Inżynier Korycki, były podporucznik kampanii wrześniowej 1939 roku, z bronią strzelecką oswajał się od dziecka. Owdowiała matka, chcąc zaoszczędzić na jedzeniu, po raz pierwszy na wojskowy obóz wysłała go, gdy miał dwanaście lat. Inżyniera wcześnie wdrożonego w dyscyplinę żołnierską drażniła nadmierna pobłażliwość żony w stosunku do synów. Zastanawiał się jakimi metodami nakłonić ich do posłuszeństwa i obowiązkowości.
– Och, wam przydałoby się wojsko. Tam dostalibyście w dupę – mawiał, gdy byli jeszcze dziećmi.
Pewnego dnia z przyzakładowej Ligi Przyjaciół Żołnierza, gdzie zachodził z dawnego zamiłowania, przyniósł dwa karabiny pneumatyczne, śruty i bolce. Ulubioną zabawą braci Koryckich stały się nadzorowane przez ojca konkursy strzeleckie. Zapraszano kolegów i ku wielkiej radości strzelano do tarczy z zamocowanym pinezkami do deski portretem Hitlera.
Po paru latach bracia trafiali do celu dokładniej. Strzelali we wszystko, co się dało. Przejawiali inwencję w wynajdowaniu nowych celów, nadających się do demolowania śrutem. To dawało motywację potrzebną koncentracji, aby szybko naprowadzać lufę w pożądanym kierunku i zgrywać muszkę ze szczerbinką. Pod drzewa wokół domu zaczęły spadać zabite ptaki.
Któregoś popołudnia inżynierowi przyzwyczajonemu do trzaskania wiatrówki z niepokojem zabiło serce. Usłyszał dobiegający z korytarza chichot Alka.
– Dobry jesteś Radzio! Dwoma strzałami zrobiłeś zezolca ze Stalina.
Stalinizm był już przeszłością – uspokajał się inżynier. Zaniepokoiła go inna myśl: komunistyczne masmedia mówiły jedynie o kulcie jednostki i wypatrzeniach marksistowskich idei… Znacznie krytyczniej osądzały masowe morderstwa Stalina i zbrodniczy reżim komunistyczny stacje nadawcze Wolnej Europy i Radia Londyn. Wiadomości wysłuchiwał, zadręczając siebie i rodzinę gulgotami oraz świstami stacji zagłuszających. Łowił je chciwie uchem przyłożonym do radiowego głośnika. Przez synalków mogą mnie wylać z posady! – zmroziło go przerażenie. Przecież któremuś może jeszcze wpaść do głowy pomysł, aby w ogrodzie, na oczach sąsiadów strzelać do portretu Lenina! Ktoś to doniesie i wtedy ze mną koniec – ogarnęła go panika.
*
– Co mamy robić? Bawiliśmy się w wojsko, bo ojciec wyniósł z domu wiatrówkę – żalił się matce popłakujący Alek.
Korycka stała przed nim z drżącymi wargami. Właśnie naprzeciwko w ogrodzie sąsiadów strażacy zwijali węże po pożarze poniemieckiej altany. Przed niecałą godziną jej synowie, bawiąc się z kolegami w warszawskich powstańców, zaatakowali butelkami z benzyną drewnianą altanę. Jej parujące zgliszcza, zasnuły całą okolicę swądem nieprzyjemnej spalenizny.
Przyniesioną skądś następną broń pneumatyczną, ojciec na pewien czas zaakceptował. W zagadkowy dla niego sposób synowie nabyli starą krótką wiatrówkę. Jej zamek repetował się jak w karabinie odtylcowym, miała kolbę pokrytą liliowym lakierem. To bezużyteczny grat – pocieszył się inżynier – kiedy lufa wiatrówki zapchała się śrutem.
Nie można było dostać do niej śrutów. Pomysłowość Radka wzięła jednak górę. Zbyt grube ołowiane pociski zaczęli bracia walcować, pomniejszając minimalnie ich kaliber. W domu znowu słychać było trzaskanie i plaśnięcia śrutu w tarcze. Bracia strzelali z mniejszym zapałem. Celność ich nabytku była wątpliwa. Niegwintowana lufa i niedokładnie dopasowane śruty powodowały pewien rozrzut. Lecz Alek bardzo lubił wiatrówkę, mającą wszystkie cechy prawdziwego karabinka, przyjemnie układała się na ramieniu i napawała poczuciem siły. Dając sobie sekundę na celowanie, wychylał się zza futryny drzwi i masakrował oddalone pudełka po zapałkach. Dochodził do dumnego przekonania: Byłbym niezły w walkach ulicznych.
– Powiedz, tato, szybko sto dwadzieścia jeden. Tyle trwa jedna sekunda, no nie?
Urządził przed ojcem popis, rozstrzeliwując figury ze zdekompletowanych szachów. Były wojskowy, widząc płynne składanie się syna do strzałów i efektywność trafień, był zaskoczony. Wirtuozeria Alka zrobiła na nim wrażenie.
– No ja bym tak nie potrafił – krzywo się uśmiechnął. Jego uśmiech zmąciło skrzywienie twarzy. Mrużył powiekę i podnosił brew, jakby do oka wpadła mu mała muszka.
Alek jeszcze o tym nie wiedział, ale parę dni wcześniej ojciec – wice dyrektor koksowni – dokonał szokującego odkrycia. W przydomowej szopie na drewno i ogrodnicze narzędzia znalazł mały arsenał. Na sporządzonej z deski półce pod dachem odkrył zardzewiały pistolet Parabellum-Luger. Broń zatknięta w nadgniłej od leżenia w ziemi kaburze, nie nadawała się do użytku. Obok leżało kilkanaście łódek z karabinową amunicją i w doskonałym stanie bagnet od mauzera. Nazajutrz przed pracą zapakował znalezisko w starą ceratową teczkę i utopił ją w bajorze z gnojówką, za pegeerem na obrzeżach Szczawna.
Początkowo wzburzeni bracia myśleli, że okradli ich koledzy.
– To na pewno to robota Jarka Menowskiego – sugerował Radek. – Nie daruję mu tego – dodał.
Niewiele dni później sprawa się wyjaśniła. Spocony Alek, szczupłymi ramionami podciągał ciężkie sztangielki, gdy na drewnianej klatce schodowej rozległo się dudnienie butów biegnącego do góry Radka. Trzasnęły gwałtownie otwarte drzwi.
– Chodź, zobacz do piwnicy! – krzyknął zdyszany starszy brat.
– Co się stało? – zaniepokoił się Alek, widząc na twarzy brata przerażenie.
– Ojciec zwariował. Porąbał wiatrówkę.
* * *
– Jak mogłeś to zrobić Aleczkowi. Ma do ciebie żal – z pretensją natarła na męża Korycka. – Byłeś dla niego wielkim autorytetem.
Rozmowa toczyła się w obszernej małżeńskiej sypialni. Jedna ze ścian zastawiona była lustrzanymi poniemieckimi szafami. Duże małżeńskie łoże, pokryte obudową z jasnobrązowego orzechowego forniru, stanowiąca komplet toaletka i komoda, pokryta marmurowym blatem, a przede wszystkim grube firany – mimo uchylonych drzwi balkonowych – tłumiły krzyki z ulicy, gdzie podnieceni synowie grali z kolegami w palanta. Trzymający w ręku gazetę inżynier milczał jakby w poczuciu winy.
– Dla ciebie to nic nie znaczy? – nastawała żona.
– Cóż, Errare humanum est1 – w zadumie odpowiedział inżynier. – Przyznaję, popełniłem błąd, chciałem ich zdyscyplinować… Czy nie widzisz, że tego im brakuje? Stosowałem metodę wychowawczą stosowaną w wojsku. Polega nie tylko na wymierzaniu kar. Pneumatyczna broń miała być nagrodą za wzorowe wykonywanie poleceń. Niestety – zawiesił głos Korycki. Wpatrywał się przenikliwie w twarz żony.
– Zachowujesz się, jakby popełnili zbrodnię! – nie wytrzymała żona.
– Znalazłem m a g a z y n u k r y t e j b r o n i ! – zaostrzył ton inżynier. – Czy ty wiesz, jakie konsekwencje poniósłbym, gdyby to znalazła milicja? Utrata posady? Oby tylko. Przygotowywanie zbrojnego zamachu na władzę ludową, to w najlepszym wypadku dożywotnie więzienie!
– Co za brednie, Radek z Alkiem? Zbrojny atak na władzę? – oburzyła się matka.
– Podsłuchałem ich idiotyczne rozmowy – natarł mąż. – Radek mówił, że Niemcy Zachodnie powinny dokonywać zrzutów broni w czasie Węgierskiego Powstania. Wspierać Węgrów przeciwko Sowietom. – Alek mówił, że byłby szczęśliwy, gdyby miał w rękach szarpiący serią MG 34. Strzelałby do komunistów.
– Jak to strzelał, mów jaśniej – zaniepokojona lekarka patrzyła na męża.
– Po prostu bredził o strzelaniu do radzieckich żołnierzy.
– Co za MG 34? Co ty pleciesz? – oponowała małżonka.
- Maschinengewehr Vierunddreizig2! Hitlerowski karabin maszynowy! Czy ty myślisz, że oni takich banialuków nie opowiadają kolegom? A ich koledzy swoim rodzicom? Że to nie dojdzie do czającego się na mój gabinet skurwysyna Konopki? Półanalfabety inżyniera z awansu. Partyjnego aktywisty i donosiciela?!
– To wszystko wina waszej samolubnej, męskiej próżności – wyrzuciła z siebie żona. – Najpierw rozbudzacie wyobraźnię dzieci opowieściami o swoich wojskowych wyczynach… Ty o bohaterskich wrześniowych potyczkach z Wehrmachtem, Zygmuś Kujawski, przy każdej okazji opowiadał o Powstaniu Warszawskim. Zatruliście im młode mózgi i dzieci idiocieją. Szkoda, że nie sprowadziłeś im do zabawy czołgu. Albo nabitej, wycelowanej w komitet partii, armaty. Wszystko po to, aby wytresować ich na małpy do bezmyślnego wykonywania rozkazów.
– A ty, najchętniej wsadziłabyś ich w puch i trzymała w złotej szkatułce – odszczeknął się mąż.
Zofia Korycka początkowo darzyła syna sąsiadów ciepłymi uczuciami. Jako malec Jarek Menowski był ładnym, grzecznym i wesołym dzieckiem. Zapraszając go czasem na podwieczorek, radowała się widokiem chłopca zjadającego wykwintnie udekorowane kanapki. Wtedy, kapryszący przy jedzeniu Radek i Alek nie chcieli być gorsi. Z minami, jakby robili łaskę, także sięgali po kromki.
Jednak po kilku latach zaczęła ją niepokoić zaobserwowana u Jarka nerwowość. Zwrot w jej nastawieniu do chłopaka z sąsiedztwa nastąpił, kiedy dowiedziała się o krzywdzie wyrządzonej starej jamniczce Żabci.
– Ten chłopiec ma bandyckie instynkty! Niech mi się tu więcej nie pokazuje! – krzyczała zapłakana lekarka, przytulając zabandażowanego pieska.
– Teraz mama mówi, że to bandyta, a jeszcze niedawno ojciec go chwalił, bo pierwszy dobiegł do mety. Powiedział, że powinien być dla nas wzorem. Dał mu w nagrodę płynny owoc i gratulował. Potem jeszcze mówił, że morowy z niego chłopak, a my z Radkiem to przy nim fajtłapy – oburzał się Alek.
– Ojciec tak mówił? – zdenerwowała się Korycka.
– Nie tylko ojciec. Wszyscy chłopcy go podziwiają. Jak im opowiedziałem, że Jarek skopał Żabcię, to zaczęli się śmiać.
– Ci wasi koledzy to niziny moralne. Nie powinniście się z nimi zadawać!
– I co, nudzić się ze sobą w ogrodzie? To mi nie pasuje mamo – zaprotestował Alek. – Popatrz sama. Menowski jest we wszystkim najlepszy. Najlepszy w biegach on. Najcelniej strzela z procy on, najlepszy piłkarz on – w nauce i rysowaniu on. On! On! On! Najlepiej bije się on! Nawet ostatnio zaczął przychodzić na korty i od razu jest od nas lepszy.
Seria wyliczonych kontrargumentów i dramaturgia zawarta w głosie syna – zaskoczyły Korycką.
– Jesteś jeszcze dzieckiem. On jest może od ciebie dojrzalszy – próbowała tłumaczyć matka.
– Ja już nie chcę być dzieckiem! – rozzłościł się Alek. – Co mam się chować przed kolegami pod spódnicą mamusi!?
Oceniający wszystko przez pryzmat własnych słabości Alek, rzecz jasna nie był w stanie ocenić samodzielnego, lepiej zorganizowanego Jarka. O rok starszy kolega żył po swojemu, pozostawiony bez rodzicielskiego nadzoru. Jego matka uciekła z pomocnikiem fryzjerskim, pozostawiając go z nadmiernie pijącym ojcem.
* * *
Ojciec Jarka Menowskiego był inżynierem z awansu, co zawdzięczał wstąpieniu do PZPR-u. Awansował na stanowisko dyrektora jednej z wałbrzyskich koksowni jak bezpartyjny rodzic Alka i Radka, który ukończył Politechnikę Lwowską i po wojnie dzięki znajomości niemieckiego z niemieckimi fachowcami uruchamiał przemysł koksowniczy.
Po dwóch latach uprawiania boksu Jarka ogarnęła pasja tenisa. Koledzy pokpiwali, że zamieszkał na kortach. Nie przesadzali wiele. Kiedy padało, chłopak przesiadywał na zadaszonym tarasie otoczonego bukami i klonami klubowego domku. Grywał tam w karty albo udoskonalał otrzymaną z tenisowej sekcji rakietę. Polubił ten typowy dla parkowych poniemieckich budowli tenisowy obiekt. W czasie ligowych rozgrywek lub organizowanych w Szczawnie-Zdroju tenisowych imprez z okazji pierwszego maja albo święta 22 Lipca, w domku wrzało jak w ulu. Po jednej stronie były damska i męska przebieralnia, po drugiej biuro, gdzie zapisywano wyniki i przez mikrofon zapowiadano kolejne mecze. Ten pokryty klinkierową dachówką parterowy budynek miał otynkowane ściany poprzecinane ukośnymi belkami, typowymi dla murów pruskich. Zadaszony taras dawał schronienie przed deszczem, a także letnimi upałami. Solidne wnętrze ciepłego stryszku, potwierdzające ciesielski kunszt niemieckich fachowców, parokrotnie dawało Jarkowi azyl w czasie nocnych ucieczek z domu. Największą radość przynosiła mu jednak gra na korcie. Po trzech latach treningów posiadł zdumiewająco mocny forhand. Uderzenia tego nie lubili nawet reprezentujący barwy klubu dorośli tenisiści. Od pewnego czasu trener nakłaniał ich do gry z obiecującym młokosem. By wzmocnić zagrania, Jarek owijał górną część główki rakiety ołowianym drutem i podwójnymi strunami napinał w krzyż środek naciągu. Kolegom z klubu nie dawał już szans na nawiązanie równorzędnej walki. Jego piorunujący forhand, do którego z łatwością potrafił się ustawiać, wyrwał raz z ręki rakietę łysiejącemu seniorowi. Ryknęli ze śmiechu kibicujący Jarkowi kolesie.
– Chcesz smyku, to zagraj ze mną seta – zdenerwował się senior.
– Już niedługo z panem wygra – dociął tenisiście kolega Jarka.
– Dobrze, to poczekam – odpowiedział tenisista, podnosząc zawieszony na siatce ręcznik i opuszczając kort.
– Ja z nim już więcej nie trenuję panie trenerze – usprawiedliwiał się chwilę potem – posyłam gówniarzowi wystawkę na forhand, a ten popisuje się i strzela po rogach.
Inni tenisiści także unikali treningów z młodym zapaleńcem.
Załamanie kariery tenisowej Jarka nastąpiło nagle. Wielkim talentem okrzykiwali go dyletanci, powierzchownie znający się na tej dyscyplinie sportu, wymagającej analitycznego myślenia, perfekcyjnej techniki, rutyny i waleczności. Fascynował ich świst rozpędzanej przez Jarka rakiety, huk zderzenia naciągu z piłką wystrzeliwaną jak z rakietowej wyrzutni.
Menowski jadąc na mistrzostwa województwa do Wrocławia jako młodzik, czuł się faworytem. Po paru grach dotarł do półfinału turnieju, gładko rozprawił się z poprzednimi rywalami. Półfinałowy o rok młodszy przeciwnik, na tle jego męskiej sylwetki wydawał się dzieckiem.
– Co synku wybierasz? – zapytał Jarek po przegraniu losowania. Patrzył na przeciwnika z ironicznym uśmieszkiem.
– Stronę – odpowiedział, twardo patrzący mu w oczy chłopiec. Pokazał na skąpaną w słońcu część kortu.
Rozgrzewka była popisem forhandowych umiejętności strzeleckich Menowskiego.
– Nawet przyjemnie wystawiasz chłopczyku, ale już grajmy – niecierpliwił się Jarek.
Jak na złość przeciwnik długo przymierzał próbne serwisy. Usiłował celować po rogach pola serwisowego. O dziwo nieźle trafiał. Zdenerwowało też Jarka, że przed samym rozpoczęciem gry do rywala podszedł siwy pan w białych spodniach i coś mu półgłosem tłumaczył. Chłopiec z uwagą wysłuchując doradcy, kiwał ze zrozumieniem głową.
– Co dziadziu, wierzysz w duchy? Myślisz, że chłoptaś ma jakieś szanse? – bąknął pod nosem Menowski, wywołując chichot dwóch dziewczyn przyglądających się jego zgrabnej sylwetce.
Jarek przegrał w dwóch setach. Szybko biegający chłopiec wszystkie jego piłki posyłał mu długim pół lobem na backhand. Uderzenie z lewej strony było piętą achillesową Jarka.
– Niemożliwe! Nie mogę w to uwierzyć! – rozdarł się po meczu i nie podając zwycięzcy ręki, pobiegł do szatni.
Przez tydzień po powrocie z mistrzostw Menowski nie przychodził na korty. Bracia Koryccy, po raz pierwszy zobaczyli go kompletnie pijanego.
Obiektywnie biorąc, osiągnięcie półfinału dla niewiele dotąd ogranego Jarka, było sukcesem. Doświadczony tenisista i trener szczawieńskiego klubu pod patronatem kopalni Thorez, nie spodziewał się po nim lepszego wyniku.
Zupełnie inaczej rzecz się miała w świadomości Menowskiego. Przegraną z mniejszym chłopcem potraktował jako życiową katastrofę. Cierpiąc w czasie wczesnego dzieciństwa na brak akceptacji u najbliższych, za wszelką cenę chciał nadrobić jej niedosyt. Odcięty od matki, coraz rzadziej piszącej do niego listy, nie mając dowodów na uczuciowy z nią związek, gromadził w sobie żal do nadmiernie pijącego ojca, szukał aprobaty w otoczeniu rówieśników. Wyróżniał się w sporcie i dość łatwo osiągał dominację nad kolegami. Przerzucał się z piłki nożnej na siatkówkę, z koszykówki na palanta i mimo sukcesów, dusiła go wewnętrzna gorycz. Brakowało mu osoby bliskiej, właściwie nikt się o niego nie troszczył. Najbardziej zazdrościł innym rodziców, a szczególnie kochających ich matek.
Kiedyś zagrał w piłkę nożną sam do jednej bramki przeciwko Alkowi i Radkowi. Popisując się efektownym dryblingiem, wygrał dwadzieścia do dziewięciu. Aż wycierał łzy, zarykując się ze śmiechu na widok kłócących się i wymawiających sobie nawzajem błędy braci. Niecały tydzień potem poczucie sukcesu zdewaluował, inżynier Korycki. Przed furtkę Jarka ogrodu zajechali zadowoleni z siebie Radek i Ale na kupionych przez ojca rowerach. Patrzyli na niego dumnie z wysokich siodełek, nowiutkich czeskich rowerów wyścigowych.
Perspektywa tenisowych osiągnięć stworzyła Jarkowi bardziej niż wszystko dotąd nadzieję na przyszłość. W ich willowej dzielnicy korty tenisowe były jedynym sportowym obiektem, mającym bogatego patrona. Była nim zamożna kopalnia. O tenisistach GTKS-Thorez i ich meczach pisano w gazetach. Jarek rozczytywał się też o tenisie w pożyczanych książkach. Fascynował go dziurawiący armatnim serwisem siatki Amerykanin Tilden. Imponowały mu oszałamiające cyfry jego dolarowych kontraktów. Chłonął życiorysy zawodowców: Kramera, Bungera, Rosevala, Santany.
Lokalną namiastką poznanych z lektur mistrzów, gwiazdorem oglądanym codziennie, był ex mistrz Polski juniorów łysiejący Pawiński. To jemu, jeden z zaskakujących forhandów Jarka, wytrącił rakietę z ręki. Jarkowi imponował nonszalancki sposób bycia Pawińskiego. Pomimo zaawansowanego procesu łysienia, zdawał się nie mieć kompleksów. Obracał się w towarzystwie najładniejszych dziewczyn ze Szczawna. Jego żartobliwe powiedzonka wszystkich rozśmieszały. Trener Górniczego Tenisowego Kluby Sportowego im. Thoreza sprowadził Pawińskiego z Sopot, aby jego drużyna awansowała do drugiej ligi.
– Ten pasożyt? – wypowiedział się kiedyś pijany ojciec Jarka o gwiazdorze – potępiając zaangażowanie tenisowe syna – pobiera pensję inżyniera. A co ten goguś jest wart? – zdenerwował się, bo maniery i elegancję tenisisty porównywano do tej, z jaką obnosił się przed laty pomocnik fryzjerski, uwodziciel jego żony.
Bystry Jarek łatwo zauuważył, że podstawą stanu emocjonalnego ojca była zawiść. Gardził nim.
Gdybym wybił się w sporcie – rozumował, a to bardziej kusiło go od nauki – mógłbym osiągnąć pensję równą Pawińskiemu. Miałbym pieniądze nie mniejsze niż po wielu latach ślęczenia nad książkami, żeby zostać inżynierem. Bracia Koryccy pospadaliby z rowerów, widząc mnie na nowym motocyklu Jawa.
Czasem po treningu, na którym forhandową kanonadą ośmieszał przeciwników, marzeniami sięgał dalej. Rozpatrywał w wyobraźni swą karierę w aspekcie międzynarodowym. Był przekonany, że niefortunne mistrzostwa miały być pierwszym szczeblem rozpoczynających się sukcesów. Potwierdzeniem tego, tytuł mistrza młodzików.
Dzięki tenisowi zdobywał nie tylko uznanie wśród rówieśników. Jego efektowna gra zwracała uwagę dorosłych, uśmiechały się do niego atrakcyjne dziewczyny. Na kortach czuł się coraz ważniejszy. Cieszył się, był pewien. Napiszą o mnie w Trybunie Wałbrzyskiej, zamieszczą tam zdjęcie z jakimś pucharkiem i zawieszoną na szyi żółtą blachą”. Podekscytowany pewnością łatwego pokonanie pierwszego szczebla tenisowej kariery, nie myślał o nie akceptującym go ojcu, zapominał, że był opuszczony przez wyrodną matkę. Z Wrocławia wrócił zdruzgotany. Nie potrafił pogodzić się z porażką. “Ten cwanie grający szczyl właściwie mnie ośmieszył”.
Jakiś czas potem, krążący na wyścigówkach koło kortów Radek z Alkiem byli świadkami niecodziennej awantury. Za uciekającym sprintem z tenisowego obiektu Jarkiem wyskoczyła postać masywnie zbudowanego trenera.
– Stój skurwysynu! Zatrzymaj się! Zabiję cię gnoju! – darł się, sapiąc zasłużony animator tenisa na poniemieckich kortach. Widząc powiększający się dystans od uciekającego, trener zatrzymał się i cisnął połamaną rakietą. Trafił Jarka w plecy.
– Wynocha z klubu! – Jesteś gównem, nie tenisistą! – wrzeszczał, nie bacząc na zgorszone miny spacerujących kuracjuszy.
Powodem incydentu był set, w którym trener chcący udowodnić młodziakowi jak niezasadny jest jego przerost ambicji, dołożył mu sześć do zera. Jarek gwałtownie zareagował na hańbiącą go porażkę. Połamał otrzymaną z klubu rakietę, waląc nią o słupek podtrzymujący siatkę.
1. Mylenie się jest rzeczą ludzką.
2. Karabin maszynowy - wzór 34
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt