Nastały gorące dni lipca 1961 roku, a już pod koniec czerwca zamknięto w Szczawnie Zdroju basen. Sanepid wykrył w wodzie toksyczne substancje, na dodatek amatorów kąpieli zaczęła nękać plaga pijawek. Zawiedzeni byli bracia Koryccy, którzy codziennie od zakończenia roku szkolnego chodzili na pływalnię. Rodzice przewidywali wyjazd nad morze w sierpniu, tak zaplanowane mieli urlopy.
– Nie mamy tu nic do roboty, nie moglibyśmy sami pojechać do Sopotu? – zwrócił się do matki Radek.
– Wątpię, czy zgodzi się na to ojciec – odpowiedziała zaskoczona – ale możecie go zapytać. A gdzie zamierzacie się zatrzymać?
– No… tak jak z wami co roku, u cioci Helenki, albo lepiej gdzieś na prywatnej kwaterze.
– Ciocia Helenka się was boi. Po waszych piromańskich wariactwach będzie się niepokoiła, czy nie dokonacie jakiegoś podpalenia – powiedziała zakłopotana matka.
– My się już nie bawimy w wojsko. Nas interesują dziewczyny – wyrzucił z siebie Alek.
– Na dziewczyny to macie jeszcze czas, jesteście za młodzi – obruszyła się Korycka.
– Ale choćby sam fakt plażowania nad wodą, niech mama zrozumie. Mamy się kisić w tutejszym zaduchu? Sama mama mówiła, że oddychanie jodem jest zdrowe.
– Z tym się zgadzam – odpowiedziała po namyśle. – Jak wam na tym zależy, musicie porozmawiać z ojcem.
– Może się uda? – wyraził nadzieję Radek, gdy zostali w pokoju sami.
– To byłyby nasze pierwsze wakacje bez starych – cieszył się Alek. – Wiesz, mam pomysł. Co byś powiedział, gdybyśmy na wszelki wypadek wzięli Jarka Menowskiego? On się dobrze bije. Mógłby nas w razie czego obronić, bylibyśmy bezpieczniejsi.
– Daj spokój, po co on nam do szczęścia?
– Nie pamiętasz jak w Sopocie na trawniku przed Cepelią, chciał nas bić chuligan?
– Pamiętam, ale to chyba Jarek ukradł nam pistolet i amunicję – odpowiedział niechętny pomysłowi brata Radek.
– Masz na to jakieś dowody? Po tym, jak ojciec porąbał nam wiatrówkę, nie wierzę, że to sprawka Jarka. Pomyśl logicznie – ojciec bał się, żeby o naszej broni nie dowiedziała się milicja, a Jarek od trzech lat ma tenisowego świra. Już nie pamiętam, kiedy ostatni raz bawił się z nami bronią, a parabelka z bagnetem i amunicją zginęła przed trzema miesiącami.
– Może masz rację, tylko rodzicom ani mru mru o Jarku – zaznaczył Radek, bo od razu będzie szlaban na wyjazd.
Kiedy bracia weszli do sypialni, siedząca przy oknie wychodzącym na ulicę matka przerwała lakierowanie paznokci. Oparty o poduszkę na swojej połowie małżeńskiego łoża ojciec, odłożył gazetę.
– Mówiła już mama ojcu o naszym pomyśle? – zapytał Radek.
– Co znowu za pomysł? – ojciec podejrzliwie patrzył na podekscytowanych synów.
– No chodzi o nasze wakacje na prywatnej kwaterze w Sopocie – nerwowo dorzucił Alek.
– Czemu nie w luksusowym apartamencie sopockiego Grand Hotelu? – sarkastycznie odezwał się ojciec. – Do duuupy na raki, a nie do Sopot! Szkoda, że nie na francuską Riwierę – krzyknął ze złością. – Widzisz, jak gówniarzom przewraca się w głowach? – zwrócił się do żony. – Nie ma mowy, ode mnie nie dostaniecie złamanego grosza. Skończona dyskusja – zadecydował inżynier i zasłonił się gazetę.
Ciszę, jaka zapadła w sypialni, zakłócała jedynie obijająca się o szybę mucha.
– Powiedz coś mamo – błagalnym głosem odezwał się Alek. – Mamy stracić cały miesiąc wakacji?
– A co by ojciec powiedział, gdybyśmy zamieszkali koło plaży pod namiotem? – rzucił pomysł Radek. – Podobno z koksowni można pożyczyć turystyczny sprzęt.
Ojciec opuścił gazetę. Jego malująca się na twarzy stanowczość jakby złagodniała.
– Taki sposób spędzania wakacji mógłbym ewentualnie zaakceptować.
– Tak? To byłoby wspaniałe – ucieszył się Alek.
Pół godziny później młodszy z braci Koryckich pobiegł na tenisowe korty. Tam się okazało, że Jarka Menowskiego od paru tygodni nikt nie widział.
Gdzie on może być”? – zastanawiał się.
* * *
Koledzy z willowej części Szczawna Zdroju nie mieli pojęcia o nowej pasji Mena – taką ksywą określano Jarka, jeszcze nie dawno uznawanego za wielki tenisowy talent. Tymczasem kolega Koryckich, rozczarowany porażkami na kortach, szukał sposobu na zdobycie pieniędzy. Wciągnął się w emocje pokerowego hazardu. Przez wagary spędzane na „zielonce” nie otrzymał promocji do dziewiątej klasy ogólniaka. „Zielonką” zwali karciarze łączkę otoczoną starymi drzewami na wzgórzu Gedymina za Parkiem Zdrojowym. Jarek zwabiony plotkami o wielotysięcznych zarobkach pokerzystów, z kortów tenisowych przeprowadził się na otoczoną lasem łąkę. Tam zetknął się z kolejnymi autorytetami – przedstawicielami przestępczego półświatka. Poznał przystojnych kryminalistów Mycę i Dantesa. Obaj ubierali się modnie, zawsze mieli pieniądze. Co także istotne – sposobem bycia przypominali mu bohaterów gangsterskich filmów – podobnie jak tenisista Pawiński, mieli beztroskie podejście do życia. O Mycy mówiono, że w czasie bójek posługuje się do perfekcji opanowanym „strzelaniem” żyletką, ponadto jest bardzo odważny i charakterny. Ksywę Dantes wypowiadano z napięciem w głosie, czasem z odcieniem lęku. Podobno bijąc się, użył parę razy brzytwy.
Menowski pierwszy raz przysłuchując się rozmowie przestępców, niewiele rozumiał. Obaj nawijali grypserą. Jarek był pojętnym uczniem. Po paru tygodniach wiernego kibicowania przy partiach pokera wkupił się w łaski nowych znajomych. Informując Mycę i Dantesa dyskretnymi gestami o kartach współgrających, pomógł im wygrać pulę zawierającą gruby plik banknotów. Z paru zdobytych tysięcy wręczyli Jarkowi dwieście pięćdziesiąt złotych, ponadto zaprosili go na ćwiartkę wódki. Butelkę odbili w krzakach za plebanią, koło tenisowych kortów. Myca zaznaczył paznokciem na etykietce z napisem Zwykła czysta trzy części.
– Pij swoją działkę – podał Menowskiemu butelkę.
– Ja po was – odpowiedział Jarek, oddając flaszkę.
Myca z Dantesem wlali do gardeł wódkę jakby pili oranżadę. Jarek zakrztusił się i zwymiotował. Kompani poczęstowali go papierosem i po paru dymach postanowili odejść.
– Spadamy na robotę – powiedział Myca, podając mu rękę. Widząc w oczach Jarka żal z powodu rozstania, dorzucił na pocieszenie komplement. – Git już nawijasz, kurwa twoja mać.
Po odejściu przestępców Jarek stał chwilę w krzakach, nasłuchując dobrze sobie znane huki piłek zderzających się z twardymi naciągami rakiet, wysunął się ostrożnie z zarośli i zbliżył do ogrodzenia kortów. Bacząc, aby go nikt nie zobaczył, przyglądał się przez chwilę trenującemu Pawińskiemu z aktualnym mistrzem Dolnego Śląska Rowińskim.
Chyba kupię sobie nową rakietę – podekscytował się na myśl o powrocie na tenisowe korty.
Wieczorem, ku zaskoczeniu Jarka, przed drzwiami jego domu pojawił się Alek Korycki. Zaproponował wspólne wakacje pod namiotem w Sopocie. Możliwość zobaczenia słynnego z opowieści braci kurortu i pierwszego w życiu pobytu nad morzem sprawiła Jarkowi radość. Wydała się tak kusząca, że zapomniał o towarzystwie przestępców i planowanym zakupie tenisowej rakiety.
* * *
Mimo obaw i wątpliwości matki, ojciec poparł projekt obozu nad brzegiem morza. Nazajutrz, służbową warszawą przywiózł z koksowni stary wypłowiały dwuosobowy namiot.
– Niech się uczą samodzielności – powiedział do żony. Rodzice stali na ganku i przyglądali się jak Radek z Alkiem, nieudolnie usiłowali rozstawić na trawniku płócienną konstrukcję.
– Sam na to wyłożę po dwieście złotych dla każdego – przesądził ojciec.
Był przekonany o celowości hartowania się synów w spartańskich warunkach. – Co też istotne – wreszcie ptaszki wyfruną spod cieplarnianych skrzydełek mamusi.
– Ty jeszcze nie wiesz, z kim oni jadą! – rzuciła matka na szalę sprzeciwu ostateczny kontrargument.
– No tak, tak, to też ważne – spojrzał na synów próbujących naciągać dach sflaczałego namiotu.
– Z Menowskim!
– Z tym chuliganem?
– Tak. Z synem alkoholika i lafiryndy Janki Menowskiej.
– Wykluczone. – prawie wrzasnął ojciec. – Nie ma żadnych wakacji. Zresztą Radek ma poprawkę z chemii i łaciny.
– Jak to? – odezwał się Radek. – Przecież sam ojciec powiedział, że belfrowie się na mnie zawzięli za kulturystykę.
– Niech się tato nie wygłupia – dodał Alek ze łzami w oczach.
– Cooo?! Ojciec? Wygłupia? Chcesz gówniarzu w pysk?
– Nie denerwuj się! – zapiszczała lekarka. - Pamiętaj o swoim nadciśnieniu! Nie chcę zostać wdową!
Mimo że na dworzec odprowadził synów ojciec, rodzice zostali wymanewrowani. Gdy ruszył już pociąg, Korycki zdziwił się, dlaczego stojący w cieniu koło dworcowej ubikacji młody mężczyzna, puścił się biegiem w kierunku nabierających szybkości wagonów. Chciał już krzyknąć: „Stój! Wskakiwanie do pociągu grozi śmiercią lub kalectwem!” – słowa uwięzły mu w ustach.
Młodzieniec, o przydługich włosach i pomimo wieczorowej pory w czarnych szkłach okularów słonecznych, wydał się znajomy.
To Jarek Menowski!
Bez wahania rzucił się, by ściągnąć ze stopni wagonu schodzącego na złą drogę kolegę synów. Ale nicpoń był szybszy. Zwinnie zatrzasnął za sobą drzwi. Za oknem wygiął się biodrami w stronę peronu i śmiejąc się szyderczo, zrobił z dłoni daszek nad genitaliami, zakręcił kuliście ciałem… jakby sikał na wzburzoną dyrektorską twarz.
Prawie piętnastoletni Alek wraz z o półtora roku starszym bratem i Jarkiem Menowskim znaleźli się w Sopocie. Bracia Koryccy dotarli na pierwsze wyzwolone spod kurateli rodziców wakacje. Wypłowiały pożyczony z koksowni namiot rozbili między sosnami na skarpie tuż koło plaży.
Wbrew radosnym planom życie pod namiotem nie układało się najlepiej. Już po trzech dniach między kolegami doszło do kłótni. Zaproszenie na wspólne wakacje Jarek Menowski potraktował zbyt dosłownie. Wyszło na jaw, że jest już bez grosza.
– To nic nie szkodzi. My jeszcze mamy trochę forsy, z głodu nie umrzemy. Lada dzień rodzice doślą pieniądze – próbował Alek łagodzić spór między Radkiem a Jarkiem.
– Ale ja koło niego nie śpię – oznajmił zdenerwowany Radek, kiedy Menowski oddalił się do stojącej przy polu kempingowym ubikacji.
– O co chodzi? – zdziwił się młodszy brat.
Radek przez chwilę był niezdecydowany. Wreszcie z siebie wyrzucił:
– Ty nie wiesz, co Men robi w nocy?
– Co?
– B i j e k o n i a...
– Jak to bije konia – naiwnie zaciekawił się Alek.
– Brandzluje się ty ośle.
– Bije się ręką w ciula?
– Chcesz, to ty śpij koło niego. Dla mnie to jest ohydne – zbył zakłopotanego, acz zaciekawionego Alka.
Przecież takie bicie ręką musi boleć – zastanawiał się nad „zwyrodnieniem” Menowskiego.
Radek po wykonaniu kilku skłonów położył się na piasku i zaczął ćwiczyć długą serię pompek. Liczył głośno. Kiedy był przy trzydziestej, na czoło wystąpiły mu nabrzmiałe żyły. Całe ciało, także wystające spod głęboko wciętych slipek mięśnie pośladków wpadły w konwulsyjne drgawki.
– Uważaj, bo ci podskoczy ciśnienie i dostaniesz apopleksji – zadrwił Alek.
– Trzydzieśśści jedeeeen, trzyyyyddzieśśśśści dwwwaaaaa, trzyyydsieeeśśściit trzyyyyyyy – trząsł się jak galareta Radek.
– Daj już spokój – syknął niecierpliwie młodszy brat.
Obok przez namiotowe pole przechodzili właśnie w kierunku plaży rodzice z ładną córką. Dziewczyna z obrzydzeniem wpatrywała się w buraczkowego na twarzy i drgającego z wysiłku Radka.
– Trzyyyyydzieśśśśściiiiiii pięęęęęćśśśśś. Uffff – opadł ćwiczący, spoconym ciałem na piasek. – Z ciebie to jest menda – powiedział do brata. – Wiem, że mi zazdrościsz lepszej muskulatury. Co sam nie możesz poćwiczyć?
– Ale jesteś głupi – odpowiedział urażony Alek. – Nie widzisz, jak ośmieszasz nas przed ludźmi?
– Gówno obchodzą mnie jacyś ludzie. Eej! – krzyknął w stronę oddalającej się rodziny.
Obejrzała się jedynie dziewczyna.
– Oooo! Widzisz? Zobacz laleczko pałę Rasputina – i jak Menowski ich ojcu, wykonał dłonią daszek nad podbrzuszem.
Cały miniony rok szkolny Radek trenował kulturystykę. Tą nową w Polsce dyscyplinę sportu wybrał zainspirowany przez broszurę Jak stać się silnym i sprawnym. Z życiorysów paru, spośród kilku opisanych w lekturze siłaczy, wynikało, iż owi za swego dzieciństwa byli słabeuszami – zupełnie jak on sam. Wykonywanie podanych w podręczniku ćwiczeń miało wedle słów autora likwidować fizyczne ułomności, rozwijać mięśnie i dodawać siły. Idea uskrzydliła Radka. Czyżbym mógł w przyszłości rozbierać się bez zahamowań na plaży?
Już pierwsze próby ćwiczeń z dużymi odważnikami, rok temu w piwnicy, przekonały go, iż na szczupłych kończynach rąk ukazują się wyraźne zarysy pęczniejących muskułów. Odkrycie było dla niego tak olśniewające, że stał się gorącym entuzjastą ćwiczeń siłowych. W czasie kilku tygodni zorganizował w pokoju dzielonym z Alkiem pokaźny skład, mniej lub bardziej nadającego się do pompowania mięśni żelastwa. Kiedy nastała wiosna, ze zbliżającą się porą uczęszczania na basen i wyjazdu nad morze, pobrzękiwanie złomem w pokoju młodych Koryckich rozlegało się niekiedy po kilka godzin dziennie. Radek z zapałem harował, aby dodać sobie męskich walorów. Wyraźnie zarysowały się mięśnie barków, bicepsy nabierać poczęły zaokrągleń, mięśnie piersiowe uwypuklać, a przy napięciu mięśni brzucha ukazywały się typowe dla sportowców karby.
Sukces był połowiczny. Źle przedstawiał się stan umięśnienia nóg. Nogi braci były zbyt długie i szczupłe. Do ćwiczenia ich nie starczało Radkowi cierpliwości. To do wykonania przysiadów brakowało należycie ciężkiej sztangi, kiedy indziej szpanując za długo przed lustrem odbicie do pasa, zadowolony z siebie stwierdzał, że już ostygł, a rozpoczęcie treningu na nogi wymagałoby ponownej rozgrzewki. Wreszcie, któregoś dnia zdecydował: na razie nogi zostawiam, w następnym roku biorę się za nie solidnie.
Dysproporcja pomiędzy chudymi nogami a napompowanym torsem była rażąca. Najbardziej zabolało Alka, kiedy raz zobaczył brata na szkolnym boisku, gdyż w głębi duszy był dumny z jego mięśni. Tego dnia Radek, mający okazję zaprezentować kształt swojego torsu, nieopatrznie założył krótkie spodenki. Dziwnie zbudowanego licealistę dostrzegli, wylegujący się na trawie miejscowi chuligani.
– Kulturysta bocian! – krzyknął wytatuowany piegus.
– Cha, cha, cha ! – zaśmiali się jego kumple.
– Ale z niego platfus! – rozdarł się inny, kiedy celujący w piłkę kopniak brata chybił i jedynie prując powietrze, wytrącił go z równowagi. Radek omal się wtedy nie przewrócił.
– Uważaj, bo złamiesz bocianią nogę! – wrzasnął któryś.
Upokorzenie brata potęgowała jego bierność. Speszony udawał, że uwagi tych nicponi nie tyczą jego osoby. Za piłką biegał usztywniony, najwyraźniej sparaliżowany strachem, bo od tych chuliganów nie jeden licealista porządnie już oberwał.
W Sopocie wzajemne stosunki między Radkiem a Jarkiem zrobiły się napięte. Rezerwa, z jaką odnosili się do siebie od pierwszych dni wspólnego pobytu pod namiotem, przerodziła się w tłumioną wzajemną niechęć. Iskrą powodującą wybuch nagromadzonej obopólnej wrogości stał się płomyczek zapałki. Menowski, jak codziennie zaczął dzień od zapalenia papierosa.
– Musisz palić w namiocie? Ty zatruwaczu atmosfery! – ryknął Radek na Mena.
Ten rzucił się na Radka jak wściekły pies. Chwyciwszy go za bluzę od dresu, syknął:
– Uważaj! Rozkwaszę ci ryja!
Alek zamarł z przerażenia. Przed wakacjami widział Menowskiego w bójce. Jarek walczył zawzięcie i fachowo. W pojedynku za krzakami koło szkolnej ubikacji, podczas dramatycznej wymiany ciosów z potężniejszym Banitą, chwycił go jak teraz Radka za poły koszuli. Wyszkolone w czasie dwumiesięcznego pobytu w poprawczaku uderzenie głową było tak silne, iż pod Banitą ugięły się nogi, osunął się na ziemię. Wtedy na jego twarz spadły trzy potężne kopniaki. Zakrwawiony Banita znieruchomiał na ziemi, jakby był trupem.
– Jarek zostaw! – krzyknął Alek w obronie brata.
Przeciwnicy już się szczepili. Men oderwał właśnie rękę, wpadającego w panikę Radka ze swojej szyi, wyrabiał sobie dogodną pozycję do zadania ciosu głową… Puścił Radka i począł się szybko ubierać.
– Jeszcze zarobisz ode mnie w baniak – warknął na kulturystę chałupnika, oddalając się zdecydowanym krokiem od namiotu.
Tego wieczoru nie wrócił na noc.
Jarek spędził noc w przydworcowej poczekalni, tam dwa razy sen przerywali mu legitymujący go milicjanci i patrol sokistów. Od rana włóczył się bez celu po Sopocie. Do namiotu braci Koryckich nie chciał wracać. Nienawidził Radka, także z niechęcią myślał o Alku.
Może pożyczyć od Alka na pociąg? W rewanżu poczęstować go winem? – rozważał.
Zrezygnował jednak z tego pomysłu, kiedy przypomniał sobie obrzydzenie dostrzeżone na twarzy młodszego z braci, gdy na zabawie pierwszomajowej poczęstował go lepszym od patyka Winem Kłodzkim.
Dylemat, co począć z ostatnimi kilkunastoma złotymi, rozstrzygnął przed witryną sklepu spożywczego. Na górnej półce za ladą lśnił rząd błyszczących zielonkawych flaszek. Nie mając od rana prawie nic w ustach, nie czuł głodu. Przechodząc przez park dzielący plażę Łazienek Północnych od sopockich kortów tenisowych, skręcił w zarośla. Trzy razy uderzona w dno butelka wypluła korek. Zamroczony winem zmierzał gęsto zaludnionym chodnikiem w stronę mola.
Na młodzieńca idącego parkową alejką, równoległą do sopockiej plaży Łazienki Północne, spoglądali z niesmakiem mijani przechodnie. Pijany Jarek zataczał się od metalowego płotka, przed zarośniętą wydmą, do murawy trawnika. Potrącał tłumnie przechadzających się letników, w ręce dzierżąc niedopitą butelkę patykiem pisanego wina.
– Trzeba wezwać milicję! – krzyknęła oburzona paniusia, gdy rozpłakała się jej trzymana za rączkę pulchniutka córeczka.
Zataczający się Jarek wytrącił dziewczynce ledwo napoczętego loda.
– Coś mówiłaś grubasko? – odwrócił się w jej stronę Jarek i spojrzał z cynicznym uśmiechem. Przez moment wodnistymi oczami sondował rozwścieczoną twarz kobiety.
– Ludzie! Zwyrodniały pijak zaatakował butelką dziecko! – pisnęła histerycznym falsetem.
– Nie hałasuj tłusta świnio – warknął pijany chłopak i widząc coraz liczniej zatrzymujących się gapiów, zrozumiał, iż bezpieczniej będzie się oddalić.
– Stój uliczniku! – złapał go za ramię kościsty mężczyzna o surowej twarzy.
– Puść! – szarpnął czujący narastające zagrożenie Jarek. W nieco podobnych okolicznościach, w zimie na szczecińskim dworcu, zatrzymano go za próbę zdjęcia śpiącemu pijakowi zegarka. Spędził za to tydzień w izbie zatrzymań i dwa tygodnie w poprawczaku. Teraz poczuł gwałtowne uderzenie krwi do mózgu. Na ramieniu wzmagał się uścisk palców sojusznika zirytowanej kobiety.
– Szukasz zgredziu guza? – odezwał się Jarek, balansując, by nie dać się złapać drugą ręką.
Blady o brzydkiej twarzy mężczyzna zamachnął się, wymierzając Jarkowi wolną dłonią policzek. Dzięki unikowi siarczysty cios musnął jedynie głowę młodzieńca. Pacnęło o asfalt alejki tłukące się szkło butelki. Teraz instynktowne uderzenie głową w klatkę piersiową mężczyzny odrzuciło go do tyłu. To wystarczyło, aby Menowski zerwał się sprintem do ucieczki.
– Trzymać chuligana! – wrzasnęła matka dziewczynki.
Jej kościsty sojusznik ruszył w pościg.
Menowski nie od parady spędził parę lat na kortach. Paroma susami przeskoczył asfaltową jezdnię. Próbował go zatrzymać korpulentny facet w podkoszulce, lecz oszukany koszykarskim zwodem Jarka, zderzył się z nabierającym pędu kościstym mężczyzną. Impet kolizji musiał być mocny, bo jegomość w podkoszulce, runął na chodnikowe płyty.
Sprawność fizyczna i chuligańskie doświadczenie chłopaka ze Szczawna ułatwiły mu oddalenie się od miejsca zagrożenia. Znalazł się z powrotem tam, gdzie przed paroma kwadransami schronił się, by wypić wino. Zaszył się w zaroślach, przykucnął, chcąc uregulować oddech. Szybko kołatało serce. Zza liści, między łodygami krzewów obserwował wolno stukające o trotuar buty przechadzających się wczasowiczów.
Jak mogłem się upić niecałą butelką? – pomyślał.
Jeszcze raz znalazł się w zaroślach późnym wieczorem. Znowu słyszał bicie swego serca. Lecz zdawało się – znacznie głośniejsze. Przez chwilę obawiał się, że walenie życiodajnej pompy słychać na znaczną odległość. Po wytrąceniu dziecku loda i ucieczce był zdyszany, obecnie przyczyną kołatania serca był ekscytujący plan. Wybrane krzaki, jako miejsce odpowiednie do czatowania na ofiarę, wydawały mu się gęste i zaciemnione mrokiem. Teraz po kilkunastu minutach, gdy jego wzrok przyzwyczaił się do zmroku, niepokoił się, że jednak może być widoczny. Naprzeciwko skweru neonowy szyld dancingowej restauracji Melodia rozświetlał przestrzeń czerwoną poświatą. Z wnętrza niezbyt ekskluzywnej knajpy, dochodził dźwięk niemodnego szlagieru sprzed kilku lat. Słowa piosenki Cicha woda wrzeszczała do mikrofonu wokalistka o przepitym głosie. Pochylony w przyczajeniu Menowski zapomniał o głodzie.
Już drugi dzień prawie nic nie jadł. Kilka godzin wcześniej, zaspakajając pragnienie przy kranie jednego z podwórek, poczuł bolesny skurcz żołądka. Ponowną myśl, by powrócić do braci Koryckich i prosić o pożyczkę, odrzucił – oznaczałaby upokorzenie. – Koncepcja, jak wydobyć się z tarapatów i zdobyć pieniądze, narodziła się w czasie bezcelowej wędrówki nadmorską promenadą w stronę Orłowa. Mijali go spacerujący letnicy. Zobaczył kobietę częstującą dwójkę dzieci pączkami. Gdy dotarł do niego zapach świeżych cukierniczych wyrobów, zakręciło mu się w głowie. W czaszce łupał tępy ból, z głodu czuł skurcze jelit. Chwilę potem natknął się na dwóch o wyglądzie robotników mężczyzn, pili wódkę siedząc na ławce. Jeden z nich nie bacząc na przechodzących ludzi, odszedł parę kroków i zaczął oddawać mocz. Ten nieestetyczny widok przypomniał mu ojca. Raz natknął się na niego, bełkoczącego coś od rzeczy, opartego o ścianę i sikającego w kącie przed wejściem do łazienki. Nie raz pijanemu wyjmował kilkudziesięcio-złotowe banknoty. Na drugi dzień ojciec z reguły nic nie pamiętał.
Muszę dokonać dziewiony – postanowił, mając na myśli przestępstwo opatrzone artykułem 259 – napad z rabunkiem.
Przez kilkanaście minut, przysłonięty krzakami jak snajper wpatrujący się w ofiarę patrzył na bezskutecznie próbującego dostać się do Melodii pijaka. Po jego natarczywym pukaniu otwarły się drzwi. Pojawiła się rosła sylwetka wykidajły. Pijany zaczął coś tłumaczyć.
– Gówno mnie obchodzi, że jesteś pan jakimś kierownikiem – rozległ się głos cerbera. – Nietrzeźwych nie wpuszczamy.
Zatrzasnęły się drzwi do restauracji. Na placyku przed Melodią zatoczyła się korpulentna sylwetka. W odruchu mającym mu dodać pewności siebie pijak sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Wyjął portfel i ślamazarnymi ruchami przeliczył pieniądze. Na chwiejnych nogach ruszył w czerń obrośniętej krzewami alejki.
Teraz albo nigdy – zdecydował Menowski. – Jak nikt się nie napatoczy, frajer będzie mój. Powoli wysunął się na betonowe płyty dzielące restaurację od krzewów. Przybrał wyprostowaną pozycję. Dbając o ciche stąpanie, zbliżał się coraz dłuższymi krokami, do wężykiem drepczącej postaci. Jeszcze raz przez sekundę lub dwie, wydające się ogromem czasu, rozglądnął się dookoła. Pozostało mu niewiele sekund. Krótka alejka, poprzez skwer łączyła ukosem placyk z rozświetloną ulicą Bohaterów Monte Cassino.
Muszę obejść go z prawej strony – wykorzystać siłę wytrenowanej forhendem prawej ręki – realizował uknuty plan zadania ogłuszającego ciosu.
Pijak zatoczył się w lewo. Jarek wyprzedził go dwoma susami. Odruchowo przygiął się na prawym kolanie. Prawy sierpowy z hukiem trzasnął w szczękę.
– Ooo – jęknęła ofiara.
Trochę za mocno – pomyślał Jarek.
Postać runęła jak popchnięta kłoda. Jednym ruchem, z kieszeni marynarki leżącego, Jarek wyrwał portfel. Zdobycz wsadził za pas, pod koszulę, zamienił się w słuch. Gdzieś w pobliżu o chodnik stukały damskie obcasy. W Melodii przestała grać orkiestra.
Trzeba się zrywać” – pomyślał… Schylony, jak kiedyś w czasie zabawy w wojsko, przemknął ścieżką udeptaną przez pijaków opróżniających tanie wina pod murem pawilonu spożywczego. Skradał się wzdłuż ściany oddzielonej od skweru zaroślami. Przestraszyło go chrupnięcie nadepniętej stłuczonej butelki. Wejście do sklepu przylegało do oświetlonej ulicy. Po trotuarze w stronę mola, przechadzali się ostatni zrelaksowani spacerowicze.
Podczas przeglądu zdobycznego portfela, boląca pięść okazała się zakrwawiona. Zanim wyjął pieniądze, oblizał rękę i owinął chusteczką. Portfel zawierał siedemset złotych w nowych stuzłotowych banknotach. Wetknął pieniądze do plastikowej powłoki zawierającej szkolną legitymację i schował ją w tylnej kieszeni spodni. Ostrożnie wyszedł na ulicę. Portfel wyrzucił do pierwszego napotkanego kosza.
Mam masę forsy – po raz pierwszy pomyślał z radością. Postanowił kolejką elektryczną udać się do Gdyni albo Gdańska.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt