Pewnej niedzieli, kiedy szedłem do kościoła, na mojej ulicy zobaczyłem biegaczy. Na ich twarzach malowały się różne stany zmęczenia. Niektórzy szli, inni truchtali, a jeszcze inni biegli całkiem szybko. Zadałem sobie w myśli pytanie: „Czy i ja mogę zostać maratończykiem. Czy dałbym radę pokonać taki dystans?”. Poszedłem na mszę, a kiedy wracałem po godzinie do domu, oni biegli dalej. Tak w zasadzie to ja nie lubiłem biegania. Wydawało mi się ono nudne, monotonne i takie jakieś bezcelowe. W tym bieganiu, w przeciwieństwie do innych dyscyplin nic się nie dzieje; nie ma tu ani udanych zagrywek, ani szybkich ataków, ani widowiskowych akcji, ani kontry, ani obrony. Nic. Nuda i tyle. A jednak widok tych biegaczy mocno utkwił mi w pamięci. Taki bieg, taki dystans - to byłoby wspaniałe wyzwanie. Coś mógłbym osiągnąć, czegoś dokonać. Potrzebowałem jakiegoś sukcesu. Jakiegoś wydarzenia w moim życiu, które rozjaśniłoby jego szarość i urozmaiciło zwykłą jego zwyczajność. No i stało się. Powiedziałem żonie i córkom, że za rok ja też pobiegnę. Oczywiście nie uwierzyły. Wiele razy składałem wobec nich jakieś postanowienia i przyrzeczenia, jak choćby takie, że rzucę palenie, że to oświadczenie również potraktowały jako moje kolejne niespełnione urojenie. Zaczęły się nawet ze mnie naśmiewać. „Jak ty, palący facet z takim brzuchem i pięćdziesiątką na karku wyobrażasz sobie przebiegnięcie 42 kilometrów?” – mówiły do mnie. Brnąłem jednak dalej w tym postanowieniu. Moja deklaracja rozniosła się po dalszej rodzinie. Szwagier powiedział żebym dał sobie spokój, bo dostanę zawału i tyle się na tym skończy. Kupiłem sobie buty, w Tesco za 30 zł. Były takie skóropodobne, bieżnik mi się spodobał. Pisało, że sportowe. Na placu na Dworcu Świebodzkim sprawiłem sobie spodnie dresowe za 10 zł i bluzę z kapturem za 15 zł. Zacząłem trenować. Trudno jednak było o jakaś regularność i częstotliwość. W sumie kilka razy w październiku i listopadzie wyszedłem na bieżnię stadionu OSIR – u w Rawiczu. Potem zaczął padać śnieg, albo deszcz ze śniegiem. Było zimno, a często wręcz mroźne. Zima ostudziła moje maratońskie zapędy. Stwierdziłem, że nie można w tym okresie biegać i postanowiłem odłożyć wszystko na wiosnę. Nie dalej jak w ostatniej dekadzie lutego, kiedy wracałem samochodem z pracy jadąc z Rawicza do Wrocławia, usłyszałem w Radio Wrocław głos, który zapewniał mnie, że i ja też mogę zostać maratończykiem. Wypowiadająca się osoba przedstawiała nowy program, który właśnie tak się nazywa: „I ty możesz zostać maratończykiem”. To program stworzony w sam raz dla mnie i dla takich ludzi jak ja: nigdzie nie trenujących, nie zrzeszonych, zasiedziałych za swoimi biurkami, rozlazłych, otyłych, z pierwszymi oznakami wybitnie świadczącymi, że najlepsze lata to my mamy już za sobą. Program rusza pierwszego marca. Przez marzec i kwiecień spotkania raz w tygodniu, a od maja dwa razy w tygodniu tj. w niedzielę i we wtorek. Zapisałem się i w dniu pierwszego marca stawiłem się na Stadionie Olimpijskim grubo przed 9 – tą rano, czyli znacznie przed terminem, ale wyszedł do mnie jakiś pan i spytawszy mnie czy ja w sprawie biegania, wciągnął mnie już oficjalnie na listę uczestników programu, pokazał szatnię, w której mogłem się przebrać. Jak się później okazało to był nasz główny trener: pan Tomasz Sobczyk, który w Maratonie wrocławskim, tym, który ja obserwowałem pewnej niedzieli w drodze do kościoła, zdobył czwarte miejsce open. Wysoka klasa zawodnika i równie wysokie umiejętności trenerskie poparte solidnym wykształceniem i zdobytym doświadczeniem. Dodało mi to niewątpliwie otuchy, ale widocznie nie za wiele, bo wciąż nachodziły mnie obawy czy nawet tak dobry trener może ze mnie zrobić maratończyka. W szatni dowiedziałem się, ze biegać to ja mogę nawet nago, ale buty muszę mieć z prawdziwego zdarzenia, bo te które ja mam nadają się jedynie do pójścia na spacerek, a nie do biegania i nie chodzi tu bynajmniej o jakaś modę czy snobizm, ale po prostu o moje zdrowie, a ściślej o moje stawy i ścięgna. Tę opinię zaś wyraził nie kto inny jak pan Jerzy Siemaszko – bardzo dobry zawodnik, i jak się później okazało, wspaniały, życzliwy człowiek. Zaraz nazajutrz kupiłem sobie buty: adidasy. Zdziwił mnie tylko trochę ( no może wcale nie trochę) dobór rozmiaru. Okazało się, że dopiero 43 i 1/3 jest na mnie dobry. Zazwyczaj normalnie noszę 41 czyli 7, a nie 9. Ale niech tam, najważniejsze, że czułem się w nich lekko i biegło mi się w nich bardzo dobrze.
Nigdy nie zapomnę tego mojego pierwszego treningowego biegu. Już po pierwszych kilkuset metrach dostałem zadyszki. Nie mogłem dalej biec, więc szedłem. I tak trochę idąc, trochę truchtając dowlokłem się jakoś do końca małej 6 –cio kilometrowej pętli z czasem, którego przyzwoitość i zwykły wstyd nie pozwala mi tu go umieszczać. Ale zacząłem i to już według sensownego planu i grafiku.
Trwałem w postanowieniu i trenowałem. W każdą niedzielę wstawałem o 7 rano, zjadałem płatki zbożowe z mlekiem i miodem, zakładałem zależnie od pogody dres lub spodenki i koszulkę, wkładałem moje adidasy i jechałem na Stadion Olimpijski na spotkanie. Od razu polubiłem tę naszą grupę, aczkolwiek spodziewałem się czegoś innego. Myślałem, że będzie się ona składała głównie z takich ludzi jak ja: ludzi w średnim wieku, zupełnych amatorów niewiele mających do tej pory z bieganiem. Tymczasem podobnych do mnie było niewielu. Przeważali młodzi, a do tego jeszcze wysportowani. Nie miałem żadnych szans dotrzymania im kroku na treningach. Odsadzali mnie już w pierwszych kilkuset metrach. Z reguły pozostawałem sam. Nieoficjalnie dowiedziałem się, że w grupie noszę ksywę „pan powolniak” i tak, nawet nie całkiem po cichu urządzają sobie zakłady, czy przebiegnę, czy nie przebiegnę Maraton. Na treningach, oprócz oczywiście samego biegania i zadowolenia z kolejnego pokonanego dystansu bardzo ceniłem sobie rozgrzewkę prowadzoną przez pana Tomka i ćwiczenia siłowe. To były moje pierwsze regularne zajęcia fizyczne na świeżym powietrzu od czasów studenckich. Każde takie zajęcia powoli, ale stale zbliżały mnie do celu, jaki sobie postawiłem. Cieszyłem się z każdego mojego sukcesu; z tego, że mogę biec już godzinę bez przerwy, potem z tego, że mogę biec prze dwie godziny, potem przez trzy....
Gdy po raz pierwszy w życiu zrobiłem trzydziestkę w czasie 4 godz. i 20 minut, poczułem się na tyle mocny, że postanowiłem wystartować w jakiś zawodach. Wybór padł na Kobylin. Dystans 15 km. Jedna pętla. Niesamowity upał. Najgorzej było na asfalcie. Lało się ze mnie, w ustach sucho, oczy piekły od słonego potu. Zbawienny był las. Te kilka kilometrów leśnymi duktami pozwoliły na chwilę wytchnienia. Potem był znowu asfalt i słońce. Dobiegłem ostatni w czasie 2 godz. i 3 min. Ale dobiegłem. Byłem szczęśliwy i zadowolony. Coraz bardziej scalała się też nasza grupa treningowa. To już nie byli obcy ludzie, ale już koleżanki i koledzy. Zawsze uśmiechnięci, pełni młodzieńczego wigoru i zapału zarazili mnie tą swoją energią, co niezmiernie okazało się pomocne w mym postanowieniu. Im bliżej było do Maratonu, tym częściej nawiedzały mnie przeróżne wątpliwości. Czy dam radę? Czy a w ogóle mogę? Czy to mi wyjdzie na zdrowie? Może lepiej rzeczywiście dać sobie z tym spokój? Zawsze jednak po takim spotkaniu z grupą wracałem na tyle podbudowany, że starczało mi to do następnego treningu. Na dwa tygodnie przed Maratonem wystartowałem jeszcze jednych zawodach: w Biegu Solidarności na 5 km. traktując te zwody treningowo. Przebiegłem bez problemów i dostałem pierwszy w życiu medal. Po ostatnim treningu przed Maratonem cała nasza grupa poszła na piwo. Wróciłem do domu ostatnim tramwajem. Na dwie lub więcej godzin przed maratonem mam zjeść lekkie śniadanie, mogę wypić kawę, mam się dobrze wyspać i koniecznie przed samym biegiem 40 minutowa rozgrzewka. Od ostatniego treningu aż do startu mam już nie biegać, lecz odpoczywać. Mogę jedynie robić ćwiczenia takie jak na rozgrzewce i inne, głównie rozciągające. Poza tym mam dużo leżeć. W czasie biegu mam nie poddawać się żadnym emocjom, żadnej rywalizacji, mam biec swoim rytmem i w swoim tempie. Może mnie dopaść kryzys. Wtedy jest ciężko i ma się ochotę zejść. Mam nie schodzić. Robić dalej swoje. Takie były ostatnie uwagi trenera dla mnie. Pan Tomek doskonale wiedział, na co mnie stać. Wiedział też, że chodzi mi jedynie o ukończenie biegu i zmieszczenie się w limicie czasu. Samo to byłoby dla mnie sukcesem.
W sobotę po południu pojechałem na Stadion po numer i pakiet startowy. Jeszcze raz zebraliśmy się z całą grupą przy jednym stole na „pasta – party”. Przy grającej i śpiewającej orkiestrze, w atmosferze przygotowań do Maratonu jedliśmy makaron z sosem popijając małym piwem. Humory nam dopisywały. Śmialiśmy się, żartowaliśmy – ładowaliśmy akumulatory.
Wróciłem do domu. Pokazałem żonie zawartość pakietu (bardzo bogatego). Brakowało tylko medalu. Ten przypadnie mi w udziale dopiero jutro po kilkugodzinnej walce z dystansem. Zgodnie z zaleceniem poszedłem wcześnie spać. Nastawiłem budzik na szóstą. Żona zrobiła wszystko abym prędko zasnął.
Pogoda była wyśmienita. Warunki jak dla mnie wymarzone. Pochmurnie i raczej chłodno. Lekki wiatr. Temp 16 stopni. Nie pada, choć były takie zapowiedzi. Na Stadionie byłem o 7.30. Szedłem aleją, którą za półtorej godziny będę wybiegał na moją wielką przygodę życia. Widziałem szeroki i długi błękitny dywan mety poddawany przez obsługę ostatnim zabiegom kosmetycznym polegającymi w głównej mierze na zamiataniu opadłych liści z drzew. To to przecież jesień. Spotkałem Andrzeja – kolegę z mojej grupy. Razem udaliśmy się do szatni. Zwykle przebieram się bardzo szybko. Tam jednak odbywała się cała ceremonia. Powoli, bez pośpiechu. Andrzej użyczył mi jakiejś tajemniczej maści na kolana i stawy. W tej szatni było nas kilkanaście osób i zauważyłem, że prawie wszyscy się czymś nacierają. Nie tylko zobaczyłem, ale niemal równocześnie wyczułem. W powietrzu unosił się ledwie możliwy do wytrzymania zapach wszelakich mazideł, kremów, żelów o przeróżnych nutach zapachowych, z których najbardziej udzielała się woń mięty, kamfory, eukaliptusa. No cóż, jak to mówią, „nie posmarujesz, nie pojedziesz”. Kilka razy wiązałem sznurowadła w butach dobierając optymalne ułożenie stopy: nie za luźno, nie za ciasno i dbając o to, aby mi się nie rozwiązały w czasie biegu, co nierzadko zdarzało się na treningach. Sam wiem wtedy jak jest ciężko po np. 20 kilometrach schylić się, zawiązać but i wstać z powrotem, że o straconym czasie i rytmie nie wspomnę. Zamontowałem na sobie pulsometr, który sprawiłem sobie kilka dni przed zawodami i tak naprawdę nie zdążyłem go jeszcze wypróbować. Sprawdziłem czy działa. Działa.
Po zdaniu naszych rzeczy do depozytu udaliśmy się z Andrzejem na nasze umówione miejsce, gdzie miała się zebrać nasza grupa. Zaplanowaliśmy sobie wspólną rozgrzewkę i wspólny start. Po drodze mijaliśmy wielką płócienną tablicę z wyznaczoną trasą na tle mapy Wrocławia. Sama ta trasa mnie przerażała. Jedna wielka pętla dookoła miasta, czasami niesamowicie powyginana obejmująca swym zasięgiem takie dzielnice jak: Zalesie, Biskupin, Śródmieście, Stare Miasto, Krzyki, Fabryczna, Gądów, Pilczyce, Różanka. Przebiegała obok takich zabytków: Hala Stulecia, Wrocławskie ZOO, Most Grunwaldzki, Ostrów Tumski, Rynek. Trasa prowadziła też przez moją ulicę, która ma zabawną nazwę – „Na Ostatnim Groszu”. Tam też spodziewałem się spotkać mojego najwierniejszego kibica, czyli moją Basieńkę kochaną.
Wspólna rozgrzewka się odbyła, ale ten wspólny start raczej nam nie wyszedł. Rozsypaliśmy się wśród zawodników jak stado owieczek pojedynczego bacy w zbiorowym wypasie na hali. Jedni, w tym i ja pobiegli się jeszcze wysikać, inni chcieli być bardziej z przodu, a jeszcze inni, podobnie jak ja, pragnęli pozostać raczej w ogonowej części tego uformowanego już peletonu. Z przodu, z numerami od 1 do 50 elita. Gdzieś tam w śród nich jest nasz trener – pan Tomek. Potem jest 2 metry przerwy i dalej cała reszta ze mną włącznie. Wspólne odliczanie ostatnich sekund. Huk, wystrzał padł. Włączyłem stoper. Niemożliwe! - tętno 120. To chyba z emocji, ze stresu. Dopiero po dobrej chwili ruszyłem i ja do boju. Oklaski, muzyka, wiwaty, spiker, flagi – to wszystko towarzyszyło mi na pierwszej prostej prowadzącej poza obręb stadionu i dalej w miasto. Mój Maraton, moja przygoda stały się faktem. Nie były już tylko mrzonkami, marzeniami, dobrymi życzeniami, ale powoli stawały się czystą realizacją moich zamierzeń, która trwać miała przez kilka kolejnych godzin. Jeszcze wszyscy razem, jeszcze w jakiejś grupie, ale ja znałem tu swoje miejsce w szeregu. Nie idą, niech wyprzedzają. Wiem gdzie się ustawić. Chyba wiem. Biec swoim rytmem – majaczyła mi się uwaga trenera. Pulsometr wariuje. Pokazuje mi raz 80, raz 140 i zaraz potem 120, aż w końcu stwierdził, że nie ma sygnału. Zepsuł się, czy co? Dopiero po biegu, w rozmowie z innymi dowiedziałem się, że używanie pulsometru w grupie nie ma sensu, bo „łapie” wskazania innych. Odbiera tyle sygnałów, że czasami „nie wie”, który mi pokazać i wtedy mówi, że nie ma sygnału. Przed sobą ujrzałem czerwoną koszulkę ze znajomym mi napisem informującym mnie, że jej właściciel przynależy do Drużyny Szpiku. Podbiegłem i zrównawszy się z panem Florianem, jak się okazało, ośmieliłem się go pozdrowić w imieniu pana Tomka Majewskiego – znajomego z blogowej sfery. Uśmiechnął się dając mi do zrozumienia, że go zna. Zapytałem czy w tym tempie dobiegniemy przed limitem czasowym. „Pożyjemy, zobaczymy” – powiedział. Ano zobaczymy. Pan Florian też miał swój rytm. Niestety szybszy od mojego. Powoli oddalał się ode mnie. Pierwszy pomiar czasu – jedna godzina i trzynaście minut – na dystansie 10 km. Jest dobrze. Przez jakiś czas biegłem razem z panem który miał siwą brodę i błękitny strój. Wpadliśmy razem na Rynek i urządziliśmy sobie małą zabawę dla siebie i dla licznych kibiców. Raz ja jego wyprzedzałem, raz on mnie i znowu raz ja jego, a potem on mnie. Widownia miała uciechę. Drugi pomiar czasu na półmetku – 2 godziny i 43 minuty. Jest nawet lepiej niż się spodziewałem. Nic mnie nie boli, czuję się dobrze i mam dobry czas. Powoli zaczynam myśleć, że chyba się uda. Zbliżam się do mojej ulicy. Z daleka już widzę Basię. Czeka na mnie z butelką wody. Odruchowo przybieram wyprostowana postawę, uśmiecham się, przyspieszam. Maskuję tym samym wszelkie oznaki zmęczenia. Wymieniamy szybkie buziaki, mówię, że u mnie jest wszystko w porządku, wody nie chcę, macham ręką i biegnę dalej. Dodała mi otuchy. Teraz już musze skończyć ten bieg. Choćby dla niej.
Trzeci i ostatni pomiar czasu – 4 godziny i 2 minuty – nadal jest dobrze. Prawie dwie godziny limitowego czasu i „tylko” 12 km do mety. Poczułem się pewny siebie. Zbyt pewny. Stało się coś dziwnego. Niby nadal czuję się dobrze, nic mi specjalnie nie dolega, ale biegnę wolniej. Tempo spada. Widzę to po sobie i po wskazaniach stopera. To chyba jest ta słynna ściana. Wydawało i się, że mam duży zapas czasu, a wychodzi na to, że będę musiał walczyć o minuty, a kto wie, może nawet o sekundy. Na kilometr przed metą mam 10 minut czasu. Ponownie ujrzałem z przodu znajomą sylwetkę pana Floriana. Też ma kłopoty. Chyba większe od moich. Wyprzedzam, ale pan Florian podejmuje walkę. Odpiera atak. Z trudem dotrzymuję mu kroku, wyprzedza mnie. Nikt z nas nie chce być ostatni. Słabnie jednak po chwili. Ponownie wyprzedzam i wpada mi taka myśl do głowy, aby przybiec razem z nim na metę. Obawiałem się jednak o ten limit. Mogło być tak, że obaj się w nim nie zmieścimy. Pan Florian pozostał za mną jakieś 30 sekund, ale żadne to dla mnie zwycięstwo. On ma 70 lat, a ja niecałe 50. Na ostatniej prostej słyszę głos spikera, który mówi, że dwaj ostatni zawodnicy właśnie dobiegają do mety. To o nas. Jeszcze ten błękitny dywan, jeszcze ta, gumowa brama i bramka z pomiarem czasu. Jestem na mecie. Jeszcze nie wierzę, ale powoli dociera to do mnie. PRZEBIEGŁEM MARATON!
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt