Powrót braci z wakacji stał się dla ich rówieśników ze Szczawna-Zdroju nie lada sensacją. Obaj przeobrazili się zewnętrznie. Ich twarze nabrały ostrzejszych, bardziej wyrazistych rysów. Upodobnili się do elegantów z Non-Stopu, lansując preferowany przez nich styl ubioru. Szczególnej aprobaty przysporzyła Alkowi luźna powycierana w bielejące smugi, jeansowa bluza. Wkrótce po przyjeździe, podobną zupełnie nową kupił na bazarze Radek. Nieświadoma nowego trendu mody, prowincjonalna handlarka, sprzedała ją za połowę ceny zapłaconej przez matkę Alka w Gdyni.
Inaczej się także poruszali. Chodzili bardziej przygarbieni – jak bokserzy przed wejściem na ring, którzy z nawyku unoszą barki, obniżając głowę, by zasłaniać szczękę przy wyprowadzaniu ciosów. Półświadomie naśladując sopockich bokserów-chuliganów, zamiast wzbudzać śmieszność, wkrótce znaleźli wielu naśladowców.
Nie pozbawieni wyobraźni bracia, dzielili się z kolegami opowieściami o nieprawdopodobnych wyczynach sopockich pięściarzy-chuliganów. O tym, jak strasznie szybkie i paraliżujące były ciosy zadawane pod byle pretekstem przez Grajcę - Króla Sopotu i Nocy, i że pod ich siłą padali najmocniejsi zabijacy z Warszawy, do swego pogromcy odnosząc się później z nabożną czcią. Koloryzując błahe niekiedy popisy chuligańskiej przemocy w wydaniu zdeprawowanych sopocian, propagowali przemoc.
Mimochodem wśród kolegów, dla których stanowili autorytet z racji choćby pozycji rodziców, zasiewali pogardę dla potępiającego chuligaństwo prawa, podważali lansowany na lekcjach religii szacunek do boskich przykazań.
Miesiąc po rozpoczęciu się roku szkolnego rozegrała się następująca scena: Zaczynała się lekcja łaciny. Bracia byli już w tej samej klasie, bo Radek po oblaniu poprawki z chemii i łaciny, został cofnięty do klasy dziewiątej. Łacina była przedostatnią lekcją. Dzielący z Alkiem ławkę, o dwa lata starszy kolega, był już w przeszłości wydalany z paru ogólniaków. Od kolegów wionęło kiepskim piwem wypitym na długiej przerwie, co chwila wybuchali wesołkowatym rechotem. Przedwojenny pedagog, dawno mogący być na emeryturze profesor Kumiec, w sklerotycznym roztargnienieniu poszukiwał zawieszonych na końcu nosa okularów.
– Aaaaa, aaaa, cha, cha ,cha! – Zaśmiał się tubalnie Alek, chowając równocześnie głowę pod pulpit ławki.
– Co to za andrus! – rozdarł się piskliwie, słynący z surowości łacinnik.
W klasie wszyscy wstrzymali oddech. Podkochująca się skrycie w Alku pulchna wzorowa uczennica gryzła koniuszki palców. Jej mina wyrażała skrajną trwogę. Ciszę zakłóciło skrzypnięcie krzesła. Z ulicy dotarł stłumiony przez szyby pisk biorącego zakręt rozklekotanego trolejbusu. Alek wyrwał z teczki strój gimnastyczny i pochylony zatkał nim sobie usta, trząsł się owładnięty niepohamowanymi konwulsjami śmiechu. Rozdygotany starzec nabiegłymi krwią oczami wbił wzrok w Alka.
– Korycki! Zajadasz na lekcji! – zaskrzeczał. – Pokaż, co żresz!
Alek odjął od ust zmiętą podkoszulkę, lekko zgięty uniósł się, lecz patrząc na trzęsącego się ze złości belfra, ponownie prychnął nieokiełzaną wesołością. Przysiadł na krześle, po czym dusząc usta zawiniątkiem, przyklęknął na podłodze, histerycznie się zaśmiewając. Wstrząsany spazmami śmiechu, usłyszał hałas odsuwających się krzeseł. Kątem oka widział prostujące się kolana uczniów. Powstawali z miejsc.
– Co mu się stało? – Usłyszał z góry zdenerwowany baryton.
Na wyciągnięcie ręki Alek ujrzał wypolerowane, wyszydzane już przez modnie noszących się elegantów piętrówki. – Buty, na podeszwie z kilku warstw korka łączonych szwami kolorowych nici – były sztandarowymi eksponatami przebrzmiałej mody.
Jeszcze odruchowo śmiejąc się, zrozumiał grozę sytuacji. Skrzypiąc piętrówkami, kołysząc się do przodu i do tyłu, stał nad nim w rozkroku dyrektor szkoły.
– No tak. No tak... – z pogardą w wyrazie twarzy, przeszedł miaucząc skrzypiącymi butami, w stronę katedry. Za nim, z miną znamionującą doniosłość chwili, podobną do tej, jaką przybierała w czasie akademii z okazji rocznicy rewolucji radzieckiej lub pierwszomajowego święta, stanęła, wstydliwie się uśmiechając wychowawczyni klasy geografica.
– Koryccy niech stoją! Reszta, proszę usiąść – grobowym głosem oświadczył dyrektor liceum.
Alkowi przez plecy przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Skurczoną jak zasuszone jabłko twarz łacinnika rozjaśnił filuterny uśmieszek.
– Jeśli do beczki z miodem wrzucić odrobinę dziegciu – zagrzmiał filozoficznie dyrektor. – Cały miód zamieni się w zgniliznę. – Bracia Koryccy! Jesteście tą trucizną, która jest w stanie spaskudzić wszystko, co wartościowe w naszej młodzieży! – Czy macie cokolwiek na swoją obronę? – dodał natchniony patosem chwili.
– Ale my przecież... – próbował wykrztusić coś Alek.
– Co przecież! Co przecież! No! No co...? – Przestąpił wojowniczo dwa kroki do przodu filigranowy pryncypał szkoły. – Z dniem dzisiejszym jesteście w y d a l e n i z e s z k o ł y – wycedził dobitnie.
Na twarzy Alka pojawił się płaczliwy grymas, lecz w tym momencie poczuł silnego kuksańca w plecy. Odwracając się, zobaczył na twarzy Radka grymas pogardy pomieszanej ze złością.
- Teraz możecie sobie palić papierosy, wyrażać się stekami kryminalnych wulgaryzmów i pić alkohol. A jak was tu jeszcze zobaczę, wezwę milicję do jasnej cholery! – zakończył dyrektor.
Bracia byli zaskoczeni dość łagodną formą potępienia ze strony ojca.
– No cóż. Zostaliście wylani na zbitą mordę – skonstatował ze zdradzającym zadumę uniesieniem jednej brwi.
– Ale co ojcu mówił dyrektor nowej szkoły? – nieśmiało zapytał Alek.
– Cóż, macie szczęście. Bliskim znajomym z czasów wojny, podwładnym naszego przyjaciela pułkownika Chojnackiego – ciągnął ojciec, nie zwracając uwagi na zapytanie Alka, byłym majorem AK jest dyrektor Dobrosz.
Nazwisko „Dobrosz” wymówił Korycki z szacunkiem.
Niemałym zaskoczeniem dla Alka i Radka było ich pierwsze zetknięcie się z ex majorem „z lasu”, pierwszym po Bogu w ogólniaku, do którego mieli teraz uczęszczać. Dyrektor wyglądem nie zachwycał. Odpychającą prezencją burzył wyobrażenie o doskonałości przypisywanej dzielnym żołnierzom Armii Krajowej. Łysa czaszka dyrektora miała buraczkowy odcień, a spod rogowych okularów wystawał mały nosek o sino-granatowym odcieniu. Nieforemna, otyła postura, spowolnione ruchy byłego akowca, w najmniejszym stopniu nie kojarzyły się braciom z postacią o cechach bohatera. Ex oficer AK prezentował się raczej jak karykatura rewolwerowca – nie przypominał kogokolwiek zdolnego błyskawicznie sięgnąć po broń i skutecznie jej użyć. Stojącego przed nimi osobnika opinał wyświechtany, niemodnie skrojony szary garnitur. W jego nieprzytulnym gabinecie, gdzie odbywali rozmowę, unosił się zapach, jak w sklepie monopolowym.
– Ach, bracia Koryccy – zacharczał. – Macie zaflejtuszoną opinię. Jak tu się będziecie tak zachowywali, wyrzucę z wilczymi biletami!
Obaj stali wyprostowani w milczeniu, przyciskając dłonie do szwów spodni. Postawa na baczność musiała się spodobać byłemu żołnierzowi, bo z uśmieszkiem ukazującym galerię srebrzących się stalowych zębów dodał: – no, ale myślę, że się Koryccy poprawicie i nie będzie między nami nieporozumień.
Już kilkanaście minut później, Radek wdał się w ostrą wymianę słowną z uczniem nowej szkoły. Korycki swoje wypowiedzi ubarwił terminologią, znających zakłady karne sopockich chuliganów. Następnie jego lewy prosty zderzył się z nosem rozmówcy. Stało się to, szczęśliwie przy znikomej ilości świadków, w szkolnej ubikacji. Jeszcze tego samego dnia, bracia, wracając starym tramwajem do centrum miasta, poszli na piwo z masywnym, ważącym koło dziewięćdziesięciu kilogramów klasowym kolegą. Klasowy tęgoszczak okazał się najsilniejszym chłopakiem w szkole. Nowi koledzy zacieśnili znajomość, popijając piwo butelką taniego wina.
Wkrótce razem przechadzali się w czasie przerw po szkolnym korytarzu, wzbudzając popłoch wśród chłopaków. Do podstawowego repertuaru ich rozrywek należało zastraszanie licealistów.
Za naukę Koryccy wzięli się trochę solidniej. Jeszcze jednak na półrocze mieli po dwie oceny niedostateczne, co przy niechlubnych sześciu na głowę po pierwszym kwartale było znacznym postępem. Rozpoczęli uczęszczanie na bokserskie treningi do klubu Handlowiec, dodatkowo ćwicząc technikę w domu i czasem staczając sparingi. Dalej rolę bokserskich rękawic spełniały uszyte z płótna i wypchane watą prostokąty poduszeczek z kieszeniami na wsadzanie dłoni.
Rozdział 17 Konfrontacja z zabijaką
Jednym z pierwszych sprawdzianów bokserskich Alka, stała się wizyta Jarka Menowskiego. Pojawił się w niedzielę w połowie października. Uprzednio upewnił się, o której rodzice młodszego Koryckiego planują wyjście do kościoła. Men, pomimo rozrośniętej postury, prezentował się ubogo. Na podniszczony sweter i spłowiałe spodnie zarzuconą miał kurtkę uszytą z lichego kraciastego koca. O swoich przeżyciach od momentu rozstania się w Sopocie, mówił niechętnie. Alek wiedział, że ponad dwa miesiące spędził w poprawczaku za bijatykę po pijaku z marynarzem w jednej z gdyńskich knajp. Od powrotu znad morza nie chodził do szkoły i nie pracował.
– Jadę w Bieszczady i potrzebuję torbę z rzeczami, tą z Sopotu – powiedział niepewnie, rozglądając się po obszernym holu, wyłożonym modrzewiową boazerią.
– Chodź na górę. Jest w naszym pokoju.
W tym momencie z kuchni dobiegł dźwięk spadającej pokrywki. Jarek cofnął się do tyłu. Na jego pobladłej twarzy Korycki zauważył w kąciku oka, ledwie widoczną wytatuowaną kropkę.
– Tam ktoś jest? – syknął. – Mówiłeś, że nie ma starych – dodał chropawo z rozbieganymi nagle oczami.
– Nie przejmuj się, to pani Zyta. Nasza służąca.
– Kiedy wrócą jareccy?
Alek domyślił się, że chodzi o rodziców, machnął ręką.
– Suma kończy się o dwunastej. Chodź Jarek.
Menowski zdawał się być nadal nieufny. Po trzeszczących stopniach skradał się na palcach, przestępując z kocią miękkością. Kiedy otworzyli drzwi do pokoju, spełniającego rolę sypialni i siłowni braci, oczom przybysza ukazał się zaskakujący widok. Niczym powieszony nieboszczyk z drewnianej belki przy suficie zwisała podłużna kiszka.
– Co to?
Alek nic nie mówiąc, podszedł do przyrządu wisielca i zadał serię soczystych uderzeń sierpowych. Z góry płóciennego worka wydobył się obłoczek kurzu.
– Pokaż, spróbuję – powiedział ożywiony Men.
Zaczął walić na oślep, bił z całej siły, lecz Alkowi wydały się mało dynamiczne. Przestał tłuc i stanął zdyszany naprzeciwko przyrządu. Objął worek jak przyjaciela… raptem zadał niespodziewany cios głową. Także to uderzenie wydało się mało groźne.
– A czym się smarujecie?
– Aaa zobacz – podniósł Alek poduszeczki, leżące na piramidzie metalowych krążków od sztangi. Menowski założył je na ręce i lekko puknął się w brodę.
– Nawet dosyć miękkie.
– Wczoraj włożyliśmy świeżą watę. Ale ona się szybko ubija.
– To chodź, popykamy się – zaproponował Jarek.
W Alku, przed chwilą obserwującym niezbyt groźne poczynania kolegi, jakkolwiek wysoko notowanego zabijaki w gronie kumpli ze Szczawna, kiełkować zaczęło tłumiące nagłą tremę uczucie: Chyba ja biję lepiej? Nie jestem bez szans. – Przyjął propozycję.
– Dobra, ale na lekkie – zaznaczył asekuracyjnie.
Kraciastą kurtkę Menowski niedbale rzucił na łóżko. Po naciągnięciu na dłonie poduszeczek stanął w otwartej, nonszalanckiej postawie. Pięści miał lekko zaciśnięte. Alek przyjął pozycję typowego boksera walczącego na dystans. Zaczęli przed sobą podrygiwać. Men wykonywał zwodnicze balanse ciałem. Alek sondował powietrze przed przeciwnikiem wysunięciami lewej ręki. Postraszył parę razy i zauważył u Jarka opóźniające się o ułamki sekund uniki. To dodało mu pewności siebie. Zbliżył się śmielej. Ulubionym ćwiczeniem, jakie robili z Radkiem, było bicie w tarczę z unikami. Zmuszało to lewą wysuniętą rękę do szybkiego punktowania w umykającą dłoń brata.
Zaskoczony, poczuł w lewej pięści opór i ujrzał odlatującą do tyłu głowę kolegi. Przeciwnik chodził dalej jakby nigdy nic, polując na silny cios zamachowy. Z jego oczu ciekły łzy, nos wyraźnie poczerwieniał. Pojawiła się ściekająca z niego krew. Przestający nad sobą panować Jarek, coraz groźniej sapał. Kolejnym lewym prostym Alek trafił go w głowę, nieco ją podnosząc, dodał prawy prosty, lecz prawie w tym samym ułamku sekundy otrzymał twardy cios w ucho. Błysnęło i zaszumiało w głowie. Wystraszony chciał już przerwać walkę, przypominając, że miała się toczyć na lekkie, kiedy ujrzał stojącego i trzymającego się za nos Jarka. Spod płóciennej poduszkowej rękawicy na podłogę kapały krople krwi.
– Ja naprawdę nie chciałem – powiedział zaniepokojony Korycki. – Stało ci się coś?
Menowski odsłonił umazane krwią usta.
– To z nosa – powiedział. – Mam, kurwa, słaby kinol. Trochę się umyję i walczymy dalej – dodał.
– Nie, starczy. Po co więcej – zaprotestował Korycki, czując piekący ból ucha.
Moralnie czuł się zwycięzcą. Fakt nawiązania równorzędnej walki z przeciwnikiem jeszcze rok temu wydającym się stokroć silniejszym, na dodatek rozbicie mu nosa, całkowicie Alka satysfakcjonował.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: Przeglądaj promocje na książki i komiksy | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt