Magnethion 15/16 - Carvedilol
Proza » Fantastyka / Science Fiction » Magnethion 15/16
A A A
Od autora: Baśń dla młodzieży

 

                                           GROTA MĘDRCÓW
 
 
  Przemierzali góry i lasy, równiny porośnięte wysoka trawą i okolice bogate w jeziora. Mans jednak niewiele pamiętał z podróży. Odzyskałem przeszłość, własne ja – myślał – teraz jednak wolałbym wrócić do czasu, zanim umieściłem pierwszy fragment lusterka. Zacząć wszystko naprawdę od nowa.
  Po siedmiu dniach dotarli do celu. Nikt po drodze nie zaczepiał samotnego wędrowca mknącego niczym wicher na rwącym rumaku. Z jednej strony było to pocieszające, z drugiej potęgowało uczucie niepokoju. Mans zatrzymał konia, gdy tylko ujrzał znajomą skałę. Zeskoczył zwinnie i, jak to już uczynił w przeszłości, skierował się ku niebieskiemu pasowi. Tylko że wtedy było ich dwóch. Dwa serca, jedna luthiońska krew.
  Nie uszedł nawet trzech kroków, kiedy z gęstwiny wyskoczyło dwóch mężczyzn, a kolejnych dwóch zza skał. Zanim zdążył zareagować, pierwsi trzymali go już w uścisku olbrzymich łap. Każdy z mężczyzn samodzielnie dałby sobie radę ze szczupłym młodzieńcem. Ich fizjonomie zdradzały raczej niewiele inteligencji, natomiast wzrost i mięśnie czyniły z nich osiłków. Może gdyby w odpowiednim momencie dobył miecza, udałoby mu się uratować. Zdołałby uciec, ale nie po to wszakże tu przybył. Zresztą, nie zamierzał walczyć. Tych czterech to płotki, nie mieli znaczenia i wiedział, że ich zadaniem było go tylko obezwładnić i powstrzymać przed przejściem przez niewidzialne wrota.
  Zaciągnęli Mansa pod grotę. Wtedy znad skały usłyszeli złowieszczy śmiech. Ni to zadowolenia, ni to szyderczy. Unieśli głowy. Jakaś czarna postać oderwała się od szczytu i zeskoczyła na ziemię. Zanim jednak stopy dotknęły twardej powierzchni, istota ta zawisła na moment, by delikatnie opaść na podłoże.
  Mans spojrzał na przeciwnika. Nie ulegało wątpliwości, że on tu dowodzi. Był to starzec o trudnym do określenia wieku, nieco niższy od Mansa, zgarbiony i prawie łysy, nie licząc kilku siwych kępek. Skóra cienka niczym pergamin o brudno brązowym odcieniu, z licznym starczymi plamami pokrywała wypukłości czaszki i zwisała na twarzy w sieci zmarszczek. Nos wypukły i łukowato wygięty, niczym ptasi dziób, do tego bezzębne szczęki z ledwo dostrzegalnymi spękanymi wargami, które wydawały się wciągnięte do jamy ustnej oraz czarne oczy rzucające zimne błyski dopełniały obrazu fizjonomii tego osobnika. Ubrany był w luźną czarną szatę z kapturem, opasaną sznurem, co upodabniało go do mnicha. Nagie przedramiona uwidaczniały jednak wątłe ciało, skryte pod tuniką. Wydawało się, że skórę ktoś siłą naciągnął na kości pozbawione mięśni, a palce niczym szpony z dawno niezadbanymi paznokciami kierowały się oskarżycielsko w stronę Pana Dwóch Wagaronów.
– Witaj! – wysyczał staruch głosem, od którego lodowate ciarki przechodziły po ciele. – Wiedziałem, że tu przybędziesz. Pora zakończyć to, co nie udało się za pierwszym razem.
  Mans wpatrywał się ze smutkiem, ale bez cienia strachu w emanujące złem całkowicie czarne tęczówki. Nie odezwał się jednak, jakby wahając się nad kolejnym krokiem.
– Tym razem nie popełnię błędu, nic cię już nie uratuje. Zbyt długo czekałem na tę chwilę. – Syk przechodził w chrapiący krzyk. Wychudła dłoń cięła powietrze, podkreślając wymowę słów. – Pora, abym odebrał, co mi się należy.
  Mans w dalszym ciągu milczał, nie odwracając wzroku.
– Nic nie mówisz?! – Dobiegło do niego niczym warknięcie. – Nie boisz się śmierci?
– Nie boję – odparł.
– Ha! Więc jednak umiesz mówić. – Postać zbliżyła się, rozsiewając w stronę młodzieńca kwaśny odór z ust. – Każdy boi się śmierci. – Postukał paznokciem w tors Mansa. – I ty pragniesz żyć. Niestety, nie mogłeś się powstrzymać, musiałeś tu przybyć. Na swoją własną zgubę. Nie mogłeś odpuścić, hę? Co, głupcze?!
– Wolałbym umrzeć tu i teraz, niż uczynić to, co muszę. Tu jednak nie chodzi o mnie.
– Bredzisz! – Ton głosu rozmówcy zmienił się nieco, ale tylko Mans wyłapał nutki zaniepokojenia. – Nic już nie uczynisz. Niedługo czar minie, a wtedy ja wkroczę do Magnethionu. Nie ma już tchórzliwych mędrców i ich nędznych zaklęć. Nikt nie obroni królestwa. Nikt! – zasyczał, niemal dotykając nosem twarzy Mansa.
– Ze względu na mieszkańców będę musiał cię powstrzymać. ­– Łzy ciekły z oczu Mansa. – Ale uwierz mi, ja naprawdę tego nie chcę. Puść mnie, a każdy z nas odejdzie żyw własną drogą.
  Monstrum zaniosło się tubalnym śmiechem, pozbawionym radości. Odgłos ten przypominał raczej zwierzęcy jazgot przepełniony tryumfalną, pełną pychy i pogardy nutą. I nie było w nim nic dobrego.
– Ty… każesz… mi… odejść… – Szpary powiekowe przymknęły się prawie całkowicie w starczej twarzy, jednak błyski gniewu przebijały przez wąskie otwory. – Ty nędzny robaku! Ty naiwny idealisto! Nie masz żadnej mocy! Żadnej! – wydzierał się.
  W tym momencie coś zaszeleściło w krzakach, dwóch osiłków rzuciło się w tę stronę i za moment wywlekli szarpiącego się młokosa. Chłopak był rudawy, pulchny i wyjątkowo energiczny. Na nic się to jednak zdało. Podobnie jak Mans był bez szans w starciu z tępawymi mocarzami, górującymi o dwie głowy nad nim.
– Mansie! – wykrzyknął rozpaczliwie, widząc rozgrywającą się na polanie scenę. – Trymonie!
  Dwie toczące dyskusję postacie, jak na zawołanie odwróciły głowy.
– Kim jesteś, ludzka pchło?! I skąd znasz moje imię? – Pierwszy zareagował staruch.
– Tamtimie – odezwał się Mans. – Pozwól, że przedstawię ci mojego brata bliźniaka, Trymona. A ja jestem Danton.
 
...Z mgły powoli wyłaniał się obraz. Dwóch jeźdźców przemierzało leśny dukt. Jeden stanowił odbicie drugiego i przypadkowemu obserwatorowi trudno by było naprędce znaleźć dzielące ich różnice. Widać było, że dopiero wkraczają w wiek męski, a stroje zdradzały ich wysokie urodzenie. Jednak pierwszym przyciągającym wzrok elementem były niebieskie pasy, po jednym na każdym czole.
– Odpocznijmy, braciszku. – Rzucił ten z prawej strony, wstrzymując konia. – W cieniu tego rozłożystego dębu znajdziemy chwilę ochłody i odpoczynku.
– Dobrze, Trymonie. – Drugi bez zastanowienia poszedł w ślady bliźniaka. Zeskoczył z wigorem z konia, aż spod koszuli wysunął mu się w locie mały drewniany przedmiot na rzemyku. Uchwycił go, zanim spoczął na piersi. – Popatrz. – Wyciągnął grzebyk w stronę brata. – Ile razy na niego spojrzę, Lilien jak żywa staje mi przed oczami.
– Ja również, ilekroć zerknę do lusterka, to widzę nie tylko swoją facjatę, ale i scenę pożegnania. – Wydobył wspomniany przedmiot i wyszczerzył głupkowato zęby do odbicia. – Nie martw się, Dantonie, załatwimy szybko, co trzeba i w try miga wrócimy do domu.
  Usiedli pod drzewem, opierając się o pień i żartując sobie, zabrali się za kojenie pragnienia i skromny posiłek. Zanim jednak skończyli ucztę, dał się słyszeć tętent konia.
  Spokojnie wstali i podeszli do własnych wierzchowców. Powoli zbliżał się do nich jeździec słusznej postury, jednak, jako że podróżował samotnie, młodzieńcy pozostali w oczekiwaniu, nie wietrząc niebezpieczeństwa.
  Kiedy obcy zrównał się z nimi, wstrzymał konia i zapytał władczo:
– Kim jesteście?
  Przedstawili się, z szacunkiem witając obcego. Był od nich dobre dziesięć wiosen starszy, jak również o głowę wyższy i lepiej uzbrojony. Ciało pokrywał pancerz, u boku zwisała tarcza, a w pochwie tkwił potężny miecz.
  Nieznajomy nie raczył odpowiedzieć na powitanie, dobył broni i kierując ostrze w stronę Dantona, rozkazał:
– Puszczę was wolno, dzieciaki, jednak musicie się odpowiednio wykupić. ­– Spojrzał groźnie w oczy jednego i drugiego. – Tylko nie bawmy się w kłamstewka typu: nic przy sobie nie mamy albo jesteśmy ubogimi sierotami. Nie mam na to czasu, spieszno mi!
  Danton przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią. Mogli oczywiście stanąć do walki. Jednak ich misja była ważniejsza niż parę złotych monet. Szkoda czasu i zbędnego ryzyka. Sięgnął do kieszeni, jednak Trymon powstrzymał go, kładąc mu dłoń na ramieniu.
– Nie mamy nic do rozdania i nam także spieszno, rycerzu bez imienia – odpowiedział hardo. – Jeśli nie wierzysz, zejdź z konia i sam sprawdź. Nie szukamy swady, ale nie jesteśmy byle chłopami, ja jestem następcą tronu królestwa Magnethionu.
– Pierwsze słyszę o takim. – Rzucił obcy, powoli spuszczając się na ziemię. Chwycił tarczę i wyciągnął miecz. – Ale i tak wszystko mi jedno, ja nie podlegam nikomu, polityką się nie param.
  Zrobił dwa kroki, osłaniając się tarczą, a w tym czasie młodzieńcy przygotowali się do potyczki. Najpierw Trymon doskoczył, uderzając oburącz, jednak solidna zapora powstrzymała atak, a po chwili sam musiał odeprzeć cios napastnika. Zatoczył się lekko, a wtedy z lewej nadszedł z odsieczą Danton. Jednak i on trafił na okrągłą zasłonę. Zanim zebrał się do kolejnego natarcia, otrzymał potężne uderzenie tarczą. Oszołomiony zachwiał się i upadł.
  W tym czasie Trymon wziął kolejny zamach i uderzył. Dwa miecze spotkały się ze sobą, miotając skry przy wtórze metalicznego brzęku. Rycerz był jednak szybszy i to on wyprowadził kontratak. Trymon zdołał jedynie sparować uderzenie, ale siła była zbyt duża i jego miecz wyleciał ze świstem w powietrze. Cofnął się dwa kroki, potknął się jednak o wystający korzeń i runął jak długi na plecy.
  Kiedy spojrzał w górę, ujrzał przysłaniającą słońce olbrzymią sylwetkę z uniesionym nad głową mieczem. Z szyderczym uśmiechem, trzymając broń oburącz, nieznajomy opuścił miecz. Trymon odruchowo zasłonił twarz rękoma, zamykając oczy. Świst opadającej stali zwiastował rychły koniec, jednak nagle metal uderzył o metal.
  Danton wśliznął się między napastnika, a brata, zasłaniając go ciałem i mieczem. Udało mu się zastopować cios, jednak uderzenie było na tyle mocne, że własne ostrze odbiło się i wróciło do ciała młodzieńca.
  Rozległ się chrupot, gdy opadło na pierś Dantona, jednak zatrzymało się o włos od skóry.
  Przeciwnik, nie spodziewając się takiego obrotu akcji, odsłonił się za bardzo i zanim zdążył ponownie zaatakować, poczuł jak coś małego i ostrego wbija mu się w szczękę tuż pod prawym okiem.
– Na bok! – wrzasnął Trymon.
  Brat bliźniak zareagował odruchowo, odskakując w lewo, a w tym samym czasie Trymon doskoczył do miecza po przeciwnej stronie.
  Rycerz chwycił za trzonek sztyletu, jednak powstrzymał odruch wyciągnięcia go. Był zbyt doświadczony i wiedział, że to tylko pogorszy sytuację. Ból jednak rozsadzał mu czaszkę i mącił wzrok.
  Po obu stronach dojrzał wyciągnięte w jego stronę ostrza.
– Poddaj się! – Inicjatywę przejął Danton. – Poddaj się, a pozwolimy ci odjechać.
– Ależ, braciszku!... – Z niedowierzaniem wtrącił Trymon. – Teraz kiedy mamy go na wyciągnięcie ręki?
– Tak, właśnie tak. – Wydyszał. – Nie traćmy czasu, poza tym nie wolno nam.
  Trymon walczył przez chwilę z własnymi myślami, zżymając się i zgrzytając ze złości zębami.
– Zgoda. – Prawie wypluł to słowo. – Poddaj się i zabieraj się stąd. Drugiej szansy nie dostaniesz.
  Obcy był może i brutalny oraz nieokrzesany, ale nie był głupcem. Szybko ocenił sytuację, tracił sporo krwi, a jeśli szybko nie przypali rany, to wda się gangrena. Poza tym przy próbie walki sztylet może się nieco przesunąć, a gdy sięgnie niewiele wyżej i głębiej, trafi na mózg. Nie był medykiem, ale sam nieraz widział, co siedzi człowiekowi w czaszce. Odpuścił więc i po chwili pozostał po nim w oddali tylko tuman pyłu.
– Niepotrzebnie go puściliśmy. – Pierwszy odezwał się Trymon. – To on nas zaatakował, mieliśmy prawo się bronić.
– I obroniliśmy się. – Skwitował trzeźwo Danton. – Ranić go bardziej lub też zabić nie było konieczne.
  Drugi z braci przetrawiał chwilę tę myśl. W końcu machnął z rezygnacją ręką.
– Dziękuję. – Rzucił pojednawczo. – Uratowałeś mi życie.
– Ty byś to samo zrobił dla mnie. – Podsumował z wrodzoną skromnością. – A i rzucasz celnie, winszuję.
– Nic ci się nie stało? Słyszałem, jak trzaskają ci kości.
  Danton uśmiechnął się, wyciągając spod szaty rzemyk.
– Lilien mi pomogła. Nawet mnie nie drasnął.
  Wyciągnął kawałek grzebyka, zwisający smętnie na sznurku.
– Drugą część zgubiłem gdzieś w czasie walki. – Zaczął rozglądać się, wypatrując zguby w trawie.
  Przez chwilę przeczesywali wspólnie kawałek po kawałku, w końcu Trymon usiadł i spojrzał na brata.
– Zostawmy go, i tak się do niczego już nie przyda. – Wyciągnął w stronę bliźniaka zwierciadełko. – Należy ci się…
 
…Mgła znowu zgęstniała, zabierając ze sobą rozgrywającą się scenę. Kiedy po chwili zaczęła się przerzedzać, bliźniacy jechali już w milczeniu na koniach. Przedzierali się przez gęstszy las, w którym było więcej wysokich drzew iglastych, a droga pięła się bardziej ku górze. Z ich nadąsanych min i wymownego milczenia, wnioskować można było, że doszło pomiędzy nimi do sprzeczki.
– Nadal uważam – pierwszy przerwał milczenie Trymon – że nie powinniśmy puszczać go wolno.
– Zabójstwo to zły uczynek, zwłaszcza jeśli można go uniknąć. – Nie dał się przekonać Danton.
– Ale pomyśl, my żyjemy w odosobnieniu, u nas jest inaczej. Ledwo jednak wychyliliśmy się z naszej „króliczej nory”, już dotknęło nas zło. Zostaliśmy zaatakowani, mieliśmy prawo się bronić.
– I broniliśmy się, chociaż nadal uważam, że trzeba było dać mu złoto i nie wchodzić w niepotrzebne utarczki.
– On by nas nie oszczędził. – Zacisnął zęby Trymon. – Mamy prawo do obrony i pomsty.
– Nie tego pragnął Martus.
– A myślisz, że cieszyłby się, widząc, jak jego potomkowie ulegają byle chłystkowi? Gdzie w tobie ambicja, gdzie honor rodu?
– Braciszku, zapędzasz się w ślepą ścieżkę. – Na twarzy Dantona pojawił się wyraz zatroskania. – Zbyt szybko ulegasz światu.
– Dantonie, ja dla Magnethionu zrobiłbym wszystko. Oddałbym nawet życie, za ród, za poddanych, za wolność.
– Popatrz lepiej na siebie. – Wyjął lusterko i zwrócił w stronę towarzysza. – Twój pas przybladł nieco. Rozumiesz, co to oznacza?...
  Znowu jechali chwilę w milczeniu. W końcu Trymon westchnął:
– Może i masz rację. Tego zewnętrznego świata nie zmienisz mądrym słowem i dobrym uczynkiem. Tutaj rządzi tylko krew, stal i pieniądz…
 
…Kolejny raz mgła zasłoniła obraz, a kiedy opadła, bracia znajdowali się już wewnątrz Groty Mędrców. Trymon w niebieskiej poświacie stał naprzeciw Dantona, tryumfalnie unosząc w górę ręce.
Brat zaś ze zgrozą, w milczeniu wpatrywał się w odmienionego krewniaka.
– Uwolniłem moc, pradawną moc. – Zaśmiał się chrapliwie. – Teraz mam ją w sobie. Będę potężnym królem. Obronię Magnethion i nikt mi nie da rady!
– Trymonie, braciszku, cóżeś był uczynił?! – Lamentował Danton, składając ręce jak do modlitwy. – Spotka nas za to kara!
– Bla, bla, bla… – Przedrzeźniał brata pierworodny. – To tylko takie bajki, byśmy bali się spróbować prawdziwej wiedzy i mocy. Spójrz! – Wyciągnął dłoń i spomiędzy palców wystrzeliła niebieska poświata. – Zostałem magiem.
– Lepiej popatrz na to. – Danton ponownie użył zwierciadła, kierując go w stronę twarzy brata. – Za chwilę stracisz klucz. Nie dostaniesz się wtedy do Magnethionu.
  Trymon na chwilę stracił rezon. W złości zaczął przeklinać i miotać się po jaskini. Nagle zatrzymał się, tknięty jakąś myślą.
– Otóż, mylisz się, braciszku. – Lodowaty uśmiech satysfakcji wypełzł mu na usta. – Niedługo nie będzie już żadnej bariery. A gdy ja zasiądę na tronie, królestwo nie będzie jej potrzebować!
– Nie wziąłeś pod uwagę jednego szczegółu. – Danton obrócił się w stronę stołu i tronów. – Ja jeszcze nie usiadłem na Zaklinaczu Przyrody.
– Stój! – wrzasnął Trymon. – Ani kroku dalej! Bo nie ręczę za siebie!
  Danton zatrzymał się. Powoli zwrócił się w stronę brata.
– Zrobię to, co ty powinieneś. Musiałbyś mnie zabić, żeby mnie powstrzymać.
  Wtedy stała się rzecz straszna. Trymon w panice, nie zastanawiając się, co czyni, uniósł obie dłonie, wyciągnął w kierunku bliźniaka i wymawiając parę słów w dziwnym języku, wystrzelił granatowymi piorunami. Złączyły się w jeden i uderzyły w tors oponenta.
  Danton oniemiały zasłonił prawą dłonią pierś, po czym z jękiem i okrzykiem: Trymonie!..., osunął się bezwładnie na ziemię.
 Trymon ruszył w jego stronę, ale nie zdążył zrobić dwóch kroków, gdy jego ciało zaczęło się rozpływać w powietrzu. Można tylko było dostrzec, że z czoła właśnie zniknął błękitny pas.
 Drugi z braci nawet nie drgnął. Nieruchomy i blady leżał na skalnej podłodz, niczym trup. Obok ciała upadło zwierciadło, które przyjęło na siebie moc uderzenia piorunów. Obudowa leżała osobno, a pięć nieregularnych odłamków spoczęło w nieładzie wokół Dantona. Obraz znieruchomiał, tylko w miejscu, w którym przed momentem przebywał Trymon, dało się zauważyć delikatny ruch. Jakby zgęstniałe powietrze układające się w zarys wysokiej postaci…
 
 

 

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Carvedilol · dnia 22.10.2020 09:26 · Czytań: 594 · Średnia ocena: 3 · Komentarzy: 4
Komentarze
RonaczeK dnia 07.11.2020 02:13 Ocena: Dobre
Ciekawie napisane nawet jak dla nieco podstarzałego nastolatka :smilewinkgrin: . Generalnie rzecz biorąc jest wporzadku jednak tutaj mam małe ale napisałeś: "– Tym razem nie popełnię błędu, nic cię już nie uratuje. Zbyt długo czekałem na tę chwilę. – Syk przechodził w chrapiący krzyk. Wychudła dłoń cięła powietrze, podkreślając wymowę słów. – Pora, abym odebrał, co mi się należy."

-Ciężko mi sobie wyobrazić chrapiący krzyk dlatego pytanie. Może chodziło o chrapliwy?
- I ostatnie zdanie z tego fragmentu jeśli to był krzyk to na końcu zdania powinno być wykrzyknienie.

- pozdrawiam.
Carvedilol dnia 07.11.2020 20:03
RonaczeK

Dzięki za komentarz, już po pierwszych rozdziałach dostałem wskazówki i poprawiłem cały tekst (tutaj ukazywał się ponad 2 miesiące i dlatego jest bez kolejnej korekty, którą wedle wskazówek zrobiłem już dawno) i nie sądziłem, że ktoś jeszcze sięgnie po ten tekst, mam nadzieję, że nie zacząłeś od 15 fragmentu, heh

dzięki za sugestie,
pozdrawiam
Carvedilol
RonaczeK dnia 07.11.2020 22:55 Ocena: Dobre
No niestety muszę cię zasmucić zacząłem od 15 B) bo tak patrzę sobie i myślę jest tego trochę czasu też nieco mam więc zobaczę co to. No i stało się i dobrze bo w miarę możliwości będę chciał więcej. :yes:
Carvedilol dnia 08.11.2020 15:08
RonaczeK

to w razie nadmiaru wolnego czasu polecam od fragmentu 1 (niestety po przeczytaniu powyższego nie będzie zaskoczenia)
miłego dnia

Carvedilol
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Marek Adam Grabowski
21/09/2023 11:32
MG - Jak moje inicjały - M-arek G-rabowski; ciekawy zbieg… »
valeria
21/09/2023 09:11
Dzięki za piękny odczyt:) rano dobrze czytać, poranek mam… »
skroplami
20/09/2023 01:11
Erotyka we mgle, zwolnione przyspieszeniem bicie serca,… »
valeria
18/09/2023 23:05
Dzięki Miki, poprawiłam końcówkę, żeby nie drażniła. »
mike17
18/09/2023 16:23
Każdy chciałby być pieszczony kasztanową słodyczą na bieli,… »
Yaro
18/09/2023 13:14
Dziękuję za komentarz Michał. Twoje słowa są tak dobre i… »
ateop
17/09/2023 04:07
Jedyne co w wierszu może się podobać to uczciwość, ale… »
mike17
15/09/2023 17:22
Smutna to liryka, Jarku, pełna goryczy i żalu za… »
alos
13/09/2023 23:31
Ciekawa konstrukcja, ale chyba w sumie nie rozumiem tego… »
alos
13/09/2023 23:25
W sumie trafne, rządzimy się w gruncie rzeczy dalej… »
alos
13/09/2023 23:20
W sumie można tylko trzeba się liczyć z… »
alos
13/09/2023 23:15
Dzięki »
annakoch
10/09/2023 17:47
Dziękuję adaszewski za czytanie i opinię pod tekstem.… »
adaszewski
09/09/2023 18:53
Dzieje się. Dzieje się, aż boli, Aż wiersz wydaje się… »
adaszewski
09/09/2023 18:51
Trochę w tym pretensji. Która chce być ponad. »
ShoutBox
  • mike17
  • 14/09/2023 17:41
  • Ja mam w sumie różne puchary, i te piwne, i te za książki, łącznie 10 wydanych książek w ciągu 10 lat :)
  • genek
  • 14/09/2023 00:23
  • Jeden ma puchar za książkę, inny taki z piwem.
  • mike17
  • 13/09/2023 18:04
  • [link] mike wznosi puchar ktoś to w końcu musi robić :) Ahoy!
  • genek
  • 06/09/2023 19:33
  • Albo ku lepszym, niekoniecznie przejściom.
  • mike17
  • 06/09/2023 18:06
  • Lub może należałoby skierować się ku przejściom podziemnym, skoro te naziemne są wątpliwej jakości :)
  • genek
  • 06/09/2023 10:38
  • Dobrze, zwrócę uwagę, czy to przejścia dla pieszych, czy piesi z przejściami ;)
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty