Maraton po raz pierwszy - Madawydar
Publicystyka » Reportaże » Maraton po raz pierwszy
A A A
Od autora: To kartka z pamiętnika. Relacja z pierwszego w moim życiu maratonu. Początki mojej przygody z bieganiem.

Pewnej niedzieli, kiedy szedłem do kościoła, na mojej ulicy zobaczyłem biegaczy. Na ich twarzach malowały się różne stany zmęczenia. Niektórzy szli, inni truchtali, a jeszcze inni biegli całkiem szybko. Zadałem sobie w myśli pytanie: „Czy i ja mogę zostać maratończykiem. Czy dałbym radę pokonać taki dystans?”. Poszedłem na mszę, a kiedy wracałem po godzinie do domu, oni biegli dalej. Tak w zasadzie to ja nie lubiłem biegania. Wydawało mi się ono nudne, monotonne i takie jakieś bezcelowe. W tym bieganiu, w przeciwieństwie do innych dyscyplin nic się nie dzieje; nie ma tu ani udanych zagrywek, ani szybkich ataków, ani widowiskowych akcji, ani kontry, ani obrony. Nic. Nuda i tyle. A jednak widok tych biegaczy mocno utkwił mi w pamięci. Taki bieg, taki dystans - to byłoby wspaniałe wyzwanie. Coś mógłbym osiągnąć, czegoś dokonać. Potrzebowałem jakiegoś sukcesu. Jakiegoś wydarzenia w moim życiu, które rozjaśniłoby jego szarość i urozmaiciło zwykłą jego zwyczajność. No i stało się. Powiedziałem żonie i córkom, że za rok ja też pobiegnę. Oczywiście nie uwierzyły. Wiele razy składałem wobec nich jakieś postanowienia i przyrzeczenia, jak choćby takie, że rzucę palenie, że to oświadczenie również potraktowały jako moje kolejne niespełnione urojenie. Zaczęły się nawet ze mnie naśmiewać. „Jak ty, palący facet z takim brzuchem i pięćdziesiątką na karku wyobrażasz sobie przebiegnięcie 42 kilometrów?” – mówiły do mnie. Brnąłem jednak dalej w tym postanowieniu. Moja deklaracja rozniosła się po dalszej rodzinie. Szwagier powiedział żebym dał sobie spokój, bo dostanę zawału i tyle się na tym skończy. Kupiłem sobie buty, w Tesco za 30 zł. Były takie skóropodobne, bieżnik mi się spodobał. Pisało, że sportowe. Na placu na Dworcu Świebodzkim sprawiłem sobie spodnie dresowe za 10 zł i bluzę z kapturem za 15 zł. Zacząłem trenować. Trudno jednak było o jakaś regularność i częstotliwość. W sumie kilka razy w październiku i listopadzie wyszedłem na bieżnię stadionu OSIR – u w Rawiczu. Potem zaczął padać śnieg, albo deszcz ze śniegiem. Było zimno, a często wręcz mroźne. Zima ostudziła moje maratońskie zapędy. Stwierdziłem, że nie można w tym okresie biegać i postanowiłem odłożyć wszystko na wiosnę. Nie dalej jak w ostatniej dekadzie lutego, kiedy wracałem samochodem z pracy jadąc z Rawicza do Wrocławia, usłyszałem w Radio Wrocław głos, który zapewniał mnie, że i ja też mogę zostać maratończykiem. Wypowiadająca się osoba przedstawiała nowy program, który właśnie tak się nazywa: „I ty możesz zostać maratończykiem”. To program stworzony w sam raz dla mnie i dla takich ludzi jak ja: nigdzie nie trenujących, nie zrzeszonych, zasiedziałych za swoimi biurkami, rozlazłych, otyłych, z pierwszymi oznakami wybitnie świadczącymi, że najlepsze lata to my mamy już za sobą. Program rusza pierwszego marca. Przez marzec i kwiecień spotkania raz w tygodniu, a od maja dwa razy w tygodniu tj. w niedzielę i we wtorek. Zapisałem się i w dniu pierwszego marca stawiłem się na Stadionie Olimpijskim grubo przed 9 – tą rano, czyli znacznie przed terminem, ale wyszedł do mnie jakiś pan i spytawszy mnie czy ja w sprawie biegania, wciągnął mnie już oficjalnie na listę uczestników programu, pokazał szatnię, w której mogłem się przebrać. Jak się później okazało to był nasz główny trener: pan Tomasz Sobczyk, który w Maratonie wrocławskim, tym, który ja obserwowałem pewnej niedzieli w drodze do kościoła, zdobył czwarte miejsce open. Wysoka klasa zawodnika i równie wysokie umiejętności trenerskie poparte solidnym wykształceniem i zdobytym doświadczeniem. Dodało mi to niewątpliwie otuchy, ale widocznie nie za wiele, bo wciąż nachodziły mnie obawy czy nawet tak dobry trener może ze mnie zrobić maratończyka. W szatni dowiedziałem się, ze biegać to ja mogę nawet nago, ale buty muszę mieć z prawdziwego zdarzenia, bo te które ja mam nadają się jedynie do pójścia na spacerek, a nie do biegania i nie chodzi tu bynajmniej o jakaś modę czy snobizm, ale po prostu o moje zdrowie, a ściślej o moje stawy i ścięgna. Tę opinię zaś wyraził nie kto inny jak pan Jerzy Siemaszko – bardzo dobry zawodnik, i jak się później okazało, wspaniały, życzliwy człowiek. Zaraz nazajutrz kupiłem sobie buty: adidasy. Zdziwił mnie tylko trochę ( no może wcale nie trochę) dobór rozmiaru. Okazało się, że dopiero 43 i 1/3 jest na mnie dobry. Zazwyczaj normalnie noszę 41 czyli 7, a nie 9. Ale niech tam, najważniejsze, że czułem się w nich lekko i biegło mi się w nich bardzo dobrze.

Nigdy nie zapomnę tego mojego pierwszego treningowego biegu. Już po pierwszych kilkuset metrach dostałem zadyszki. Nie mogłem dalej biec, więc szedłem. I tak trochę idąc, trochę truchtając dowlokłem się jakoś do końca małej 6 –cio kilometrowej pętli z czasem, którego przyzwoitość i zwykły wstyd nie pozwala mi tu go umieszczać. Ale zacząłem i to już według sensownego planu i grafiku.

Trwałem w postanowieniu i trenowałem. W każdą niedzielę wstawałem o 7 rano, zjadałem płatki zbożowe z mlekiem i miodem, zakładałem zależnie od pogody dres lub spodenki i koszulkę, wkładałem moje adidasy i jechałem na Stadion Olimpijski na spotkanie. Od razu polubiłem tę naszą grupę, aczkolwiek spodziewałem się czegoś innego. Myślałem, że będzie się ona składała głównie z takich ludzi jak ja: ludzi w średnim wieku, zupełnych amatorów niewiele mających do tej pory z bieganiem. Tymczasem podobnych do mnie było niewielu. Przeważali młodzi, a do tego jeszcze wysportowani. Nie miałem żadnych szans dotrzymania im kroku na treningach. Odsadzali mnie już w pierwszych kilkuset metrach. Z reguły pozostawałem sam. Nieoficjalnie dowiedziałem się, że w grupie noszę ksywę „pan powolniak” i tak, nawet nie całkiem po cichu urządzają sobie zakłady, czy przebiegnę, czy nie przebiegnę Maraton. Na treningach, oprócz oczywiście samego biegania i zadowolenia z kolejnego pokonanego dystansu bardzo ceniłem sobie rozgrzewkę prowadzoną przez pana Tomka i ćwiczenia siłowe. To były moje pierwsze regularne zajęcia fizyczne na świeżym powietrzu od czasów studenckich. Każde takie zajęcia powoli, ale stale zbliżały mnie do celu, jaki sobie postawiłem. Cieszyłem się z każdego mojego sukcesu; z tego, że mogę biec już godzinę bez przerwy, potem z tego, że mogę biec prze dwie godziny, potem przez trzy....

Gdy po raz pierwszy w życiu zrobiłem trzydziestkę w czasie 4 godz. i 20 minut, poczułem się na tyle mocny, że postanowiłem wystartować w jakiś zawodach. Wybór padł na Kobylin. Dystans 15 km. Jedna pętla. Niesamowity upał. Najgorzej było na asfalcie. Lało się ze mnie, w ustach sucho, oczy piekły od słonego potu. Zbawienny był las. Te kilka kilometrów leśnymi duktami pozwoliły na chwilę wytchnienia. Potem był znowu asfalt i słońce. Dobiegłem ostatni w czasie 2 godz. i 3 min. Ale dobiegłem. Byłem szczęśliwy i zadowolony. Coraz bardziej scalała się też nasza grupa treningowa. To już nie byli obcy ludzie, ale już koleżanki i koledzy. Zawsze uśmiechnięci, pełni młodzieńczego wigoru i zapału zarazili mnie tą swoją energią, co niezmiernie okazało się pomocne w mym postanowieniu. Im bliżej było do Maratonu, tym częściej nawiedzały mnie przeróżne wątpliwości. Czy dam radę? Czy a w ogóle mogę? Czy to mi wyjdzie na zdrowie? Może lepiej rzeczywiście dać sobie z tym spokój? Zawsze jednak po takim spotkaniu z grupą wracałem na tyle podbudowany, że starczało mi to do następnego treningu. Na dwa tygodnie przed Maratonem wystartowałem jeszcze jednych zawodach: w Biegu Solidarności na 5 km. traktując te zwody treningowo. Przebiegłem bez problemów i dostałem pierwszy w życiu medal. Po ostatnim treningu przed Maratonem cała nasza grupa poszła na piwo. Wróciłem do domu ostatnim tramwajem. Na dwie lub więcej godzin przed maratonem mam zjeść lekkie śniadanie, mogę wypić kawę, mam się dobrze wyspać i koniecznie przed samym biegiem 40 minutowa rozgrzewka. Od ostatniego treningu aż do startu mam już nie biegać, lecz odpoczywać. Mogę jedynie robić ćwiczenia takie jak na rozgrzewce i inne, głównie rozciągające. Poza tym mam dużo leżeć. W czasie biegu mam nie poddawać się żadnym emocjom, żadnej rywalizacji, mam biec swoim rytmem i w swoim tempie. Może mnie dopaść kryzys. Wtedy jest ciężko i ma się ochotę zejść. Mam nie schodzić. Robić dalej swoje. Takie były ostatnie uwagi trenera dla mnie. Pan Tomek doskonale wiedział, na co mnie stać. Wiedział też, że chodzi mi jedynie o ukończenie biegu i zmieszczenie się w limicie czasu. Samo to byłoby dla mnie sukcesem.

W sobotę po południu pojechałem na Stadion po numer i pakiet startowy. Jeszcze raz zebraliśmy się z całą grupą przy jednym stole na „pasta – party”. Przy grającej i śpiewającej orkiestrze, w atmosferze przygotowań do Maratonu jedliśmy makaron z sosem popijając małym piwem. Humory nam dopisywały. Śmialiśmy się, żartowaliśmy – ładowaliśmy akumulatory.

Wróciłem do domu. Pokazałem żonie zawartość pakietu (bardzo bogatego). Brakowało tylko medalu. Ten przypadnie mi w udziale dopiero jutro po kilkugodzinnej walce z dystansem. Zgodnie z zaleceniem poszedłem wcześnie spać. Nastawiłem budzik na szóstą. Żona zrobiła wszystko abym prędko zasnął.
Pogoda była wyśmienita. Warunki jak dla mnie wymarzone. Pochmurnie i raczej chłodno. Lekki wiatr. Temp 16 stopni. Nie pada, choć były takie zapowiedzi. Na Stadionie byłem o 7.30. Szedłem aleją, którą za półtorej godziny będę wybiegał na moją wielką przygodę życia. Widziałem szeroki i długi błękitny dywan mety poddawany przez obsługę ostatnim zabiegom kosmetycznym polegającymi w głównej mierze na zamiataniu opadłych liści z drzew. To to przecież jesień. Spotkałem Andrzeja – kolegę z mojej grupy. Razem udaliśmy się do szatni. Zwykle przebieram się bardzo szybko. Tam jednak odbywała się cała ceremonia. Powoli, bez pośpiechu. Andrzej użyczył mi jakiejś tajemniczej maści na kolana i stawy. W tej szatni było nas kilkanaście osób i zauważyłem, że prawie wszyscy się czymś nacierają. Nie tylko zobaczyłem, ale niemal równocześnie wyczułem. W powietrzu unosił się ledwie możliwy do wytrzymania zapach wszelakich mazideł, kremów, żelów o przeróżnych nutach zapachowych, z których najbardziej udzielała się woń mięty, kamfory, eukaliptusa. No cóż, jak to mówią, „nie posmarujesz, nie pojedziesz”. Kilka razy wiązałem sznurowadła w butach dobierając optymalne ułożenie stopy: nie za luźno, nie za ciasno i dbając o to, aby mi się nie rozwiązały w czasie biegu, co nierzadko zdarzało się na treningach. Sam wiem wtedy jak jest ciężko po np. 20 kilometrach schylić się, zawiązać but i wstać z powrotem, że o straconym czasie i rytmie nie wspomnę. Zamontowałem na sobie pulsometr, który sprawiłem sobie kilka dni przed zawodami i tak naprawdę nie zdążyłem go jeszcze wypróbować. Sprawdziłem czy działa. Działa.

Po zdaniu naszych rzeczy do depozytu udaliśmy się z Andrzejem na nasze umówione miejsce, gdzie miała się zebrać nasza grupa. Zaplanowaliśmy sobie wspólną rozgrzewkę i wspólny start. Po drodze mijaliśmy wielką płócienną tablicę z wyznaczoną trasą na tle mapy Wrocławia. Sama ta trasa mnie przerażała. Jedna wielka pętla dookoła miasta, czasami niesamowicie powyginana obejmująca swym zasięgiem takie dzielnice jak: Zalesie, Biskupin, Śródmieście, Stare Miasto, Krzyki, Fabryczna, Gądów, Pilczyce, Różanka. Przebiegała obok takich zabytków: Hala Stulecia, Wrocławskie ZOO, Most Grunwaldzki, Ostrów Tumski, Rynek. Trasa prowadziła też przez moją ulicę, która ma zabawną nazwę – „Na Ostatnim Groszu”. Tam też spodziewałem się spotkać mojego najwierniejszego kibica, czyli moją Basieńkę kochaną.

Wspólna rozgrzewka się odbyła, ale ten wspólny start raczej nam nie wyszedł. Rozsypaliśmy się wśród zawodników jak stado owieczek pojedynczego bacy w zbiorowym wypasie na hali. Jedni, w tym i ja pobiegli się jeszcze wysikać, inni chcieli być bardziej z przodu, a jeszcze inni, podobnie jak ja, pragnęli pozostać raczej w ogonowej części tego uformowanego już peletonu. Z przodu, z numerami od 1 do 50 elita. Gdzieś tam w śród nich jest nasz trener – pan Tomek. Potem jest 2 metry przerwy i dalej cała reszta ze mną włącznie. Wspólne odliczanie ostatnich sekund. Huk, wystrzał padł. Włączyłem stoper. Niemożliwe! - tętno 120. To chyba z emocji, ze stresu. Dopiero po dobrej chwili ruszyłem i ja do boju. Oklaski, muzyka, wiwaty, spiker, flagi – to wszystko towarzyszyło mi na pierwszej prostej prowadzącej poza obręb stadionu i dalej w miasto. Mój Maraton, moja przygoda stały się faktem. Nie były już tylko mrzonkami, marzeniami, dobrymi życzeniami, ale powoli stawały się czystą realizacją moich zamierzeń, która trwać miała przez kilka kolejnych godzin. Jeszcze wszyscy razem, jeszcze w jakiejś grupie, ale ja znałem tu swoje miejsce w szeregu. Nie idą, niech wyprzedzają. Wiem gdzie się ustawić. Chyba wiem. Biec swoim rytmem – majaczyła mi się uwaga trenera. Pulsometr wariuje. Pokazuje mi raz 80, raz 140 i zaraz potem 120, aż w końcu stwierdził, że nie ma sygnału. Zepsuł się, czy co? Dopiero po biegu, w rozmowie z innymi dowiedziałem się, że używanie pulsometru w grupie nie ma sensu, bo „łapie” wskazania innych. Odbiera tyle sygnałów, że czasami „nie wie”, który mi pokazać i wtedy mówi, że nie ma sygnału. Przed sobą ujrzałem czerwoną koszulkę ze znajomym mi napisem informującym mnie, że jej właściciel przynależy do Drużyny Szpiku. Podbiegłem i zrównawszy się z panem Florianem, jak się okazało, ośmieliłem się go pozdrowić w imieniu pana Tomka Majewskiego – znajomego z blogowej sfery. Uśmiechnął się dając mi do zrozumienia, że go zna. Zapytałem czy w tym tempie dobiegniemy przed limitem czasowym. „Pożyjemy, zobaczymy” – powiedział. Ano zobaczymy. Pan Florian też miał swój rytm. Niestety szybszy od mojego. Powoli oddalał się ode mnie. Pierwszy pomiar czasu – jedna godzina i trzynaście minut – na dystansie 10 km. Jest dobrze. Przez jakiś czas biegłem razem z panem który miał siwą brodę i błękitny strój. Wpadliśmy razem na Rynek i urządziliśmy sobie małą zabawę dla siebie i dla licznych kibiców. Raz ja jego wyprzedzałem, raz on mnie i znowu raz ja jego, a potem on mnie. Widownia miała uciechę. Drugi pomiar czasu na półmetku – 2 godziny i 43 minuty. Jest nawet lepiej niż się spodziewałem. Nic mnie nie boli, czuję się dobrze i mam dobry czas. Powoli zaczynam myśleć, że chyba się uda. Zbliżam się do mojej ulicy. Z daleka już widzę Basię. Czeka na mnie z butelką wody. Odruchowo przybieram wyprostowana postawę, uśmiecham się, przyspieszam. Maskuję tym samym wszelkie oznaki zmęczenia. Wymieniamy szybkie buziaki, mówię, że u mnie jest wszystko w porządku, wody nie chcę, macham ręką i biegnę dalej. Dodała mi otuchy. Teraz już musze skończyć ten bieg. Choćby dla niej.
Trzeci i ostatni pomiar czasu – 4 godziny i 2 minuty – nadal jest dobrze. Prawie dwie godziny limitowego czasu i „tylko” 12 km do mety. Poczułem się pewny siebie. Zbyt pewny. Stało się coś dziwnego. Niby nadal czuję się dobrze, nic mi specjalnie nie dolega, ale biegnę wolniej. Tempo spada. Widzę to po sobie i po wskazaniach stopera. To chyba jest ta słynna ściana. Wydawało i się, że mam duży zapas czasu, a wychodzi na to, że będę musiał walczyć o minuty, a kto wie, może nawet o sekundy. Na kilometr przed metą mam 10 minut czasu. Ponownie ujrzałem z przodu znajomą sylwetkę pana Floriana. Też ma kłopoty. Chyba większe od moich. Wyprzedzam, ale pan Florian podejmuje walkę. Odpiera atak. Z trudem dotrzymuję mu kroku, wyprzedza mnie. Nikt z nas nie chce być ostatni. Słabnie jednak po chwili. Ponownie wyprzedzam i wpada mi taka myśl do głowy, aby przybiec razem z nim na metę. Obawiałem się jednak o ten limit. Mogło być tak, że obaj się w nim nie zmieścimy. Pan Florian pozostał za mną jakieś 30 sekund, ale żadne to dla mnie zwycięstwo. On ma 70 lat, a ja niecałe 50. Na ostatniej prostej słyszę głos spikera, który mówi, że dwaj ostatni zawodnicy właśnie dobiegają do mety. To o nas. Jeszcze ten błękitny dywan, jeszcze ta, gumowa brama i bramka z pomiarem czasu. Jestem na mecie. Jeszcze nie wierzę, ale powoli dociera to do mnie. PRZEBIEGŁEM MARATON!

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Madawydar · dnia 12.11.2020 15:02 · Czytań: 858 · Średnia ocena: 4,33 · Komentarzy: 8
Komentarze
wiosna dnia 12.11.2020 20:44
Gratuluję, Mad:)
Przeczytałam z zaciekawieniem o Twoich zmaganiach i zwycięstwie. Brawo.
Pozdrawiam :)
Madawydar dnia 13.11.2020 00:23
Dziękuję Wiosenko.

Pozdrawiam

Mad.
Kazjuno dnia 14.11.2020 10:53 Ocena: Świetne!
Po raz pierwszy, Mad, komentarz do powyższego tekstu pisałem przedwczoraj. Był już całkiem opasły, kiedy nagle mi go wcięło. (Chyba za szybko pisałem i niewłaściwie coś kliknąłem).

Kończąc czytanie, poczułem ściskanie w gardle, z oka wytarłem łezkę. Jakoś mocno przeżyłem twój Maraton po raz pierwszy.

Jak niesamowitym wysiłkiem jest przebiegnięcie 42 kilometrów, potrafię sobie wyobrazić. Biegałem dużo nawet jak na sportowca, który dużo musi biegać, choćby dla treningu, ale tylko raz w życiu wystartowałem na 5 kilometrów. Do tego czasu i później bieganie służyło mi jako cenna zaprawa, najpierw do boksu później do tenisa.
Pamiętny bieg na pięć kilometrów zorganizował nielubiący mnie wuefiarz (podpadłem mu, wdając się w bójkę w czasie gry w koszykówkę). To był sprawdzian dla drugiego roku wydziału mechanicznego polibudy wrocławskiej dla ok. 180 studentów.
– Oj widzę, że Piotroszczak chce zająć dobre miejsce – wuefiarz z respektem oszacował moją rozgrzewkę i skoncentrowaną minę, zanim zaczął się wyścig.

Mylił się! - Co tam "dobre miejsce" - chciałem ten bieg wygrać.

Po raz pierwszy w życiu zdobyć w czymkolwiek pierwsze miejsce. Biegliśmy wzdłuż wału przeciw powodziowego ciągnącego się w kierunku Biskupina i z powrotem.

Od startu puściłem się za szczupłym chłopakiem, który trenował lekką atletykę. Nazywał się Hensz, przybiegł na metę, zostawiając resztę kilkaset metrów za sobą. Kiedy chciałem go dogonić, z wyczerpania mdlały mi nogi, w oczach robiło się biało. Przed metą ledwo człapałem i przegoniło mnie dwóch w równym tempie biegnących kolegów trenujących w Gwardii koszykówkę, potem jeszcze dwóch dżudoków. Zająłem szóste miejsce, ale dramatyczne chwile, gdy już tylko chciałem dotrzeć do mety, gdy mdlałem z wysiłku, a nogi wydawały się ciężkie jak z ołowiu, utkwiły mocno w pamięci.

Co dopiero 42 kilometry. Niesamowity twój wyczyn, do tego świetnie opisany.

Pozdrawiam Kapitanie i gratuluję zarówno niezapomnianego dla Ciebie biegu jak i świetnego pióra. Ahoj.
Dobra Cobra dnia 14.11.2020 14:48 Ocena: Świetne!
Cóż piękniejszego od walki że sobą samym, swoimi słabościami i psyche, które wraz z upływem czasu coraz bardziej namawia na poddanie się.


Madawydar,

Bardzo dobry tekst. Oczywiście w Hollywood by to nie pykneli, bo tam samiec ma wyruchać wszystkich i mimo poywornych przeciwności wygrać. Tam taka mają narrację;). Stąd wysyp tych wszystkich herosów i innych twardych gości, których nie powstrzyma nawet wybuch bomby atomowej.

Niestety, z powodu nagromadzenia takich ilości heroizmu, maskulinizmu i zwycięstwa, ich produkcji nie da się już oglądać.

A u Ciebie to wszystko te z teoretycznie jest, a jednak wierzy się w całą opowieść i przyklaskuje narracji.

Oczywiście - co tzrba powiedzieć - bieganie jest zgubne dla organizmu, rozwala kolana , co domorosli biegacze odczują za kilka, kilkanaście lat, jak nie będą mogli chodzić i trzeba będzie wymieniać stawy metodami operacyjnymi. Ale na razie jest euforia. A nawet rządowy projekt Całą Polska biega. Który prostą drogą namawia dziesiątki, jak nie setki tysięcy rodaków do mniejszego lub większego inwalidztwa.

Opis heroizmu, zawarty w opowiadaniu na faktach, jak najbardziej przypada mi do gustu. Nic młodszego, niż pokonanie samego siebie. Nie tylko na arenie sportowej.

Stawiam najlepsza ocenę, bo brak teraz dobrych opowieści, jak Twoja.


Gratuluję wykonania.


Pozdrawiam i do następnego,

Dobra Cobra
Marek Adam Grabowski dnia 14.11.2020 19:32 Ocena: Dobre
Całkiem ciekawe opowiadanie, chociaż nadal to nie jest poziom twojej dawnej kawerny. Radziłbym je jednak skrócić; w kilku miejscach lejesz wodę, a temat jest bardziej na miniaturę.

Pozdrawiam!
Madawydar dnia 18.11.2020 07:46
Kaz, DobraCobro, Marku.

Dziękuję za lekturę i ocenę z relacji mojego pierwszego maratonu. Zdaję sobie sprawę, że dla niektórych samo bieganie jest raczej nudnym i nieciekawym zajęciem. Toteż obawiałem się, iż takowe sprawozdanie z biegu maratońskiego nie wzbudzi większego zainteresowania. Tym bardziej jestem rad z Waszych opinii i osobistych refleksji na ten temat.

Moja przygoda z bieganiem trwała prze dziewięć lat. W sumie przez te dziewięć sezonów uczestniczyłem równo w 100 zawodach biegowych, wśród których znalazło się 7 maratonów, 7 tzw. biegów Ultra, 11 półmaratonów, 26 startów na dystansie 10 km, i 49 startów na innych dystansach. Na zawodach przebiegłem 1695 km. w łącznym czasie 292 godzin: pięćdziesięciu minut i jednej sekundy. Takie dane można uzyskać dzięki portalowi "maratonypolskie.pl"

Jeszcze raz dziękuję za uwagę.

Pozdrawiam

Mad.
Dobra Cobra dnia 18.11.2020 11:50 Ocena: Świetne!
Toś Ty jest weteran biegaczowy. Dane imponują.

Ukłony,

DoCo
Kazjuno dnia 18.11.2020 13:45 Ocena: Świetne!
No, to teraz się nie dziwię, że tak fachowo komentowałeś tenis. Czuć człowieka sportu, prawie zawodowca.

Duży szacun, Kaz
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Pulsar
06/12/2024 17:53
Ludzie z pociągu, nie byli objęci marketingiem i… »
pociengiel
05/12/2024 19:49
Wypracowanie pod założenie, że skoro nie da się zmierzyć z… »
Darcon
05/12/2024 18:03
Zabawne. Lubię absurd, zwłaszcza gdy w braku logiki, jest… »
Leszek Sobeczko
05/12/2024 17:21
Dziękuję ajw Dużo czau od publikacji tego wiersza.… »
ajw
04/12/2024 13:50
Świat oszalał. Tyle w temacie. Pozdrawiam serdecznie :) »
ajw
04/12/2024 13:48
Byś się zdziwił. Jest wielu ludzi, którzy kochają wyłącznie… »
gitesik
04/12/2024 11:45
Bardzo intymna zwrotka. »
ajw
04/12/2024 11:40
Bardzo ładna pełna delikatności miniatura. Lubię Twoją… »
gitesik
04/12/2024 11:39
Rzeczywiście to słowo "grzyby" użyłem cztery razy… »
Wiktor Mazurkiewicz
04/12/2024 10:57
Dziękuję Iwonko, a któż by śmiał nie kochać przyrody,… »
domofon
04/12/2024 10:52
ajw, nie namawiam, nie zniechęcam. ;) »
valeria
03/12/2024 17:36
Ja to się targuję przez cały rok, nie kupuję normalne:) »
pociengiel
03/12/2024 16:10
widziałem ten filmik potykając się o kartony, zagarniam… »
Kristof
03/12/2024 10:17
Dzięki za poświęcony czas, ale całości niestety nie mogę tu… »
ajw
02/12/2024 11:17
Nie smakowałam tych pocałunków i nie zamierzam, ale wiersz… »
ShoutBox
  • Berele
  • 16/11/2024 11:56
  • Siema. Znalazłem strasznie fajną poetkę: [link] Co o niej sądzicie?
  • ajw
  • 01/11/2024 19:19
  • Miło Ciebie znów widzieć :)
  • Kushi
  • 31/10/2024 20:28
  • Lata mijają, a do tego miejsca ciągnie, aby wrócić chociaż na chwilę... może i wena wróci... dobrego wieczorku wszystkim zaczytanym :):)
  • Szymon K
  • 31/10/2024 06:56
  • Dziękuję, za zakwalifikowanie, moich szant ma komkurs. Może ktoś jeszcze się skusi, i coś napiszę.
  • Szymon K
  • 30/10/2024 12:35
  • Napisałem, szanty na konkurs, ale chciałem, jeszcze coś dodać. Można tak?
  • coca_monka
  • 18/10/2024 22:53
  • hej ;) już pędzę :) taka zabiegana jestem, że zapominam się promować ;)
  • Wiktor Orzel
  • 17/10/2024 08:39
  • Podeślij nam newsa o książce, wrzucimy na główną:)
  • coca_monka
  • 14/10/2024 19:33
  • "Czterolistne konie" wyszły na początku września, może nawet gdzieś się wam rzuciły pod oczy ;)
  • coca_monka
  • 14/10/2024 19:32
  • Bonjour a tout le monde :) Dawno mnie tu nie było! Pośpieszam z radosną informacją, że można mnie zakupić papierowo :)
  • mike17
  • 10/10/2024 18:52
  • Widzę, że portalowe życie wre. To piękne uczucie. Każdy komentarz jest bezcenny. Piszmy je, bo ktoś na nie czeka :)
Ostatnio widziani
Gości online:108
Najnowszy:Leszy01