Na rumowisku, przy usuwaniu gruzu pracowali robotnicy. Poznałam ich po wyglądzie. Drelichowe spodnie, flanelowe koszule rozchełstane na piersiach, podniszczone i ochlapane farbą buty. Niektórzy nosili ochronne cyklistki, inni czapki z daszkiem przekrzywionym na bakier. Wszyscy mieli szare włosy, pokryte pyłem. Grupą dowodził rosły Afroamerykanin o bardzo miłej, ciepłej twarzy. Właściwie trudno byłoby zauważyć w nim przywódcę. Nie dyrygował, nie nakazywał. Stał. Biła z niego jednakże pełna spokoju siła. Robotnicy okazywali mu wyraźny szacunek. Nagle, bez słowa porozumienia, zarzucili swoje łopaty na lewe ramiona i wyszli gęsiego poza obręb rumowiska. Wszystko ucichło.
Przywódca spojrzał na mnie i uśmiechnął się. Przejęta wstydem schowałam się za ścianą chaty, która stała za moimi plecami. A tam była łąka. Szerokie, piękne łany trawy kołysały się miarowo w takt podmuchów wiatru. I nagle szłam pośród nich. Moim oczom ukazała się kępka brzóz. Wszystko ucichło. Znalazłam się zawieszona między czasem, a przestrzenią. Przywódca znalazł się blisko mnie i ze wstydem poczułam, że przyciąga mnie ku niemu magnetyczna siła. Starałam się jej opierać, coraz bardziej zaniepokojona, świadoma sytuacji i jednocześnie nie mogąc jej zapobiec. Kolejny uśmiech sprawił, że moja głowa zaczęła skłaniać się w kierunku jego ust. Poczułam nieznany zapach i coś jeszcze. Coś nieokreślonego. Zdałam sobie sprawę, że leżę na plecach. Ogarnęła mnie kolejna fala wstydu. Wiedziałam ku czemu zmierzamy i wzbraniałam się przed takim biegiem wydarzeń, jednocześnie pragnąc zbliżenia. Wtem mój tajemniczy mężczyzna odjął głowę od mojej szyi i szepnął:
- Ja... Nie mogę, przepraszam.
"No tak", pomyślałam. "Znaczy, słyszałam prawdę, że ma kobietę w Afryce i dwoje dzieci." A on mówił dalej:
- Nie mogę, przecież muszę karmić zwierzątka leśne i kuny.
Zmarszczyłam brwi. To co powiedział wydawało mi się absurdalne i nieadekwatne do sytuacji. Jednak w krótkim przebłysku myśli dotarło do mnie, że mówi o nasieniu, którego nie mógł tracić pochopnie dla przyjemności.
Wszystko zniknęło nagle. Znalazłam się w szarym, betonowym korytarzu, ukrytym w półcieniach. Mój przewodnik stał naprzeciwko. Pięknie czekoladowy, z nieodłącznym uśmiechem na twarzy. Tajemniczym, przepraszającym i jakby kochającym cały świat. Część ścian odsunęła się i pojawiło się promieniste światło. I tak staliśmy, ograniczeni dwoma płytami z betonu, a poza nimi w okręgu pojawiły się kształty. Dostojnym krokiem szły rzeźby voodoo. Były pięknie zrobione, o tak żywej kolorystyce, że bardziej przypominały grafikę komputerową, niż realne rzeźby. Przesuwały się powoli wokoło nas. Zdałam sobie sprawę, że to nie rzeźby podążają w tym niemym pochodzie, a drewniani ludzie. Ich twarze były misternie rzeźbione, przypominały maski. Głowy ozdobione piórami nie wyglądały groteskowo. Procesja ludzi-rzeźb emanowała siłą i spokojem. Zastanawiałam się, czy tylko mi dane było oglądać to widowisko. Przywódca wciąż się uśmiechał.
Nagle wszystko znikło. Obudziłam się.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Hyper · dnia 17.01.2009 23:18 · Czytań: 1400 · Średnia ocena: 3,5 · Komentarzy: 17
Inne artykuły tego autora: