Bracia Koryccy, zagrożeni już jedynie ocenami niedostatecznymi z języka polskiego, uczęszczali na korepetycje do kulturalnego polonisty, mieszkającego w cieszącej się złą sławą dzielnicy Szczawna. Pewnego dnia, gdy zimowego wieczoru synowie wrócili z prywatnej lekcji, ich matka usłyszała podniecony głos Alka:
– Aleś mu zapierdolił, padł jak kłoda. – Dr Korycka była przerażona. Nie dość, że synowie coraz swobodniej używali wulgaryzmów, teraz poraziła ją ich wyraźna ekscytacja przemocą. Bezsilną matkę ogarniał niekiedy paniczny strach:
Moje dzieci przeistaczają się w chuliganów. Czego im brakuje, żyją w dostatku, daję im pieniądze. Jak powstrzymać rozwijające się w nich niedobre instynkty? – zadawała sobie pytania.
Przez myśl przemknęło jej wspomnienie własnego nieposłuszeństwa z czasów dzieciństwa. Jako mała dziewczynka, wychowując się w zamożnym domu, miała towarzystwo ukochanych psów: boksera Bojcia oraz jamników Żabci i Czekoladki. Podwórza pilnował, będący postrachem, wilczur Rolf. Matka i służąca zabraniały jej zbliżania się do Rolfa, który przegryzł kiedyś krtań niefrasobliwej kozie Mećce. Zafascynowana pięknym futrem i dostojnością groźnego wilczura sześciolatka, lubiła przynosić mu kostki pozostałe z obiadu lub niedojedzoną kromkę z masłem. Gdy była starsza, opowiadano jej o grozie, jaka raz zapanowała w jej domu. Służąca, widząc pustą budę i luźno leżący łańcuch, wywołała panikę. Nikt nie wiedział gdzie szukać Zosi. Znaleziono ją śpiącą na sianie i obejmującą puszysty kark Rolfa – w szopie, przedtem stanowiącej lokum rozszarpanej Mećki.
Podobnie jak kiedyś wobec swoich rodziców Korycka sprzeniewierzała się surowym nakazom wychowawczym forsowanym przez męża. Wychowany w biedzie Mateusz Korycki, był przeciwny dawaniu synom pieniędzy.
– Muszę ich nauczyć oszczędności – mawiał, upierając się, aby zminimalizować kieszonkowe dawane chłopakom. Graniczącą ze skąpstwem skłonność do oszczędzania, tłumaczył teorią, w myśl której, obok walorów intelektualnych skromność miała być jedną z najwyżej cenionych zalet.
Na przekór mężowskim dyrektywom, Korycka ustępowała naleganiom synów o dodatkowe pieniądze, burząc ustalenia męża. Radek z Alkiem skrzętnie wykorzystali, zalecony przez kuratorium wymóg noszenia granatowych ubrań, z przyszytą do lewego rękawa tarczą – emblematem szkoły. Przy okazji, poza wymaganymi granatowymi materiałami, bracia kupili kupony popielatego rapaportu i piaskowego materiału z czesankowej wełny.
W młodzieżowej modzie męskiej nastał czas powrotu do garniturów. Podkreślające zgrabną sylwetkę marynarki i przylegające do nóg spodnie prezentował na krótkich fragmentach kronik filmowych brytyjski piosenkarz Cliff Richard. W filmowych magazynach pojawiły się zdjęcia odzianego w doskonale skrojone ubrania George’a Peppard’a partnerującego Audrey Hepburn, w Śniadaniu u Tiffaniego. Doskonale uszyte marynarki i spodnie dodawały także szyku bożyszczu kobiet i dziewcząt Alainowi Delon.
Wizję kroju wymarzonego garnituru pamiętał Alek z Sopot. Najbardziej podobały mu się ubrania noszone przez gdyńskich alfonsów urzędujących w Grand Hotelu i warszawskich eleganckich cinkciarzy. Pamiętał chwilę, kiedy reprezentujący handlarzy walutą Długi Wiesiek, tłumaczył sopockiemu zabijace Witkowi, koledze Grajewskich, na czym polega zasadniczy detal kroju. Gładził klapy marynarki, które miały się układać jak zawinięte liście. – Klapy nie mogą być zaprasowane – zaznaczył.
Największym autorytetem w dziedzinie elegancji, dla większości młodzieży w Szczawnie i Wałbrzychu, stał się w owym czasie Umiński. Wyróżniając się urodą i wzrostem, pojawiał się codziennie w garniturach nieopodal końcowego przystanku. Z przepełnionych w godzinach szczytu tramwajów, kończących bieg w Szczawnie-Zdroju, wylewała się zbita masa pasażerów. Wracali zmęczeni pracą górnicy, urzędnicy i hałaśliwa młodzież szkolna. Umiński w asyście przybocznych kumpli, na wzór swego idola odzianych w garnitury, niższych od siebie i nie tak przystojnych, filtrował wzrokiem żeńską część mijających go ludzi. Okiem doświadczonego uwodziciela, wypatrywał młodych kobiet, które prowokowały wyglądem, co zdradzało łatwość nawiązania kontaktu. Wybierał te, które mogły stać się łupem jego podrywów. Czekał na ich reakcję, na spojrzenia zachwycone jego powierzchownością i pozami, podpatrzonymi u filmowych amantów.
– Jaki on piękny – usłyszał kiedyś Alek rozmowę dwóch chichoczących, idących przed nim nastolatek.
Już przedtem, w czasie jazdy tramwajem zachowywały się głośno i zwracały na siebie uwagę. Kiedy wysiadały, zauważył ich nieregulaminowo przyszyte do przedramion zielone szkolne tarcze. Wskazywały, że uczęszczają do szkoły gospodarczej, mogącej im w przyszłości dać zatrudnienie w charakterze kucharek lub sprzątaczek. W dodatku od jednej z nich czuć było zapach, wionący zwykle ze sklepów opatrzonych emblematem centrala rybna. Alek zatrzymał się koło kiosku, gdzie Radek pytał o najnowszy numer tygodnika Boks. Tymczasem Umiński wypuścił już, w kierunku potencjalnych restauracyjnych pomywaczek lub pomocy kuchennych swoją mackę – kurdupla o kwadratowej twarzy, który zastąpił dziewczynom drogę. Naśladował nieudolnie pozy Umińskiego, a jego garnitur był źle dopasowany. To był trenujący zapasy Pieteska. Korycki pamiętał go z podstawówki. Kiedyś zraził się do niego za pomysł, by zrobić w ściance z dykty oddzielającej kabiny ubikacji, dziurę i móc patrzeć na zdejmującą majtki szkolną piękność. Dopiero teraz zauważył, że garnitury Pieteski, podobnie jak i Umińskiego miały, urągając warszawsko-sopockim kanonom mody, o s t r o przyprasowane klapy.
– Mój kolega chciał się ź wami źaźnajomić – zaseplenił do dziewczyn. Skinął głową w stronę Umińskiego, strzepującego śnieżnobiałą chusteczką pyłek z klapy marynarki.
– To niech sam podejdzie – powiedziała agresywnie koleżanka tej zajeżdżającej rybami.
Teraz Alek zauważył, że dziewczyna ma zeza.
– Ale mój kolega cieka na brata inziniera – wykrztusił Pieteska.
– To niech cieka – zakpiła z Pieteski zezowata. – Chodź, idziemy – powiedziała do koleżanki.
– Gdzie się spieszysz? – zatrzymała kumpelkę, zaintrygowana Umińskim koleżanka.
– Brat inzinier mojego kolegi ma adapter ź płytami ź Anglii. Moźecie ź nami pośłuchać – nalegał kurdupel.
– A co potem? Koniec imprezy? – udała zaciekawienie zezowata.
Alek zorientował się, że nietaktem, a zarazem ujmą dla jego dumy jest podsłuchiwanie umizgów Pieteski. Raptem oświeciła go myśl – przecież szukamy dobrego krawca, a garnitury Umińskiego, mimo rażącego defektu, jakim były przyprasowane klapy, robią wrażenie. Jeszcze parę lat wcześniej nie miałby odwagi podejść do o dwa lata starszego Umińskiego. Bałby się, że prowincjonalny idol go zignoruje. Nosił jednak dżinsową bluzę Lee, jakiej nie miał nikt w Szczawnie.
Z trudem, udając obojętność, przestąpił kilka metrów dzielących go od modelowego podrywacza.
– Cześć – wyciągnął rękę Alek.
Umiński spojrzał odruchowo cynicznie, lecz rozpoznając Koryckiego, uśmiechnął się. Podał mu miękką dłoń.
– Gdzie szyjesz garnitury? – Zapytał brat Radka.
– Moje garnitury? – Zaciekawił się Umiński. Wyraźnie mu pochlebiło, że jeden z coraz bardziej znanych w Szczawnie braci, zasięga u niego porady. – Ja szyję tylko u Płonki, na Nowym Mieście. Wymienił dzielnicę Wałbrzycha, gdzie mieściła się szkoła, z której wyrzucono Koryckich.
Korespondencję z Elą Juchlińską rozpoczął Alek późną jesienią minionego roku, gdy nastały chłodne, deszczowe dni i zaczęli uczęszczać do nowej szkoły. Wówczas bracia Koryccy więcej czasu spędzali nad książkami. Warszawski adres Eli przysłała Alkowi kuzynka Julita. W pierwszym liście, pamiętając jej spontaniczne wybuchy śmiechu, kiedy odgrywał wymyślone scenki, skupił się na wysłaniu czegoś wesołego. List opatrzył ilustracją zatytułowaną Miły szkolny poranek. Narysował karykaturę dyrektora z sinym nosem, w nadpalonym, gdzieniegdzie dymiącym ubraniu, stojącego przed grupą uczniów. Z ust dyrektora wydobywał się w obłoczku napis: Macie dwa miesiące przerwy w nauce. W tle widniały zgliszcza dogaszanej przez strażaków szkoły. Szkoda, że pora na wakacje niezbyt atrakcyjna – skomentował rysunek Alek. Opisał melancholię jesiennego, widzianego przez okno krajobrazu i tęsknotę za minionym latem. Kończąc, wyraził nadzieję, że kiedyś się z nią zobaczy. Od wysłania listu minął tydzień. Po powrocie ze szkoły doznał zaskoczenia. Nieoczekiwanie na okrągłym korytarzowym stoliku, obok prenumerowanego przez ojca tygodnika Żołnierz Polski, zauważył małą różową kopertę. List od Eli! – Zabiło mu mocniej serce. Powyżej starannie wykaligrafowanego adresu, obok znaczka, narysowane było małe czerwone serduszko.
Dr Korycka zaobserwowała w Alku odmianę. Zaczął się staranniej wysławiać, jakby unikał wulgarnego wyrażania się. Kiedyś, gdy synowie udali się do kina, matka, poprawiając pościel na łóżku młodszego syna, znalazła pod poduszką kilka kolorowych kopert. Kobieca intuicja podpowiadała, że sprawczynią przemiany młodszego syna musi być dziewczyna. Wzięła tę najwcześniej datowaną. Chwilę się zastanawiała, czy wypada czytać korespondencję Alka. Zwyciężyła ciekawość: Może znajdę odpowiedź na pytanie, co go tak zmieniło? Może pomogę mu wytrwać, w pozytywnej przemianie? – Usprawiedliwiała, przed sobą postępek i wyjęła z koperty zapisaną starannym pismem, różową kartkę.
Miły Alku. Nie wiedziałam, że jesteś uzdolnionym rysownikiem – czytała. – Rzeczywiście, nie myliłam się początkowo. Moja pierwsza obserwacja, szacująca Cię jako wrażliwego chłopaka, była trafna. Ulegałeś chyba złym wpływom brutalnego brata i jego zdeprawowanych kolegów. Nie byłeś sobą, aprobując wygłaszane przez Radka zachwyty na cześć brutalności i chamstwa. Z listu od Ciebie emanuje subtelność, poczucie humoru, a nawet liryzm...
Matkę Alka ukłuła zazdrość. Już Alek nie rysował dla niej laurek, od dawna się nie przytulił. – To normalna kolej życia – pomyślała. Podekscytowana swoim występkiem, szybko wyciągnęła wniosek: ta dziewczyna może wydobyć z niego pozytywne wartości. Napisała list do kuzynki Krysi i prosząc o pełną dyskrecję, podzieliła się swoim odkryciem. Zawarła sugestię, by na ferie Bożego Narodzenia przyjechała Julitka z Elą. Odpowiedź od kuzynki przyszła przed świętami. Po zwyczajowych życzeniach świąteczno-noworocznych w PS Krysia napisała: - Święta spędzamy Zakopanem, ale na Wielkanoc chętnie zaproszę twoich chłopców do nas.
* * *
W ostatnich tygodniach poprzedzających wielkanocny wyjazd do Warszawy, Koryccy zintensyfikowali treningi bokserskie. Alek był rozdrażniony. Ela dawno nie odpisywała.
Pewnie ma jakiegoś chłopaka – myślał. Nadzieję, na wywarcie na niej wrażenia, upatrywał w szytym u Płonki garniturze z piaskowej czesankowej wełny.
– Gdzie są nasze garnitury? – zapytał Radek, okrąglutkiego na twarzy krawca. Płonka był przyczesanego gładziutko na bok, z idealnie prostym przedziałkiem, pachniał duszną wodą kolońską. Ani Radek, ani Alek, nie lubili przymiarek u usiłującego uchodzić za inteligenta Płonki. Na pokrytych zaciekami ścianach wisiały stare, upstrzone przez muchy, obrazki. Przedstawiały mężczyzn w garniturach. Wizerunki modelowych postaci kojarzyły się braciom z wytwornością oglądanych na filmach gestapowców lub elegancją amantów, dawno minionej epoki przedwojennego kina. W pracowni czuć było nieprzyjemny swąd.
– Patrzcie braciszkowie – szarpnął Płonka kotarę. Odsłonił dwa pozbawione głów manekiny opięte wyprasowanymi garniturami. Na ramieniu o piaskowym kolorze ubrania, Alek zauważył dwie szczepione, bzyczące skrzydełkami muchy. Uderzyła mu do głowy krew.
– Spierdolił pan fason! – rozpaczliwie krzyknął. – Mówiłem panu, że klapy nie mogą być zaprasowane! Za każdym razem to powtarzałem – wyrzucał z siebie, z rozpaczą.
– Przecież u mnie szyje Umińszczak. Wasz kolega – próbował bronić się Płonka.
– Co tam Umiński! Jaki tam kolega. Donżuan dla śmierdzących pomywaczek. On nigdy nawet nie był w Sopocie ani w Warszawie.
* * *
– Po co ci ta pałka? – Wystraszyła się Zofia Korycka, widząc, jak syn do podróżnej torby wpycha kij do gry w palanta.
– Do poprawiania fasonu – odpowiedział zakłopotany Alek.
– Nie zgadzam się – prawie krzyknęła matka. – Czy zamierzasz komuś zdruzgotać czaszkę? – Szarpnęła Alka torbę.
– Ależ mamo! Bez histerii, ja codziennie na zaokrągleniu bejsbola muszę prasować klapy marynarki. Co powieszę do szafy, to znowu się zaginają na ostro. Chyba mama nie chce, żeby Julita i jej koleżanki się śmiały, że przyjechały b u r a k i z prowincji.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt