę w parkowych alejkach. Myśli wracały do ostatnich dni. Skonkretyzował. Wracały do Izy. Wracały do ostatnich rozmów z Wiktorem, z jego uwagą by uporządkował swoje sprawy męsko-damskie. Życie zdecydowało, przemknęło mu przez myśl, że to Wiktor zamieszał coś z za światów i postawił Izę na jego drodze. To właśnie takiej osoby szukał Wiktor. Potrafiła zdusić w sobie strach i ponownie jechać do piekła wojny, by pomagać innym. Jakim cudem wyrwała z burdelu te dziewczyny? Kto dał jej ten dar dotarcia do zmaltretowanej świadomości tych dziewczyn, by jej uwierzyły, otworzyły się przed nią. Ten dar empatii, który Wiktor widział u niego. Ale gdzie mu porównywać się. Wie, że nie stać go na taką odwagę. Jego umysł zaplątuje się w kalkulacje „za i przeciw”, wynajdywania zagrożeń, wymyśla spiralę niemożności. Ta dziewczyna fascynowała go. Nie znał dotąd w swoim życiu nikogo o kim tak by myślał. Wrócił do pierwszego spotkania w domu Marka na Jazdowie. Już po kilku minutach słuchania jej opowieści o Sarajewie, wpatrywania się w jej błyszczące oczy, które zapełniły się łzami, w smukłe ręce głaszczące aparat fotograficzny, wiedział. Co wiedział? Wiedział, że chce zobaczyć tą jej wystawę. A może już wiedział, że chce zobaczyć ją. Być blisko niej.

 Gdy  wrócił z biegania w parkowych alejach, zastał w kuchni rozmawiające Izę i Dorę. Akurat wszedł gdy Dora spytała.   -  Jak długo pani tu zostanie?   -   Przypomniał sobie, że takie pytanie zadała mu jako pierwsze w chwili jego przyjazdu po śmierci Iriny. Wtedy to pytanie było agresywne, wypychające go z powrotem do Polski. To do Izy, teraz było ciepłe, z troską jak może pomóc. Iza powiedziała, że nie wie bo czeka na nowy paszport. Wyjaśniła, że ukradli jej paszport. Piotr poprosił Dorę o podanie śniadania w salonie na fotelach przy oknie.

 Salon zrobił na Izie duże wrażenie, chodziła od mebla do mebla, od obrazu do obrazu. Długo stała przed portretem Iriny.   -   Piękna kobieta, malujący potrafił uchwycić to…Nie wiem jak nazwać…tą niezależność. Musisz mi o niej opowiedzieć.    -   Gdy stanęła przy oknach, długo milczała.   -    Trochę świata widziałam, ale ten widok…to jezioro z wodospadem…myślę od razu o fotografii, ale tego nie da się oddać…to przytłacza piękną grozą.

 

    -   Poczekaj na wieczór. Zachodzące słońce tworzy tu wtedy cuda.   -   Usiedli z kawą oczekując na śniadanie. Iza wpatrywała się w okno.

    -   Może jeszcze śnię, to tak nierealne. Koszmary z przed kilku dni mam jeszcze przed oczami tak realne, cały czas to przeżywam, a tu co? Wprowadzasz mnie w świat…jakiejś iluzji. Ten dom, te widoki…

 

Opowiedział w wielkim skrócie o domu, Katarzynie i jej mężu. Ndranghecie. O fundacji którą stworzyła Katarzyna, o jej śmierci. O ciągnących się w nieskończoność procesach testamentowych. O Wiktorze, który zbudował całą machinę administracji. Opowiedział kilka słów o sobie, w jakiej roli widział go Wiktor i jakie umierając powierzył mu zadania. Iza milcząc z uwagą słuchała.

  • Piotrze, zastopuj, gubię się w tym. Nie da się takiej sensacyjnej powieści streścić w kilku słowach, znajdziemy, mam nadzieje na to czas bo to jest niesamowite. Teraz, przepraszam, ale muszę jechać i zobaczyć jak dziewczyny przeżyły noc.

 

Iza zdenerwowana wybiegła z domku.

    -   Nie ma ich, gdzie one mogą być?

    -   Pewnie na śniadaniu. Uspokój się. Tu nikt ich nie porwie. Mam jedną radę, tam w Jugosławii miały tylko ciebie, musiałaś je uspakajać, dopieszczać. Teraz wszyscy musimy być z nimi twardzi. Tu nauczyłem się tego. Ci ludzie po takich przejściach muszą znaleźć siłę do dalszego życia, do odszukania nadziei. Użalanie się nad nimi, nie pomaga im. Potrzebują ciepło podanych konkretów.   -   Weszli do stołówki. Dziewczyny siedziały przy stole z innymi, chyba rozmawiały. Gdy zauważyły Izę, podbiegły i jakby chciały się schronić, jak małe kaczątka chowające się pod skrzydła matki. Odprowadziła je z powrotem do stołu i siadła z nimi. Piotr wyszedł.

 

 Gdy opuścili folwark i jechali w górę do dworu Iza podziękowała mu za radę.   -   Masz rację to działa, jak je przytulałam rozmazały się. Przy stole z innymi wzięły się w garść. Mają wyznaczoną godzinę badań lekarskich, potem psycholog. Boją się tego, ale dobrze, że są zajęte, nie mają czasu na wspomnienia.  -  Piotr zaproponował zwiedzanie domu, ucieszyła się. Przyjemnie było ją oprowadzać, była zachwycona i doceniła gust i profesjonalizm zaprojektowania pomieszczeń. Jak byli w gabinecie Wiktora, a teraz jego, spytał Izę czy nie chce przejrzeć zdjęć z Serbii. Siadła przy komputerze i bawiła się myszą.

 

    -   Nie wiem czy jestem gotowa.  -   wstała, przeszła do okna.   -   Daj mi czas…chociaż, może trzeba się zmuszać do panowania nad emocjami…to otoczenie, oglądanie pięknych rzeczy, krajobrazów, w których czujesz ciągłość historii,…może pomorze. Poczekaj, przyniosę dyskietkę…

 

 Piotr przypomniał sobie, że umówił się na dziś z Chiarą. Lada moment może tu być. Gdy Iza wróciła powiedział jej o Chiarze. Opowiedział, że to najbliższy jego współpracownik, a właściwie najbliższa mu osoba tu we Włoszech.   -   Wiesz to dziwne, jakiejkolwiek rzeczy nie dotknę i chcę ci o niej powiedzieć, wymaga to bardzo długiej opowieści, z Chiarą to samo.    -   Iza z uśmiechem spytała.   -   Była kochanka? A może nie była?

 

    -   Gorzej, szacunek i pełne zaufanie. Prawniczka.

    -   Pewnie nie grzeszy urodą, już widzę starą  angielkę z długim nosem.

 

 Piotr prawie całe swoje życie przetwarzał słowa na obrazy, ilustrował obrazami muzykę, był w tym dobry. To co teraz oglądał, te obrazy, czarno białe wizje nienawiści, upodlania. wduszało w fotel. Cała seria zdjęć dzieci, przerażone oczy, zapłakane oczy, oczy już niewidzące, martwe.   -   Iza, stop, cofnij!   -  źle skadrowane, bez pionu, głębi ostrości, przerażające. Fragment ręki, mankiet munduru. Silna dłoń, rozczapierzone palce szarpią czarną czuprynę. Otwarte szeroko usta w skowycie. Mokra od łez twarz.” Krzyk” Muncha, to przy tym osiemnastowieczne łagodne wołanie o pomoc.   -   Iza zdawała  się nie oddychać, odruchowo „klikała” dalej. I dalej oglądali. Czarno ubrane kobiety, jak skrzydlate kruki, w błagalnym geście o litość, Rozdarte suknie odsłaniające piersi z gestem wstydu, błoto. Rowy pełne splątanych ciał,  -   Piotr nie wytrzymał i wyłączył komputer. Milczenie. Z tyłu, z za pleców usłyszeli głośny szept,

 

    -   Słyszę , oglądam. I co, jestem ślepa? Dzieli nas tylko morze. Ludzie tacy sami jak my, ta sama kultura. To niemożliwe. Skąd macie te zdjęcia?    -   Iza jeszcze wpatrywała się w martwy monitor komputera. Piotr spojrzał, w drzwiach stała Chiara.

 

 Przedstawił sobie obie panie. Powiedział, że Iza nie mówi po Włosku, cała ich trójka mówiła po angielsku. Chiara długo trzymała rękę Izy,   -   Skąd w pani tyle siły, tyle odwagi…byłam na folwarku, rozmawiałam i usłyszałam o waszej ucieczce. Widziałam te dziewczyny… to, to… nie znajduję słów.   -   Zeszli na dół do salonu. Chodził nerwowo wokół stołu, chciał koniecznie przełamać ten nastrój. Świadomie, nieświadomie od powrotu jachtem do Ankony, myślał o spotkaniu Izy z Chiarą. Teraz zdał sobie sprawę jak bardzo mu zależy na ich przyjaźni. Chiara już od pierwszego spotkania fascynowała go. Potrafił, właściwie razem potrafili tą fascynację, kiedyś zabarwioną seksem, przebudować na wspaniałą przyjaźń. Na wzajemne zaufanie. Iza, jeszcze nie potrafił znaleźć słów, określeń na to nowe, było to zbyt świeże, ale był pewien, że to jest właśnie TO, to to się właśnie rodziło, o czym bał się pomyśleć, a cóż dopiero wyartykułować.

Za wszelką cenę chciał oczyścić głowę z tych obrazów zapisanych w pamięci aparatu Izy. Był pewien, że obie i Chiara i Iza, mają wciąż te obrazy przed oczyma. Wymyślił basen, może naiwnie, woda zmyje, przeniesie te fotografie w ukrytą część mózgu? Na niego terapia tych bajecznych widoków, płynących chmur, srebra gajów oliwnych, zieleni cyprysów, działała. Nadzieja, że i na nie zadziała.

Ustawił leżaki. Przygotował gruszki z gorgonzolą, oliwki, pecorino, prażone na soli migdały. Schłodził białe Chianti. Wskoczył w błękitną wodę i natychmiast poczuł jak koszmary odpływają, chowają się za kropelkami rozpryskiwanej wody. Długo pływał nim przyszły. Zawołał by wskoczyły, ale chciały się najpierw nagrzać. Przyniósł to co przygotował, kłamliwie tłumacząc, że przygotowała to Dora. Dlaczego kłamał? … Gdy przyniósł wino i usłyszał rozmowę o firmowych sklepach, Rinaldi, Guci, Armani, Versace…odetchnął, basen zadziałał? Bzdura... bardziej obca mu  tajemnica kobiecości. Miał nadzieję nie usłyszeć reklamowego sloganu jestem tego warta.

Siedzieli pod parasolem, ale upał już gonił do basenu. Woda była wspaniała. Zawsze go zachwycało poruszanie się w wodzie. Dawało jakąś namiastkę latania, nieważkości, poruszania się  w pionie, poziomie…i tak cudownie oczyszczało umysł. Basen  od południowej strony był płytszy. Woda przelewała się po czarnym, wypolerowanym granicie, by z drugiej strony od północy wpłynąć przefiltrowana znów do basenu. Było to idealne miejsce by w upalny dzień usiąść na tym stale spłukiwanym brzegu i rozkoszować się widokami. Piotr położył się na granitowej płycie. Dziewczyny usiadły. Chiara przeprosiła, że wraca do spraw jugosłowiańskich.

    -   Twoje zdjęcia,… strasznie... okrutnie-wspaniałe. I takie działania reportera jestem w stanie pojąć, są ludzie obok, pokazałaś tych Szwedów z ekipy ONZ-etu. Nie jestem w stanie sobie wyobrazić jak dokonałaś porwania tych dziewczyn z jakiegoś bordello, nie wiem jak to po angielsku. Tam nie pomogli ci z ONZ-etu.   -   Iza skoczyła, wypłynęła, znów się zanurzyła, zrobiła to kilkukrotnie, trzepnęła głową jak pies, nie wiele pomogło. Włosy były za długie, musiała odgarnąć je z twarzy. Oparła się o brzeg stojąc dalej w wodzie.

    -   Wiesz…sama jeszcze nie zdaję sobie sprawy jak to się stało. Była noc w oblężonym Sarajewie. Udało mi się wkręcić do ekipy Mazowieckiego, po kryjomu, zbajerowałam kierowcę i ukrył mnie w przyczepie. W dzień robiłam zdjęcia. Miałam  na ramieniu opaskę z napisem PRES. Ciemne ulice bez światła. Szukałam miejsca gdzie bym mogła się umyć, przespać. Gruzy, zawalone domy. Niemal potykam się o leżące, nie wiedziałam, zwłoki? Pijanego? Mam latarkę, dziewczyna, zakrwawiona twarz, sine ślady bicia? Upadku z walącego się domu? Nasze języki są podobne ale porozumienie jest trudne. Niemal ciągnę ją, w rozwalonej ścianie latarką oświetlam pokój, łóżko, fotele, stół. W oszklonej serwantce kieliszki, talerze. Siadamy na łóżku. Słychać gdzieś w dali pojedyncze strzały. Dziewczyna mamrocze, nic nie rozumiem. Potrząsam nią. Patrzy na mnie. Okrągłe przerażone oczy. I nagle rozumiem, jakby mówiła po polsku. Uciekła ale zostawiła siostrę i dwie przyjaciółki. Plącze się, nie wie gdzie, co się działo. Wywieźli je z obozu w Tuzli, taki dobrze ubrany pan, uprzejmy, coś mówił o pomocy. Długo jechali. Było ciemno, światła samochodu oświetliły dom, chyba drewniany, duży. Czterech, chyba czterech, wyciągnęło je z samochodu. Wepchnęli do jakiegoś pokoju. Wiszące żarówki. Na podłodze materace, koce, poduszki…i zbite w grupę kobiety? Dziewczyny? Dzieci? I cisza. Tylko niezrozumiałe wrzaski umundurowanych, zarośniętych chłopów brutalnie wpychających je do pokoju…Musiałam jej przerwać. Wystukiwała te słowa jak by były echem tych strzałów z oddali. Zwielokrotniały się, dudniły rozsadzając głowę...

 

Piotr wpatrywał się w nią, przerażał jej trans. Mokre włosy nie odgarnięte jeszcze z twarzy. Trzęsła się, ręce co chwila sięgały by je odgarnąć. Musiał to przerwać. Zsunął się do basenu, objął ją i poprowadził na leżak. Przyniósł miękki, biały szlafrok. Wrócił i przyniósł  koniak i kieliszki. Słońce cudownie grzało. Wypiła haustem. Zakryła rękami twarz.

Chiara usiadła obok, przytuliła Izę,  wyszeptała.   -  Przepraszam.

Uzmysłowił sobie, że wsłuchuje się w ptasie śpiewy, całe melodie, ćwierkania, odległą monotonną kukułkę i brzydkie krakanie. Bał się spojrzeć na Izę. Ogrzewał w dłoni nie wypity koniak. Ptaki zamilkły. Niesamowite jak zmysły działają, wyciszają, wzmacniają otaczający nas stale świat dźwięków. Iza, ledwie słyszalnym szeptem, coraz głośniejszym, ciągnęła opowieść.

-   Jak zaczęłam, to chcę skończyć. Nie wiem, może... by nigdy do tego nie wracać? Oby.

 Sanja, tak się nazywa, trochę się uspokoiła. Znalazłam w kredensie karafkę z rakiją. Wypiłyśmy. Opowiadała, długo, opowieść przerywaną płaczem, musiałam zmuszać ją do mówienia, chciałam wiedzieć gdzie to się działo. Jeszcze tej nocy po przywiezieniu zaczęło się  to piekło. Wpadło dwóch pijanych, wywlekli ją, oderwali od siostry. Zanieśli na piętro, zerwali ubranie, bili i gwałcili i znowu bili i gwałcili. Straciła przytomność. Gdy się ocknęła, jakaś kobieta próbowała jej podać wodę. Była w tym pomieszczeniu gdzie je wepchnęli po przyjeździe. Nie była w stanie się podnieść, na czworaka posuwała się między materacami, szukała siostry. Nie poznała, bo to co zobaczyła było przerażające. Nagie, posiniaczone ciało niemal dziecka, krwią, jeszcze mokrą splamione uda. Zamknięte oczy, otwarte usta, w krzyku, skardze, bólu? Teraz milczące. Ale żyła…

Nie będę opowiadać dalej. Sanja nie potrafiła przerwać, musiałam jej trzymać głowę którą obracała w strasznej skardze. Nie znała czasu, dni zlewały się z nocami i wszystko powtarzało się od nowa. Cuciła siostrę, zdobytą do picia wodą myła ją, by CI ,znów ją wyrywali z jej rąk. Ile to trwało? W głowie wieki, nieskończoność. Tylko walka o siostrę dawała jej siłę. Gdy zwalali ją na materace tego wspólnego barłogu z kołyszącą się u sufitu żarówką, zaczynała myśleć jak je uratować. Nie po świetle, bo okna były zasłonięte, ale po krzykach, śpiewach, wrzaskach, ich nasileniu uczyła się rozpoznawać pory dnia i nocy. Odkryła, że przychodziła regularnie pora wyciszania się całego domu. Zdała sobie sprawę, że sama nie uratuje siostry, musi uciec i szukać pomocy. Jak dom usnął, odsłoniła okno, był świt. Udało jej się otworzyć okno i wyskoczyła.

 

Ja wiedziałam co mam zrobić. Zabrać Sanję i jakoś wyrwać się z Sarajewa. Sanja jednak zaparła się, bez siostry nigdzie nie ucieknie. Nie dało się jej przekonać. Wydusiłam z niej wreszcie gdzie jest ten burdel. Musiałam tam pójść i próbować odnaleźć  jej siostrę Marikę. Nie miałam żadnego planu. Wolałam o tym nie myśleć, szłam tam odrzucając natrętne myśli, że mogą ze mną zrobić to samo co z Sanją, Mariką i innymi. Był wczesny ranek. Zdeterminowana nacisnęłam klamkę drzwi wejściowych, ustąpiły, weszłam. Półmrok korytarza, cisza. Mijałam kolejne drzwi. Usłyszałam głośną rozmowę, nadsłuchiwałam, rozmawiali po angielsku. W głowie pojawił się plan, wariacki, ale jakiś. Zdecydowanie, pewnym krokiem weszłam do jasnego pokoju. Za biurkiem siedział dobrze ubrany, dobrze wyglądający mężczyzna, chyba ten z opisu Sanji. Przed biurkiem stał umundurowany sierżant sił ONZ, wykłócał się o za wysoką cenę usług burdelu. Zamurowało mnie. Przerażenie zamieniło się w wściekłość. Byli tak zajęci kłótnią, że nie zauważyli mnie. W głowie rodził się plan. Przerwałam im rozmowę. Zaskoczyłam ich, musiałam to wykorzystać. Sierżant wydawał się speszony, bez słowa wyszedł. Siedzący za biurkiem wstał, był wysoki, przystojny. Nie witając się, ostro przedstawiłam propozycję. Mam chody, mogę do jego burdelu dostarczać panienki z obozów. Jego transport, moja prowizja. Lustrował mnie, poczułam się jak eksponat wystawiony na licytację. Chyba załapał. Przeszedł do szczegółów. Spytał kim i skąd jestem. Tworzyłam na poczekaniu. W Holandii prowadzę podobny interes, tylko na wysokim poziomie, dla polityków, dyplomatów. Tu przyjechałam po „świeży towar”, jest tu tani i łatwy do zdobycia. Łatwowierne dziewczyny załapują się na „pomoc”, zwłaszcza jak słyszą o wyjeździe do Holandii. Mogą też zrobić wymianę, on odda jej kilka swoich, ona dostarczy nowe. Wydawało się, że uwierzył, gdy do pokoju wpadł ubrany w brudny mundur, uzbrojony, głośno mówiący po serbsku, rozczochrany facet. Dopiero po chwili zauważył mnie. Długo się przyglądał. Osłuchałam się już z ich językiem, ale mówili tak  szybko, że niewiele rozumiałam. Ale trochę łapałam. Rozpoznał mnie, widział mnie w Tuzli. Robiłam zdjęcia. ONZ i Mazowiecki. Pewnie tu też chcę robić zdjęcia i wysłać w świat, do prasy. Brutalnie zerwał mi plecak. Wyciągnął najpierw paszport. Nie żadna Holandia, Polska = Mazowiecki. Wyciągnął aparat, machał nim przed nosem garniturowca. Ten słabo protestował, że może to mój kamuflaż. Wyciągnęli mnie na korytarz i zamknęli w małym ciemnym pokoju.

 Piotr chciał przerwać. Widział jak to przeżywa, łapie odruchowo za kieliszek i pusty podnosi do ust. Z początku nalewał, teraz przestał, już otwierał usta, ale Chiara go powstrzymała,   -   Zostaw, ona musi to z siebie wyrzucić, lepiej że przy nas…

 

    -   Dobrze, masz rację, muszę to skończyć, może się tego pozbędę. Będę się skracać. W pokoju nie było żadnego mebla, siedziałam na podłodze i słuchałam. Wsłuchiwałam się w odgłosy domu. Przypomniałam sobie spostrzeżenia Sanji. W miarę upływu godzin gwar narastał, przechodząc w śpiewy, pijackie wrzaski. Gdy w następnych godzinach wyciszał się, aż wreszcie nastała cisza spróbowałam otworzyć drzwi. Były zamknięte. Nie ustępowałam aż wreszcie puściły. Na korytarzu było kompletnie ciemno, znalazłam po omacku..latarkę. Musiałam znaleźć pomieszczenie opisane przez Sanję i szukać tam Mariki. Omijając leżące ciała, śpiących pijanych, otwierałam kolejne drzwi aż wreszcie trafiłam. Nie będę opisywać smrodu, skłębionych ciał, świszczących oddechów. Jak znaleźć Marikę?  Starając się nie deptać leżących kobiet przechodziłam od jednej do drugiej świecąc w twarze, niektóre się budziły i w strachu zasłaniały twarze. Stale półgłosem powtarzałam MARIKA. W końcu reakcja, uniosła się dziecięca skatowana twarz. Podniosłam ją, szepnęłam do ucha, że przychodzę od Sanji i chcę ją do  niej zabrać. Chyba uwierzyła bo się przytuliła. Była w pół naga, musiałam ją ubrać. Brutalnie z którejś z leżących zerwałam kurtkę, z innej szal, potem buty. Pomyślałam o oknie którym uciekła Sanja, ale chyba po jej ucieczce zabili je gwoźdźmi, nie dało się otworzyć. Przypomniałam sobie, że drzwi wejściowe rano były otwarte. Wzięłam Marikę za rękę  i omijając leżące kobiety, prowadziłam do drzwi. Wyrwała mi się, latarka zgasła, nie wiedziałam gdzie uciekła. Zgłupiałam, nie wiedziałam co robić, samej uciekać? Jak już byłam tak blisko? Dotykałam już klamki gdy dotknęła mnie Marika. Wyszłyśmy na korytarz, dopiero tu zorientowałam się, że prowadziła dwie inne dziewczyny. Chciałam protestować. Zreflektowałam się, przypomniał mi się bunt Sanji,  -  nie zostawię siostry.

 Jakimś cudem, nie spotykając nikogo udało nam się dotrzeć do zrujnowanego domu. Obserwując przywitanie sióstr poczułam jak wszystkie strachy, lęki, wątpliwości odpływają. Zostaje tylko czysta radość, uczucie tak przemożne, nie do opisania. Sanja czekając odkryła inne pokoje, w nich szafy z ubraniami. Dziewczyny przebrały się. Musiałyśmy czekać do nocy, znalazło się coś do jedzenia. O zmroku wyruszyłyśmy, miałam w latarce kompas. W ciemno ruszyłam na zachód.  –

 

 Głęboko odetchnęła, wyraźnie dało się zauważyć jak się rozluźniła, opadła na leżak i wyciągnęła rękę z kieliszkiem. Tym razem nalał. Po chwili dodała,   -   opowieść o wędrówce przez góry, zostawiam na kiedyś… Jak w tak cudownym miejscu można snuć tak koszmarne opowieści?

 Długo pływali, dopiero zaproszenie Dory na kolację kazało im się zbierać.

 Weszło mu to już w nawyk, codziennie przed snem zapisywał swoje przemyślenia, wydarzenia dnia, plany na jutro. Gdy po tygodniu te zapiski przeczytał, nie był w stanie, od tak, bez głębszej refleksji pisać dalej. Wszystko koncentrowało się wokół Izy. Dopiero czytając uświadamiał sobie jak każde działanie jest nastawione na nią. Ile chce jej dać, przekazać, pokazać. Przelać na nią to co go tu zachwyca, podzielić się tym z nią. Chce by poczuła jak on euforię galopu. Zachwyciła wynurzającym się z za gór słońcem, gajami oliwek, winnicami. Spostrzegła cyprysowe aleje, pióropusze pinii, kościółek na wzniesieniu. Uświadamiał sobie, że gdy na te cuda patrzy sam i niema się z kim podzielić zachwytem, zachwyt obumiera, wyparowuje. Czwarty dzień w zapiskach opisywał wyjazd do Sieny. Był tam już wiele razy, poznał historię, podziwiał arcydzieła, malarstwo, architekturę. Oglądał „palio”, ale był sam. Sam zmagał się z poplątaniem  podziwiania tego karkołomnego wyścigu, z jego bezsensem. Oglądał brutalność tej gonitwy. Brutalność traktowania koni. Dla niego koń był czymś bliższym od rodziny, przyjaciół, a nie machiną mającą zdobyć trofeum. A jednocześnie podziwiał maestrię jeźdźców i ten nieprawdopodobny ciąg ku sławie zwycięscy.

 Siedzieli z Izą na Piazza del Campo.  W notatkach zapisał :..bezsens porównań, ale tak się cisną. Byłem tu z Mają, zwiedzanie, podziwianie, ta sama kawa na placu. A jak inne oglądanie. Jak  stojący obok zmienia nam nasz odbiór, naszą wrażliwość, ocenę tego co oglądamy. Zaczadzony  potokiem wiadomości, dat, sponsorów, technik malarskich…oglądałem płótno na którym ktoś, coś namalował, nie wgłębiałem się w to co chciał przekazać, w grę barw, kompozycję…

 Spytał Izę skąd u niej taka znajomość historii sztuki.

 

    -   Z domu, po prostu z słuchania opowieści ojca.   -   Opowiedziała o rodzinnym domu. Mieszkają w Zalesiu pod Warszawą, tam się urodziła. Ojciec historyk sztuki, ze szkoły Białostockiego, matka konserwator pracująca w Muzeum Narodowym. Oboje rodzice, jak dziś stara się zrozumieć ich postawy, stosunek do PRL-u, zrywu Solidarności, stanu wojennego, może to określić wyłączyli się, żyli sztuką, jej historią, odnawianiem, konserwacją. Jest jedynaczką. Od dziecka uczestniczyła w rozmowach o sztuce, nie pamięta by kiedykolwiek były rozmowy o polityce. Już przed maturą robiła zdjęcia. Aparatem ojca, Fleksaret, lustrzanka. Sama wywoływała, powiększała. Opowiedziała jak ją samą dziwiło, że fotografowanie tak wciąga, nie tylko by robić coraz lepsze zdjęcia, ale gdy nagle odkrywasz na swoim zdjęciu coś, co każe ci iść dalej tym tropem, wrócić do miejsca w którym je zrobiłaś i rozwinąć opowiedzianą historię.

 Piotr wspominając tą wypowiedź uprzytomnił sobie, że Iza, mimo upływających lat, wciąż to w sobie ma. Bo skąd ten drugi wyjazd do Serbii? Za tropem zrobionego zdjęcia? Wiedziała na co się naraża. Miał wiele do przemyślenia.

Iza z Chiarą pojechały do Florencji na zakupy. Zbliżał się termin jej powrotu do Polski a była ubrana tylko w to co kupili na prędce w Ankonie. Rano zaproponował  pieniądze na zakupy, była bez grosza. Iza podziękowała, była wdzięczna, zapytała jak ma to oddać.

 W Polsce już powstały kantory wymiany walut. 13 marca `89  premier Rakowski przyjął dekret o otwarciu kantorów. A już 16 marca polski biznesmen zaplątany w różne służby specjalne, różne podejrzane znajomości, otwiera sieć przygranicznych kantorów. W `90 roku znalazł się  na pierwszym miejscu najbogatszych polaków tygodnika Wprost. Znane z błyskawicznego tempa amerykańskie kariery nie były w stanie w ciągu kilku miesięcy zarobić takich pieniędzy. Podejrzane? Mocno podejrzane. Dlatego wymienianie w Polsce pieniędzy było problemem, wysyłanie za gracę jeszcze większym. Piotr starał się zbagatelizować pożyczkę.

 

    -   Iza, daj spokój, muszę jechać do Polski. Wisi tam kilka moich nieskończonych spraw, wtedy mi to oddasz.   -   Mówiąc to uświadomił sobie, że sprawa rozwodu z Mają jest nierozwiązana. Jak w takiej sytuacji może rozmyślać o zatrzymaniu tu Izy. A uzmysłowił sobie jak bardzo chce ją mieć tu, przy sobie. Rozwód z Mają nieprzyjemne, ale łatwe, zupełnie czymś innym było znalezienie dla Izy jakiejś „pasji”, jakiegoś zajęcia które by ją satysfakcjonowało. Jeszcze niewiele o niej wiedział, ale było jasne, że nawet jak uda mu się wzbudzić, wykrzesać w niej jakieś uczucie do niego, to rola „kury domowej” nie wchodzi w grę. Podziwiała Mulino, piękno i domów i okolic, po kilku lekcjach jazdy konnej wiedział, że to pokocha. Nie była jednak typem kobiety dla której ta luksusowa „oprawa” wystarcza. Przeleciało mu przez głowę by zorganizować w Mulino coś na kształt szkoły fotografii. A może dalej, szkoły filmu? Popularne w agroturizmach toskańskich plenery malarskie? Czemu nie fotograficzne? Kiedy rozmawiali z Izą o ostatnich jej fotografiach z Serbii, powiedziała, że to przypadek, akurat znalazła się z aparatem w miejscu rozgrywającej się wojny. Ale ona fotografowała od dziecka i dla nie fotografia to nie tylko rejestracja, reportaż, bardziej kompozycja, obraz. Przyznała się, że jak patrzy na ten krajobraz, domy, szaleństwo zieleni, szarość murów, to już widzi to w wizjerze aparatu.

 Wrócił właśnie z Florencji gdzie w sekretariacie dowiedział się, że paszport Izy już jest do odebrania i że już zarezerwowali bilet na powrót do Polski. Zostało mu pięć dni. Pięć dni na co?

  Wiedział, że Iza musi jechać do Polski, było to oczywiste, zostawiła tam tylko na chwilę całe swoje życie. On ma teraz tylko tych pięć dni by ją przekonać by chciała tu wrócić.

 Siodłał w stajni Motyla gdy weszła. Była właśnie u „swoich” dziewczyn z Serbii. Co dzień je odwiedzała. Była zadziwiona jak szybko wracała im ufność do ludzi. Już znalazły przyjaciółki, uczą się włoskiego. Jedna z nich już pracuje w kuchni i jest dumna kiedy ją chwali Rosa.

 

    -   Stworzyliście tu…nie stworzyliście, pomogliście odnaleźć tym ludziom to co chyba każdy nosi w sobie… wielkie słowo, głupio mówić…ale tu jest obecna…miłość…tu się to czuje.   -  Piotr słuchał i nie przerywał, wszedł do boksu obok i zaczął siodłać Matyldę.

    -   Sam się tego uczę, w Polsce tak trudno było ją odnaleźć… przez chwilę kiełkowała w Gdańskiej stoczni… siodłam ci Matyldę, ona cię pokocha. To terapia, nie bocz się.

 

 Wyjechali stępem na zielone pastwiska. To nie był pomysł. Wiedział, że jeszcze nie była gotowa do galopu. Tych kilka przejażdżek, trzymania tręzli, dosiadu, strzemion, układu łydki, było za mało. Ale miał tylko pięć dni. Puścił Motyla galopem, wiedział, że Matylda  zrobi to samo. Oglądał się. Panika, strach, po chwili uśmiech. Zrównał konie i razem galopowali po cudownie ukwieconej łące. Galopowali w kierunku rzeki. Galop zawsze go zachwycał, ale wspólny galop, obserwowanie roześmianej Izy, było pełną radością. Zbliżali się do lasu. Piotr przeszedł w kłus, krzyknął do Izy   -   Ściągnij delikatnie wodze.   – nie chciał dłużej ryzykować. Po kilkunastu minutach znaleźli się nad rzeką. Bardzo lubił to miejsce osłonięte od wiatrów, pełne ciszy spotęgowanej tylko szemraniem spływającej po kamieniach wody. Pomógł zsiąść Izie, rozkulbaczył konie. Usiedli na zwalonym pniu. Roztrzepała energicznie włosy.

 

    -   Dużo masz jeszcze takich urzekających miejsc? Takich galopów? Tak wabisz tu dziewczyny?   -   Piotr milczał.   -   Jacht, Dwór, cudowne meble, obrazy, konie…byłam przerażona. Myślałam gadżety zblazowanego milionera. Jak się przyjeżdża z Polski to wygląda to tak nierealnie, kilkaset kilometrów i tak inny świat? Dużo trzeba czasu by się z tym oswoić. Dlaczego milczysz? Powiedz coś. Pomóż mi to zrozumieć.

    -   Nie potrafię. Musisz to rozwiązać sama. Mogę tylko pleść truizmy. Wszyscy boimy się spotykając coś nieznanego. Obserwowałem cię, kiedy  zmusiłem Matyldę do galopu. Przerażenie ,które po kilku chwilach zamieniło się w pełen szczęścia uśmiech. Pokonałaś „nieznane”, pokonałaś lęk i dzięki temu pewnie pokochasz konną jazdę. Dla mnie kiedy tu przyjechałem uciekając w stanie wojennym z Polski, też był to szok. Tylko Wiktor nie dał mi czasu na rozmyślanie. Rzucił od razu na głęboką wodę. Miałem paszport w jedną stronę, nie miałem gdzie wracać. Teraz jestem pewien, że podjął dobrą decyzję. Nigdy przedtem nie myślałem o pomaganiu innym. A on wmówił mi, że się do tego nadaję. Teraz ja ciebie namawiam byś tu została…została ze mną, ...Chryste, chyba za szybko to powiedziałem...

    -   Poczekaj, nie galopuj. Składasz propozycję…chwilę. Proszę cię o pomoc w zrozumieniu gdzie i z kim się tu znalazłam, a ty jeszcze mi dokładasz…co? To zabrzmiało jak oświadczyny.

    -   Tak! Bez pierścionków, kwiatów, klękania przed rodzicami…ale TAK. Jedno co daję to moją pewność słuszności tej decyzji.   -   Długo się w niego wpatrywała i w końcu pocałowała go w policzek i śmiejąc się wstała.

    -   Panie Piotrze, to zaszczyt usłyszeć coś takiego. Chyba każda dziewczyna o takich wyznaniach marzy, ale ja nie wierzę w miłość „od pierwszego wejrzenia”, a ty prawie mnie nie znasz, tych kilka spotkań i to w tak ekstremalnych warunkach. Jestem rozpieszczoną jedynaczką stale szukającą  swojego miejsca, drogi, celu.  -  Podeszła do brzegu, zdjęła buty, usiadła na kamieniu zanurzając w wodzie nogi. Piotr wpatrywał się w plecy, długie włosy, ręce dotykające wodę, starał się zebrać argumenty do tego co powiedział przed chwilą. Nie była to fascynacja urodą. Takie rzeczy już przeżywał i nie zawsze dobrze się kończyły. Tu było coś czego nie rozumiał, nie był w stanie wyartykułować. Coś…jakiś magnes…chciał na nią patrzeć, mieć ją blisko, rozmawiać, uczyć i być uczonym. Nie był gotów by tu, teraz to zrozumieć. Cicho zamruczał, myślał, że tylko do siebie.

    -   Wyfrunęło, poleciało ale chyba nie dotarło.   -   I głośniej,   -  pora siodłać konie, wracajmy do rzeczywistości…jakbym miał dwie świadomości, ta „pozytywistyczna”, karząca myśleć o realiach, wątpliwościach i ta „romantyczna”, karząca wierzyć w intuicję.

 

 Powrotny galop był wspaniały. Szczotkowali konie w sąsiednich boksach. Iza tuliła się do Matyldy.   -   Kocham cię, kocham…  - Piotr znieruchomiał.

 

    -   Czy się przesłyszałem… czy mówisz do mnie?

    -   Na razie do Matyldy, ale i do ciebie, potrafiłeś wywołać takie uczucie. Miałeś rację, konie kochają galop, a my dopiero w galopie naprawdę je kochamy.   -   Przestała tulić się do Matyldy i zwróciła się do Piotra.

    -   To co powiedziałeś zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Uświadomiło mi, że od czasu gdy przyszedłeś na moją wystawę stale o tobie myślę…ale ja galopu nauczyłam się dopiero dziś, daj mi czas, muszę to wszystko sobie poukładać.

    -   Dante powiedział : nadzieja przychodzi do człowieka wraz z drugim człowiekiem.

    -   To wspólnie pielęgnujmy tą nadzieję.

    -   Wspomniałaś o naszym spotkaniu na wystawie. To było nasze „drugie spojrzenie” na siebie, to a` propos tego, że nie wierzysz w „pierwsze…”, jak już cytuje, to zacytuje Tuwima : jaka to oszczędność czasu zakochać się od pierwszego wejrzenia.

 

 Musiał pojechać na zebranie zarządu. Urząd podatkowy zakwestionował zwolnienie z IVA (WAT) na materiały i wyposażenie „apartamentowca”, biuro już się odwołało. Okazało się, że konieczne jest odwołanie od tej decyzji całego zarządu. Spytał Izę czy chce z nim jechać. Odmówiła, chciała zostać by pożegnać się ze swoimi dziewczynami.

 Zarząd jednogłośnie przyjął przygotowane odwołanie. Piotr miał jeszcze jedną sprawę. Już dawno z jego inicjatywy fundacja sfinansowała budowę hospicjum w Rzymie. Hospicjum prowadzili polscy księża. Przeczytał w ogól no krajowym periodyku wywiad z członkiem zarządu panem Vinci. Zlekceważyłby jego ustawianie się w roli autorytetu w fundacji, ale nie mógł przyjąć jego krytyki na temat hospicjum. Zastanawiał się czy to zawiść, że nie został prezesem, czy bezmyślność, głupota? Musiał zareagować.

 

    -   Przeczytałem wywiad z panem Vinci na temat naszej fundacji. Już raz panu sugerowałem rezygnację, miałby pan wtedy pełne prawo nas krytykować. Jeśli jednak jest pan nadal członkiem zarządu i otrzymuje pan za to wynagrodzenie, winien pan jest nam lojalność. A pan kłamliwie, tendencyjnie  przedstawia działania fundacji. Ma pan obsesję na temat „polskiego desantu”. Pana sprawa, ale w domu z żoną, dziećmi a nie na forum publicznym fałszować fakty. Mówi pan, że hospicjum przyjmuje tylko polaków. W całej działalności 10% pacjentów to Polacy. Mówi pan, wysoko płatny sztab lekarzy, obsługi, całego personelu, to Polacy. Podkreślam, mówi pan „wysoko płatny”.  Mam tu zestaw płac w Rzymskich szpitalach, nasze hospicjum plasuje się na niższym od średniego  poziomie. Poza tym pracuje tam bez pieniędzy ekipa woluntariuszy. Obaj księża nie otrzymują wynagrodzenia. Polaków w tej ekipie, nie licząc woluntariuszy i księży jest czwórka. O ile wiem nigdy pan hospicjum nie odwiedził, a szkoda, bo może wtedy nie mówił by pan takich bzdur o warunkach tam panujących. Przypomnę panu. Mój poprzednik, prezes Stadnicki w „polskim desancie”, dosłownym desancie armii Polskiej generała Andersa na Sycylię, wyzwalał Włochy. Uczestniczył w zdobyciu Monte Casino, przepłacił to wielomiesięcznym leczeniem po niemal śmiertelnym spaleniu. Jeszcze raz namawiam pana na zrzeczenie się członkostwa w radzie, bo w razie następnych tego typu pańskich działań, sam będę zmuszony pana wykluczyć z zarządu. Czy pan chce mi odpowiedzieć?  -  Vinci milczał, w końcu wstał.

    -   Odpowiem panu pisemnie.

 Nie znosił tego typu wystąpień, ale nie znosił też takich typów jak Vinci. A tacy niestety wszędzie się pojawiali. Spytał Chiarę jak postępują prace nad jego projektem „Warsztaty Twórcze”. Wyjaśniła o dokooptowaniu do zespołu pani Marcelli, która bardzo zapaliła się do pracy. Ma z racji długoletniej pracy w RAI rozległe znajomości i już przeprowadziła szereg rozmów i znalazła chętnych do uczestniczenia w takich panelach.

 Chiara namówiła go na lunch. Też nie znosiła Vinci i pochwaliła jego reakcję. Ale chciała rozmawiać o czym innym, o Izie.

 

    -   Jak byłyśmy na zakupach trochę z nią rozmawiałam. Było by wspaniale mieć ją w naszym zespole. Co ty planujesz?

    -   Co ja mogę planować, Iza jutro wyjeżdża. Prosiłem by została. Oznajmiła, że musi wracać.

    -   Dziwisz się. Tam jest całe jej życie. Co jej zaproponowałeś? Przecież widzę jak na nią patrzysz, nie wygląda na to byś pomachał na do widzenia i zapomniał. To, że wyjeżdża nic nie znaczy, teraz granice znikają, tych kilkaset kilometrów to jak spacer do parku.

    -   Co ja mogę jej proponować?

    -   Ja mam cię uczyć? Wystarczy na ciebie spojrzeć, od razu widać. Mężczyzna tak zaangażowany zazwyczaj proponuje kobiecie małżeństwo.

    -   Iza to nie ten typ. Małżeństwo to dla niej za mało. To nie typ „kury domowej”.

    -   Często z różnymi przyjaciółkami chodziłam po sklepach z ciuchami. Wszystkie chcemy wystroić się, wyglądać pięknie, przymierzamy wszystko, buty, kapelusze, sukienki…Z Izą było inaczej. Nie szukała stroi dla siebie, szukała ubrań dla tych uratowanych dziewczyn. Musiałam ją zmusić by wybrała coś dla siebie, bo w tym co kupiliście w Ankonie nie mogła jechać do Polski. Piotrze ona myśli najpierw o innych. Nie bój się o nią, szybko w tym co robimy znajdzie swoje miejsce. Walcz o nią.

    -   Jak? Ona jeszcze nie wie, że resztę życia chce spędzić ze mną.

 

 Nerwy z zaparkowaniem. Przewalający się tłum w hali odlotów Rzymskiego lotniska Leonardo Da Vinci nie nastrajał romantycznie. Błyszczące marmury, szkło i metal, upiornie w nieskończoność wędrujące schody, tysiące reklam, monitorów, stale zmieniające się cyferki godzin upływającego czasu. I wyławiany z gwaru pożegnań, przywitań, nawoływań, stale monotonnie płynący komunikat wymieniający miasta całego świata, Kopenhaga, Barcelona, Moskwa, Kuwejt, Nowy Jork… z czasem, z numerem wyjścia. Jak usłyszeli Warszawa, Piotr nie wytrzymał i wziął ja w ramiona. Nie wyrywała się, cicho wyszeptała.

 

    -   Nie roztkliwiajmy się, daj mi czas. Wypuść mnie. Moje ostatnie tygodnie były tak zwariowane, poplątanie tragedii z rajem, daj to poustawiać, zrozumieć co jest krótką fascynacją, a co…Myśl o mnie… wzywaj mnie…

 

 Nerwowo kręcił bransoletką, wpatrywał się w oddalającą sylwetkę, Podała paszport, chwile czekała. Po przejściu bramki skręciła w prawo, zatrzymała się przy szklanej ścianie i wypatrywała go. Nie mogła odnaleźć w tłumie. Ich spojrzenia nie spotkały się. Chyba zrezygnowała bo schyliła się po walizkę. Już odchodziła by jeszcze raz się obrócić. Teraz wreszcie uśmiechy się spotkały. Pomachali do siebie i wciąż z ręką w górze odeszła do samolotu.

 

 

                                                                Jeśli coś kochasz, daj mu wolność. Jeśli wróci do Ciebie,

                                                         Jest Twoje, jeśli nie wróci, oznacza to, że nigdy od początku

                                                         Twoje nie było.

                                                                                                           /Salomon/

 

         

 

    Tomasz Dembiński 2015 Cortona

    tomiany1985@gmail.com

 

                                                        

 

 

 

 

                                                                        

 

 

 

 

  

 

 

   

 

 

 

 

 

 

     

 

 

 

             

   

 

 

  

 

 

    

 

 

 

                                                                  

 

 

      

 

 

 

 

 

 

 

   

  

 

 

 

 

 

 

  

 

       

 

 

.

 

 

 

[1]              „Wywiad” z Wiktorem  to wspomnienia Rotmistrza Cezarego Bujalskiego spisane podczas rozmów z nim w jego Toskańskim domu „la Caduta”.

[2]                Czesław Miłosz. Campo di Fiori . Warszawa – Wielkanoc, 1943

[3]              Giovani d’onore – młodzieniec honoru. To tytuł nadawany młodym członkom rodzin Ndranghety.

[4]              Kopaliński: Gorgony, potworne istoty płci żeńskiej z wężami zamiast włosów, o wzroku zamieniających ludzi w kamień.

[5]              Kopaliński:…rzecz zaniedbana, zapuszczona, zachwaszczona…w nierządzie, brudach moralnych…

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Tomasz · dnia 20.03.2020 09:26 · Czytań: 2716 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 1
Inne artykuły tego autora:
  • Brak
Komentarze
Marek Adam Grabowski dnia 23.03.2020 19:26
Opowiadanie (zwłaszcza umieszczone w necie) nie powinno być tak długie! Po za tym masz strasznie rozstrzelany wstęp.

Pozdrawiam!
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
pliszka
23/04/2024 22:45
Kaz, w końcu mam chwilę, aby nadrobić drobne zaległości w… »
Darcon
23/04/2024 17:33
Dobre, Owsianko, dobre. Masz ten polski, starczy sarkazm… »
gitesik
23/04/2024 07:36
Ano teraz to tylko kosiarki spalinowe i dużo hałasu. »
Kazjuno
23/04/2024 06:45
Dzięki Gabrielu, za pozytywną ocenę. Trudno było mi się… »
Kazjuno
23/04/2024 06:33
Byłem kiedyś w Dunkierce i Calais. Jeszcze nie było tego… »
Gabriel G.
22/04/2024 20:04
Stasiowi się akurat nie udało. Wielu takim Stasiom się… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:44
Pierwsza część tekstu, to wyjaśnienie akcji z Jarkiem i… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:28
Chciałem w tekście ukazać koszmar uczucia czerpania, choćby… »
ks-hp
18/04/2024 20:57
I taki autor miał zamysł... dziękuję i pozdrawiam... ;) »
valeria
18/04/2024 19:26
Cieszę się, że przypadł do gustu. Bardzo lubię ten wiersz,… »
mike17
18/04/2024 16:50
Masz niesamowitą wyobraźnię, Violu, Twoje teksty łykam jak… »
Kazjuno
18/04/2024 13:09
Ponownie dziękuję za Twoją wizytę. Co do użycia słowa… »
Marian
18/04/2024 08:01
"wymyślimy jakąś prostą fabułę i zaczynamy" - czy… »
Kazjuno
16/04/2024 21:56
Dzięki, Marianie za pojawienie się! No tak, subtelnością… »
Marian
16/04/2024 16:34
Wcale się nie dziwię, że Twoje towarzyszki przy stole były… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:38
Najnowszy:pica-pioa