Verta - 1. Przybysz z północy - MikeMG
Proza » Fantastyka / Science Fiction » Verta - 1. Przybysz z północy
A A A
Od autora: Czas, przestrzeń i tchnienie. Trzy byty składające się na świat dany żywym istotom przez Vertara. Spadek po dziele stworzenia, znak odciśnięty na każdym istnieniu. Wielka moc oraz niezwykła magia. Verta jest wszystkim i wszystko jest Vertą. ►◄ Lander urs Povrat znakomicie odnalazł się w nowym fachu. Handel orężem, ochrona i doglądanie dostaw broni nie było spełnieniem jego marzeń, jednak nowa praca dała chłopakowi długo wyczekiwany spokój. ►◄ Kiedy po czterech latach spędzonych w cechu zapadła decyzja o wielkiej ekspansji gildii, wszystko runęło. Stare ścieżki ponownie się skrzyżowały, a kompania z Zakładów Armovanów stanęła twarzą w twarz z największym wyzwaniem w ich życiu. ►◄ Trójka przyjaciół została wciągnięta w porachunki gildii okraszone politycznymi intrygami i konfliktami religijnymi. A w tle majaczyła mroczna przeszłość oraz rodzinna tajemnica. Miłość i Verta. Mordercza gra właśnie się rozpoczęła. ►◄ Nadszedł czas, aby poskromić moc. Moc daną wszystkim.
Klasyfikacja wiekowa: +18

1. „Przybysz z północy”
Globia, 14 Oktab 1289 r.

~~***~~

Tego jesiennego dnia podgrodzie* tonęło w szarości. Na niebie roztaczały się ogromne kłęby chmur i słońce nie mogło się przez nie przebić. Siąpił deszcz oraz wiał silny, północny wiatr.

Okolica nie wyglądała zachęcająco. Budynki były zaniedbanymi, sypiącymi się ruderami. Gdzieś w trawie leżał śpiący pijak. Dzieciaki głośno wrzeszczały, taplając się w niewielkich kałużach.

Rzadko kiedy ktoś nowy tutaj zaglądał. Mimo tego, po południu na podgrodziu zjawił się nieznany przybysz.

Mieszkańcy przedpola miasta Galz przyglądali się pokaźnej furmance, na której przyjechał. Przywiózł ze sobą niemal cały dobytek – pełno kufrów i pakunków. Od razu było jasne, że ta osoba zawitała tutaj na stałe. Taki widok był w tym miejscu rzadkością.

Powóz ciągnęła para koni. Na wozie, pośród różnych rupieci, znajdowało się coś w rodzaju barłogu*. Siedział na nim mężczyzna. Jego oblicze skrywał kaptur, a w rękach ściskał lejce. Kierował się w północną część wsi. W tamtych rejonach stały chaty łowczego i garbarza, za to na krańcu osady znajdował się dwór, ogrodzony murem z bloków kamiennych. Nad podwórzem górowały dwa bardzo przykładnie wybudowane domy. Jako jedyne na podgrodziu bynajmniej nie wyglądały ubogo. Budynki, stojące na przeciwległych krańcach działki, były zwrócone ku sobie frontami.

To tam znajdowała się siedziba Zakładów Armovanów, najlepszego cechu z uzbrojeniem i wszelakimi akcesoriami bojowymi we wschodniej Globii.

Toczący się powoli wóz coraz bardziej przykuwał uwagę bawiących się w błocie chłopców. Przestali nawet na chwilę krzyczeć.

Zakapturzony mężczyzna nie zwracał uwagi na gapiów, lecz dalej kierował konie w stronę dworzyszcza w północnej części wsi. Drewniana, zdobiona brama była otwarta, więc przyjezdny wjechał na podwórze. Następnie pokierował furmankę na ubocze, po czym tam ją pozostawił. Zeskoczył z wozu, wrócił, zamknął za sobą bramę i zdjął kaptur.

Był to młody mężczyzna tuż po dwudziestce. Miał krótkie blond włosy zaczesane na lewą stronę, z charakterystycznie wygolonym przedziałkiem. Taka fryzura była szalenie modna wśród wojaków w klanach Falmaro – sąsiedniego, nadmorskiego kraju o dosyć chłodnym klimacie, na północny zachód stąd.

Ale teraz przybysz znajdował się w Globii, na przedmieściach Galz – małego, niezbyt bogatego miasteczka, które powstało z potrzeb drwali, myśliwych i rzeźników niecałe sto lat temu. Jak najbardziej jedynym miejscem, które mogło tu interesować blondyna była faktoria kowalsko-płatnerska Armovanów.

Młodzieniec spojrzał na oba domy i udał się w kierunku tego po prawej stronie dworu. Wszedł po schodach na dużą, trochę zaniedbaną werandę. Rozejrzał się.

Mimo że obejście, na którym znajdowała się siedziba faktorii, było naprawdę rozległe, to nie znajdował się tu żaden ozdobny ogródek, a dookoła panował rozgardiasz. Gość pomyślał, że ten teren może mieć potencjał. Zwrócił uwagę na wybrukowaną ścieżkę prowadzącą od jednego domu do drugiego. Po obu jej stronach, w nieregularnych odstępach, mieściły się krzewy i duże kamienie, które miały upiększać teren. Niestety wyglądało to dosyć nieudolnie, chociaż można było poznać, że mieszkał tutaj ktoś o wyższym statusie. Domy były drewniane, ale podmurowane. Daleko, na krańcu dworku stała stajnia, do której przytulone były pomniejsze drewniane budynki gospodarcze.

Młody mężczyzna przypomniał sobie piękne ogrody wokół akademii wojskowej, do której uczęszczał w Falmaro. Późną wiosną całe były wypełnione pięknie kwitnącymi kwiatami. Zimą zostawały zakryte grubą warstwą śniegu.

Po chwili zadumy chłopak powoli odwrócił się w kierunku drzwi i zapukał. Otworzył mu mężczyzna przed czterdziestką. Miał gęstą kozią bródkę i ciemnobrązowe, krótkie włosy ze specyficznie obciętą grzywką. Zwisała ona na bok i sięgała do połowy prawego ucha mężczyzny.

– Ach, cześć, chłopaku! Czekaliśmy na ciebie.

Blondyn ukłonił się i wyciągnął rękę do osoby za drzwiami.

– Lander urs Povrat. Przyjechałem z Arenvik w Falmaro.

– W Falmaro wszyscy się tak dziwnie nazywają? No, nie przez próg, nie przez próg! Dalej, nie stój tak.

Lander kiwnął głową i wszedł do środka. Mężczyzna ze śmieszną grzywką dopiero teraz podał chłopakowi rękę.

– Jestem Cordian Prautz! – przywitał się.

Po tej krótkiej wymianie uprzejmości Lander zobaczył, że z innej izby nadchodzi kolejna osoba. Zmierzający ku przybyszowi mężczyzna także chciał się przywitać. Zbliżył się i podał rękę chłopakowi z północy.

– Jestem Hassen Armovan. Witaj! – Właściciel faktorii miał gęste, krótkie loki w kolorze cegły. Lander ocenił jego wiek na góra trzydzieści lat. – Tak… ten piękny interes jest mój. – Rudzielec posłał wymuszony uśmiech.

– Ja jestem tylko właścicielem dworku… U Hassena pracuję, pomagam mu trochę – odezwał się ten, który otwierał drzwi.

Nastała niezręczna cisza.

Cordian Prautz, mężczyzna z grzywką, od razu poczuł, że rozmowa nie toczy się płynnie. Natychmiast przerwał więc trwające milczenie:

– Może napijesz się piwa, chłopaku, hę?

– Chętnie, dzięki.

Cordian przystawił trzecie krzesło do stolika stojącego pod ścianą. Gość z Falmaro podziękował i usiadł. Rozpoznał wtedy, że to nie rudowłosy właściciel cechu, lecz właśnie Cordian był bardziej gadatliwym i dynamicznym mieszkańcem dworku na podgrodziu.

– No, to duperele mamy już za sobą… – Prautz podszedł do kredensu obok stołu i podniósł małą beczułkę na piwo. Mężczyzna mógł ją bez trudności utrzymać w jednym ręku. Drewniane naczynie wyposażone było w kranik. Cordian nalał wszystkim piwa, po czym dodał:

– Dobrze cię w końcu zobaczyć! – Prautz dosiadł się.

– Was też. Karle sporo mi o was opowiadał.

– Karle nie raz cię zachwalał! Dużo ten chłop z nami handlował, oj dużo…

– Dzięki. Możemy przejść od razu do rzeczy? Co miałbym u was robić? Tak dokładniej, ale same konkrety.

– Niech on się wypowie. – Cordian Prautz skinął niedbale na Hassena.

– No… Chyba… chyba eskorta, nadzór, dystrybucja, takie rzeczy… Razem z Cordianem byś pracował. Pewnie w mieście głównie, bo tutaj mamy ino siedzibę. – Rudowłosy machnął ręką. – A to zawieźć jakieś pakunki do klienta, a to pokazać mu nową broń, jak nasi mistrzowie co dobrego sklecą… Albo wycisnąć od kogoś schowane w butach raty za sprzęt.

– Cały czas trafiamy w tej robocie na jakichś niewypłacalnych kretynów. W tym ostatnim mamy wprawę.

Lander zamyślił się.

Szlag. Z deszczu pod rynnę. Najpierw wojaczka za ojczyznę w Falmaro, a teraz najemnictwo. Najemnictwo opakowane w ładne słówka: „eskorta”, „nadzór”, „dystrybucja”. Dystrybucja kopów w jaja tym „niewypłacalnym kretynom” co najwyżej.

Po chwili blondyn odezwał się do swojego rudowłosego pracodawcy:

– Eskorta? Nadzór? Czyli w tej pracy często trafiają się jakieś niebezpieczne… incydenty?

– Gdzie tam… od razu incydenty! – krzyknął Prautz. Armovan nie odpowiedział na pytanie gościa. – Ostatnio się zdarzyło, że jakiś dureń zaczął się dąsać o niby wadliwy stop. Po długiej licytacji z naszym kowalem, kto dłużej siedzi w tym fachu, powiedział, że jesteśmy chamy chędożone i waszmość Hassen Armovan to go może co najwyżej w rzyć pocałować, jeno najpierw by musiał usta rumiankiem wypłukać – wiernie cytując… Ale czy to był groźny incydent? Łeee…

Cordian nachylił się i spojrzał Landerowi głęboko w oczy. Młody chłopak nie był pewien, czy rozmówca zrobił się czerwony, czy po prostu tak na niego padało światło kaganka. Na jego czole pojawiły się krople potu.

– Zapewniam cię – kontynuował – w naszym fachu nic ci się nie stanie.

Milczenie.

– Ryzyko w koszty wliczamy – odezwał się po chwili Armovan.

Blondyn kiwnął głową, napił się i zapytał Hassena:

– Ci ludzie z podgrodzia, z okolicy… Pracują dla ciebie?

Ale właściciel ponownie nie odpowiedział. Cordian za to poczerwieniał jeszcze bardziej. Podrapał się nerwowo po koziej bródce.

– Ha! – parsknął. – Chłopaku… Jakby ci to wytłumaczyć… Powiedzmy, że lokalne wieśniaki są z nami w nienajlepszej komitywie. Pamiętaj, że tu, na podgrodziu my tylko dworek mamy. Interesy głównie robione są w mieście i to tam najwięcej się dzieje. – Cordian Prautz chrząknął. – Ale dobrze, że do nas przyjeżdżasz. Dobrze, że ktoś zaufany, czyli Karle, cię polecił.

– Mhm, rozumiem… No, ale jak to na co dzień wygląda? Dobijacie targu na broni. To duże pieniądze i pewnie duże ryzyko. Tak wspominaliście, Karle też. Jakie tu mieliście jeszcze „incydenty” oprócz tamtego z „chamami chędożonymi” i wadliwym stopem?

Przybysz z północy skrzyżował ręce na piersiach i rozsiadł się wygodniej.

– Wiem, że jestem upierdliwy – mówił dalej – ale w tym roku w samym Falmaro otarłem się o śmierć ze trzy razy, więc…

– Niech to szlag, powtórzę jeszcze raz: praca jest bezpieczna – przerwał mężczyzna z grzywką, kiwając głową.

Lander znowu zaczerpnął z kufla. Uważnie patrzył na obu rozmówców. Ciszę przerwał Hassen:

­– Cordian ma rację. I z podgrodzia też parę osób zatrudniamy, ale zwykle czeladników i pachołków. Za to do przewozu, kontaktu z klientami, odbioru…

– Windykacji… – przerwał Falmarczyk.

Chwila ciszy.

– Tak, windykacji… Do tych rzeczy potrzebujemy kogoś takiego jak ty. Kogoś solidnego, kto się nie boi.

– Mhm… Czego?

Znowu nastało milczenie.

– Roboty, Lander. Roboty – odrzekł w końcu Cordian Prautz.

Rozmowa nie toczyła się płynnie i męczyła wszystkich.

– Hassen, może nie będziemy już dłużej twojego gościa bałamucić, bo coś widzę, że go tu na śmierć zanudzamy i mu dom pokażemy, co?

– Można, chodźmy.

Mężczyźni wstali. Cordian wysunął się na przód.

– Hassen jest właścicielem faktorii. Dworek należy do mnie, jak wcześniej wspominałem. – Prautz ukłonił się dumnie, aż grzywka spadła mu na oczy.

– Rozejrzałem się trochę na zewnątrz. Nie ma się czym chwalić.

– No… dworek jest zaniedbany. Ale tylko trochę, bo taką mamy pracę… – Cordian zrobił kwaśną minę i oparł ręce na biodrach. – Nie przerywaj, blondas. No, to teraz powiem ci to, co chciałem. Hassen kiedyś wykupił ode mnie drugi dom stojący o, tam, naprzeciwko. I wtedy sprowadził tu ten cały swój biznes. Który to był rok, rudzielcu? Osiemdziesiąty czwarty? Piąty?

– Osiemdziesiąty piąty.

– Możliwe. Lander, obacz, że Galz i podgrodzie to zadupia w sumie. Ale to dobrze, bo gdyby Hassen przeniósł wtedy interes do większego miasta, Stryjdamu na przykład, toby go półświatek wygryzł. A nam nie tędy droga, żeby układać się z bandytami. Z dziada pradziada Armovani na ten biznes pracowali, życie nie raz ryzykując. I źle by było to teraz wszystko zmarnować. Prawdę mówię?

Rudowłosy potwierdził, kiwając głową. Po chwili gospodarze przeszli do dokładnego prezentowania domu, w którym obok Cordiana, w budynku po prawej stronie podwórza, miało przyjść Landerowi zamieszkać.

Oprowadzili go po dużej kuchni, ze zdobionym paleniskiem na środku pomieszczenia. Następnie pokazali zbiór kolekcjonerskich sztyletów, mieczy, toporów, nadziaków, buzdyganów i kiścieni. Te ostatnie bardzo zaskoczyły gościa. Nie spodziewał się, że taki rodzaj broni również nadaje się do pokazywania na wystawie. A jednak kolekcjonerskie modele z cechu Armovanów miały ładne zdobienia i cieszyły oko. Nie zmieniało to faktu, że taki kiścień w kontakcie z ciałem ofiary masakrował je sromotnie i zostawiał paskudny ślad. Lander zawsze miał szacunek dla ludzi z ranami po kiścieniu lub morgenszternie, bo po prostu wiedział, z czym mieli do czynienia. Znał się na wojaczce mimo młodego wieku.

W międzyczasie Hassen wtrącił, że w jego domu znajduje się kolekcja pancerzy i Falmarczyk może ją obejrzeć, kiedy tylko chce. Następnie wszyscy udali się na piętro, gdzie przeszli się po dwóch sypialniach i gabinecie. Mniejszy pokój był przeznaczony na nocleg Landera. Z większego na co dzień korzystał Cordian.

Kiedy zakończyli zwiedzanie, zeszli na dół i zamienili jeszcze kilka zdań. Formalności dobiegły końca.

– Panowie, wybaczcie – odezwał się Hassen. – Muszę jeszcze coś załatwić. Lander, przyjdź do mnie później. Cordian, jeśli gość by miał jeszcze jakieś pytania, to mu wszystko wyjaśnij. Aha… – Hassen odwrócił się w stronę blondyna. – A z naprawdę ważnymi sprawami, gdyby coś poważnego się działo, to do grododzierżcy zamurza* idź. W wolnej chwili oprowadzimy cię po okolicy, jeśli chcesz.

– Dzięki, to potem. I wolę przejść się sam. Bywaj, Hassen.

– Bywaj, Lander. Naprawdę muszę jeszcze coś załatwić. A, moment… Wiesz co?

Lander spojrzał na rudzielca pytająco.

– Świetnie mówisz po globijsku.

– Możliwe. Od dłuższego czasu mówię tylko po globijsku. Cały czas w podróży, poza domem, te sprawy…

Armovan opuścił główną izbę, zarzucił kapotę i wyszedł z domu. Wtedy Cordian podszedł do stołu, dopił resztkę piwa i zwrócił się do Falmarczyka:

– Jak ci się widzi nasz „szef”?

– Nie najgorzej, ale słowo „szef” mi do niego nie pasuje. Macie chyba dosyć luźne relacje. Dlaczego pytasz?

Cordian Prautz podrapał się po głowie i przeczesał grzywkę.

– Hassen – powiedział – to poczciwy chłop. Czasem niezaradny. Ale na rachunkach, podatkach i całym tym papierkowym łajnie się zna. Do tego jest mistrzem rzemiosła. Sam się o tym przekonałem nie raz, chociaż teraz Hassen rzadko własnoręcznie robi sprzęt.

– Miło się ciebie słucha… Do rzeczy.

– No i ja Armovanowi pomagam. To ja go nakłaniam do ostrzejszej konkurencji, ryzyka i ruchów takich jak ściągnięcie tutaj ciebie – falmarskiego woja.

– Może… Ale to chyba było tak, że po prostu ja chciałem coś ze sobą zrobić. A potem pojawiła się okazja. I Karle mnie z wami zapoznał.

– Ano… Nie przejmuj się, Falmarczku! Będzie ci u nas dobrze.

Cordian zaśmiał się głośno. Zbliżył się do blondyna i klepnął go w ramię. Następnie odłożył pusty kufel na stół i powiedział:

– Grododzierżca zamurza mieszka za domem zielarki w południowej części wsi, jakby co.

– Zapamiętam.

[podgrodzie – osada zakładana pod murami miasta, prekursor przedmieść]
[barłóg – nieposłane łoże, tu: miejsce do spania na wozie pokryte sianem i ubraniami]
[zamurze – podgrodzie]

~~***~~

Cały wieczór minął Falmarczykowi na poznawaniu szczegółów pracy, z jaką miał mieć do czynienia.

Pilnowanie dostaw handlarza i producenta broni nie było tym, o czym Lander marzył jako mały chłopiec. Kiedy Urs Povrat był dzieckiem, śnił o przygodach. Śnił o chwale, bohaterstwie, zawieruchach i toporze w dłoni.

Tak szybko się przekonał, że bohaterstwo jest tylko ułudą.

Każdy heros może zostać w mgnieniu oka stracony. Każdy bohater może zostać w mgnieniu oka zapomniany… Nie ma bohaterów. Nie ma.

Pierwsza noc na dworku minęła spokojnie. Następnego dnia stał wraz z Cordianem na podwórzu obok schodów i sterty leżącego w bezładzie drewna. Rozmawiali częściowo pochłonięci drobnymi zajęciami. Nie podziwiali widoków. Nie było czego podziwiać.

– Nie ma lepszego uczucia – odrzekł Cordian, machając siekierą. – Nie ma lepszego uczucia, niż sztywny członek… Tfu! Trzonek! Trzonek, chciałem powiedzieć. No. Sztywny trzonek od siekiery, która jeszcze przed chwilą była jeno chybotliwym gównem.

– Nie podniecaj się tak tym sztywnym trzonkiem.

Lander odebrał narzędzie z rąk Cordiana, a następnie energicznie wbił w stojący obok pieniek, by sprawdzić, czy siekiera nie rozleci się przy pierwszym użyciu. Nie rozleciała się.

– Wbiłeś pięć gwoździ i się cieszysz – kontynuował. – Włóż ją do wody na noc. Głowicą w dół. Z resztą, to głowica jest luźna, a nie trzonek. Rano ją wyjmij, weź od Hassena jakiś odrdzewiacz i naostrz. Będzie jak nowa.

– Ohoho! Falmarska szkoła naprawy toporów?

– Falmarskie topory się tak nie psują, Cordian. A siekierę każdy głupi naprawić umie.

– W takim razie dobrze, że ja nie umiem…

Lander zastanowił się, jak tu odgryźć się brodaczowi. Nie znalazł żadnej dobrej riposty.

– Robota to głupota – westchnął Cordian – picie to jest życie. Wychylisz ze mną kielonka, przyjacielu? Mogę otworzyć bukłaczek.

– No… każdy ma swoją wizję życia. – Blondyn podniósł brwi. – Ale nie. Idę się przejść po okolicy. Napij się z Hassenem czy coś.

Mężczyźni zamienili potem jeszcze kilka słów. Kiedy jednak młodzieniec zrozumiał, że nie ma sensu dalej ciągnąć tej rozmowy, oddalił się od schodów na werandę i ruszył w kierunku bramy.

 ~~***~~

Blondyn planował zapoznać się z grododzierżcą. Nie poszedł jednak do niego. Zboczył wcześniej niż w połowie drogi przez wieś. Skręcił w las. Rozmyślał. Wsłuchiwał się w odgłosy kruków, dzięciołów walących w pnie jak w kaczy kuper i odlatujących na południe kwiczołów. Minął nawet jakieś gniazdo. Nie wiedział, do jakiego ptaka należało.

Lander rozmyślał o tym, gdzie się znalazł. Nie dosłownie. Zastanawiał się nad krętą i niespokojną rzeką swojego życia. Po tej rzece płynął zdezelowany falmarski drakkar* z pewnym wojskowym na pokładzie. Wojskowy był bardzo młody. Czasem langskip* płynął wolno, jak przy ujściu. Czasem leciał w dół koryta na łeb, na szyję, jak przy źródle. A czasem bezsilny pasażer dryfował po meandrach. Pod prąd. Okręt zdecydowanie zbyt długo był u źródła i na meandrach. Po śmierci rodziców wojskowego, statek znajdował się na głębokiej wodzie, którą codziennie targały straszliwe sztormy.

Lander urs Povrat z Arenvik w Falmaro, Syn Hervala nie wiedział, gdzie dopłynął teraz.

I maszerował tak w zadumie. W pewnym momencie młodzieniec przeszedł z metaforycznego odkrywania swego miejsca na rzece życia do realnego ustalania położenia w lesie. Spacerował długo. Wiedział, że wkrótce zacznie się ściemniać.

Faktycznie, szlag, pomyślał. Zgubiłem się. Ale na pewno nie odszedłem daleko. Muszę wrócić na ścieżkę, obok której mijałem gniazdo.

Nie spodziewał się, że przez pomyłkę zmierzał tam, gdzie nikt nie powinien chodzić.

Wyszedł na małą, wykarczowaną polankę w środku lasu. Zastanawiał się, w jakim celu ktoś pozbył się drzew z takiego miejsca. Mogły to zrobić chociażby dzieciaki budujące dla zabawy domki na drzewach i szałasy. Lander jednak szybko odrzucił tę koncepcję. Odrzucił ją, ponieważ na środku polanki była usypana mogiła.

Na prowizoryczny nagrobek składał się stojący głaz, który pełnił funkcję pomnika oraz mniejsze kamienie na ziemi, w miejscu gdzie było złożone ciało. Na głazie widniał niestarannie wykuty Vertylion – symbol Stwórcy, Vertara.

Taki symbol był święty dla wszystkich mieszkańców kontynentu Loclovolk, z wyjątkiem ludów ze Wschodu.

To co zobaczył Lander, skłoniło go do rozważań.

Kto może tu być pochowany?, myślał.

Gdyby to były porachunki cechów czy morderstwo popełnione przez bandytów, nikt nie wysilałby się na godny pochówek nieszczęśnika, a tym bardziej na wykuwanie Vertylionu na pomniku. To musiał być ktoś ze wsi, z podgrodzia miasta Galz. Ktoś, kto nie był godny, aby pochować go razem z innymi.

Ale gdzie chowa się ludzi z podgrodzia?

Ściemniało się, dlatego chłopak zaczął się zbierać. Obawiał się, że pod ziemią leży osoba, która nie zaznała spokoju po śmierci, na przykład zostając przeklętą. Oznaczałoby to spotkanie oko w oko z upiorem przy świetle księżyca.

Lander koniecznie musiał zapytać o ten grób Prautza lub Armovana po powrocie do dworzyszcza.

Ale tak jak w symbolu Vertylionu dwie ścieżki splatają się na dole ze sobą, tworząc literę „V” z oczkiem u podstawy, tak ścieżka Landera splotła się na tej polance ze ścieżką innego mężczyzny.

Płynęli oni jednak innymi rzekami życia, więc to spotkanie nie było dla nich specjalnie ważnym epizodem.

Ale odkryło ono przed Falmarczykiem pewne fakty.

– Zaczynasz zwiedzać w dziwnych miejscach… – odezwał się zachrypnięty, nieznany głos.

– Przeszkadza ci to?

Lander odwrócił się w kierunku nieznajomego. Był to grubawy mężczyzna po pięćdziesiątce.

– Nie przeszkadza. – Przychodzień odchrząknął, smarknął i splunął gęstą śliną na ziemię. – Chciałem się przywitać.

– Ładne miejsce wybrałeś. I co? Będziemy teraz pić bruderszafta jak krasnoludy? Czy masz jakąś lepszą zachętę, żeby się zaprzyjaźnić?

Lander nie usłyszał odpowiedzi.

– Długo się tak za mną pałętasz? – zapytał obcego.

– Odkąd zauważyłem, że pchasz się jak kretyn w głęboki las, kiedy idzie zmierzch. Nie dąsaj się. Często tu spaceruję o tej porze, wyprowadzę cię stąd.

– Nie będę szedł za jakimś przywłoką.

– Jestem Orman. Grododzierżca.

– Mhm. Lander urs Povrat. Przyjechałem do roboty u Armovana.

– W takim razie bruderszafta wypijesz z Cordianem, na pewno już cię czymś częstował. Chlejus jeden chędożony, psia jego mać.

– Widocznie wszystkich częstuje.

Falmarczyk zrobił krok w kierunku grododzierżcy i wskazał przez ramię kciukiem na mogiłę.

– Kto tam leży?

– Vlosa Prautz.

Lander poczuł dreszcz i stał przez chwilę w bezruchu.

– Idziesz czy nie?

– Chodźmy stąd.

[drakkar – największy typ bojowych okrętów używanych na północy, przez Falmarczyków]
[langskip – długi, smukły, bitewny okręt Falmarczyków. Największym rodzajem langskipów były drakkary]

 ~~***~~

Kolejne dni na dworku mijały spokojnie. Młody najemnik miał za sobą już kilka dostaw sprzętu do miasta, które eskortował. Praca była dosyć nudna i rzeczywiście nie działo się w niej za dużo. Jeżeli tak miałoby wyglądać doglądanie dostaw, Falmarczyk nie miałby nic przeciwko. Nuda wydawała mu się o wiele lepszą opcją niż wojna.

Od niezbyt przyjemnego spaceru w lesie, drugiego dnia pobytu przybysza, minęło już kilka dni. O ile praca nie dawała Landerowi powodów do zmartwień, tak ów spacer już tak.

Chłopak nie mógł przestać myśleć o grobie na polanie. Grobie, w którym, według słów grododzierżcy, leżała kobieta o nazwisku Cordiana.

Pewnego wieczora młodzieniec zdobył się na odwagę i postanowił poruszyć ten temat. W końcu mieszkał z Prautzem pod jednym dachem. Przed nimi było sporo długich, nudnych i smętnych dni.

– Pogadamy? – Lander opierał się o kredens i mierzył wzrokiem Cordiana, zajadającego się potrawką z ryby.

– Pewnie, druhu.

– Hassen u siebie?

– Śpi. W nocy albo nad ranem przyjedzie do niego jakiś bardzo ważny klient. Z zagranicy! Swoją drogą, powinieneś tam wtedy iść i się rozeznać, jak wygląda poważniejsza robota.

Falmarczyk przeniósł wzrok na płomień tańczący wewnątrz kaganka stojącego na stole.

– Byłem w lesie kilka dni temu, wiesz?

– Po co?

Lander westchnął.

– Przejść się… Widziałem nagrobek.

Cordian Prautz odłożył drewnianą łyżkę i przerwał jedzenie.

Obaj milczeli długo.

– I co z tego?

Blondyn przestał się opierać o mebel i skrzyżował ręce na piersiach.

– Ten grób na polance… Ja… Jest mi przykro. Kim była dla ciebie Vlosa?

Vlosa Prautz.

Imię i nazwisko, które nie dawało chłopakowi od kilku dni spokoju.

Cordian gwałtownie uniósł głowę i spojrzał Landerowi głęboko w oczy.

– Skąd ją znasz?!

– Spokojnie… spotkałem grododzierżcę. Przypadkiem. Nieprzyjemny typ, tak swoją drogą. Powiedział mi, że w tym grobie leży Vlosa Prautz. Orman nie był zbytnio rozmowny, powiedział, żebym ciebie popytał.

– Popytał?! – Cordian wstał. – A, kurwa, o co, jeśli łaska wiedzieć?! Chyba się trochę zapomniałeś, Falmarczyku.

– Nie nerwicuj się.

– Zawrzyj gębę.

Cordian kręcił głową, na jego twarzy pojawił się wyraźny grymas.

– Co cię tak interesują nie swoje sprawy?

– Jestem nowy i spędzimy razem trochę czasu. Nie lza mi wiedzieć co to za grób? Dobra, nie mów. Tylko nie dąsaj się potem, że nie mogę ci spojrzeć w oczy, bo coś przede mną ukrywasz.

Urs Povrat zaczął powoli zmierzać w kierunku schodów. Nie planował już o nic pytać.

– Przepraszam – kontynuował – chyba trafiłem na czułą strunę… Nie chciałem.

Cordian dalej stał za stołem i nerwowo drapał się po bródce, opierając pięść drugiej ręki na blacie. Lander zaczął iść na górę.

– Zaczekaj…

Młody chłopak odwrócił się.

– Siadaj.

Usiedli obaj. Lander nic nie mówił. Słuchał.

 ~~***~~

– To był rok… Hmm… Osiemdziesiąty. Dziewięć lat temu – zaczął Cordian. – Jeszcze zanim sprowadził się tu Armovan.

Brodacz zadumał się.

– Niech to zaraza morowa… – kontynuował – byłem wtedy w wieku Hassena.

Lander odpowiedział uśmiechem.

– Dom naprzeciwko nie stał pusty. Wynająłem go handlarzowi kamieniami szlachetnymi. Facet pochodził z Deroxii. Skupował rzadkie błyskotki, najczęściej ze Wschodu, i sprzedawał z okropecznie dużym przebiciem tam, gdzie był popyt. I obacz, że też złotem handlował. Skarbem Wschodu! Ale mniejsza o to. Zapłacił jeden talent za rok mieszkania. Powiedział, że chce tu pobyć dwa lata, że drugi talent zapłaci w następnym roku.

Prautz nachylił się, po czym cicho powiedział:

– Dla mnie to szemrane było. Zwłaszcza jak powiedział, że wschodnim złotem się para. I jeszcze, że talent z góry zapłaci! Ale duże to pieniądze dla nas były, a że czasy ciężkie…

Cordian zapłakał.

– Vlosa… moja kochana Vlosa…

Cisza.

– Czasy ciężkie… tom poradził z moją kruszynką, żeby ugościć handlarza. „Może kłopoty ma, może życie go na Wschód rzuciło i w złe interesy wpadł, niech pomieszka u nas. Po co drugi dom ma pusty stać? Dzisiaj innym dopomóc trzeba, a nie okoniem stawać, wszak darmo tego nie robimy, a za dwa talenty, Cordian” – mówiła. „Ciesz się, że dobrodziej hojny i bogobojny, a nie jakiś obdartus, awanturnik i łobuz”.

Zasmucony brodacz ukrył twarz w dłoniach.

– Tośmy wtedy poradzili… – wyszeptał. – Drugiego talentu żeśmy nie dostali. Dertam wyjechał po roku.

– Dertam? – odezwał się Lander.

– Dertam Zvietski. Tak się nazywał handlarz.

– Co takiego wam zrobił?

W tym momencie Cordian wstał. Ociężale podszedł do kredensu, o który niedawno podpierał się Lander. Cordian otworzył szafkę, wyjął stamtąd bukłaczek ze świńskiej skóry i gliniany kieliszek, po czym zapytał:

– Też chcesz?

– Lej.

Prautz wyjął drugi kieliszek. Nalał wódki.

Wypili od razu, kiedy tylko Cordian wrócił na miejsce. Potem bez chwili zwłoki została polana druga kolejka.

– Dertam był Vertarystą. Bardzo potężnym Vertarystą.

Moc.

Verta: czas, przestrzeń i tchnienie.

Trzy byty składające się na świat dany żywym istotom przez Boga – Vertara. Spadek po dziele stworzenia, znak odciśnięty na wszystkim, co istnieje.

Magia.

Verta jest wszystkim i wszystko jest Vertą.

Jej oblicze było badane przez wieki. Posługiwać się nią w ograniczonym stopniu potrafił każdy. Z dobrodziejstw Verty korzystało na co dzień wojsko, medycy, alchemicy, filozofowie, kapłani Kościoła Vertariuszy i oczywiście Vertaryści.

Vertaryści byli mistrzami w posługiwaniu się Vertą. Szkoleni w sztuce modyfikowania przy jej pomocy rzeczywistości byli w stanie wpłynąć na niemal każdy aspekt czasu, przestrzeni i tchnienia na tyle, na ile pozwalała ich własna siła.

Ich własna Verta.

Lander przypomniał sobie szkolenia w Wojskowej Akademii Lwic Falmarskich. Przypomniał sobie najlepszych Vertarystów kontynentu sprowadzanych z odległych, odosobnionych twierdz. Twierdz, w których Vertaryści mogli w spokoju studiować piękną sztukę manipulowania rzeczywistością.

Bo czymże innym jest magia?

Nauka Verty była dla każdego. A młodych wojowników z falmarskich klanów uczono głównie jej bojowego zastosowania.

Okręt na rzece życia Landera był nie raz na głębokiej wodzie, gdzie umiejętne władanie Vertą było niezbędne. Dlatego młody Falmarczyk był z nią dobrze zaznajomiony.

Obaj mężczyźni długo rozmyślali, ale ciszę przerwał Cordian, wracając do opowieści.

– Lander, powiedz mi – zaczął – który, według ciebie, odłam Verty jest najgroźniejszy w rękach szaleńca?

Lander zastanowił się chwilę.

– Verta czasu. Tak. Myślę, że nierozsądne bawienie się czasem może stworzyć największą kabałę.

– Ha – prychnął brodacz – bo ja odkąd zobaczyłem na własne oczy, kim jest Dertam, zawsze twierdziłem, i twierdzić będę, że Verta tchnienia.

Falmarczyk spojrzał na towarzysza pytająco.

– Nie zdajesz sobie sprawy – mówił dalej Cordian – co można zrobić z tchnieniem. Nie wiesz, w co można tchnąć życie. Może i masz rację z tą Vertą czasu. Może zabawa tchnieniem nie jest aż tak niebezpieczna. To tylko manipulowanie przepływem Verty… Ale cholernie dobrze wyuczona Verta tchnienia jest na pewno bardziej przerażająca od Verty czasu. Tak. Igranie z tchnieniem najbardziej przeraża.

– Do czego zmierzasz?

– Do sedna, a do czego? Jeszcze wódki?

Blondyn zawahał się, lecz po chwili potwierdził. Cordian Prautz polał trzecią kolejkę.

– Pewnego wieczora wracałem z miasta do domu… Psiakrew. – Cordian uronił łzę. – Wracałem do domu… Wiesz czego byłem pewny?

– Oświeć mnie.

– Że spotkam moją kruszynkę stojącą w drzwiach. Że przywitam ją tak jak zawsze, tuląc ją i całując w czółko. Że za moment usiądziemy do kolacji, napijemy się grzanego wina, a ona weźmie swoją lutnię i pobrzdęka na niej to, co umiała jako-tako zagrać. Potem się pośmiejemy, pójdziemy do łóżka i będziemy spać do południa. I że nie tylko będziemy w tym łóżku spać. –
Cordian opuścił głowę. – Kiedy wtedy szedłem do domu… Myślałem, że następnego dnia pójdę na rynek w Galz i kupię jej piękny naszyjnik. A potem przez kolejne miesiące będziemy żyli ze szlacheckiego majątku.

Lander usłyszał, że jego rozmówca płacze.

– Ale zastałem ją bladą… zimniutką. Wiszącą na sznurze na tej balustradzie. – Prautz wskazał schody na piętro. – Przez cztery lata mieszkałem potem w drugim domu…

Cierpienie wywołane wspomnieniami wręcz promieniowało od Cordiana. I ten ból, ból wywołany stratą bliskich, udzielił się również Landerowi.

Do niego także powróciły pewne wspomnienia.

– To tylko kawałek historii – kontynuował swój wywód Cordian. – Teraz już wiesz… Już… Szlag… – Otarł łzę. – Samobójców się chowa w odosobnieniu.

– Współczuję ci. Z całego serca.

Prautz odrzucił grzywkę na ucho i pokiwał głową.

– Jaki był powód? – zapytał Lander.

– Powód?! To nie było samobójstwo! To było zabójstwo!

– Skąd wiesz?

– Nie zadawaj głupich pytań, Falmarczyku. I nie przerywaj. Przede wszystkim, za dobrze znałem Vlosę. Kochała życie i niczego jej nie brakowało. Nie zrobiłaby czegoś takiego. Powody wymyśliły pieprzone wieśniaki i sąsiady, które te powody mieć musiały, żeby ciało do lasu wywalić i je przekląć, jak każdy chędożony, zabobonny kmiot! Od tamtej pory się nasłuchałem, że lałem żonę po pijaku, że miała dosyć hamrań o majątek i dlatego się na życie targnęła… Ale posądzić, nikt mnie o nic nie posądził. Bo moja kruszynka wisiała, a nic przeciwko mnie nikt nie znalazł! Vlosa została uznana za samobójczynię. A ja już nigdy nie zdołałem oczyścić jej imienia…

Cordian chciał po raz kolejny napełnić kieliszki, ale Lander go powstrzymał, mówiąc, że już wystarczy.

– Przecież ona była moim oczkiem w głowie… – zaczął ponownie Prautz. – Tylko dwie osoby znały prawdę. Ja i Dertam Zvietski, bo to on był mordercą, a jego „narzędziem zbrodni” – Verta. Verta nie zostawiająca śladów, które może odkryć byle cep ze straży. Chociaż w straży też się Vertą parają… Ale Dertam… Dertam to był mistrz!

– Jak się o tym dowiedziałeś?

– Człowieku… To nie było ot tak! Na pstryknięcie palca! Dałem się wyprztykać! Jak jakiś cep! Głowiłem się nad tym przez kilka lat… Łączyłem fakty. Układałem sobie to wszystko w tej mojej małej głowie…

– Mów dalej. Słucham.

– Kapitan straży razem z Ormanem kazali mi jeszcze tej samej nocy zakopać ją z dala od wsi. Wyszli, strząsnęli u mnie na ganku proch z butów, trzy razy splunęli na dom, zbluzgali Vlosę pięć pokoleń wstecz i poszli. A ja? Ja… zrobiłem, co kazali. W pośpiechu i szoku. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, jak rzeczywiście było.

Codian westchnął.

– Siedziałem nad grobem w lesie do popołudnia następnego dnia – kontynuował – a potem… nie pamiętam… bo chlałem. Wiem tylko, że przyszedłem kolejny raz na grób nocą. Nie wiem, kurwa, który to już był dzień… Mało pamiętam z tamtych dni. I wtedy go zobaczyłem. Był środek nocy, ale było widno, bo nad grobem gorała jasna łuna. A przed kamieniami stał Dertam. Stał w bladofioletowym świetle i szeptał. Nie pamiętam co. Wołał i jakby ktoś inny obcym głosem przez niego przemawiał. Kiedy mnie zoczył, podszedł do mnie. A ja… byłem napierdolony w szpadel. Potem tylko Dertam złożył palce w kształt Vertylionu, poczułem, jak mnie jakaś dziwna siła ogarnia i dalej nic nie pamiętam!

Lander nachylił się do Cordiana i oparł łokcie na kolanach.

– Kiedy się obudziłem – kontynuował Prautz – słońce było już wysoko. A przede mną – mogiła. Ale kamieni nie było. Sama goła ziemia. Vertar dobry mi jakąś myśl wtedy zesłał. Nie wiem, dlaczego o tym pomyślałem… Te kamienie odwalone mnie zdziwiły. Na wierzchu ziemia była mokra…

– No i?

– No i kopałem… Kopałem tymi, chędożonymi, gołymi rękami! Kopałem, kopałem… – Cordian nie mógł powstrzymać łez. – Ale ciała już nie było! Nie było tam jej! Nie było, kurwa… Zasypałem to potem w cholerę. Przez własną głupotę nie udało mi się zatłuc Dertama. Bo wtedy chlałem oczywiście… ja… chędożony!

– Nie zatłukłbyś go i tak. Zabrałby z ciebie tchnienie jednym gestem i zmarłbyś na miejscu z braku Verty w twoim ciele.

Kaganek na stole dogasał. Mężczyźni zasiedzieli się.

– Dertam – rzekł Lander – odprawił nekromantyczny rytuał tchnienia… W sumie… Teraz już rozumiem. Potrzebował jakiejś przeklętej duszy, więc popełnił zabójstwo tak, żeby wyglądało na samobójstwo. Kiedy Vlosa została wyklęta przez wieś, uznana za samobójczynię, Dertam wykorzystując Vertę tchnienia sprowadził jej przeklętą duszę z powrotem do ciała.

Cordian płakał dalej. Lander odsunął kieliszki i bukłak na bok.

– Kiedy myślę o tym – zaczął Prautz – że moja kruszynka nie zaznała spokoju, a została wykorzystana przez tego śmiecia, psia jego mać… Że wskrzesił ją i zabrał ze sobą… zupełnie mu posłuszną… Ja… Ja nawet nie wiem dlaczego.

– Naprawdę ci współczuję. Bardzo. Cordian, teraz już weź się w garść. To było tyle lat temu…

Siedzieli jeszcze przez chwilę.

Kiedy kaganek zgasł, Lander przeprosił, że zaczął tę rozmowę. Potem próbował na siłę zmienić temat, odciągnąć Cordiana od tych myśli.

– Ten klient – zaczął Lander – co do Hassena dziś w nocy ma przyjechać… To ktoś z zagranicy? Co to za typ?

– Tak… Jest z Deroxii. Tak samo jak Dertam… Zabawne, nie?

Blondyn westchnął.

– Jeśli chodzi o tę historię, wierzę ci.

– To dobrze, Lander… Idź do Hassena. A ja dokończę flaszkę – wyszeptał drżącym głosem Cordian.

Tak wyglądał początek współpracy trzech kompanów.

Urs Povrat przystał na prośbę współpracownika. Poszedł tej nocy do domu naprzeciwko. Nad ranem z kolei przybył gość z Deroxii. Ów przybysz okazał się być niezwykle ważnym klientem faktorii Armovana, bowiem kompania, ciągle w takim samym składzie, handlowała z nim przez następne cztery lata. Po tym czasie otworzył się nowy rozdział w ich życiu.

Przyjezdny z Deroxii zwał się Catacan Shlivovski.

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
MikeMG · dnia 14.05.2020 12:49 · Czytań: 656 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 1
Inne artykuły tego autora:
  • Brak
Komentarze
MikeMG dnia 17.05.2020 00:06
Witam. To pierwszy rozdział z trzech składających się na wprowadzenie do mojej powieści, nad którą trochę tam sobie pracuję. :) Każdą opinię niezwykle doceniam. Pozdrawiam!
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
ks-hp
18/04/2024 20:57
I taki autor miał zamysł... dziękuję i pozdrawiam... ;) »
valeria
18/04/2024 19:26
Cieszę się, że przypadł do gustu. Bardzo lubię ten wiersz,… »
mike17
18/04/2024 16:50
Masz niesamowitą wyobraźnię, Violu, Twoje teksty łykam jak… »
Kazjuno
18/04/2024 13:09
Ponownie dziękuję za Twoją wizytę. Co do użycia słowa… »
Marian
18/04/2024 08:01
"wymyślimy jakąś prostą fabułę i zaczynamy" - czy… »
Kazjuno
16/04/2024 21:56
Dzięki, Marianie za pojawienie się! No tak, subtelnością… »
Marian
16/04/2024 16:34
Wcale się nie dziwię, że Twoje towarzyszki przy stole były… »
Kazjuno
16/04/2024 11:04
Toż to proste! Najeżdżasz kursorem na chcianego autora i jak… »
Marian
16/04/2024 07:51
Marku, dziękuję za odwiedziny i komentarz. Kazjuno, także… »
Kazjuno
16/04/2024 06:50
Też podobała mi się twoja opowieść, zresztą nie pierwsza.… »
Kazjuno
16/04/2024 06:11
Ogólnie mówiąc, nie zgadzam się z komentującymi… »
d.urbanska
15/04/2024 19:06
Poruszający tekst, świetnie napisany. Skrzący się perełkami… »
Marek Adam Grabowski
15/04/2024 16:24
Kopiuje mój cytat z opowi: "Pod płaszczykiem… »
Kazjuno
14/04/2024 23:51
Tekst się czyta z zainteresowaniem. Jest mocny i… »
Kazjuno
14/04/2024 14:46
Czuję się, Gabrielu, zaszczycony Twoją wizytą. Poprawiłeś… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty