Maszyna do picia - ks-hp
Proza » Obyczajowe » Maszyna do picia
A A A

Na Kazimierzu bawią się ludzie na poziomie.

Taką teorię ukuliśmy z przyjaciółmi i tego wiernie się trzymaliśmy, spędzając na Kazimierzu dwie trzecie swojej oszukanej studenckiej młodości. Oszukanej, bo Aśka i Olka więcej czasu spędzały w pracy niż na weekendowych zajęciach, a dla mnie był to stan przejściowy, czas między zdaną maturą a rozpoczęciem pierwszego roku.

Za dnia chodziliśmy tam na przedłużane espresso, pogryzaliśmy wypieki z gruzińskiej piekarni i wpadaliśmy na lancz do Kolanka. Wieczorami, głównie w weekendy, kiedy dziewczyny samowolnie udzielały sobie dyspensy od wykładów, a mnie nie goniła jeszcze nauka przedmiotów humanistycznych i mniej ścisłych, zaczynaliśmy w Alchemii: drink za drinkiem, papieros za papierosem, temat za tematem. Odpowiednio zrobieni staliśmy potem w łudząco przypominających peerelowskie kolejkach (których rzecz jasna nie mogłem pamiętać) do pawilonu z zapiekankami, podobno najlepszymi w całym mieście – a przynajmniej po stępieniu alkoholem zmysłu smaku i wyostrzeniu głodu stawały się dla nas ambrozją. Wsuwaliśmy je, jakby miał nam je ktoś zabrać sprzed nosa. Umazani majonezem, ubabrani tłuszczem z tych kawałków kurczaka, których nie zdołaliśmy pochwycić ustami i pospadały nam na spodnie, ze szczypiorkiem między zębami ruszaliśmy dalej, obijając się o tubylców i turystów, od uliczki do uliczki, rozkołysani coraz bardziej, uważając się za bogów tego miejsca.

Oglądaliśmy ten mały świat w upojeniu, potykaliśmy się o wystające kostki brukowe, o kosze na śmieci, zahaczaliśmy o latarnie, wybuchając co rusz śmiechem, urządzając wygłupy bez żenady. Czuliśmy się jak ryby w tej międzynarodowej wodzie.

Niemcy zamawiali wursty i przechylali pokaźne kufle wypełnione po same brzegi piwem z pianką na dwa palce; złoty napój ściekał im po brodach, szyjach, wpływał w dekolty biuściastych, kwadratowych Niemek oraz torsy ich równie kanciastych chłopów. Nucili te swoje ojczyźniane szanty, a my nie wiedzieliśmy, czy mamy stawać na baczność, czy tańczyć. Brakowało im tylko do kompletu strojów bawarskich. Albo karabinów.

Anglików można było równie łatwo rozpoznać: czerwononosi, z rozpalonymi policzkami, o błędnym spojrzeniu, co przystojniejsi przypominający Beckhama, co brzydsi przywodzący na myśl księcia Karola – zataczali się tak już od południa, najdonośniej recytując angielskie ballady, bełkocąc, gdy próbowali cokolwiek zaśpiewać. Przemierzali plac rozbujanymi stadami, wpadali na imprezowiczów. Przemieszczali się od pubu do pubu w spodenkach przypominających szorty kąpielowe i japonkach, bez względu na temperaturę. Najpewniej korzystali z suchej pogody. Patrzyłem na ich zabrudzone stopy, na paznokcie w żałobie, i zastanawiałem się, czy przywieźli ten brud z sobą, czy to brud zebrany w naszym suchym, poszarzałym kraju.

No i zewsząd dochodziły śpiewy Włochów i Hiszpanów: wyli do księżyca, a czegokolwiek nie śpiewali, to na pewno było o miłości. Wdzięczyli się do ławic dziewcząt, a te, podkoloryzowane i wydłużone, umykały przed ich rekinimi zalotami. Oglądałem się na nich, tych wymuskanych południowym słońcem synów morza, z czarnymi jak noc fryzurami i zarostem jak od linijki, na ich śnieżnobiałe uśmiechy, mięsiste usta jak przynęty, którymi wabili naiwne rybki.

Oglądałem się na nich z zazdrością, żałując, że nie jestem blondynką.

Od razu byłoby jasne, po czyjej stronie leży inicjatywa – można by wtedy pozbyć się odpowiedzialności, być taką blondynką, taką samotną rybką w ławicy żarłaczy. Wystawiać się im bez zapomnienia, rozkładać płetwy w wyrazie niemej bezsilności i pozwalać, by najsilniejszy lub najsilniejsi dobierali się do łusek, zdzierali je powoli do tętniącego mięsa, wytaczali gorącą krew wprost na swoje ciała.

Z trudem, ale w końcu, przedzieraliśmy się przez tę dzicz, uważając, aby nie przypalić nikogo papierosem (nie daj Boże jednego z tych donżuanów!) ani nie nadziać się na niczyjego papierosa ani na żadną zapiekankę po tym, jak udało nam się w końcu pozbyć wszelkiej maści sosów z ust i palców. Docieraliśmy na drugą stronę placu, dumni jak zdobywcy Nowego Świata, dobijając do brzegu, na którym błyszczało, na którym wabiło syrenim głosem to złote miasto, to Eldorado: Singer.

Pierwszy raz zabrał nas tam Damian, znajomy Olki, na którego zupełnie przypadkiem wpadła w Alchemii i którego długo nie trzeba było namawiać, aby dosiadł się do stolika i powiększył nasze imprezowe grono ludzi o horyzontach szerszych i emocjonalnie dojrzalszych niż możliwości typków chadzających do mordowni na Rynku.

Singer witał nas salką kominkową: jedynym źródłem światła był trzaskający w rogu prawdziwy ogień oraz świece porozstawiane na wszelkich możliwych do utrzymania ich w pionie powierzchniach. Rozedrgane pasma delikatnie rozświetlały okopcone tapety w stylu vintage przywodzące na myśl pokój starszej baronowej. Przy stolikach wykonanych ze starych maszyn do szycia siedziała nonszalancko klientela, z entuzjazmem dzieląc się historiami swoich żyć, popijając co bardziej wymyślne koktajle i uważając, by nie wsadzić nosów w płomienie świec. Z wesołego gwaru wydobywał się jedynie brzdęk szklanek i co jakiś czas wybuchy śmiechu rozbawionej części sali.

W pomieszczeniu na prawo znajdował się bar. Tutaj bordowe, brunatne wręcz tapety nadawały gęstej atmosfery kabaretu gromadzącego krakowską bohemę. Ciężkie hebanowe stoły uginały się od kufli i kieliszków oraz łokci podpitych już mężczyzn i kobiet. W jednym z kątów jakaś parka już konsumowała swoje uczucie, nie myśląc jeszcze o tym, że o wschodzie słońca ujrzą swe prawdziwe twarze i czmychną bez zostawiania numeru.

– Zobaczycie, co się wyprawia po północy! – zawołał uśmiechnięty od ucha do ucha Damian, przekrzykując harmider rozmów.

– Byłem tu kiedyś, siedziałem w sali dla palących. – Wskazałem na ciasny pokoik w drugim końcu sali barowej. – I było dosyć pusto – dodałem.

– Bo pewnie byłeś w tygodniu.

– To był, bodajże, wtorek.

– Zobaczycie po północy – powtórzył Damian, zachowując cały czas ten na wpół rozbawiony, na wpół tajemniczy wyraz twarzy.

Zamówiliśmy drinki i wróciliśmy pod kominek, gdzie znalazło się kilka wolnych miejsc przy zajętym już z jednej strony stoliku.

Po prawej on: z bujną grzywą a la Wodecki, choć Aśka zakrzyknęła od razu, że to Jakimowicz z "Młodych wilków". Nie wiem, nie kojarzyłem filmu – nie moje czasy – ale jeśli chodziło o kinematografię, to na Aśce pod tym względem można było polegać. Szybko sprawdziłem w telefonie i musiałem przyznać jej rację.

Po prawej ona: smukła i ponadprzeciętnie wysoka blondynka w okularach, z wyrazem twarzy takim, że nie podchodź. Na nasze pytanie, czy możemy się dosiąść, odpowiedziała jednak uśmiechem. Mówiła po angielsku.

Łasił się i nie łasił do niej Jarek Jakimowicz, z jakąś taką pobieżnością, obojętnością, wyniosłością może – trudno to nazwać. Objął ją ramieniem, niewiele do niej mówiąc, błędnym wzrokiem zataczał kręgi wokół jej twarzy, jakby miał problem, by trafić spojrzeniem w jej oczy, to znów uciekał zaraz wzrokiem: a to w sufit, a to w lustro nad kominkiem, a to spoglądając znów na nas, jakby był na koncercie średnio interesującego jazzbandu. Popalał z nonszalancją godną Jamesa Deana i wydmuchiwał smugi tam, gdzie mu się zachciało. Jego blond towarzyszka również paliła, wypuszczając delikatne obłoczki jak dama, która nie do końca wie, jak odnaleźć się w zastałej sytuacji, ale z dostojeństwem damy próbuje opanować zmieszanie.

Po kilku drinkach w pubie zrobiło się tłoczniej, tak że z ledwością można było dopchać się do baru. Mieliśmy to szczęście, że Damian co chwila przychodził z następną tacą szotów, piw z sokiem imbirowym i szklaneczek whisky. Tutejsi barmani znali go bardzo dobrze, dlatego obsługiwany był poza kolejką.

– Chodźcie zobaczyć teraz – powiedział do nas rozradowany po przechyleniu ostatniego kieliszka z wiśniówką.

Podnieśliśmy się z miejsc, zostawiając naszych niemych towarzyszy – nie odezwali się słowem do siebie ani tym bardziej do nas; Jakimowicz być może nie znał angielskiego na tyle dobrze, by w sposób zrozumiały zaproponować swojej wybrance spędzenie nocy u niego.

Przeszliśmy do sali z barem. Z wrażenia wybałuszyłem oczy.

– To na pewno nie jest to samo miejsce, w którym wtedy byłem! – Z niedowierzaniem pokręciłem głową.

– A nie mówiłem? – odrzekł Damian i porwał nas w środek tłumu.

Mniejsze stoliki zajmowali jeszcze klienci, ale od największego stołu wszyscy odstąpili, zabrawszy z niego szkło. Teraz na grubo ciosanym blacie bawiło się pięć osób, próbując nie nastąpić na krawędź i nie polecieć w tłum, starając się za wszelką cenę nie przechylić stołu, który wyglądał tak, jakby miał zaraz złamać się w pół. Dziewczyny wyginały swoje obłędne ciała, zarzucając co chwilę włosami i trafiając nimi w twarze osób tańczących obok, a mężczyźni swoimi nieporadnymi, kanciastymi ruchami próbowali każdą z tych, która pozostała wolna, zagarnąć dla siebie. Barmani uwijali się za ladą jak pszczółki, ogarniając spragniony tłum szerszeni, a na środku, ściśnięci, potrącający łokciami, oblani strugami potu furkotała reszta roju.

Wpadliśmy do wnętrza chaosu i od razu włączyliśmy się w jednostajne tętno, czując, jak muzyka wypełnia nas całych, oddając się w pełni tej chwili, uwalniając ukryte pokłady szaleństwa. Aśka i Olka wołają coś, ale ich słowa pochłania muzyka, głosy rozbawionej sali i stukot setki nóg. Daję się porwać dzikości, którą z zaskoczeniem w sobie odkrywam.

I niesiemy się z tym tłumem, porywa nas rytm Tańca Eleny. I zarzucamy ramiona na barki towarzyszy, i podskakujemy do taktu – ktoś z piwem w górze, rozlewając je nam na głowy, ktoś klaszcząc z wyciągniętymi wysoko rękoma, ktoś pogwizdując do muzyki. Młynek modlitewny z mantrami ludzkich twarzy wykoślawionych w uniesieniu jak litery alfabetu tybetańskiego. Dostojni jak mnisi i żarliwi jak wyznawcy, skupieni i rozszalali zarazem. Kołyszemy się w miejscu, a jakbyśmy płynęli wartkim strumieniem, coraz mocniej rozbujani jak przyszli rozbitkowie na zbyt ciasnej łódce poddawanej próbie oceanu. Dryfujemy w tym upoceniu i ekstazie, pieprzone święte Teresy. Jak w ostatniej sekundzie życia, gdy ciało ogarnia błogość, z obolami na oczach puszczamy się wolno Styksem wprost w światełko wschodu.

W tym upojeniu, w oderwaniu tym dopływamy już powoli, dobijamy do szóstej rano, dobijamy się do mieszkań, dobijamy się do byłych. Dobijamy się.

Pamiętam tylko, że gdy zrobiło się jasno, wypadliśmy na zewnątrz, zmęczeni i upaleni, nie tyle dymem nikotynowym, co oparami ciał wszystkich roztańczonych. Damian próbował namówić nas na poranną wyprawę nad Wisłę, aby z kładki obciążonej dziesiątkami kłódek dwutygodniowych miłości oglądać najpiękniejszy wschód słońca. Odmówiliśmy jednogłośnie, czując, że oczy nie dałyby rady podziwiać widoków, a nogi odmówiłyby posłuszeństwa. Zamówiliśmy dwie taksówki: Olka wróciła do siebie, a my z Aśką na Ruczaj, gdzie razem wynajmowaliśmy mieszkanie.

Aśka udała się do swojego pokoju, szczęśliwa, że przed nocną eskapadą pościeliła łóżko, doskonale wiedząc, że po kilku godzinach picia, szwendania się i balowania na Kazimierzu nie będzie w stanie tego uczynić, bo najzwyczajniej w świecie rzuciłaby się na nierozłożoną kanapę.

Ja, rzecz jasna, nie miałem tyle przezorności, ale mogłem liczyć na Piotrka, który poszedł spać – zapewne zaraz po tym, jak skończył grać w pokera, czyli około drugiej w nocy. Zrzuciłem z siebie ubrania, co zajęło mi znacznie więcej czasu niż normalnie, bo co podniosłem nogę, żeby zerwać z niej skarpetkę, to przechylałem się i w obawie przed upadkiem łapałem za rant biurka i stawiałem stopę z powrotem na ziemi. Po kilku takich próbach w końcu udało mi się pozbyć skarpet; spodnie postanowiłem ściągnąć na siedząco. Rozchwiany, czując, że mogę zasnąć w każdym momencie, nawet na stojąco, opadłem na łóżko obok Piotrka, nie zwracając już uwagi na to, że zapomniałem zrzucić z siebie koszulę.

I tak to się zaczęło: wielkie imprezowanie na Kazimierzu. Od tamtej pory nie czuliśmy już takiej niechęci do poniedziałków, bo wiedzieliśmy, że po poniedziałku następuje wtorek, a po wtorku środa i tak dalej. I w końcu przychodził weekend, tak bardzo wyczekiwany, na który wszyscy troje się przygotowywaliśmy: a to udając się do fryzjera, a to do manikiurzystki, a to po nowy ciuch, aby zabłyszczeć nim na imprezie, czy nowe perfumy. Oprócz dawnych tematów rozmów analizowaliśmy także to, co wydarzyło się na poprzednich wypadach, i snuliśmy przypuszczenia, co nowego czeka nas w nadchodzącą sobotę. Po raz któryś przeklinaliśmy gościa, który dwa tygodnie wcześniej rozlał na nas colę z rumem, tak że Aśce kleiły się włosy, albo znowu szydziliśmy z dziewczyny, która próbowała wysikać się do pisuaru, a potem z opuszczoną do połowy ud spódnicą próbowała poza kolejką wcisnąć się do damskiej.

Z rozbawieniem wspominaliśmy zwłaszcza jeden wieczór, kiedy – co w sumie zdarzało się za każdym razem, gdy wypiliśmy więcej – próbowałem z Olką "zejść do parteru" – czyli w tańcu ugiąć kolana i przysiąść jak najniżej, aby wrócić do wyprostowanej pozycji bez zachwiania się, wciąż poruszając się w rytmie muzyki. To był właśnie jeden z takich razów: wdarliśmy się w dziki tłum, czując, jak wiśniówka zastępuje nam krew, buzuje w żyłach, uderza do głowy, rozluźnia ręce i nogi, i zaczęliśmy szarżować po parkiecie: ja o zapędach latynoskiego tancerza i porwana przeze mnie Olka. Kręciliśmy piruety, a przynajmniej coś, co w jakimś stopniu je przypominało, zataczaliśmy coraz większe kręgi, wyginaliśmy się w coraz to wymyślniejsze figury, aż w końcu zainicjowałem "zejście do parteru".

W dół szło nam całkiem nieźle. Mimo umiejętności zachowania większej równowagi na trzeźwo to właśnie po alkoholu wstępowała we mnie chęć odprawiania szamańskich akrobacji, kiedy każda powierzchnia falowała jeszcze bardziej niż ja. Ugięliśmy kolana i prawie że dotknęliśmy pupami podłogi. Wtem Olka wyprostowała się, jakby coś ją poraziło.

– Słuchaj… – powiedziała z przerażeniem w oczach i głosie.

– Co się dzieje?

– Chyba pękły mi spodnie.

Wybałuszyłem na nią oczy, powstrzymując śmiech i niedowierzając. Obróciła się powoli tyłem do mnie, drobiąc w miejscu jak pingwin, a ja spojrzałem w dół.

Zobaczyłem dwa kształtne, jędrne pośladki błyszczące jak blade melony. Uśmiechały się do mnie i mówiły: Oto jesteśmy, wyszłyśmy z ukrycia.

Tym razem musiałem zebrać w sobie wszystkie siły i napiąć własne pośladki, by nie ryknąć śmiechem. Szepnąłem jej tylko do ucha, że ma cały tyłek na wierzchu.

– Kurwa, kurwa, kurwa! – Olka zasłoniła rękami wiadome miejsce. – Chodź ze mną do łazienki, szybko! Tylko zasłaniaj mnie, idź zaraz za mną, żeby nikt nie zobaczył!

Ruszyliśmy więc do toalet tym dziwacznym pingwinim krokiem. Na szczęście imprezowicze nie zwracali na nas najmniejszej uwagi, upojeni i zajęci zabawą. Albo doszli do wniosku, że to my wypiliśmy za dużo i robimy teraz głupie rzeczy.

Olka zamknęła się w kabinie. Wyglądała, jakby miała się zaraz rozpłakać.

– Nigdzie stąd nie wychodzę! – jęknęła. – Przynieś mi kurtkę, proszęęęęę…!

Przybiegłem z szatni z jej srebrną pelerynką. Założyła ją na siebie.

– I jak?

– Nic nie widać – odrzekłem, obserwując uważnie, czy melony przypadkiem nie zechcą radośnie wyskoczyć spod kurtki. – Masz szczęście, że dzisiaj jest chłodniej i pada.

I wtedy roześmialiśmy się oboje. Olka, między wybuchami śmiechu a płynącymi z rozbawienia łzami, zamówiła w aplikacji taksówkę i wyszliśmy z kabiny dopiero wtedy, gdy dostała powiadomienie, że kierowca czeka nad nią pod pubem. Odprowadziłem ją do samochodu, znowu w naszym zabawnym stylu: szedłem przytulony do niej od tyłu na tyle blisko, by powiewające poły pelerynki nie ujawniły wielkiego, nagiego sekretu. Nasze nogi zsynchronizowały się: moja lewa zaraz za jej lewą i zaraz prawa za jej prawą. Pożegnaliśmy się bez zbędnych czułości, bo Olkę, mimo obrócenia całej sytuacji w żart, jednak zmrażało na samą myśl, że kurtka mogłaby się podwinąć.

W pubie wytłumaczyłem Aśce, która nie była świadkiem tej sytuacji, co się stało, i oboje jednogłośnie stwierdziliśmy, że bez takich przygód mielibyśmy nudne życie. Uchachani zabawiliśmy do samego rana, a na drugi dzień wydzwanialiśmy do Olki i dopytywaliśmy złośliwie, czy wyrwała taksówkarza na gołą pupę.

Myślałem sobie jeszcze wtedy, że to ogromna szkoda, że przy żadnym z włoskich ogierów nie pękły mi wtedy dżinsy.

Innym razem zaś, a propos Włochów, poznaliśmy dwóch rączych rumaków. To znaczy, im wydawało się, że są rumakami – w naszym mniemaniu przytuliły się do nas dwie rozochocone szkapy, które dawno nie miały do czynienia z klaczami. Nawiasem mówiąc, nie ja stanowiłem tę drugą klacz, a znajoma Olki z pracy, Aneta.

I o ile Anecie szło odpieranie końskich zalotów jednego z południowców, o tyle bardziej spolegliwa Olka dała się porwać Paolo do tańca. Tak po prawdzie, trochę ją pchałem w jego ramiona – chciałem w końcu, żeby dziewczyna miała coś trochę z życia, pomny stereotypowi, że Włosi dobrze bzykają i mają dorodne zucchine.

Paolo stylizowany na sycylijskiego mafiosa – w niepozornym kaszkieciku ukrywającym bujną łysinę i w skórzanej kurteczce – nie odstępował Olki na krok, co rusz próbując skraść jej całusa, choć jak dla mnie polegało to bardziej na usilnych próbach wciśnięcia języka do jej ust, podczas gdy ona cały czas czymś się wykpiwała: a to pójściem za potrzebą, a to chęcią napicia się kolejnego drinka, a to dzwoniącą w środku nocy komórką, której wibracje jakimś cudem udało jej się poczuć, i tym, że musi pilnie odebrać, bo to na pewno mama, od rana czekała na jej telefon.

Pamiętam, że tydzień później Paolo na imprezie w tym samym cały czas pubie zapytał mnie na boku, czy może zaproponować Olce noc u niego. Powiedziałem mu, że na ile ją znam, to nie sądzę, by była zachwycona taką propozycją. Podziękował serdecznie, poklepał mnie po ramieniu i odszedł, a ja patrzyłem, jak się oddala. Nie wyglądał na szczęśliwego i coś we mnie drgnęło, żeby mu powiedzieć, by jednak spróbował, ale szybko to zapiłem resztą wódki i poszedłem na papierosa.

Dwa tygodnie później Paolo zapytał Olkę, gdy czekali na przystanku, by wrócić z jakże romantycznego spaceru do swoich domów, jak to w końcu z nimi jest, bo on chce z nią być. Po jej mało zachęcającej reakcji oboje postanowili, że należy z tym skończyć, ale jeszcze na odchodnym Paolo złapał ją mocno i przechylił jak w taniej wersji Tańca z gwiazdami, i zaserwował soczysty pocałunek. Pożegnali się i rozeszli w swoje strony.

Może im nie wyszło, bo on ani słowa po polsku, a Olka średnio z angielskim? Ich rozmowy obracały się wokół hi, how are you, I'm fine and you, ciuję się dobze. A od początku mówiłem, żeby iść z nim od razu do łóżka – seks nie zna języków… chyba że te schowane za zębami!

Piotr na tyle przywykł do tego, że znikam z dziewczynami na każdą piątkowo-sobotnią i sobotnio-niedzielną noc, że sam po powrocie z pracy przynosił alkohol, a czasem nawet grał z nami w planszówki lub dołączał do domowego karaoke, zanim opuściliśmy mieszkanie.

Piliśmy więc wino, wódkę i piwo, pochłaniając kolejne paczki paluszków i chipsów, a czas po alkoholu to kurczył się, to rozciągał – w zależności od sytuacji. Jeżeli czekałeś na swoją kolej, żeby skorzystać z toalety, miałeś wrażenie, że minuty zmieniają się w godziny. W drugą zaś stronę, jeśli siedziałeś przy stole i dobrze się bawiłeś w towarzystwie współlokatorów, z godziny ósmej wieczorem robiła się nagle północ.

I trzeba było wzywać taksówkę, bo umawialiśmy się z Olką na konkretną godzinę na Placu Nowym. Więc wylewałem na siebie ulubionego Burberry London i spryskiwałem włosy lakierem, w obydwu przypadkach przesadzając i zużywając znacznie większe ilości, niż była taka potrzeba. Zwykle jednak nie byliśmy gotowi na czas, żeby wsiąść do samochodu, bo Aśka to wylała na siebie piwo i musiała zmieniać bluzkę; to rozmazała makijaż i zaczynała go poprawiać, a im szybciej próbowała umalować rzęsy, tym bardziej jej to nie wychodziło i wkładała sobie szczoteczkę do oka; a to znowu przypominała sobie, że musi jeszcze zaśpiewać przed wyjściem naszą sztandarową piosenkę karaoke, gdzie ona grała Sarah Brightman, a ja byłem jej Bocellim.

W końcu, gdy udało nam się wgramolić na tylne siedzenia, ruszaliśmy w stronę Kazimierza, a mnie zwykle zaraz po odjechaniu spod bloku zaczynał ściskać pęcherz i przez ciągnący się godzinami kwadrans zaciskałem uda, wstrzymywałem oddech i nic do Aśki nie mówiłem, bo tak było mi łatwiej znieść dyskomfort, zaś Aśka najbardziej wtedy się rozgadywała i oczekiwała, że będę żywo uczestniczył w dyskusji.

Gdy nareszcie docieraliśmy pod Alchemię lub inne równie klimatyczne miejsce, leciałem do toalety. Przeklinając pokaźną kolejkę, starałem się w sposób jak najmniej widoczny przebierać nogami. Po załatwionej potrzebie wracałem do Aśki, która czekała przy barze, zamawialiśmy drinki i zwykle okazywało się, że Olka docierała do nas znacznie później, mimo tego, że sami nie byliśmy o czasie.

Tak to się kręciło: alkohol, zapiekanki, Singer. Aż dziw brał, że nikt nie proponował nam karty stałego klienta. Później znowu zabawa do szóstej albo i do siódmej, jeśli dopisały nam humor i energia. W ciągu nocy przewijały się różne postacie, ubarwiając te nasze imprezy. Pamiętam starszego faceta rozlanego na dwóch krzesłach, który najwyraźniej miał ochotę na Olkę, czego z pewnością nie można było powiedzieć o niej. Wróciłem do stolika, zobaczyłem ich dwójkę – jego rozanieloną twarz i jej zniesmaczoną minę – i zacząłem, ni z gruchy, ni z pietruchy, mówić po rosyjsku, jakieś całkowicie podstawowe słowa z poziomu dla przedszkolaków. Facet był onieśmielony i wniebowzięty – prosił o więcej, mówił, że kocha język rosyjski. Pomyślałem sobie wtedy, że musiało mu wyjątkowo brakować dawnych czasów, kiedy rosyjski jednak dla większości ludzi stanowił przekleństwo. Innym razem zagadał do mnie Szkot, którego za nic w świecie nie byłem w stanie zrozumieć. Zresztą spróbuj gadać z pijanym Szkotem. Kiedy indziej zaś postanowiłem udawać Szweda o wdzięcznym imieniu i nazwisku Kristian Kristiansen (nie miałem pojęcia, czy takie w ogóle istnieje), co obróciło się przeciwko mnie, gdy Polak, który zagadał do naszej grupki, wymyślił, żeby każdy z zebranych wokół obcokrajowców policzył od jednego do dziesięciu w swoim języku, wyśpiewując refren jakiejś piosenki, która rzekomo była międzynarodową. Szybko zmieniłem temat, aby się nie zdradzić – w końcu Polak podobał mi się na tyle, że gotów byłem udawać Szweda tak długo, aż nie zdecyduje się mnie pocałować.

I pewnego razu, najzwyczajniej w świecie, przestaliśmy tam chodzić. Aśce skradziono telefon, Olce również, choć jej miał dopiero tydzień, więc nie była w stanie tak łatwo tego odżałować. Mnie zmęczył ścisk, pot, rozlewane piwo i chamska klientela. A wszyscy chyba po prostu zestarzeliśmy się i inne priorytety pojawiły się w naszych życiach: a to kupowanie mieszkania, a to poważniejsza praca, a to awans, a to związek, a to licencjat do obrony. W końcu zapomnieliśmy o klimacie żydowskiej dzielnicy. O tańcach na stole, kiedy kilka razy o mało co z niego nie spadliśmy. O drinkach stawianych przez nieznajomych, którzy za wszelką cenę chcieli poderwać Aśkę lub Olkę, lub obie naraz. O międzynarodowych dyskusjach.

Teraz, jeśli bywamy na Kazimierzu, wracają wspomnienia o atmosferze włoskiego miasteczka. Ale to nie są już ci sami ludzie i te same imprezy. Poprzestajemy na wielkomiejskich kolacjach i co najwyżej dwóch lampkach wina na osobę, po czym wracamy do domów, do swoich nudnych spraw, pod presją codzienności i w poczuciu, że wszystko, co teraz się wydarza, prowadzi nieubłagalnie do zamykania pewnych rozdziałów.

Do zamknięcia jednego, najdłuższego w historii rozdziału. Nie mamy pojęcia, co znajdzie się w epilogu, i czasami przeraża nas to, choć częściej staramy się unikać myślenia o tym, zastępując ten temat pracą, obowiązkami rodzinnymi i pasjami – wypieramy z siebie poczucie nieuchronności końca pewnych rzeczy.

Nie wiemy, o czym nam powie epilog, ale jedno jest pewne – w prologu zaczniemy nową przygodę.

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
ks-hp · dnia 26.05.2020 09:29 · Czytań: 615 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 3
Komentarze
Miladora dnia 26.05.2020 13:18
Bardzo barwna opowieść, Ks. :)
Jakbym to wszystko widziała. Zresztą widziałam, bo takie rajdy też mi się zdarzały.
Chociaż w moim odczuciu za bardzo rozbudowałeś środkową część, to jednak nie znudziła mnie aż tak, bym nie dobrnęła do końca.
Rozbawiłeś mnie, lecz i przywołałeś pewne wspomnienia. Także z Gliwic. Czyli przeglądnęłam się w Twoim opowiadaniu jak w lustrze.

Ale mam kilka uwag, które rzuciły mi się w oczy:
Cytat:
dzie­ląc się hi­sto­ria­mi swo­ich żyć, po­pi­ja­jąc co bar­dziej

Wiem, że to poprawne, ale mnie, dawnej Ślązaczce, źle się kojarzy.
Nie dałbyś - żywotów?

Cytat:
wy­pusz­cza­jąc de­li­kat­ne ob­łocz­ki jak dama, która nie do końca wie, jak od­na­leźć się w za­sta­łej sy­tu­acji, ale z do­sto­jeń­stwem damy pró­bu­je opa­no­wać zmie­sza­nie.

- niczym dama, która (...), ale z dostojeństwem arystokratki próbuje - ?

Cytat:
jak mu­zy­ka wy­peł­nia nas ca­łych, od­da­jąc się w pełni tej chwi­li,

- oddając się całkowicie - ?

Cytat:
Wy­ba­łu­szy­łem na nią oczy, po­wstrzy­mu­jąc śmiech i nie­do­wie­rza­jąc.

- powstrzymując niedowierzający śmiech - ?

Cytat:
Tak po praw­dzie, tro­chę ją pcha­łem w jego ra­mio­na – chcia­łem w końcu, żeby dziew­czy­na miała coś tro­chę z życia,

Drugie "trochę" do kosza.

Poszedłeś na żywioł w tym tekście, ale atmosferę, zwłaszcza narastający stan upojenia, oddałeś tak dobrze, że mnie też zawirowało w głowie. :)
Miłego dnia.
Dobra Cobra dnia 27.05.2020 07:45 Ocena: Bardzo dobre
Bardzo miła opowieść. Wymagała pracy, co należy dodatkowo docenić.

Pozdrawiam,

DoCo
Helena Dulska dnia 30.06.2020 22:02
Doskonale się to czyta, płynie się przez ten tekst. Przypomniały mi się studenckie czasy, bardzo przyjemne, beztroskie czasy. Miłe wspomnienia, dziękuję. Pozdrawiam,
Hela
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
24/04/2024 21:15
Dzięki Marku za komentarz i komplement oraz bardzo dobrą… »
Marek Adam Grabowski
24/04/2024 13:46
Fajny odcinek. Dobra jest ta scena w kiblu, chociaż… »
Marian
24/04/2024 07:49
Gabrielu, dziękuję za wizytę i komentarz. Masz rację, wielu… »
Kazjuno
24/04/2024 07:37
Dzięki piękna Pliszko za koment. Aż odetchnąłem z ulgą, bo… »
Kazjuno
24/04/2024 07:20
Dziękuję, Pliszko, za cenny komentarz. W pierwszej… »
dach64
24/04/2024 00:04
Nadchodzi ten moment i sięgamy po, w obecnych czasach… »
pliszka
23/04/2024 23:10
Kaz, tutaj bez wątpienia najwyższa ocena. Cinkciarska… »
pliszka
23/04/2024 22:45
Kaz, w końcu mam chwilę, aby nadrobić drobne zaległości w… »
Darcon
23/04/2024 17:33
Dobre, Owsianko, dobre. Masz ten polski, starczy sarkazm… »
gitesik
23/04/2024 07:36
Ano teraz to tylko kosiarki spalinowe i dużo hałasu. »
Kazjuno
23/04/2024 06:45
Dzięki Gabrielu, za pozytywną ocenę. Trudno było mi się… »
Kazjuno
23/04/2024 06:33
Byłem kiedyś w Dunkierce i Calais. Jeszcze nie było tego… »
Gabriel G.
22/04/2024 20:04
Stasiowi się akurat nie udało. Wielu takim Stasiom się… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:44
Pierwsza część tekstu, to wyjaśnienie akcji z Jarkiem i… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:28
Chciałem w tekście ukazać koszmar uczucia czerpania, choćby… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty