Maska - ks-hp
Proza » Obyczajowe » Maska
A A A

Può andare – oznajmił śpiewnie ochroniarz po tym, jak przystawił przypominające policyjną suszarkę urządzenie do naszych czół i odczytał akceptowalny najwyraźniej wynik. Dłonią w nitrylowej rękawiczce zrobił gest, jaki robi policjant na skrzyżowaniu, zezwalając pojazdom na przejazd.

Wycisnęliśmy na ręce wręczony nam płyn dezynfekujący. Przez kilka ostatnich dni zdążył wysuszyć nam skórę, przez co popękała jak pustynna ziemia: teraz alkohol dostawał się do ran, wżerał w tkanki i potwornie szczypał. Dłonie przypominały w wyglądzie i dotyku spaloną słońcem jaszczurzą skórę. Nie mieliśmy, na szczęście, obowiązku noszenia rękawiczek jak ochroniarz, przez którego ręce przewijała się masa gości hotelowych – pod warunkiem, że regularnie odkażaliśmy dłonie i szorowaliśmy je mydłem w gorącej wodzie po każdym budzącym wątpliwości kontakcie z kimkolwiek lub czymkolwiek. Zastanawiałem się, jak to mycie rąk jest weryfikowane – ilością zużytego mydła, którą przy sprzątaniu sprawdzała pokojówka? Mogliśmy przecież wyciskać mydło do umywalki albo przelewać do własnych pojemniczków jak typowi polscy turyści, za których się nie uważaliśmy – choć kiedy patrzyłem na Łukasza, nie byłem tego taki pewien.

Przeszliśmy holem wyłożonym wielkimi wypolerowanymi płytami z marmuru w kolorze ecru poprzetykanego sinoniebieskimi żyłami jak blade ciało starca, który nie wyczekuje już niczego innego, tylko snu wiecznego. To miejsce też sprawiało wrażenie, jakby pragnęło zamknąć się bezpowrotnie: pogasić wszystkie lampy, zakręcić kurki, odciąć dopływ powietrza. Odciąć się od przepływu ludzi. W gruncie rzeczy hotel ukazywał nastrój, z jakim borykałem się każdego ranka, gdy tylko konstatowałem, że to nowy dzień: pęczniała we mnie wtedy przemożna chęć oszukania zmysłów przez zaciągnięcie żaluzji i schowania się pod kołdrą. Jak długo mógłbym naginać rzeczywistość? Z łóżka, z coraz większym wysiłkiem, podrywała mnie jedynie słabnąca z miesiąca na miesiąc nadzieja na lepsze.

Od posadzki i maźniętych jasnopomarańczową farbą ścian bił przyjemny chłód, tak odmienny od skwaru panującego na zewnątrz. Taki sam chłód, jak w oczach recepcjonistek, które czujnie obserwowały nas zza lady: wyprostowane na baczność czarne słupy, kolumny podtrzymujące to miejsce przed tąpnięciem. Przy każdym wyjściu z hotelu i powrocie do niego należało odhaczyć swoje nazwisko na specjalnej liście i, jeśli opuszczało się budynek, podać cel wyjścia, dzięki czemu obsługa przez dwadzieścia cztery godziny na dobę wiedziała, gdzie jesteś, co robisz i jak długo planujesz pozostać poza granicami hotelu. To też budziło moje wątpliwości, bo jak niby mieliby sprawdzić, że udałeś się na plażę, podczas gdy byłeś na zakupach? Ale znowu odzywała się we mnie chęć zmyślania, oszukiwania, krętactwa, ta polska cecha, którą próbowałem wepchnąć jak najgłębiej, gdy tylko wypływała na powierzchnię. Może tutaj nikt nie kłamie, wszyscy żyją w nieustającej idylli szczerości, miłości i szacunku do bliźniego?

Hello – przywitała nas recepcjonistka.

Domniemywałem, że uśmiechała się do nas, choć mogła robić cokolwiek innego pod tą maseczką zakrywającą usta – na przykład wystawiać język. Albo wykrzywiać usta w grymasie niechęci do tych wszystkich gości przewijających się przez recepcję. Albo zagryzać wargi prawie że do krwi z bezsilności, przeżywając jakiś wewnętrzny ból, smutek czy frustrację. To była ciekawa obserwacja. Pamiętam, że jako dziecko robiłem taki eksperyment: stawałem przed lustrem, zasłaniałem dłońmi usta i to uśmiechałem się, to wyginałem buzię w podkówkę, uważnie obserwując, jak zmienia się wyraz oczu. Na początku łatwo było rozpoznać, czy pod dłońmi kryje się radość, czy niezadowolenie. Dopiero z czasem nauczyłem się oddzielać to, co robi buzia, od tego, co dzieje się z górną częścią twarzy. Dlatego, kiedy patrzyłem na recepcjonistkę i odwzajemniałem jej hipotetyczny uśmiech, wiedziałem, że moje oczy wyglądają w tej chwili dokładnie tak samo, jak jej: zimne, bezbarwne, puste wręcz. Także miałem ochotę zaryzykować i wystawić pod maseczką język, żeby sprawdzić, czy w jakikolwiek sposób na to zareaguje, ale szybko przeszła mi chęć na ten niecny uczynek.

How was your trip to the beach? – zapytała z typowo włoskim akcentem, dodając na końcu prawie każdego ze słów śpiewne "e". Kiedyś usłyszałem, że Włosi nie potrafią inaczej – ich język opierał się na samogłoskach.

Yeah, was fine – odparłem krótko, chcąc mieć całą procedurę za sobą. Po schowaniu dowodów osobistych, z których recepcjonistka mogła rozpoznać nas tylko po oczach, wymieniliśmy zwyczajowe uprzejmości i oddaliliśmy się w swoją stronę.

Łukasz zdjął maseczkę w pokoju i odetchnął z ulgą.

– Spójrz na siebie! – roześmiałem się, wskazując na niego, mając na myśli obszar wokół jego ust.

Blady, kanciasty placek odcinał się wyraźną, równomierną linią od zaczerwienionej cery. Wyglądało to tak, jakby Łukasz nosił wcześniej prostokątny, gęsty zarost, który postanowił teraz zgolić do zera.

Zerknął do lustra i, obmacując policzki, brodę i nos, przecierając twarz od góry do dołu, jakby mógł w ten sposób równomiernie rozprowadzić opaleniznę, zaczął pomstować na wszystkich świętych, a w szczególności na mnie, choć nie zaliczałem się do tego zacnego grona: to twoja wina. Zawsze to była moja wina. Mogłem przecież sam zerwać mu tę maseczkę. Mogłem zezwolić mu na zdjęcie jej – w końcu tak bardzo zależał od moich postanowień. A teraz powinienem wymyślić coś, co rozwiąże ten problem. Nie powiem, wyglądał idiotycznie, zupełnie tak samo jak ja, choć u mnie jasny obszar nie był tak mocno zaznaczony na twarzy, ponieważ opalałem się znacznie wolniej: bardziej na oliwkowo, nigdy na pomidorowo.

Rzucał mi te oskarżycielskie spojrzenia, a ja zamykałem się w sobie, kurczyłem jak podsmażany kawałek mięsa, i łzy płynęły mi z oczu jak wytapiany tłuszcz. Krawędzie ulegały zmniejszeniu, blednął kolor, aż robiła się ze mnie skwarka, nic nieznaczący element tła, paproch w gąszczu dywanu, na którym Łukasz stawiał swoje nieproporcjonalnie duże w stosunku do reszty ciała stopy, nie bacząc na to, po czym, a raczej po kim stąpa.

Pozwalałem chodzić po sobie. To deptanie wyzwalało we mnie podniecenie, ukrytą pożądliwość, pokłady niewyżycia. Łaknienie bycia zmiażdżonym, sprowadzonym literalnie do parteru, spłaszczonym do cienkości kartki, na której jako dzieci odbijaliśmy pomazane farbą stopy i na lekcjach biologii ocenialiśmy wespół stadium zaawansowania płaskostopia. Pragnienie znalezienia się pod nim, bycia jego matą do wycierania przezeń żali, pretensji i frustracji z niespełnionych ambicji. Chęć stanowienia jego podnóżka do ukojenia nóg po męczących spacerach i przebieżkach, których prowodyrem byłem ja.

Zaczynałem całować mu stopy, lizać je wytrwale, z uwielbieniem i wiernością, jaką może okazywać tylko pies wobec swojego pana. Zachowywał kamienną twarz, ale wiedziałem, że go to kręci, że władza uderza mu do głowy jak wrząca krew, która potem spływa do dolnych partii ciała, wypełnia wszelkie jamy, aż rośnie tam, nabrzmiewa do nieprawdopodobnych rozmiarów. Czułem, jak płonął, żar buchał od niego jak z hutniczego pieca, ogień tańczył między nami, zespalał nas, aż stawaliśmy się jednym ogniskiem, pożarem, w którym spalaliśmy się doszczętnie.

Po wszystkim wypluwałem z siebie jego popiół, ścierałem resztki smug z ciała, chłodząc się pod prysznicem. Nigdy tego nie lubiłem – tych nagłych przejść od dzikiej namiętności pod zimny wodospad. To było jak nagłe hamowanie: jazda z określoną prędkością, nabieranie tempa – i nagłe zatrzymanie z piskiem opon, szarpnięcie do przodu, wyrwanie spod zniewolenia pasów; w żołądku pozostaje wtedy uczucie pustki – jakby nagle napompowano mnie powietrzem do granic wytrzymałości; jest to uczucie lekkości, a zarazem ogromnego ciężaru, który muszę z siebie zrzucać. Zwlekam się wtedy z łóżka, tak nienaturalnie powoli, bez minionego zapału. Muszę przezwyciężyć tę nienaturalność, przejść nad tym do porządku dziennego, zacząć funkcjonować jak w czasach przed orgazmem, jak w czasach przed grą wstępną. Wygląda to tak, jakbym wracał z innego wymiaru do normalności – zdaje się, że to była szybka wyprawa tam i z powrotem, jakiś wyimek z podróży, wspomnienie wakacji, wycieczka poza granice percepcji. A potem muszę tę percepcję odzyskać i kosztuje mnie to wiele bólu i niezrozumienia faktu, że takie momenty pozostaną momentami. Łukaszowi idzie to lepiej – znacznie szybciej wraca do swej naturalnej, niewzruszonej postaci: temperatura spada, umysł kamienieje, ciało traci wrażliwość.

Zakładamy maseczki w każdej sytuacji, gdy tylko opuszczamy pokój: przy kolacji, podczas plażowania, na zakupach, na dyskotece, a nawet na balkonie, na którym mogliby zauważyć nas czyszczący basen pracownicy bądź sąsiedzi z pokoju obok; ci nie mieliby skrupułów, żeby na nas donieść. Nie chciałem narażać się w żaden sposób ochronie hotelu, która – zgodnie z obowiązującym od niedawna rozporządzeniem unijnym – posiadała takie same uprawnienia, co policja.

Nie dalej, jak dwa dni temu, jeden z gości wyszedł do hotelowej sauny bez zakrycia ust i nosa. Nie przeszedł tam niezauważony, więc po kilku minutach zjawiło się dwóch osiłków w czarnych uniformach: chwycili go pod ramiona i wywlekli z sauny. Po tym, jak zaczął się szarpać, obezwładnili go, powaliwszy na ziemię, aż coś głośno chrupnęło – jakby złamali mu co najmniej kilka żeber, a nawet kręgosłup. Przyjechała policja, wpakowała do wozu nagiego mężczyznę, który nie dał rady z powrotem się ubrać, a ręcznik zdążył zsunąć się w trakcie całej akcji, i odjechali. Obserwowaliśmy ten dramat z otwartej na hol kafejki internetowej. Musiało to być dla niego niesamowicie poniżające. Przeraziła mnie myśl, że ja lub Łukasz moglibyśmy znaleźć się w podobnej sytuacji. No bo, pomijając upokorzenie i ewentualny ból – co się dalej działo? Deportowali takiego delikwenta do jego ojczyzny? Zamykali w areszcie i stawiali zarzuty? Wymierzali jakąś karę? W mojej głowie pojawiały się scenariusze z żandarmami wojskowymi w roli głównej torturującymi zatrzymanego.

Najbardziej stresowało mnie, że z nas dwóch to Łukaszowi, krnąbrnemu lekkoduchowi i zawadiace, mogłoby grozić coś takiego. Uważał, że zakazy i nakazy nie są dla niego, a sytuacja, w jakiej znalazł się tak naprawdę cały świat, jest wyolbrzymiona i że ludzie niepotrzebnie panikują. Jego postawy nie zmieniła nawet rodzinna tragedia: ciotka, siostra jego matki, została zarażona i zmarła po dwóch tygodniach na oddziale intensywnej terapii. W akcie zgonu podano informację o niewydolności krążenia, o wirusie nie wspomniano, choć cała rodzina i znajomi mówili jednym głosem, że stan ciotki pogorszył się dopiero po zainfekowaniu. Mimo to znaleźli się tacy, co podważali to, powołując się na opinię lekarzy: skoro oni nie stwierdzili śmierci w wyniku powikłań po zakażeniu, to nie ma czym się martwić, zwykły przypadek, ciotce groziła niewydolność i bez atakującego organizm wirusa. Łukasz szybko podchwycił ten argument i przywoływał za każdym razem, kiedy próbowałem uzmysłowić mu skalę zagrożenia i zmuszałem do przestrzegania zasad bezpieczeństwa. Ostatecznie godził się na noszenie maseczki i odkażanie rąk, co nie do końca załatwiało sprawę, bo w innych sytuacjach nie wykazywał posłuszeństwa. Na przykład w pubie: zamiast korzystać z jednorazowych słomek pakowanych sterylnie (kolejny wymóg Unii) pił bezpośrednio ze szklanki. Albo na basenie – nie wchodził pod odkażający prysznic, tylko od razu wskakiwał do wody. Uważał, że nikt go nie przyłapie. Do czasu, odpowiadałem.

Mimo tego ognia, który pojawiał się między nami przy każdej możliwej okazji – częściej w awanturach o te zakazy i nakazy właśnie lub o takie sprawy, jak oglądanie się za innymi mężczyznami; rzadziej w łóżku – mimo tego ognia stanowił dla mnie gruby mur, skalną ścianę nie do przebicia. Był jak granitowa góra, a ja niczym lawa, w którą rozpływałem się u podnóża, wynikając niejako z niego samego. Uderzałem w niego, najpierw jak kropla – drobny, niepozorny. Uderzałem z delikatnością kropli, próbując drążyć w twardym materiale. Później jak kilofem starałem się rozłupać go: podnosić odłamki, przyjrzeć się im z osobna, poczuć na języku, powąchać, przyłożyć do ucha. Starałem się pojąć istotę każdego fragmentu i dopiero wtedy poskładać w zrozumiałą całość.

To było jak kara wymierzona Syzyfowi – z tą różnicą, że to ja stanowiłem ciężar i sam siebie musiałem wtoczyć na szczyt, pragnąłem wejść po nim i ujrzeć wszystko z szerokiej perspektywy. Ale zwykle w połowie drogi topniałem, spływałem do jego stóp, potem głęboko pod powierzchnię, gdzie krzepłem, zamykając pod skorupą lęki i troski, nurzając się w trwodze i utrapieniu – w tym Styksie złożonym z niespełnionych marzeń, utraconych szans, pretensji do świata i do siebie. Nie dostałem łódki – muszę wszystko wpław. Na końcu tunelu, w którego ściany wrosły twarze tych, którzy mnie zranili i zawiedli, czeka zawsze Hades, pan mroku i depresji. Podpłyń, mówi, oto jestem dla ciebie, oto miejsce, w którym poczujesz się jak u siebie. Miejsce krzywdy i cierpienia. Miejsce rozpamiętywania, rozdrapywania, przelewania. Tu wszystko jest znajome, dlatego takie bezpieczne. Uczynię cię nowym Charonem, a potem zwolnię, porzucę cię – bezpańskiego, nieprzypisanego. Przecież na to czekasz, prawda? Tego chcesz – upodlenia. Destrukcji.

Tak, o niczym więcej nie marzę.

W połowie wczasów, czyli po jakimś tygodniu, zatrzymano nas przed wejściem na plażę. Po wymianie kilkunastu niezrozumiałych zdań łamanym włoskim i nie mniej łamanym angielskim oraz wykonaniu kilku już bardziej zrozumiałych gestów okazało się, że musimy założyć rękawiczki. Było to dla nas niemałym zaskoczeniem, zwłaszcza że – o ile było nam wiadomo – ten obowiązujący w prawie całej Europie nakaz zniesiono. Łukasz, oczywiście, spierał się i nie wykazywał chęci współpracy ("Teraz to dopiero będę wyglądał – biały ryj i białe ręce"), ale ostatecznie dał się ubłagać – w innym wypadku nie zostalibyśmy wpuszczeni.

Dopiero potem sprawdziliśmy w Internecie, że nakaz zakrywania dłoni uchwalono we Włoszech dzień wcześniej.

Przeszliśmy po rozgrzanym piasku, tak naprawdę podskakując na nim jak rusałki, do miejsca, w którym chcieliśmy rozłożyć ręczniki: na tyle blisko morza, by móc wbiegać tam i schładzać się co jakiś czas, ale z dala od wilgotnego pasa, który odznaczał się od reszty plaży ciemniejszym kolorem, wskazując nam granicę, do której tego dnia docierały fale.

Ułożyłem się wygodnie, wsunąwszy pod głowę prowizoryczną poduszkę ze spodni, koszulki i plecaka, i otworzyłem książkę. Nie mogłem jednak skupić się na czytaniu; obserwowałem uważnie Łukasza. Głowa chodziła mu na boki, wodził spojrzeniem za co lepiej zbudowanymi gośćmi, przyglądał się ich idealnie wyrzeźbionym ciałom jak spod dłuta Michała Anioła – podskórnie wręcz czułem, jak obserwuje każdy szczegół, każdą plamkę i pieprzyk na ich torsach i plecach, wypukłości żył na bicepsach, umięśnione łydki, kształtne tyłki, wybrzuszone z przodu kąpielówki. Przypominał w tym kota, który przytulony do ziemi czai się na zdobycz, nie spuszczając jej z oka choć na ułamek sekundy. Już widziałem, jak pod maseczką rozchyla wargi, oblizuje je lubieżnie, ślina ścieka mu po brodzie i wsiąka w materiał.

Wielu z tych mężczyzn przyszło tu ze swoimi kobietami. Obściskiwali się i turlali na kocach, jedno właziło na drugie. Wyginali się, obracali, z rodzajem jakiegoś uniesienia, jakby już przeżywali swoje orgazmy. Brzydziło mnie to. Choć z drugiej strony zastanawiałem się, czy gdybyśmy mogli z Łukaszem liczyć na taką otwartość, to czy też złączylibyśmy się na tej plaży w jedność.

Mimo tego, że byli z dziewczynami, zżerała mnie zazdrość, serce rozlewało po ciele ogień, skóra napinała się, żar płynął żyłami do głowy, aż eksplodowała.

I znowu była awantura, scena zazdrości, nienawidzę cię, nie znoszę cię, nie podobam ci się, traktujesz mnie jak śmiecia. Ta racjonalna część mnie modliła się o to, by w zasięgu słuchu nie znalazł się żaden Polak – w końcu można by rzucić kilka przekleństw, wypowiedzieć parę obraźliwych zdań i nie byłoby wstyd przed rodakiem. Emocjonalna część jednak szła niekontrolowana w zaparte: wyrzucała z siebie całą nagromadzoną do tej pory wściekłość i przykrość.

Wiedziałem doskonale, co się za tym kryje: złość do samego siebie. Pretensja o to, że nie wyglądam tak, jak ci mężczyźni. Leżałem na brzuchu, podparłszy podbródek na złożonych ramionach, bo tak łatwiej było śledzić poczynania Łukasza, a tłuszcz wylewał się spode mnie fałdami. Gdyby tu zawitało Greenpeace, zaraz zainteresowaliby się zagrożonym waleniem, którego na brzeg wyrzuciła fala. Może tam było właśnie moje miejsce, w wodzie, głęboko pod powierzchnią, gdzie żadne ludzkie oko nie dostrzegłoby mnie. Nie musiałoby martwić się lub czuć obrzydzenia na mój widok. W morzu byłbym panem, własnym sterem, żeglarzem, okrętem – zatopionym na zawsze, zanurzonym po najmniejszy skrawek brzydkiego ciała. Mógłbym utopić się, gdybym zechciał – nie czerpać powietrza znad tafli morza, pozwolić wodzie wpłynąć do płuc, wypełnić je do granic, aż pękłbym jak bańka mydlana, po której pamięć znika tak szybko, jak ona sama.

Zdążyłem zwlec się z ręcznika i byłem już w wodzie zanurzony do linii nosa. No, jeszcze centymetr, jeszcze dwa – opaść swobodnie, dać się porwać toni. Morze nie przerażało mnie tak jak kiedyś; bardziej przerażała mnie wizja życia na lądzie.

Rzecz jasna, bez bardziej spektakularnych widowisk, nie licząc dramy między nami, wróciliśmy do hotelu, nie odzywając się do siebie, naburmuszeni, choć to słowo nie do końca oddawało mój nastrój. W każdej takiej sytuacji, gdy wybuchała między nami kłótnia, miałem wrażenie, że świat się wali, że następuje mała apokalipsa. Kto pożałuje, kto wspomni, kto zapomni. Kto udźwignie ciężar, komu uda się wyrwać mnie z chaosu, przed kim będzie mi wstyd za to, że zniknąłem.

W takich chwilach marzyłem o tym, by zupełnie pozbyć się serca. Mógłbym być takim prostym facetem z trzydziestoletnim kredytem na mieszkanie, dwójką dzieci i niespłaconym samochodem. Z pensją niestarczającą na cały miesiąc, urabiającym się po łokcie na budowie, z bezrobotną żoną, dla którego największą rozrywką byłby wieczorny czteropak i seans Świata według Kiepskich. Zawsze myślałem o takich ludziach, że nie mają życia uczuciowego – co taki robol mógł wewnętrznie przeżywać? Zapijał to piwskiem, zagłuszał durnym serialem, rzucał się w wir pracy, a jedyne, co stanowiło dla niego problem, to za co kupić alkohol następnego dnia i czy dzieci mają pełną wyprawkę do szkoły. Żoną już przestał się przejmować, bo przecież wiadomo, że obiecał jej do grobowej deski, zresztą – kogo by poznał, gdyby z niej zrezygnował?

A we mnie ciągle tkwi poczucie niespełnienia, nieposkromionej energii, która nie ma dokąd ujść. Poczucie tego, że mogę lepiej, mogę najlepiej, że może być idealnie. Tworzyłem w myślach wizje utopii, w której wymarzony mężczyzna jest taki, jak sobie wyobrażę, zbudowany z moich fantazji i pragnień, z którym codziennie robię coś innego, z którym nie popadamy w rutynę. Który bez chwili wytchnienia powtarza mi, że mnie kocha, nie przestaje mnie adorować, zapewniać o swojej wierności i o tym, że wciąż mu się podobam. Podziwia mnie za inteligencję, nietuzinkowy charakter i pasje.

Który jest tak naprawdę na każde moje skinienie – taki, jak ja tego zechcę.

Poszedłem na kolację wcześniej, nie mając najmniejszej ochoty na spożywanie posiłku razem z Łukaszem w obawie przed rozstrojem żołądka. Sala była ogromna, taka w sam raz na wielkie greckie – tfu! – włoskie wesele. Przy wejściu stały cztery kelnerki, czworaczki, można by rzec, bo każda wyglądała prawie że identycznie: czarne uniformy, czarne, lśniące włosy ciasno upięte w wysokie koki, czarne, lśniące oczy. Za czarnymi, matowymi maseczkami mogły kryć się grzeczne uśmiechy, ale nie było na to gwarancji, podczas gdy dłonie w białych, dla odmiany, rękawiczkach powabnym gestem z dystynkcją zapraszały na pełen emocji i wrażeń wspólny spacer do wolnego stolika. Jedna z nich, w myślach ochrzczona przeze mnie Francescą – zresztą, nie wiedzieć czemu, każda wyglądała na Franceskę (może usłyszałem to imię w jakimś włoskim tasiemcu?) – odprowadziła mnie, pytając po drodze, jak się miewam. Opowiedziałem o popołudniu na plaży, pomijając co nieprzyjemniejsze szczegóły, a ona patrzyła na mnie z tą uprzejmą pobłażliwością. I już wiedziałem, że wcale jej to nie interesuje. Albo kompletnie nie rozumie po angielsku. Albo wcale nie stara się zrozumieć. Co ostatecznie sprowadzało się do tego, że ten idiotyczny small talk rzeczywiście jej nie interesuje.

Zostawiłem kartę do pokoju na stoliku, naznosiłem różnych specjałów i zacząłem pochłaniać to bez większego zaangażowania w to, co jem. Do posiłków można było zdejmować maseczkę, ale przy każdym podejściu do bufetu należało ją jednak mieć na twarzy. Poza tym dla większego bezpieczeństwa stoliki oddzielone były prowizorycznymi boksami z przezroczystego pleksiglasu.

Co chwilę zerkałem na ekran komórki w oczekiwaniu na wiadomość lub telefon od Łukasza, który oznajmiłby, że chce do mnie dołączyć.

Tak, ciągłe czekanie. Za każdym razem, chcąc wymierzyć mu karę, karałem sam siebie. W końcu to ja czułem się teraz opuszczony, pozostawiony z ogromnym żalem i pretensjami. A im dłużej to trwało i im bardziej wyczekiwałem odezwy z jego strony, tym bardziej uczucia te potęgowały się. I jeszcze bardziej wyrazisty stawał się gniew, który wyładowywałem potem, osaczając go. Wpadaliśmy w błędne koło, w lepką sieć wzajemnych animozji jak pozbawione kontroli muchy, a pająk, to ośmionogie uosobienie wściekłości i urazy, wsączał w nas jad, którym pluliśmy, tężejąc powoli, umierając kawałek po kawałku.

Nie przyszedł, nie odezwał się. Wyszedłem przed hotel, żeby przespacerować się, zaczerpnąć powietrza i dymu nikotynowego, ukoić nerwy.

Trwoga, jaka zapanowała na czas pandemii, dawno uleciała. Przyzwyczailiśmy się do życia z zaostrzonymi zasadami bezpieczeństwa i restrykcjami. Minął ten dawny strach – teraz zewsząd dobiegał wesoły zgiełk wczasowiczów niepamiętających tak bliskich, a tak odległych zarazem czasów domowej kwarantanny. Ludzie bawili się, uradowani wolnością, którą odkryli na nowo, podziwiający zachód słońca, szum morza, muzykę dochodzącą z plażowych klubów. Chłonęli zapachy, nawet te nieznośne dla nosa, ale mieli ten wybór, że mogli je wdychać. Uważnie stawiali stopy w piasku, oglądając każdy pozostawiony ślad, każde ziarenko, jakie wtoczyło im się pod nogi, każdą małą wydmę, jej idealną linię – a każdy krok czynili z takim namaszczeniem, jakby to miał być ich ostatni. Wpatrywali się w niebo, wodząc wzrokiem za ptasimi kluczami i obłokami, szukając w nich znajomych kształtów.

Tylko mnie to wszystko jakoś mierziło. Tylko mnie deprymował ten ich dobry nastrój, tańce, śpiewy, salwy śmiechu. Objęcia, pocałunki (w miarę możliwości), uściski. Dłonie kochanków kołyszące się między nimi jak wahadło wybijające każdą spędzoną wspólnie sekundę. Tylko ja irytowałem się na ten widok, uważając, że świat jest zbyt radosny, kiedy przeżywam wewnętrzny ból. Jak to jest, że wszystko dookoła złoci się i czerwienieje, a ja sinieję, czernieję wręcz? Wydawało mi się to nierealne – jakby wszystko i wszyscy postanowili zrobić mi na złość i celebrować chwile, które stanowiły dla mnie przeżytek lub utrapienie. Dziwiło to, że nikt nie dostrzegał, z czym muszę się zmagać.

A może właśnie na to czekałem? Znowu czekałem. Ciągłe czekanie.

Na to, żeby ktoś sięgnął na samo dno studni, w której tkwiłem, pochwycił mnie za włosy, wytargał stamtąd i ustawił do pionu.

Na to, by złapał za kąciki ust i podniósł je do szerokiego uśmiechu.

Na to, by ktoś wreszcie dostrzegł mnie i do mnie się uśmiechnął.

Dźwięk wiadomości wyrwał mnie z zadumy. To nie był SMS, więc na pewno nie Łukasz.

To była ta aplikacja.

Brama do świata, który w dzisiejszych czasach nadal sprawiał wrażenie nierzeczywistości, nieosiągalności w realnym życiu. Wrota do miejsca rozkoszy i rozczarowań. Furtka do krainy, gdzie bogowie o urodzie efebów wdzięczyli się, wyginali, epatowali nagością, którą oferowali w zamian za chwilę miłości.

Znowu tam wszedłem i sprawdziłem. Marco, lat dwadzieścia trzy. Niesamowicie przystojny tubylec, orzechowe oczy błyszczące jak u ogiera, bujna grzywa kruczych włosów. Mięsiste usta, równe, lśniąco białe zęby. Idealnie prosty nos. Ponętny zarost. Ach, czy równie koński jest tam na dole? Na samą myśl rozpływałem się jak lody w południowym słońcu.

Zaproponował spotkanie – w końcu zaproponował spotkanie! Serce mi drgnęło, coś przewróciło się w żołądku. Pisałem z nim już na długo przez wakacjami – jeszcze w Polsce, kiedy przypadkiem trafiłem na niego na jednym z tych wideoczatów, gdzie zgodnie z zasadą ruletki losujesz potencjalnego rozmówcę, który prosi cię potem, by pokazać boobs, ass, penis, ewentualnie face, ale to znacznie rzadziej – łatwiej pozostać anonimowym fiutem.

To było w któryś z tych samotnych wieczorów, kiedy Łukasz udawał się na siłownię bądź pracował do bardzo późna, a ja wiedziałem, że umawia się z kimś potajemnie bądź baluje w krakowskim Coconie. Przez ekran przewijały się: rącze konie i nieporadne konusy; przegięte pały policyjne i rury wydechowe; z nabożnością ściągające habit kapucyny. Całe to ornitologiczne zoo, małpia menażeria, palmiarnia drzew egzotycznych, ogród botaniczny roślin lokalnych.

Kiedy już zamierzałem wyłączyć czat, zniechęcony tą dżunglą negliżu, zarośli i przeróżnych substancji, nie mając wcale ochoty na cyberpieszczoty, na ekranie pojawiła się jego twarz.

Marco. Nie wiem, czy był w stanie zobaczyć to na kamerce, ale oczy momentalnie mi się zaszkliły i stanęły w słup, policzki poczerwieniały i przysiągłbym, że cały się obśliniłem. Promieniał tym samym, co na zdjęciu w aplikacji, uśmiechem, a spojrzenie też mu się zaświeciło.

Rozmawialiśmy długo. Bardzo długo. Pierwszy raz spotkałem kogoś, kto byłby tak onieśmielony moją urodą. Do tego zachwycał się tym, że w ogóle zaczęliśmy pisać – w końcu trudno było znaleźć na czacie dobrego interlokutora, ba! – jakiegokolwiek. Z głośników zwykle wydobywało się ciamkanie, mlaskanie, siorbanie, nie wspominając o stękaniu i co donośniejszych odgłosach.

A tu proszę – niespodzianka.

Tyle czasu spędziliśmy na czacie, że nawet nie zorientowałem się, że zrobiła się późna godzina. Domofon piknął dwa razy na znak, że Łukasz wszedł już do klatki. W pośpiechu próbowałem wyciągnąć od Marco numer telefonu, obiecując jemu, a bardziej sobie, że przyjadę do Bari na wakacje i spotkam się z nim. Podał mi jednak swój nick w aplikacji, a ja przyjąłem cokolwiek, co mogło mi pozwolić na pozostanie z nim w kontakcie – zwłaszcza że w zamku już zaczął przekręcać się klucz.

Przesłałem mu szybko buziaka i wyłączyłem okno przeglądarki. Wyskoczyła strona portalu literackiego, którą zacząłem studiować w nadzwyczajnym skupieniu, aby w żaden sposób nie dać po sobie znać, że robiłem coś, co mogłoby uchodzić za niedozwolone.

Wpatrywałem się w ekran telefonu i obmyślałem najlepszy plan: jak by tu wyrwać się spod kontroli Łukasza – bądź co bądź nadal sprawował nade mną jakąś tam kontrolę. Wybiorę się do muzeum sztuki współczesnej? Tak, to dobry pomysł – przecież on nie znosił takich miejsc. W zamian zaproponuję mu nawet, żeby wyskoczył w tym czasie do jakiegoś pubu, w którym wyświetlają mecz piłki nożnej.

Tak, to dobry pomysł – przecież jego móżdżek wielkości piłeczki pingpongowej jest w stanie pojąć coś tak prymitywnego, pierwotnego, atawistycznego wręcz jak piłka nożna.

Wcale nie myślałem o konsekwencjach. Nie czułem żadnego lęku. Odradzała się we mnie ta odwieczna potrzeba nagłych uniesień, wizja romantycznego uczucia, pragnienie bliskości ciała i duszy. Szczęście pojawiało się na horyzoncie – wystarczyło wyciągnąć dłoń, przyjąć je jak własne. Wciąż byłem tym samym niespełna osiemnastoletnim chłopcem podróżującym rozklekotanymi pociągami za miłością do Krakowa, zaczytującym się w pseudodziełach (wtedy dziełach) Coelho i wierzącym we Wszechświat, który potajemnie spełnia najskrytsze życzenia. Przed oczami żywo stawał mi widok tamtego krakowskiego dworca, pierwszych obwarzanków, poniemieckich lub poaustriackich akwariów na szynach. Znowu przejeżdżałem nad Wisłą, oglądałem z zachwytem Wawel – zawsze z tym samym podziwem, przez wszystkie lata spędzone w Mieście Królów – wysiadałem w Łagiewnikach i pędziłem na dziesiąte albo jedenaste piętro bloku na wielkiej płycie, żeby kochać się, przytulać, całować, pochłaniać, scalać, stapiać, wnikać.

Z tamtej miłości został mi tylko "Alchemik".

A i tym razem, myślę sobie, najpewniej zgubi mnie naiwność. Ale ta naiwność jest po to, żebym zawsze mógł wierzyć, że tym razem będzie zupełnie inaczej. Ta naiwność dawała nadzieję. A nadzieja rosła silniejsza. Potem kolejny raz umierała, ja zapadałem się. W końcu udawało mi się wspiąć powoli smoliście czarnym tunelem w stronę światełka, które odbudowywało we mnie tę samą naiwność, tę samą wrażliwość osiemnastolatka, do której tęskniłem. Myślałem o niej z nostalgią, czując się wtedy jak bardzo, bardzo sędziwy człowiek, który zjadł zęby na miłostkach i teraz opowiada młodszym, żeby uniknęli tych samych błędów, po czym stary sam je popełnia.

See u tomorrow.

Przyszedł z bukietem róż. Pierwszy raz zdarzyło mi się dostać róże od chłopaka. Zadziwiające, jak oni wszyscy odczytywali tę moją kobiecą naturę i pociąg do tego, co konwencjonalnie przypisywane jest kobietom. Oczywiście, ugięły się pode mną kolana (niezauważalnie, na szczęście). Oczywiście, poplątał mi się język, wystąpiły rumieńce, pod piersią zadudniło. Czoło całe zroszone, dłonie zimne, mokre i lepkie, mimo ciepłej, suchej pogody tego dnia. Nie pamiętam, co ja tam do Marco wydukałem, ale musiało to być albo bardzo głupkowate, albo bardzo infantylne i nieporadne, co w sumie sprowadzało się do bycia głupkowatym.

Miał o wiele ładniejszy uśmiech niż na zdjęciach czy kamerce – specjalnie dla mnie zsunął maseczkę. Gęstsze, grube włosy, które czekały, aby wpleść w nie palce, wtulić twarz, poczuć zapach szamponu mentolowego, pasty, może perfum. Silne ramiona, w których przyniósł kwiaty, po czym mnie wziął w objęcia.

I oczy – oczy, w których było coś orientalnego: gorące, mocne espresso; indyjskie kadzidło; gorzka czekolada. Orzechy, które dla odmiany rozłupywały mnie: rozpadałem się wpół, tak że stawałem otworem, całe delikatne wnętrze pulsowało, mówiło do niego: chodź, weź, posiądź na zawsze. Węgielki rozpalające mnie do białości.

Tunele, którymi docieram do światełka.

Wszystko działo się tak szybko i tak szczerze – jakbyśmy znali się lepiej, jakbyśmy byli ze sobą bliżej niż tylko za pośrednictwem łącza. Chwycił moją dłoń i mimo rękawiczek czułem iskry przeskakujące między palcami. Jednocześnie bardzo stresowała mnie ta sytuacja. Po pierwsze dlatego, że żaden chłopak nigdy nie wziął mnie za rękę publicznie. Po drugie – nie chciałem spotkać Łukasza. Ale trudno było zacząć nagle wymigiwać się od tego, zwłaszcza że obaj z Marco długo czekaliśmy na tę chwilę. Poza tym trochę inaczej ułożyłem dziś włosy i założyłem maseczkę w innym kolorze, żeby na wszelki wypadek – w sytuacji natknięcia się na Łukasza – móc uciec wzrokiem i nie dać się rozpoznać.

Czułem wszechogarniające mnie rozanielenie, lekkość unoszącą mnie kilka centymetrów nad ziemią. Nie wstydził się mnie, nie unikał wzrokiem, łaknął dotyku, pokazania światu tu i teraz, że jesteśmy sami, a reszta się nie liczy. Zaproponował nawet, że potrzyma bukiet, jeżeli uznam, że jest mi za ciężko.

Zakochałem się. Tak, myślałem o tym jak o zakochaniu. Wydawało się to bardzo nielogiczne, tylko że prawie wszystko, co obecnie się wydarzało, nie wyglądało w żadnym razie na logiczne. Jakby czas po pandemii oduczył nas wrodzonych uprzedzeń i konwenansów, jakbyśmy dzięki odzyskaniu wolności zrzucili z siebie pancerz, pod którym chowaliśmy fantazje. Skorupa ujawniła duszę jak skóra tkankę mięśniową: byliśmy tam w środku rozochoceni, żądni prawdziwych doznań, prawdziwych uczuć, gotowi przeżyć coś n a p r a w d ę .

Prawda – to nas zawsze krępowało.

Poszliśmy do restauracji, gdzie poprosił o butelkę wina (wbrew mojemu głośnemu sprzeciwowi, że to on będzie płacił), zamówiliśmy przystawki, makaron, deser. Nawet nie pamiętam, co wtedy jadłem, tak byłem onieśmielony spotkaniem, obezwładniony jego spojrzeniem, a także ujęty szarmanckością i elegancją. Chyba też zachowywałem się porządnie, jak na damę przystało: wyprostowany, z łokciami poza krawędzią stołu wkładałem małe kęsy do ust, za wszelką cenę starając się nie zbrudzić warg; przeżuwałem niewidocznymi ruchami, powoli, przełykałem, a każde ugryzienie, mlaśnięcie czy siorbnięcie z kieliszka wydawało się donośne jak grzmot. Uspokajałem się jednak zaraz, widząc, że patrzy na mnie tym namiętnym wzrokiem, patrzy we mnie jak w książkę, z której chciałby wyczytać wszystko, co między wierszami. Znaleźć tę jedyną, właściwą interpretację, nauczyć się wersów na pamięć, powtarzać je jak mantrę. Napisać do nich muzykę, wyśpiewywać, recytować w modlitewnym skupieniu. A ja otwierałem się coraz szerzej, aż grzbiet pękał – i było to przyjemne. Udostępniałem mu cały spis treści, rozdział po rozdziale, opowiadałem prolog w szczegółach, chciałem przyjąć go między deskę a deskę, uczynić narratorem, dać stałe miejsce wśród liter.

Dać mu pióro, by napisał epilog.

Miałem przeogromną ochotę, by zakończyć to spotkanie u niego – żeby mnie posiadł, okiełznał, ujarzmił mnie. I nie chodziło tu o orgazm.

Z drugiej strony nie chciałem tak prędko doprowadzać do seksu. Jak to kiedyś powiedziałem jednemu chłopakowi – nie lubię iść od razu do łóżka z kimś, kto mi się naprawdę podoba.

Po jedzeniu przeszliśmy na plażę oglądać wspaniały zachód słońca. Nie było tak samo jak w poprzedni wieczór: wszelkie złe myśli odeszły, odegnałem te swoje stany depresyjne, których nienawidziłem, a przy tym nienawidziłem za nie samego siebie. Zniknął lęk, panika, zazdrość i złość na tych, którzy cieszyli się życiem, zupełnie nie tak jak ja. Wszystko stało się od razu zabawniejsze, ładniejsze, jaśniejsze. Piasek nawet miał zupełnie inny dzisiaj kolor – albo to ja po prostu dostrzegałem tę jego rudawą barwę dopiero teraz. Morze subtelnie obmywało nasze stopy falami, jakby chciało nas wyciszyć, powiedzieć: nie ma już czego się bać.

Usiedliśmy pod jedną z piaszczystych ścian, z której wyrastały kępki długich, ostrych źdźbeł. To tutaj, pomyślałem, tutaj to się wydarzy. W narastającym napięciu czekałem, aż zerwie maseczkę z twarzy, zrobi to samo z moją i pocałuje mnie: obejmie swoimi wargami moje, dotrze głęboko, najgłębiej jak tylko można.

Odwrócił do mnie twarz, spojrzał w oczy i już-już czułem, jak zbliża się ten moment. Jakież było moje rozczarowanie, kiedy tego nie zrobił. Rzekł, że musi mi coś wyznać.

Ale wtedy ponownie coś we mnie urosło. A więc czyżby…? Może wyzna, co ma wyznać, i zwieńczy pocałunkiem? Może właśnie na to czekam, na to on czeka, na to czekamy razem…

– Planuję wziąć ślub.

Zamrugałem nerwowo. To zbyt piękne, by mogło być prawdziwe – facet idealny, już planuje małżeństwo, dzieci, dom, psa, basen, domek na drzewie. Gdzieś poza miastem, przy lesie i leniwie płynącym strumyku, wśród śpiewu ptaków, tętentu saren, prychnięć dzików. Uśmiechnąłem się szeroko.

– Jestem zaręczony. Z dziewczyną.

Wciąż uśmiechałem się, choć on nie mógł tego zobaczyć, ale cała radość zniknęła z moich oczu. Z jaką, do cholery, dziewczyną?

– Nie rozumiem…

– Wspominałem ci o tym kiedyś – odrzekł, uciekając wzrokiem przed moim.

Milczałem. Gardło dosłownie mi spuchło, nie mogłem wydusić ani słowa. Serce przyspieszyło, ale nie był to już ten sam rytm ekscytacji, drżenie rąk nie było drżeniem z pobudzenia.

– Z jaką dziewczyną? – wypowiedziałem na głos swoje myśli po dłuższej chwili ciszy, a słowa ledwo co przedostały się przez zaciśniętą krtań. Słowa-owady przysypane piaskiem, z trudem rozpychające ziarenka, by wyjść na powierzchnię. Furkocące ze złości, trzymające szczypce w gotowości, by ugryźć, zatopić w skórze, wsączyć jad, wypić krew. Przewracające się na grzbiet, przebierające odnóżami w obrzydliwy sposób. Odsłonięte, drobne, słabe. Zupełnie jak ja teraz.

– Za pół roku się żenię – mówił tym swoim włoskim angielskim – a zaręczony jestem od dwóch lat. Na pewno ci mówiłem. I mówię ci teraz, bo nie chcę, żebyś wiązał ze mną jakieś nadzieje.

– A kwiaty? – zapytałem głupio. Jakby róże cokolwiek znaczyły, jakby to był wstęp do neverending love story, jakby tym bukietem wyznał dozgonne uczucie. Powstrzymywałem łzy, bo czułem już, jak gromadzi się ich cały ocean. Nadchodziła nawałnica i bałem się, że to przekreśli jakiekolwiek szanse – jeśli jakiekolwiek były.

Żaden biseksualny facet nie zwiąże się na całe życie z mężczyzną, jeśli może wybrać kobietę, podpowiedział wredny głosik w mojej głowie.

– A to jak… – jąkałem się, coraz słabiej radząc sobie z emocjami – …jak wziąłeś mnie za rękę? Co to znaczyło?

Policzki poczerwieniały mi z rozżalenia i gniewu. Jak dobrze, że nic nie mógł dostrzec. Choć z pewnością zdradzały mnie oczy – dwie szklane, wilgotne kulki, z których znikał dawny błysk.

– Przepraszam, że tak to odebrałeś… przepraszam, że tak wyszło – zaczął się kajać.

Pierdolenie. Czyli wiesz, jak mogłem to odebrać. Takich rzeczy zwyczajnie się nie robi.

Nie chciałem dłużej go słuchać. Z wizji wielkiej, romantycznej miłości zostały zgliszcza – ot tak, po prostu, jak na pstryknięcie palcami ogień zajął wybudowaną w mojej głowie konstrukcję, pożarł belki. Szkielet, którego nie zdążyłem nawet obłożyć dachem, runął, zakopał się w ziemi. Tak bardzo w tym momencie chciałbym pójść z nim na dno.

I tak bardzo czułem się oszukany, trochę jak dzieciak, któremu rodzic obiecuje zabawkę za dobre sprawowanie, a potem okazuje się, że nie ma pieniędzy i oferuje w zamian cukierka. Chociaż nie dostałem nawet tego. Przyszło mi do głowy, że mógłby chociaż mnie zerżnąć, taka wyzuta z emocji myśl. A może i tego chciał. No to wspaniale, po tej mojej reakcji na pewno nie będzie całowania i seksu. Tylko czy na pewno byłbym z tego powodu szczęśliwy? Czy nie wyrzucałbym sobie znowu, że oddałem się komuś, kto wierny jest zupełnie innej osobie? Komuś, kto wiąże resztę swojego życia z kimś innym?

Zerwałem się na równe nogi, co musiało z boku wyglądać dość dramatycznie, ale w tym momencie nie dbałem o to. Marco też się podźwignął, następując niechcący – a może z premedytacją, kto wie? – na kwiaty, łamiąc w ten sposób główki kilku z nich. Podniósł je, przeprosił i próbował z powrotem wcisnąć mi je w dłonie, ale odepchnąłem je. I tak nie mógłbym ich wziąć ze względu na Łukasza. Tym bardziej nie chciałem ich brać ze względu na Marco.

– Nie chcesz mieć w takim razie kontaktu? – zapytał, grając nieśmiałego chłopca, wydając się w tej chwili najbardziej poszkodowanym przez tę sytuację.

Prychnąłem tylko, łzy płynęły i wsiąkały w maseczkę, z nosa ciekło mi na wargi. Na pewno nie wyglądałem najponętniej. Odwróciłem się, zapadając się w piasku, a potem odszedłem promenadą.

Zdążyło zrobić się ciemno, a księżyc, widoczny jeszcze chwilę temu, zniknął za chmurami, z których zaczął siąpić deszcz. Zagrzmiało. Miałem poczucie, że gram w jakiejś taniej komedii romantycznej – że Marco zaraz mnie dogoni, powie, jak bardzo mu przykro, że zrozumiał swój błąd, że jednak nie chce się wcale żenić, ale oświadczył się tej swojej dziewczynie i zaplanował z nią ślub pod naciskami rodziny. Że wcale go to nie uszczęśliwi, że nie widzi siebie w związku z kobietą, że nigdy tak naprawdę tego nie chciał. Że pragnie być sobą, pragnie być z chłopakiem, pragnie być ze mną.

Przez ostatnie dni naszego pobytu w Bari tylko to zaprzątało mi głowę, tylko na to liczyłem – że napisze to wszystko, odnajdzie mój hotel, zapuka do pokoju, a ja mu otworzę. I utoniemy w uściskach i pocałunkach, mimo obecności Łukasza. I wyfrunę stamtąd jak anioł niesiony włoską miłością, w ramionach mężczyzny, za którym poszedłbym, dokądkolwiek by tylko zechciał.

Tak się, oczywiście, nie stało, bo takie rzeczy mają miejsce wyłącznie w komediach romantycznych. Mój film był co najwyżej melodramatem i wszystko w nim było podrabiane i kipiało kiczowatością. Nie było aktora, co zagrałby na pierwszym planie, wszystko działo się w tle.

Z Łukaszem mało się do siebie odzywaliśmy. Ta strategia pozwoliła nam uniknąć awantur do końca wakacji. Bądź co bądź pasował mi taki stan rzeczy – serce broczyło gęsto i boleśnie, tak że wypluwając z siebie jakiekolwiek słowa, wylądowałyby na Łukaszu w ślinie i krwi. Nawet gdyby do mnie przyszedł, nie byłbym w stanie odwzajemnić objęcia czy jakiejkolwiek innej czułości. W końcu w każdym takim geście chciałem widzieć Marco, po którym słuch zaginął. Po którym ja pragnąłem zatrzeć każdy ślad w pamięci, wykreślić jego imię. Ustanowić czymś, o czym mówi się, że dawno i nieprawda.

Nie ułatwiałem sobie jednak. Większość wieczorów spędziłem w samotności, rozpisując się w wierszach o tęsknocie, cierpieniu, rozpaczy po zaginionych Włochu. Pojawiał się w nich jako marynarz, którego połknął bezmiar oceanu i nigdy nie zwrócił. Mentor, za którym chciałem podążać, pragnąłem wsłuchiwać się w niego. Wracałem do miejsca, gdzie niewypełniona miłość odeszła wraz z jego wyznaniem. Docierał do mnie tylko szum fal, chrzęst piasku i śmiech, gdy ktoś przechodził. I znów myślałem o tych wszystkich ludziach: jacy są bezczelni, samolubni, niewrażliwi na cudze nieszczęście. Tkwiłem tam jak wyrzucona przez morze łajba, z której uciekło wszelkie życie, albo ryba łykająca powietrze z przeraźliwą zachłannością, łudząca się, że to ją w jakikolwiek sposób odratuje.

Ostatniego dnia spakowaliśmy się byle jak, dopełniliśmy wszelkich procedur bezpieczeństwa w hotelu, potem przed wejściem do autokaru, wreszcie przy odprawie na lotnisku i wchodząc na pokład samolotu. Zamaskowane, ogorzałe twarze pasażerów musiały się uśmiechać – widać to było po oczach – a jeśli trafiły się w tłumie jakieś wyrażające niezadowolenie, to tylko z tego powodu, że kończą się wakacje.

Przydzielono nam miejsca po przeciwległych stronach korytarza. Nie musiałem znosić łokcia Łukasza wbijającego się w mój bok. Całe szczęście.

Wystartowaliśmy. W żołądku pojawiło się uczucie mdlącego ssania, wcale niewywołane nagłym uniesieniem samolotu.

Siedzę teraz na kanapie w naszym mieszkaniu na Ruczaju i miętolę w dłoniach sznurek wyciągnięty z kurtki. To znaczy, w mieszkaniu już chyba tylko moim. Łukasz zabrał swoje rzeczy parę dni po powrocie do Polski, na odchodnym rzucając jedynie: "Sam tego chciałeś", i pojechał do domu rodziców pod Krakowem. W amoku wywołanym nieposkromionym strachem, nieuchronnością jego decyzji i bezsilnością, brakiem kontroli nad nim rzuciłem się do drzwi, próbując go zatrzymać, błagając, grożąc, rycząc. Na nic się to zdało, bo Łukasz zwyczajnie wyszedł, zatrzasnął drzwi i więcej się nie odezwał. Dzwoniłem do niego, pisałem, ale najwyraźniej zablokował mój numer, ponieważ wszelkie połączenia odbijało, a na SMSy nie dostawałem potwierdzenia doręczenia. Próbowałem na Facebooku, ale tam nie mogłem nawet otworzyć strony z jego profilem. Pisałem nawet do jego znajomych, ale odpowiadali tylko, że Łukasz nie ma ochoty na kontakt ze mną.

Potem długo zastanawiałem się nad tym, co ja właściwie robię. Tyle razy w ciągu tych czterech lat, jakie z nim spędziłem, czułem do niego nienawiść. Tyle razy wyrzucałem mu, że go nie interesuję, że mnie krzywdzi, że wiem o każdej jego zdradzie, samemu mając na sumieniu kilka. Odpowiadał wtedy, że szukał pocieszenia i czuł się samotny. Że pragnął bliskości, której przy mnie nie miał. A ja za każdym razem twierdziłem, że było zupełnie na odwrót, tłumacząc sobie w myślach wszystkie moje poboczne miłości, szukając wymówek, byle tylko nie nazwać ich prawdziwym imieniem. Tyle kubków i talerzy potłukliśmy, tyle razy potłukł mi nos, a ja jemu rozdrapałem ramiona. Choć to nic w porównaniu z potłuczonym, rozdrapanym sercem.

Głosik, ten złośliwy głosik w mojej głowie wciąż mówił mi, jak to do niczego się nie nadaję, jak to nie ma ze mnie żadnego pożytku. Wmawiał, że jestem chwiejny, niespełna rozumu, nie umiem żyć z drugim człowiekiem. Że nauczyliśmy się żyć w pandemii i z pandemią, ale nie nauczyliśmy się żyć z sobą.

A może to wszystko ja sam sobie mówiłem i nie było żadnego głosiku?

Siedzę na kanapie, ugniatam sznurek palcami, w końcu podnoszę się. Owijam go wokół szyi, zaciskam supeł. Staję na krześle, przerzucam koniec sznurka nad rurką odchodzącą od grzejnika, biegnącą pod sufitem, związuję na drugi supeł. Nie rozmyślam już nad tym, co zamierzam uczynić – dłuższe zastanawianie się prowadziłoby do coraz większych wątpliwości. Trzeba od razu, pod wpływem impulsu, raz a dobrze.

Odpycham się nogami tak, że krzesło odlatuje, ciało opada gwałtownie, lina się napręża.

Coś pękło.

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
ks-hp · dnia 05.06.2020 15:37 · Czytań: 903 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 1
Komentarze
JOLA S. dnia 06.06.2020 10:37
Witaj,ks-hp,

Przyciągnął mnie tytuł. Chyba tego oczekiwałam.
Fabuła interesująca, konsekwentnie budowany klimat

Porozmawiamy :) :)


JOLA S.
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
24/04/2024 21:15
Dzięki Marku za komentarz i komplement oraz bardzo dobrą… »
Marek Adam Grabowski
24/04/2024 13:46
Fajny odcinek. Dobra jest ta scena w kiblu, chociaż… »
Marian
24/04/2024 07:49
Gabrielu, dziękuję za wizytę i komentarz. Masz rację, wielu… »
Kazjuno
24/04/2024 07:37
Dzięki piękna Pliszko za koment. Aż odetchnąłem z ulgą, bo… »
Kazjuno
24/04/2024 07:20
Dziękuję, Pliszko, za cenny komentarz. W pierwszej… »
dach64
24/04/2024 00:04
Nadchodzi ten moment i sięgamy po, w obecnych czasach… »
pliszka
23/04/2024 23:10
Kaz, tutaj bez wątpienia najwyższa ocena. Cinkciarska… »
pliszka
23/04/2024 22:45
Kaz, w końcu mam chwilę, aby nadrobić drobne zaległości w… »
Darcon
23/04/2024 17:33
Dobre, Owsianko, dobre. Masz ten polski, starczy sarkazm… »
gitesik
23/04/2024 07:36
Ano teraz to tylko kosiarki spalinowe i dużo hałasu. »
Kazjuno
23/04/2024 06:45
Dzięki Gabrielu, za pozytywną ocenę. Trudno było mi się… »
Kazjuno
23/04/2024 06:33
Byłem kiedyś w Dunkierce i Calais. Jeszcze nie było tego… »
Gabriel G.
22/04/2024 20:04
Stasiowi się akurat nie udało. Wielu takim Stasiom się… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:44
Pierwsza część tekstu, to wyjaśnienie akcji z Jarkiem i… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:28
Chciałem w tekście ukazać koszmar uczucia czerpania, choćby… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty