Wbrew prognozom pogody pojawiły się ciemne chmury, gęsto pokrywające niebo. Wystarczyły powierzchowne spojrzenia naszych oczu wzniesionych ku górze, aby wnet uświadomić sobie nadejście nieuniknionego deszczu.
Liczni pośród nas, rozszerzonymi ze zdumienia oczami, nadaremnie usiłowali wyłowić z kłębowiska tłustych chmur upragnione słońce i tym sposobem utwierdzić się - gdyby je odnaleźli - w zachwianym na moment przekonaniu, iż prognozy pogody są całkiem nieomylne i warto im zawierzać, i opierać o nie mocno plany na resztę dnia. Z błękitnego nieba, wolnego od chmur, nie spływał oczekiwany słoneczny żar; zamiast tego masy ciemnych chmur opanowały nieskończony błękit nieba, zepchnęły słońce z głównej sceny i mimo zapowiedzi synoptyków, w których prognozy ludzie wierzyli, słońce nieoczekiwanie zakamuflowano. Niebo pociemniało, deszcz wisiał w powietrzu i zdaje się, że oczekiwał stosownego momentu, by spaść na świat. Aż dziw bierze, gdy pomyślę, jacy ludzie są wytrwali i uparci w trzymaniu się pragnienia spełnienia obwieszczonej pogody, zapowiedzianej już wcześniej. Uniesione głowy ciążą okrutnie na wygiętych do tyłu szyjach, napiętych na wzór cięciwy łuków, oczy zwrócone wyzywająco w niebiosa zmierzają do wystraszenia chmur i przywołania przepędzonego słońca. Ale zbite ze sobą chmury, jedna przy drugiej pewnie stojąca, tworzą zwartą całość, skałę, ciężko wiszącą nad ziemią, groźnie spoglądającą w dół, nieulęknioną i sile ludzkich spojrzeń stawiającą opór, sile, która w obliczu nieprzewidywalności pogody, siłą żadną nie jest.
Znaleźli się i ludzie, nieliczni wśród licznych, którzy, chyba nawet zaklinali niebo, wznosili razem błagalnie, potem groźnie wyrzucone w górę ręce, a dalej celowali wzwyż, kierowali wyżej i wyżej marną siłę swej woli, by przebić panoszące się nad nimi chmury, psujące dzień. Ci nieliczni z licznych, słabli prędko, a przekonanie i wiara we własne siły okazywała się bezpodstawna - i już wiedzieli: byli słabi. Z początku zapał tryskał w górę z ich gorących wnętrz jak wrząca woda gejzeru, ale sam strumień z minuty na minutę słabł, ochładzał się, aż z czasem całkiem zanikał. Oni, nie ośmielali się już rzucać wyzwania niebu. Odchodzili ze spuszczonymi głowami, opuszczali pokonani miejsce już na początku przesądzonej na ich niekorzyść bitwy, w duchu płacząc nad własnymi słabościami, jak też przeklinając wszystkowiedzących synoptyków i meteorologów.
Wielość ludzkich spojrzeń bezskutecznie kłuła niewzruszone chmury; dalej napinali szyje i czekali, oczekując powrotu słońca. Wierzyli w prognozy, a te zawsze się sprawdzały, tworząc trwały fundament wiary w ludzkie prognozy i samych ludzi, mających wgląd w sfery niebieskie. Jaki zawód wystąpił na twarzach zebranych, gdy na przekór wszystkiemu w co wierzyli, z czarnych chmur poleciały krople deszczu, bijąc po twarzach, rozpryskując się i ginąc w kontakcie z tym światem, zupełnie jakby nie chciały, czy nie mogły dłużej zostać tu, na dole, świecie ich niegodnym. Ci srebrzyści wysłannicy długo nie zaszczycali nas swą obecnością, gdyż w oka mgnieniu spijani byli przez poranioną ziemie, która zachłystywała się nimi, przez co powstawały kałuże, brudne dziury pełne wody, dalece odbiegającej od tego, czym był czysty deszcz.
Ludzie, w różnych kierunkach, z opuszczonymi głowami rozchodzili się na wszystkie strony. Jeżeli mowa o mnie, to pragnę zauważyć, że zawierzyłem nie prognozom, całkiem zwodniczym, lecz wyraźnemu obliczu nieba. Zawsze czyniłem w ten sposób i do określenia pogody nie potrzebowałem innych ani tych zmyślnie skonstruowanych urządzeń, pomiarów satelitarnych, przełomowych teorii, tworów tęgich głów, teorii wysuwanych na każdym kroku, aby w ostateczności jedna przełomowa teoria gryzła się z drugą, nie dając odpowiedzi na fundamentalne pytania dotyczące ziemi, po której stąpamy, a co dopiero na pytania odnośnie prognozy pogody i wysoko zawieszonego nieba.
Śmiałem się z tworów postępującej ludzkości. Nie potrzebowałem ich. Można spojrzeć w niebo, usiłując wyczytać, co nastąpi. Można tylko próbować, liczyć na siebie, nikt nam nie podsunie pewnej prognozy, z którą wejdziemy w ludzi i obwieścimy, co nas czeka.
Bo choćby pozbawiono mnie oczu, natura wyposażyła mnie w uszy. Dzięki tym narządom słuchu przechwytuję każdy, nawet najdrobniejszy dźwięk, który tylko usłyszeć mogę i przetwarzam w częściowy obraz pogody. Gwiżdżący wiatr, podnoszący bądź obniżający głos, śpiew ptaków - wszystko, cała płynna mowa świata daje przesłanki, na podstawie których próbuję wyciągnąć słuszne wnioski. Całym sobą dociekam i zastanawiam się nad zjawiskiem pogody, tak niepewnym.
Lecz posłuchajcie głusi: Jestem synem swojej matki i ojca, stworzeniem z okaleczonej ziemi wyrastającym, nadgnitymi korzeniami trujące soki czerpiącym, sumą rozproszonych zalet i wad, z galopującym w piersi sercem, pędzącym w stronę światła czystego, to zawracającym na rozstaju dróg w kierunku gładkiej czerni. Jestem tym, którego wraz z wami syczący głos skierował na drogę słodkiego upadku. Wypływam z innych takich jak ja, wchodzę po stromej skale, zerkam na twardy dół i z lękiem odwracam oczy, wchodzę do góry, by sięgnąć po gwiazdy na szczycie, choć wiem, że te nie dla mnie i zbliżyć się do nich nie mogę, nie powinienem. Zwierzę składające się z miliardów oddechów, tych minionych, obecnych i przyszłych pragnie dostąpić niepewnego zaszczytu zasiadania na szczycie; wdrapało się zbyt wysoko aby zejść bezboleśnie - teraz, jako naznaczeni, mknąć będziemy w dół, przeszywając powietrze, w pędzie ogarniając na ostatku nasze gruzy, my, pokolenie Ikara z podciętymi już u początku lotu skrzydłami. W kościstej kuli na szczycie szyi składam fragmenty niepewnych myśli w żałosny obraz; szukam fragmentu wielkiej układanki, lecz zdobyć go nie mogę w sobie ani poza sobą, gdyż zawieszony jest zbyt wysoko, leży poza zasięgiem wąskiego kręgu możliwości pnących się w górę ludzi głoszących prognozy pogody.
Nie wierzę prognozom pogody, unikam też pychy odszczepieńca. Moje zmysły, choć jeszcze ostre, nie sięgają zbyt daleko, uginają się i zawodzą pod naporem nieprzeniknionej i nieodgadnionej pogody. Ratunku nie szukam w wzmocnieniu zmysłów, chmur nie przeganiam, w słońce nie patrzę, deszczu z chmur nie wyciskam, mimo, że do góry głowę podnoszę.
Ale to wszystko nic. Ciągnę wraz z naznaczonymi, z resztą ozdobionych pierwotnym znamieniem. Idziemy wszyscy razem, rozkosznie lekki sen swą pieśń wzmaga, noc szepcze i do snu poranione plemię układa.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
DamianBolin · dnia 13.01.2009 23:39 · Czytań: 940 · Średnia ocena: 3 · Komentarzy: 7
Inne artykuły tego autora: