Upalny, lipcowy dzień. W uroczym pokoiku na pierwszym piętrze niewielkiego biurowca, którego lata świetności przypadały pewnie na lata, w których to mnie albo jeszcze w ogóle na tym świecie nie było, albo miałam jakieś dwa lub trzy lata, siedzimy sobie i pijemy herbatę.
- Idziemy do szkoły - powiedziała do mnie tak, jakby mówiła o zrobieniu śniadania. Żadnego: a wiesz, wybieram się do szkoły i może wybrałabyś się tam ze mną. Nie. Tylko ten jej melodyjny, piękny głos. Czarujące spojrzenie. I zdanie w formie krótkiego i bardzo konkretnego orzeczenia.
- No to idziemy - bez cienia wątpliwości odpowiedziałam jej ja. No, bo w sumie co to za kłopot. Jestem dorosła więc wolno mi robić, co tylko chcę.
Chciałam uciec. Przytłoczona ciężarami, które wcześniej sama sobie nałożyłam na ramiona, nie miałam już sił. Nie miałam też odwagi by się temu wszystkiemu sprzeciwić.
Ona była moim ratunkiem. Ucieczką nr jeden. Umykałam do niej gdy tylko w mojej głowie pojawiał się jakiś pretekst. Tych z czasem było coraz więcej. A ja? Wracając do domu tłumaczyłam w myślach samą siebie: no, przecież nie byłam u niej już od tak długiego czasu. A poza tym... mogę robić, co tylko chcę.
Czy aby na pewno tak jest? - pomyślałam, z nastaniem nieco chłodniejszych, wrześniowych poranków - przecież nie masz na to ani pieniędzy, ani czasu. Wytłumaczyłam jej to dokładnie w taki sposób. Być może zrozumiała, choć... zachwycona moją odmową nie była.
To już prawie 14 lat - myślę, pisząc ten tekst. Gdy wszystko zaczęło się sypać. Zaczęło się od małego żółwia, który umarł po trzech miesiącach bytności w naszym domu. Skończyło na zepsutym sprzęcie i zmęczeniu, spowodowanym bardzo późną wyprawą na pocztę w celu wysłania ostatnich rozliczeń dla pracowników mojego męża. I gdy następnego dnia odwiedziłam moją przyjaciółkę w jakimś bardzo konkretnym celu, a ona...? Niemalże siłą położyła mnie na swoim łóżku do masażu, zbierając ze mnie znużenie i złość. Potem zrobiła herbatkę i zaczęła opowiadać. Jaki to cudowny weekend spędziła na swoich pierwszych zajęciach i czego to tam nie przeżyła, przy dźwiękach jakichś bębnów, mis i bóg wie czego.
Miała gadane. To fakt. Potrafiła też świetnie ubarwiać. W końcu... malować umiała naprawdę. Takie prawdziwe obrazy na płótnie. W ogóle była... bardzo bystrą i utalentowaną kobietą. Niezwykle przebiegłą i chytrą, ale tego jeszcze wtedy wiedzieć nie chciałam.
Na swoje pierwsze zajęcia pojechałam z nią za jakiś miesiąc. Tłumacząc sobie, że to tak na próbę. Że zobaczę jak będzie i potem zdecyduję.
Zostałam. Zostałam do samego końca. I choć dziś nie mam już z tamtymi ludźmi prawie nic do czynienia, a nabyta tam wiedza... w zasadzie do niczego mi nie służy, to muszę jednak przyznać, że był to dla mnie bardzo ważny czas. Czas wyważania wszystkich starych drzwi. Czas poszukiwania samej siebie. Czas uczenia się pewnej otwartości na świat.
Wszystko było takie nowe, ciekawe i inne. No i ci ludzie, którzy zdawali się mnie rozumieć... Ktoś w końcu chciał usłyszeć, co mam do powiedzenia. Problem w tym, że...
Najpierw poróżniłam się z nią. Pozwalając zagarniać jej coraz intymniejsze sfery swojego ducha, powoli wchodziłam w stare buty uzależnienia się od drugiej osoby. I to rozdarcie. To uczucie przepołowienia. Gdy jedna część ciebie mówi, daj sobie z nią spokój. Idź na dystans. Zostaw. Druga część mnie lgnęła do niej jak osierocone dziecko, do matki. Byłyśmy niemalże jak siostry. Takie duchowe... Gdy tymczasem mój mąż (wtedy jeszcze mąż) mówił o niej: sekta.
Nasze ostatnie warsztaty w Ustce. Miało być wspaniale. Ciekawie. Tylko, że... Już od samego początku coś szło nie tak. Znów byłam gdzieś obok i jakby na wylocie. Poza stadem. Choć mój znajomy powtarzał mi, że człowiek to zwierzę stadne. Zamiast na pierwsze zajęcia, wybrała się z nim na spacer. Obejrzeć zachód słońca. Tylko dlatego, że to było dla mnie ważne.
Moja nieobecność być może nie zostałyby zauważona przez prowadzącą, gdybym nie poszła z Nim. O. był u niej na cenzurowanym od samego początku. A ja... głupia... licząc na nie wiadomo co... że niby wolno mi wybierać (czego osoba prowadząca zajęcia uczyła nas niemalże od samego początku). Wolno, ale u siebie... I niekoniecznie na jej zajęciach.
Publicznie przyznałam się do tego, że zamiast na zajęcia poszłam na wieczorny spacer nad morze. Potem na dokładkę zaczęły się moje historie spóźnień na zajęcia. Spałam w innym budynku, niż pozostała część grupy. Moja koleżanka z pokoju zaczynała zajęcia o innych porach. I pewnie miałam trochę inaczej ustawiony zegar w komórce. A może zwyczajnie mnie tam już nie było? Może to był tylko taki na próżno przelewany czas. Tego nie wykluczam, choć fakt... spóźnianie się jest niegrzeczne. Tylko dlaczego wcześniej na innych warsztatach - tych prowadzonych przez kogoś bardziej szczególnego - potrafiłam być nawet dziesięć minut wcześniej.
To było w ostatnim dniu zajęć. Weszłam do sali. Omiotłam wzrokiem wszystkich zebranych i zauważyłam, że na moim stałym miejscu ktoś siedzi. Poczułam wstyd... Już wcześniej zdarzyło się, że prowadząca wzięła mnie na środek i kazała mi odstawić jakiś "cyrk". Wierszyk. Żart. Jakąś sztuczkę... Gdy tymczasem ja nie należę do ludzi, którzy lubią być w centrum uwagi.
Czułam na sobie to upokarzające spojrzenie innych... A ona... Jak taka "belfrzyca" w szkole wezwała mnie na środek. Coś tam mi powiedziała i... znów kazała mi się "wykupić". Jedyne, co przyszło mi wówczas do głowy a łzy kręciły mi się w oczach i zaciskały mi gardło - to wyrecytować mój ulubiony wiersz ks. Twardowskiego "Zaufałem drodze".
Z trudem doczekałam ostatniej minuty zajęć. "Co ona o mnie wie" - myślałam. Cóż... pewnie doskonale wiedziała, jak na mnie wywrzeć presję... więc w sumie to wystarczająco dużo.
Czekałam na te zajęcia jak na jakieś objawienie. Gdy tymczasem... Okazały się być dla mnie nieznośną nauczką. Jedną z lepszych lekcji pokory.
"Nie ma problemów, są tylko sprawy do załatwienia" - na to hasło coś we mnie zaczęło się wzdragać, zgrzytać i drżeć. Cóż... dziś już wiem, że do wszystkiego warto mieć odrobinę dystansu, ale... sprawy, to ja zazwyczaj załatwiam po różnych urzędach, a prawdziwe problemy są... Nie można się od nich odwracać plecami. Warto nazywać je po imieniu. I... załatwiając to i owo, czasem trzeba nawet siarczyście kląć.
Zobaczyłam to dopiero za czas jakiś. Gdy już byłam po rozwodzie i gdy wszystko szło nie tak jak tego bym sobie życzyła. Wiatr wiał mi prosto w oczy, a ja... musiałam się nieco napracować, by jakoś z tych moich problemów wyjść. I gdy dziś... magią nie jest już tamta magiczna szkoła, a zwyczajne życie, które wypełnione pracą i rozmowami z ludźmi, nie musi być ani zbytnio szczególne, ani pełne sukcesów. Ważne, że ja wiem kim w tym życiu jestem... Ważne, że pisząc te słowa wciąż czegoś się uczę i szukam samej siebie.
Ten tekst nie został jeszcze skomentowany. Jeśli chcesz dodać komentarz, musisz być zalogowany.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt