Wychodząc rano z pokoju, poczułem się niczym zmartwychwstały bóg. Prawie cała szkoła zdążyła już postawić na mnie krzyżyk — surprise bitch! Na bladych twarzach uczniów niemal dostrzegałem wyrazy radości, że żyję. Potem przetarłem zaspane oczy i uświadomiłem sobie, że to jednak tylko parszywe uśmieszki świadczące o tym, że cieszą się, że to teraz ja będę przeżywał swój czas tortur w gabinecie Brauksa. Mimo tego nielubianego obowiązku, dzisiejszy dzień wydawał się jakoś mniej depresyjny niż reszta. Może dlatego, że wczoraj karetka podjechała pod budynek, aby zabrać tylko jednego trupa. Ot tak, jak wywóz śmieci. Tyle dobrego dla naszej społeczności, że była to osoba wyjątkowo znienawidzona przez wszystkich, i uczniów i nauczycieli. Samantha McDanney. Zachowywała się jak szlachcianka na każdym kroku. Jadała tylko u siebie w pokoju, bo stołówka szkolna była dla niej „wylęgarnią plebsu i hołoty”, do klasy wchodziła spóźniona na każdą lekcję, ponieważ „nie będzie przemierzać korytarzy razem z tym bydłem”, a wszyscy napotkani ludzie na jej drodze byli „niewarci jej spojrzenia”. Wczorajszej nocy Jej Wysokość podcięła sobie żyły pod prysznicem. Co za mało arystokratyczne samobójstwo. Mogła wymyślić coś droższego. Na przykład połknąć garść tabletek i popić drogim szampanem, albo podciąć sobie gardło ostro przyciętą sztabką złota. Najwyraźniej tej nocy spadła jej korona z głowy po raz ostatni.
Po trzydziestu minutach oczekiwania w końcu otwierają się drzwi do gabinetu psychologa, w których staje Cassidy z posępną miną. Zapewne znów dostała kazanie, aby nie wyręczała go w jego pracy.
- Nie bierz rodzynek. To nie rodzynki — rzuciła żartobliwie, mijając się ze mną w drzwiach, ale chyba tylko po to, aby nie wyjść na skarconego kundla.
Gabinet Brauksa bardziej przypomina gabinet doktora niż nauczyciela z niską pensją. Smukłe szare biurko stoi samotnie przy północnej ścianie z ogromnym oknem, które zawsze jest zasłonięte zielonymi żaluzjami. Cały pokój ożywia jedna mała paprotka na stoliku po prawej. Pod ścianą stoją dwa rozkładane krzesełka, na których i tak nikt nigdy nie siada, bo przychodzi się tu pojedynczo. A na każdą osobę czeka osławione ,,krzesło tortur". Twarde jak cholera. Klapnąłem na nie z ogromną nadzieją natychmiastowego wstania, ale powstrzymałem się. Rzuciłem plecak na podłogę i osunąłem się na krześle. Ku mojemu zdziwieniu Brauks nawet nie zwrócił na mnie uwagi. Czytał coś z zamyśloną miną filozofa greckiego albo ucznia, który udaję, że cokolwiek rozumie z lekcji. Odkaszlnąłem.
— Oh, Darren! To już ty — powiedział, odkładając segregator na stolik obok.
— Tak, to już ja! - wykrzyknąłem, udając sarkastycznie podekscytowanie i spojrzałem w okno, jakby było tam coś ciekawszego niż zielone żaluzje.
— Weź sobie rodzynkę — powiedział i przysunął mi małą miseczkę z rodzynko-podobnym czymś w środku.
— Y... Nie, dzięki. Obydwaj wiemy, że to nie rodzynki — spojrzałem podejrzliwie na to ,,coś".
— Yh… No dobrze, więc co my tu mamy? Oceny w porządku, ale chemia troszkę słaba — przeglądał moje akta zbrodni zwane dziennikiem.
— Gorsze dni. Nie zamierzam się poprawiać.
— Wcale nie każe ci się poprawiać. Naprawdę dobrze ci idzie. Jak przygotowania do testów?
— Dobrze.
— A twoje samopoczucie? Czy nie masz takich dni, kiedy...? — psycholog, ale nawet nie umie zapytać, czy chce mi się żyć.
— Nie, panie profesorze, nie zamierzam się zabić — powiedziałem, chcąc jak najszybciej stąd wyjść.
— Nie tylko o to mi chodzi, w stosunkach z przyjaciółmi i bliskimi... — przerwał i zdał sobie sprawę z tego, co powiedział.
— Jakbyś nie zauważył, to nie mam bliskich ani przyjaciół, więc podpisz mi ten cholerny kwitek i wypuść mnie z tej kanciapy — wstałem gwałtownie, kładąc na stoliku świstek z poświadczeniem odbycia tej chorej rozmowy.
Przysunął go w swoją stronę, widząc, że ta rozmowa nie potoczy się po jego myśli. Spojrzał na mnie troskliwym wzrokiem, z wyrazem twarzy jakbym właśnie popełnił życiowy błąd. Piórem, które wyglądało jak wyjęte z uczniowskiego piórnika, machnął podpis i przesunął kartkę w moją stronę. W jego oczach widziałem jeszcze iskierkę nadziei, że może jeszcze usiądę i cokolwiek mu powiem. Szybko i skutecznie ją zgasiłem. Zgarnąłem świstek, zarzuciłem plecak na ramię i już chciałem wyjść, kiedy mnie zatrzymał.
— Zaczekaj jeszcze. Mam coś dla ciebie.
Wyjął z szuflady żółtą kopertę, lekko zakurzoną i oblaną jakąś brązową cieczą na rogu. Nie położył jej na biurku, lecz trzymał kurczowo w dłoni, która coraz bardziej zaczynała drżeć.
— To od twojego ojca. Proszę, chociaż przeczytaj.
Wziąłem kopertę, nawet jeszcze nie przyswajając wiadomości, że rzekomo mój ojciec się odezwał. Wpakowałem ją do kieszeni jak niechcianą ulotkę wepchniętą nam przez kogoś na ulicy. Wyszedłem z gabinetu zdecydowanie najszybciej ze wszystkich uczniów. Nie myśląc dużo, wrzuciłem kurs na swój pokój. Szedłem, obijając się o ludzi, starając się nie dopuszczać do uszu wszystkich szeptów na mój temat. A mimo to i tak je słyszałem. Cholerne szepty jeszcze bardziej parszywe niż ten głos odwiedzający mnie czasami nocą.
Wpadłem do pokoju i rzuciłem się na łóżko. Nie chciałem patrzeć na tę kopertę. Wyobrażałem sobie ojca piszącego ten list. Jego wyraz twarzy, jego puste oczy, zimne dłonie. Nie chciałem czytać jakiegoś marnego świstku od tego człowieka. Po paru minutach usiadłem na krawędzi łóżka z kopertą w ręku. Przyglądałem się jej uważnie, jakby tam była jakaś odpowiedź na pytanie, które zadaję sobie od kilku lat. Nie wiedziałem, czego się spodziewać i nie wiedziałem, czy chcę to czytać. Gdy próbowałem skupić się na swoich myślach, usłyszałem krzyk dochodzący jakby zza okna, ale gdzieś blisko. Wyjrzałem na zewnątrz. Przed szkołą stała grupka nauczycieli i cała gromada szkolnych gapiów. Uniosłem wzrok nieco wyżej i dostrzegłem wiszące nade mną nogi. Domyślałem się, że zaraz przed moim oknem przeleci kolejna poraniona dusza. Nie interesowało mnie zbytnio, kto to i czemu chcę się zabić. Kilka osób na dole krzyczało, aby się wycofała, że jeszcze nie teraz. I wtedy usłyszałem: ,,Litt nie skacz!". Litthia Morgo chciała się zabić? Nie ma tu innej Litt. Piękna, niska, słodka dziewczyna z blond loczkami. Większych zielonych oczu nigdy nie widziałem. Jej malinowe usta zawsze pięknie mówiły o poezji. Ubierała się w kolorowe i często błyszczące ciuchy. Miała wełniany sweterek chyba w każdym odcieniu tęczy. Sama była jak chodząca tęcza, co wyróżniało ją z tłumu. Tutaj prawie każdy chodzi w czarnych dresach. Ona była jedną z nielicznych, w których można było dostrzec chęć do życia. Jaka tragedia musiała się stać, że taka dziewczyna jest tutaj w takim stanie? W pierwszej klasie miałem z nią dobry kontakt. Lubiliśmy się. Co ja pieprzę? Kocham się w niej, odkąd tu trafiłem. Ale zawsze wydawała mi się za wysoką ligą. Nigdy nie mogłem z niej wyciągnąć, co się z nią dzieje. I nie mam pojęcia, dlaczego teraz oglądam jej dyndające stopy nad moim parapetem. Szukałem w głowie czegoś, co sprawi, że się wycofa. Coś, co ją tutaj zatrzyma. Nie zwracała uwagi na nikogo. Zabarykadowała drzwi od pokoju. Byłem najbliżej, ale nie mogłem jej uratować własnymi siłami. Mogłem próbować rozmawiać, ale złudne były nadzieje, że to pomoże.
— Litt... Litthia tutaj! — powiedziałem na tyle głośno, aby usłyszała mnie pomimo szlochów. Wychyliła się niebezpiecznie nisko tak, że widziałem jej twarz. Spojrzała pytającym wzrokiem i z wyrzutem, czemu zakłócam jej pięć minut w tej szkole i ostatnie chwile życia.
— Yy... Pamiętasz, pożyczyłaś ode mnie ostatnio książkę. ,,Tristan i Izolda". Mówiłaś, że ją już skończyłaś. Przyniesiesz mi ją? — W chwili stresu nic innego mi nie przyszło do głowy. Chciałem, chociaż spróbować.
— Dzięki. Jest pod łóżkiem, obok lektur szkolnych. Weź sobie — powiedziała spokojnie... i skoczyła.
Zacisnąłem oczy. W upływie sekundy wyłączyłem wszystkie zmysły, aby nie słyszeć trzasku ciała o chodnik. A jednak to poczułem. Wszystko poczułem, jakbym to ja tam teraz leżał. Piorunujący, nerwowy ból przeszył moje ciało, aż miałem wrażenie, że uchodzi z moich palców u stóp. Jak najszybciej zamknąłem okno, aby nie docierało do mnie całe zamieszania z dołu.
To nie mogło się udać. Jeśli chciała się zabić to i tak by to zrobiła. Usiałem na łóżku. Patrzyłem się bez celu na pokój. Nagle coś pod stolikiem przykuło moją uwagę. ,,Tristan i Izolda" — piękne, pozłacane wydanie. No tak... oddała mi tę książkę kilka dni temu. Nawet nie pamiętałem. A i tak odpowiedziała, nie chciała się wdawać w dyskusję. Poczuła się zapewne jak nic nieznacząca osoba, tak ,,nijako". Nie pamiętałem, że z nią rozmawiałem, że oddała mi tę cholerną książkę. Zawaliłem. Z niechęcią podniosłem kopertę od ojca z ziemi. Rzuciłem ją na stolik i zakopałem się w kocach. Na dziś — dość. Biorę wolne od życia na czas bliżej nieokreślony.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt