Będę babcią.
Dowiedziałam się o tym tydzień temu. W sobotnie przedpołudnie.
Właśnie wracałam z zakupów. W rękach siatki. Na twarzy maseczka. W głowie myśl: byle szybciej dotrzeć do domu i zrzucić z siebie to dziadostwo. Usiąść na balkonie. Poczytać książkę. Zanurzyć się w słodkie nic nierobienie.
Balkon staje się moim azylem. Widmem odpoczynku na nadchodzące tygodnie. Miesiące. Na zbliżające się lato. Nadszedł czas, by się o niego zatroszczyć. Kupić jakąś kanapę. Kwiatki.
Póki co przeglądam reklamy. Wzdycham do huśtawek - koszy. Marzy mi się wieczorne bujanie. Z lampką białego wina. Słodkim arbuzem. I książką.
Wracałam z tych sobotnich zakupów, na które wybrałam się głównie ze względu na dojmujący brak cukru. Przy okazji kupiłam jeszcze maślankę i jabłka. To wszystko z zamysłem upieczenia czegoś słodkiego na niedzielę. Będąc gdzieś w połowie drogi, poczułam wibrującą gdzieś w torebce komórkę.
-Kogo licho niesie - pomyślałam. I stawiając szmacianą siatkę na ziemi, zaczęłam szukać źródła pulsacyjnego "bez-dźwięku". Wyświetlacz pokazywał uśmiechniętą buzię mojej córki.
- Kto umarł - śmiertelnie poważnym i zarazem dość znudzonym głosem pytam ja.
- Nie. Nie. Nikt nie umarł.
- Bo ja tu właśnie z zakupów wracam - tłumaczę.
- No to ja zadzwonię później - słyszę świergocąco-wibrujący głos tej, która jeszcze niedawno wydawała mi się tak bardzo odległa. Jakby ktoś wykopał między nami (a może gdzieś we mnie) ogromy dół. Przepastną dziurę, której nie sposób przeskoczyć czy obejść.
- A co? Jesteś w ciąży? - pytam ja.
- A skąd wiesz? - dociera do mnie szczerze zdziwiony głos jedynaczki.
- Nie no... nie wiem. Pytam...
Widać, że młoda matką nie jest i że dopiero wkracza na tą przedziwną ścieżkę, w której przeróżne nitki tkają materię nie do opowiedzenia. Chociażby taką, że się wie o rzeczach, o których jeszcze tak do końca się nie wie.
Po krótkich wyjaśnieniach wracam do domu. Odstawiam zakupy. Po czym siadam na narożniku i oddzwaniam. Dowiaduję się szczegółów. Dostaję fotki, na którym widać już ładnie wykształconą główkę, łapki i nóżki dziecięcia. 10,5 tygodnia. Ech...
Późnym popołudniem dzwonię do mojej siostry. Chwalę się dobrą wiadomością.
- To muszę kiedyś do ciebie przyjechać na wino - mówi ona.
Propozycja kusząca, ale... Wirus nie odpuszcza. Wokół mnie coraz bardziej niepokojące wieści. Coraz bliższe. Jak ta wczoraj. Zadzwonił klient. Dziwnie zdenerwowany. Roztrzęsiona.
- I. jest na kwarantannie. Jej mąż ma dodatni wynik.
I. to jego pracownica. Jedna z tych bardzo dokładnych. Wręcz przewrażliwionych. W maseczce i rękawiczkach chodziła ponoć od samego początku, a teraz wychodzi na to, że może być chora.
- I co ja mam teraz zrobić? Zamknąć sklep? - pyta on.
- Nie wiem. Może jeszcze trzeba poczekać na jej wyniki - odpowiadam.
- I z czego ja mam teraz żyć?
Już mam na języku to, co na głos mówi mi potem jego żona. Bo gość od lat robi niepotrzebne inwestycje tylko po to, by nie płacić podatku.
No nie... Przesadzam. Przecież to wszystko mu się kiedyś do czegoś przyda. Za jakiś czas...
- Niech on sobie ogryza teraz te swoje przyczepy - drwi z niego żona, od której wiem czym "pachnie" ten związek. Wielki dom, a w nim pustka i chłód. Ona...? Nie bierze rozwodu, bo to wciąż chyba dla niej za trudne. Może nie do końca potrzebne. Niosące ze sobą za dużo problemów. Zarówno tych emocjonalnych, jak i majątkowych. Wojna światów. Trzęsienie ziemi. Cóż... sama wiem jak trudno jest zrobić ten pierwszy krok ku nowemu.
Za oknem cisza. Wiatr nadal potrząsa zieleniejącym się światem. Do siostry zadzwonię. Za chwilę. Ja skończę ten wpis.
Bardzo chciałabym się z nią spotkać, ale... Problem w tym, że ona pracuje w hospicjum. Ja w tygodniu spotykam się z różnymi ludźmi. O zachowanie zdrowego dystansu jakoś trudno. Ludzie przychodzą i zmęczeni schodami ściągają maseczki. Siadają przy biurku. Podpisują dokumenty. Ja biorę je i... nie patrząc na zagrożenie, odkładam na właściwe miejsce. Wyjazd do siostry wydaje mi się być zbyt ryzykowną i być może nieodpowiedzialną zachcianką.
- Dziwny to czas - myślę, spoglądając za okno - niby nic się nie dzieje, a jednak...
To nie jest jakiś zwyczajny wirus. Zwyczajna choroba. Grypa. Nie grypa. Ściema. Nie ściema...
To wirus ironii. Prześmiewcze echo naszych przyzwyczajeń, wynaturzeń i normalności, bez których do niedawna nie byliśmy w stanie żyć.
Każdy z nas dostaje to...
Nie. Nie. Niekoniecznie to, na co sam sobie w życiu zapracował. Większość z nas staje nagle przed czymś, przed czym przez ostatnie lata udawało jej się uciec. O czym nie myślało się. Do czego nie wracało się, bo i po co.
Wirus, który jest jak lustro. Jak szyba, którą ktoś stawia na naszej drodze, a my...? Nie widząc jej roztrzaskujemy się o przezroczyste szkło na drobny mak. Okruchy wbijają się w pozamykane od wieków zamki, zatrzaski i kłódki. Na zewnątrz wydobywają się nasze strachy, lęki i cuchnące starością demony. Skostnienia. Zamknięcia. Niedopuszczalne. Nieprzemakalne. Zamknięte na klucz.
Tak. Dokładnie tak oceniam panującą w świecie sytuację. Niewidoczny, maleńki wirus, który obnażył nas z brylantowych świecidełek i błyszczących szat. Pod nimi była już tylko nagość. Stara. Niemodna. I w mocnym niedoczasie. Bo czas i jego wymagania już dawno przeskoczyły nasze wyobrażenia o otaczającym nas świecie.
Będę babcią. Jeśli oczywiście nie wydarzy się nic złego. Moje korzenie coraz mocniej wgryzają się w ziemię. Sama nie znając żadnej ze swoich babć, będę mogła cieszyć się z wypływających ze mnie świetlistych promyków życia, które rosnąc, pnie się ku górze.
Nie mam pojęcia jakie życie czeka tego małego "bąbelka". Jakie życie sobie wybierze. Do jakiego został powołany. Wiem za to, że miłość... rozrasta się i jest.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt