O tym, że starego Jachimczuka zabrano, wiedziała cała wieś.
To był dzień jak wszystkie inne, które odróżniano tylko po zmiennej wysokości słońca zniżającego się coraz bardziej, żeby wejść w listopad, i znikającego za ciemnoszarą powałą nieba, z której deszcz miał wkrótce zacząć bębnić o zimne płyty nagrobków i przypomnieć o tych, o których mówiliśmy dobrze, i o tych, o których woleliśmy nie mówić wcale; zapalaliśmy im wszystkim znicze i kładliśmy kwiaty, pamiętając o własnym życiu wiecznym.
Jachimczuk miał swoje za uszami, za co też mu się często obrywało.
Prócz nadzwyczajnego daru opowiadania historii, z których większość nawet nie ocierała się o prawdę, a w których on zwykle grał bohatera, oraz umiejętności przegadywania słuchaczy i głoszenia treści niewygodnych i niezgodnych z jedynym znanym i słusznym we wsi poglądem na temat spraw duchowych słynął Jachimczuk z bycia zwyczajnym złodziejaszkiem. Wszyscy wiedzieli, że w mroźniejszych miesiącach mogli spodziewać się, że ich zasoby materiałów opałowych zostaną znacznie uszczuplone, a to za sprawą Jachimczuka właśnie. Szczególnie upodobał sobie Wawreniuka.
Po którejś z kolejnych wizyt w szopie Wawreniuka Jachimczuk wrócił do domu, wrzucił drewno do pieca i wyszedł do psów, żeby dorzucić im do misek mięsa podwędzonego z czyjegoś innego gospodarstwa. Na swoje szczęście w odpowiednim momencie przekroczył próg: usłyszał tylko huk i brzęk tłuczonego szkła. Wbiegł z powrotem do domu, a tam ujrzał rozsypane kafle i wybite szyby. Dużo czasu mu potem zeszło, żeby uzbierać na nowy piec, a ludzie wiedzieli i mówili między sobą, że to sprytny Wawreniuk posypał drwa czymś podobnym do prochu z dynamitu. W każdym razie nikt nigdy nie przyznał się do tego, co i czy w ogóle Wawreniuk coś zrobił, a Jachimczuk nie był na tyle głupi, by o cokolwiek go oskarżać – w końcu przez kilka dobrych miesięcy udało mu się ogrzać przy cudzym opale.
Ale w końcu przyszli po Jachimczuka, przyszło dwóch umundurowanych panów: zapukali do niego w ostatnim dniu października, kiedy słońce jeszcze przygrzewało pustym klombom i nieurodzajnym poletkom, a jakieś niedobitki pszczół czy trzmieli obijały się o okna, żeby ostatecznie się dobić. Jachimczukowa kazała staremu siedzieć cicho. Jednak drzwi nie stanowiły większej przeszkody – kto wie, czy Jachimczukowie tamtego dnia zapomnieli przekręcić klucz, czy może skobel zwyczajnie odskoczył, bo zamek liczył już swoje lata i przyrdzewiał trochę. Niemniej, funkcjonariusze umundurowani na biało niczym żołnierze marynarki, dla których lato jeszcze się nie skończyło, wkroczyli bez problemu do sieni i zastali Jachimczuka skulonego w kącie i skomlącego. Żona opowiadała później we wsi, co tam się wydarzyło, ale nikt tak naprawdę nie był pewien, która wersja tej opowieści była prawdziwa. Niewielu chciało też w ogóle tego słuchać ani jej zawierzać, ponieważ Jachimczukowa lubiła wyolbrzymiać i dodawać historiom dramatyzmu. Choć z pewnością odbył się w sieni domu Jachimczuków swoisty dramat.
Biali panowie, jak potem ich ochrzciła, wyprowadzili starego, który, o dziwo, nie stawiał oporu, tak jakby dawno pogodził się z tym, że ten dzień nadejdzie. Wyszli, trzymając go z jednej i z drugiej strony pod ramię: człapiącego w dziurawych laczkach i pozaciąganym swetrze człowieka, który w tamtej chwili wyglądał na niezwykle zmęczonego, przez co o dziesięć lat starszego. Nie był to ten sam Jachimczuk: znienawidzony przez połowę wioski, uwielbiany przez drugą; przez większość zapamiętany jako pełen energii mimo niemłodego wieku; jedni widzieli w nim bajdurzystę, inni kogoś, kto swoimi opowieściami umilał czas i naprawiał ludziom pęknięte dusze.
Panowie zapakowali go do samochodu i wywieźli. Jeszcze tego samego dnia późnym wieczorem Jachimczukowa zobaczyła męża wciśniętego do paki, pozbawionego wyżywienia, ciepła i światła, z których przynajmniej to ostatnie starała się mu zapewnić, przysuwając staromodną lampę naftową jak najbliżej jego twarzy.
Nie wyglądał najlepiej: leżał sztywno, jakby nie mógł się ułożyć, wychłodzony i wychudzony; podkówki pod oczami przypominały sine księżyce. Nawet nie podniósł powiek, kiedy żona zaczęła szeptać do niego i błagać, by dał jej znać, że nie jest jednak tak źle, jak to wygląda. Złożył dłonie na podołku i splótł palce, a między nimi trzymał różaniec, choć usta nie poruszały się w tej samej, co zawsze, szeptliwej mantrze – jakby postanowił, że ta modlitwa będzie tylko dla niego.
Żona wystawała przy nim przez kolejne trzy dni i trzy noce, osuwała się i klęczała, rosząc chłodną posadzkę drobnymi łzami. Stary nie chciał albo nie mógł do niej mówić: zapadł w kamienny sen, zlawszy się z podłogą; nie było widać zwykłego unoszenia się i opadania klatki piersiowej w rytmie oddechu, a jakiekolwiek ruchy, których tak bardzo łaknęła Jachimczukowa, były jedynie widziadłami w chybotliwym drganiu płomienia lampy.
Przychodziły do niej potem wiejskie matrony: przysadziste, w czarnych koronkowych trenach w dozgonnej żałobie po mężach łachudrach, rozchwiane i rozkołysane w rozpaczliwej tęsknocie po Jachimczuku. I lamentowały, i załamywały ręce nad nim i nad jeszcze bardziej poszkodowaną przez los Jachimczukową, wyśpiewując żale nad jej udręczoną duszą, modląc się o zdrowie i spokój. Potrafiły godzinami przesiadywać w Jachimczukowej sieni, umartwiając się, wycierając przydeptywanymi spódnicami kurz z zimnej podłogi. Powstawały z kolan, przechadzały się po przedpokoju, opierając dłonie o odrapane ściany, przesuwając dłońmi po twarzy gospodyni, piejąc do pękniętego żyrandola i pajęczyn w każdym rogu, po czym znów opadały na ziemię, by dalej opłakiwać tragedię najdroższej sąsiadki.
Nikt we wsi Jachimczukowej nie życzył takiego obrotu zdarzeń, mimo że wielu przeklinało jej męża łajdaka. Ci sami również pozdrawiali ją ledwie zauważalnymi skinieniami głowy, jakby gwałtowniejszy gest mógł zaburzyć wyraz współczucia, jakim chcieli ją obdarzyć; przymykali przy tym oczy jak koty odczytujące z jej twarzy wszystkie te żałosne emocje, którymi od kilku dni się żywiła. Trafiło się kilku złośliwszych, którzy wspomnieli przy niej, że teraz nie będzie kto miał ogrzać chaty i że psy są już takie niedożywione, skóra i kości. Ale ostatecznie Jachimczukowa, pogrążona w smutku jak w głębokiej depresji, nie zwracała uwagi ani na jednych, ani na drugich, przechodząc wieś wzdłuż i wszerz, szukając pocieszenia we wspólnych miejscach i widokach: pod wierzbą, gdzie pierwszy raz wziął ją od tyłu; nad jeziorkiem, gdzie ganiali swoje czworonogi; w kościele, w którego tylnych ławkach popijali późnymi letnimi wieczorami samogon.
Snuła się tak przez tę wieś jak dzieweczka za utraconym Jasieńkiem: półprzezroczysta, prawie że omdlewała. Ludzie zaczęli o niej mówić, że przenika przez ściany, tak jej blisko było do porzucenia ciała.
Nic dziwnego, że po tygodniu biali panowie zapukali do jej drzwi i zaproponowali, że zabiorą ją do Jachimczuka. Na stałe.
– A-ale… jak to?
Zasiadła do stołu z jasnego wyszorowanego drewna, a oni zajęli miejsca naprzeciwko, patrząc na nią z niesamowitym spokojem, który najwidoczniej udzielił się i jej, ponieważ złożyła ręce na udach, opanowała drżenie i zapytała:
– Chcecie mnie wziąć do niego?
– Tak. – Skinął głową jeden z nich. Niewiele się od siebie różnili: oprócz identycznych mundurów identyczne mieli też włosy o odcieniu słomkowego blondu i takie same błękitne, błyszczące spojrzenia. Od alabastrowobiałej skóry biła taka jasność, że Jachimczukowa musiała mrużyć oczy.
– Pójdź z nami – rzekł drugi. Głosy też mieli podobne: lekkie, uspokajające, łagodne. Miało się wrażenie, że te głosy wypływają powoli i gładko z ich krtani jak miód wlewający się w uszy Jachimczukowej.
Znowu opanował ją dygot. Przytknęła drżącą dłoń do ust, oczy się zaszkliły. Tym razem jednak to rozemocjonowanie nie wypływało z lęku.
Niewyraźnie, ale jednak w wystarczająco widoczny dla funkcjonariuszy sposób, poruszyła głową z góry na dół. Jakby tylko czekając na ten znak, powstali, podnieśli ją za ręce i wyprowadzili z domu.
Gdy odwieźli ją na rzeczone miejsce, bez słowa, z czymś w rodzaju błogiego spokoju na twarzy, położyła się obok Jachimczuka i zasnęła.
***
– Gadała o jakichś facetach w bieli – mówiła Mackiewiczowa – że przyszli po starego. Z tego szaleństwa tak gadała. Że jakieś policjanty czy cuś. Wymyśliła se, że Jachimczuka wzięli, ale że on na pewno wróci. No i co? I nie wrócił.
– Nie wrócił, a i ją zabrali! – zarechotał Wawreniuk.
– Nikt tych facetów nie widział – dodała Wawreniukowa – kto wie, co ona tam widziała. Może piła po tej tragedii, to i ją dopadły zwidy. Abo brała jakie lekarstwa. Młoda Jachimczukowa może co wie. – Wskazała podbródkiem stojącą w pierwszym rzędzie Antoninę, jedyną córkę, która po wielu latach nieobecności i braku kontaktu z rodzicami wróciła do wsi.
– Taaak… a teraz zgarnie całą chałupę!…
– A jaki to niby majątek? Zapuszczony dom… Jachimczuk lepiej jej załatwić nie mógł!
– No a co ona z tego będzie miała? Na serce przecież chora… to i może zaraz…
– Zdzisek! – syknęła Mackiewiczowa, po czym wszyscy zamilkli.
Prawie cała wieś zebrała się w kościele, po czym procesją przeszła na przykościelny cmentarz. I znowu: jedni szeptali złośliwie i z nienawiści, inni pochylali głowy, co poniektórzy popłakiwali nawet w zupełnej ciszy. Nikt Antoniny pod ramię nie wziął, bo i sama chciała iść: wbiła niewidzące spojrzenie w jeden punkt, trzymając się jakoś tak sztywno, zaciskając usta do białości.
To był bardzo jasny dzień: niebo oślepiało czystym błękitem. Chłodny wiatr łopotał połami palt, frędzlami szali i rąbkami spódnic; w powietrzu unosił się zapach wilgotnej gleby i liści. To był bardzo jasny i ciepły dzień – jakby postanowił, że dość już pochmurności zebrało się w tym miejscu.
Grupa rosłych mężczyzn znikąd pojawiła się z dwoma trumnami, niosąc je po czterech. Opuścili je do dołu, po czym młoda Jachimczukowa przeżegnała się i, nie czekając na zakończenie ceremonii, przedarła się przez tłum, uciekając przed rozgniewanymi i zdumionymi spojrzeniami, i wyszła przez bramę w światło zachodzącego słońca.
– Jestem gotowa – powiedziała do dwójki mężczyzn.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt