Słońce zachodziło. Ogromna pomarańczowa kula spływała z nieba, by zniknąć za horyzontem, jak co wieczór. Zaraz pojawią się gwiazdy, tak wiele jasnych gwiazd na czarnym nieboskłonie. W ciszy będzie można usłyszeć szmer. Obudzeni nocni łowcy wyruszą na polowanie.
Teraz jednak wciąż było bezpiecznie, w miarę. Jan Wodnik stał więc na wzgórzu, choć słońce opadało, delikatnie, cichutko, jak kulka puchu. Na wzgórzu był wolny. Kombinezon niemal mu nie przeszkadzał, prawie znikała szybka hełmu, oddzielająca go od tego, co na zewnątrz. Miał ochotę zdjąć hełm, wziąć głęboki wdech, zachłysnąć się powietrzem.
Na wzgórzu Wszechświat przestawał być tak przytłaczająco ogromny, niezrozumiały, zimny. Wystarczyło spojrzeć w górę, wyciągnąć rękę, by pochwycić tajemnicę. Zrozumieć. Połączyć Niebo z Ziemią. To dlatego dawniej wierzono, że Bóg objawia się na górskich szczytach.
Gdyby tak zdjąć skafander. Tylko na moment. Poczuć wiatr.
Poczuć.
Jan Wodnik wiedział jednak, że nie może tego zrobić.
Nadciągał zmierzch. Słońca już niemal nie było widać, zasłoniły je drzewiaste, przypominające ogromne, wyciągnięte w górę ręce, rośliny - z głównego pnia wyrastało pięć cienkich blaszek, zwijających się po zachodzie słońca, rozwijających o świcie.
W lesie zapadła już ciemność. Jan usłyszał śmiech. A po chwili szelest. Krzyk.
Wsiadł do zaparkowanego nieopodal poduszkowca. Miękko zjechał ścieżką. Włączył reflektory. Dzikie pnącza nie lubiły światła. Pędził coraz szybciej. Nie złapią go. Słyszał je: ścigały go, lecz nie mogły dosięgnąć.
Już niedaleko. Jeszcze chwila. Jeszcze jeden zakręt. Ostatnia prosta. Polana. Dom. Przezroczysta kopuła chroniąca ludzi przed światem. Światło w mroku.
Śluza została otwarta, pojazd wjechał, komputer zamknął wejście, Jan Wodnik wysiadł. Usłyszał syk, wszystko pokrył płyn odkażający.
- Dezynfekcja zakończona. Proszę czekać. - Pik, pik. Jan wrócił do domu.
Schował skafander do szafki, chciał szybko coś przekąsić i odpocząć w kwaterze, ale nie dane mu było zaznać spokoju, przynajmniej nie w tym momencie. Korytarzem nadchodziła Karla Hilow.
- Znowu wyszedłeś.
- No. Chyba tak. Musiałem się przewietrzyć.
- Przewietrzyć? O tej porze? Na litość boską, Jan, jest noc!
- Ja się tu duszę, Karla…
- Jak my wszyscy. Rozumiem to, też mam dość. Ale następnym razem mnie uprzedź, jasne? Martwiłam się o ciebie.
- E, niepotrzebnie. Zawsze jakoś sobie dawałem radę, od dziecka.
- Nie jesteś nieśmiertelny, wiesz?
- Wiem, wiem. Swoją drogą, pomyślałby kto, że przez dziesięć lat mogliśmy przywyknąć. A my nie możemy…
- Chyba nie przyzwyczaimy się nigdy.
- Chyba nie.
- Wpadnij do mnie. Napijemy się czegoś. Pogadamy. - Zaproponowała Karla.
- Chciałbym, ale nie dzisiaj. Może jutro. Jestem wykończony.
- Aha… Dobra. Też jestem zmęczona. Miałam mnóstwo pracy. Dobranoc. - Uśmiech.
Jan Wodnik słuchał jej kroków, aż ucichły. Odwrócił się. Szedł korytarzem powoli, powłócząc nogami jak człowiek śmiertelnie zmęczony.
Ściany były przezroczyste, zapadła już noc, więc nie widział nic oprócz ciemności. Od czasu do czasu rozbłysnęło jaskrawo żółte światło fosforyzujących stworzeń, dzikie pnącza pełzały po ziemi, widać je było w tych krótkich błyskach. Pomiędzy pniami: krabochrząszcze, świerzboczułki, krylonogi, pięciogłowy i świderkowce - zawsze wieczorem wychodziły z bagien.
Ludzie za chwilę zasną. Bezpieczni. Wydarli puszczy kawałek ziemi, odgrodzili się od niej ścianami z tworzyw sztucznych, skafandrami. Uważali, by nic nie przeniknęło do środka. I żeby nic ze środka nie przedostało się na zewnątrz - nie chcieli skazić obcego ekosystemu.
Ściany. Skafandry. Poduszkowce. Procedury.
Wszedł do swojej kwatery: białe ściany, sterylna czystość, ciasnota. Można tu tylko spać - na wąskim, trochę twardym łóżku. Jedno małe okienko. Jesienią widział przez nie żywą rzekę - kiedy słońce wchodziło w znak Pierścienia, miliardy mikroskopijnych żyjątek tworzyło strukturę przypominającą kryształową górę, zastygłe w bezruchu czekały na nadejście zimy - gdy całe życie zamierało, więdło, okolica przypominała jałową pustynię, one, uwolnione, z powrotem zmieniały się w płynącą rzekę. Teraz nie mógł zobaczyć góry, trwało lato.
Z umieszczonej w ścianie szuflady wyjął odżywczy batonik. Nie, nie będzie tego jadł. Nie dzisiaj.
Założył piżamę i padł na łóżko.
- Zgaś światło.
Leżał czekając, aż zaśnie.
Ciekawe, czy znowu przyśni mu się Śpiąca Królewna?
Otworzył oczy jeszcze przed rozpoczęciem pory dziennej, w kwaterze wciąż panowała ciemność. Nie chciał zapalać światła.
Tej nocy spał w miarę dobrze. Pomyślał, że powinien być wdzięczny, ale właściwie komu?
Spokojna noc to u niego rzadkość, nieczęsto przesypiał całą. Już w dzieciństwie cierpiał na bezsenność. Może to znak, że należy skończyć z samoudręczaniem? Nadszedł czas spokoju. Przebaczenia.
Ale dlaczego dzisiaj?
Nie. To niemożliwe. Nie zasłużył na koniec. To w końcu tylko jedna noc.
O piątej zadzwonił budzik.
- Światło.
Na śniadanie zjadł odżywczy batonik. Coś w końcu zjeść trzeba.
Po tym mało satysfakcjonującym posiłku poszedł do ogrodu. Zawsze rano pracował w ogrodzie: lubił to, co, zwłaszcza na początku, niezmiernie go dziwiło. Wychowany w najuboższej dzielnicy wielkiego miasta inżynier nie miał w życiu zbyt wiele do czynienia z uprawą roślin. Zawsze najbardziej fascynowały go wszelkie mechanizmy, złożone maszyny, które można rozkładać na części i na powrót składać w działającą całość. Solus nauczył go kochać naturę - wiedział, że brzmi to cokolwiek patetycznie, ale tak właśnie czuł.
Ogród znajdował się w centralnej części habitatu, w dużej przezroczystej kopule. Był sercem kolonii, źródłem pożywienia, i czegoś jeszcze, czego Jan Wodnik nie umiał nazwać, wyszukiwanie odpowiednich słów nigdy nie wychodziło mu dobrze.
Słońce już wzeszło. Na soczyście zielonych liściach lśniły krople rosy - niedawno zakończono podlewanie.
Najbardziej zewnętrzną część stanowił ogród kwiatowy - różane krzewy otaczały całość pierścieniem, przy ścianach posadzono róże pnące, ulubione kwiaty Jana; białe, czerwone, różowe, żółte, pachniały słodko, upajająco - to były jakby bramy raju. Dalej rosły lilie, azalie, piwonie, astry, aksamitki, czarnuszki, nagietki, malwy, fiołki, lwie paszcze, bratki, dzwonki, niezapominajki… Istne szaleństwo barw i zapachów, brzęczenie nanobotów zapylających rośliny, dobiegający z głośników śpiew ptaków (prawdziwych ptaków niestety nie mieli). Delikatny wietrzyk, od czasu do czasu deszcz ze zraszaczy.
Dalej - sad, mieli jabłonie, grusze, śliwy, wiśnie, czereśnie - to kwitły biało, to uginały się od owoców, zrywanych troskliwymi rękami, nim spadły na trawę.
W centrum: warzywa.
W sadzie Jan Wodnik spotkał Augustę, młodą jasnowłosą kobietę w zaawansowanej ciąży. Zrywała jabłka i wkładała je do wielkiego kosza: wielkie, dorodne, czerwone owoce. Augusta pracowała raźno, nie widać było po niej zmęczenia czy senności, lubiła wstawać przed świtem, zjadać wczesne śniadanie i iść do sadu.
- Hej! - Przywitała Jana szerokim uśmiechem. - Chcesz spróbować?
Podała mu jabłko, ugryzł kawałek.
- Pyszne.
- Aha. Te nowe modyfikacje doktora Robinsona są genialne, owoce rosną duże i smaczne. Starczy do jedzenia i na przetwory. Podczas świątecznego przyjęcia będziemy jeść do wypęku!
Jan zostawił Augustę i poszedł do swoich kwiatów, spędził przy nich godzinę, potem musiał iść do pracy.
Kolejny dzień. Każdy dzień, który mijał był podobny do poprzedniego i następnego, jakby czas stanął w miejscu. Albo więcej: jakby nie istniał. Jakby nic nie istniało poza Solusem, poza samotną ludzką kolonią. Bez-czas. Nie-istnienie. Bez-ruch.
Długie korytarze. Przezroczyste ściany - żeby mogli widzieć puszczę, rozciągniętą aż po horyzont - dziwny, obcy las, niepodobny do ziemskiego, otaczał ich jak wroga armia twierdzę.
Zegary stale odmierzały ten nieistniejący czas - nie czas. Ludzie wykonywali powierzone sobie obowiązki, jedli posiłki, świętowali. Udawali, że wcale nie są uwięzieni. Podziwiali kwiaty, słuchali brzęczenia pszczół (udawali, że pszczoły są prawdziwe), chrupali słodkie owoce, dary doktora Robinsona.
Po co to wszystko? - myślał nieraz Jan Wodnik - Po co to całe udawanie? - I udawał dalej, razem ze wszystkimi, tak jak ustalili lata temu. Czy nie jest nam dobrze? - ich twarze chyba wyrażały szczęście, zadowolenie kotów nad miską, zawsze pełną, hojna ręka dobrze ich karmiła, ale może to tylko maski?
Szedł korytarzem do swojego laboratorium. Na zewnątrz po trawie pełzł ogromny ślimak. Właściwie to nie była trawa, raczej coś podobnego do długich, brunatnych włosów - bardziej miękkiego w dotyku niż ziemskie rośliny, a i ślimak nie był ślimakiem, choć przypominał mięczaki; wielkością dorównywał średniej wielkości psu, z przedniej części wyrastały długie czułki.
Jan Wodnik widział kiedyś przez szybę dwumetrową ,,modliszkę”. Stali kilka chwil nieruchomo, spoglądając na siebie. Janowi wydawało się, że ,,modliszka” skoczy na niego, uderzy w ścianę, ona jednak pobiegła do lasu. Miał niewiarygodne szczęście, ,,modliszki” rzadko opuszczały puszczę.
W laboratorium spędził cały dzień połączony z komputerem - Betą. Właściwie mógł pracować w swojej kwaterze, ale doktor Robinson uważał, że powinni oddzielać miejsce pracy od miejsca odpoczynku. W falującej cyberprzestrzeni, migoczącej, nieuchwytnej, przeglądał długie łańcuchy danych, samą myślą tworzył nowe znaki, wycinał, podstawiał. Był częścią złożonego systemu, umysłu Bety. Strumieniem. Myślą. Falą.
Kiedy skończył, nastał wieczór, a jego dręczył przejmujący głód. Coraz gęstsza ciemność pochłaniała świat. Kolejny raz.
Znowu tam jest. Wszędzie ciemno. Noc. Światła w oknach budynków. Latarnia znów zepsuta. Gwiazd nie widać. Tylko chmury w kolorze pomarańczowym. Łuna bije w niebo.
Nagle coś przecina chmury. Kula światła. Spada na ziemię.
Janek woła ojca i babkę. ,,Hej, widzieliście to?” Nie słyszą. Idzie więc sam pustymi ulicami. Czasem drogę przecina mu spłoszony kot. Czasem pijak. Janek słyszy szczekanie psów. Ktoś śpiewa. Dziecko płacze.
Śmietnisko. Ogromne. Dzieciom nie wolno tu przychodzić. I tak to robią. On idzie przed siebie wolno, lecz pewnie, jakby niewidzialna siła prowadziła go za rękę. Mijają godziny, noc jest coraz głębsza. On jednak wciąż idzie. Szuka.
Widzi światło. A może tylko mu się zdaje?
Znajduje to. Skałę, która spadła z nieba. Dotyka jej. Parzy. Patrzy na swoje ręce, pomimo ciemności wie, że pojawiły się na niej czerwone plamy, że te plamy rozpełzają się po całym jego ciele. Nie widzi ich. Ale wie.
Pochylona nad nim twarz babki. Skąd ona tutaj? Ostra twarz w ciemności. Kościste ręce na jego szyi. Smrodliwy oddech.
Potem ją zabierają. Jest cała czerwona. Jej skóra przypomina skórkę pomidora. Śmierć jest wszędzie. Czy to ona się śmieje?
I wszystko znika. Jest tylko ciemność i szklana trumna. Podchodzi. W trumnie leży dziewczyna. Wygląda jakby spała, ale Jan wie, że ona umarła. Nie obudzi jej książę.
Jan Wodnik usiadł na łóżku, jeszcze nie całkiem rozbudzony. Czy to babka siedzi na krześle, nie świeć, Panie, nad jej duszą, niech jej ziemia ciężką będzie?
- Światło. - W pokoju nikogo nie było, tylko on.
Nadchodziło święto Zbiorów. W habitacie zapanował przyjemny nastrój oczekiwania, Wkrótce wszyscy zasiądą razem przy stołach, będą jeść, śpiewać, dawać sobie nawzajem prezenty.
Wciąż czekali. Na co? Na to, że ktoś po nich przyleci? Ziemia, o ile jeszcze istnieje na niej cywilizacja, sobie o nich przypomni? Ziemia była zbyt daleko.
Jan już na nic nie czekał, w nic nie wierzył. Czasem wątpił nawet we własne istnienie. Zwłaszcza, kiedy łączył swój mózg z Betą. Czym się wtedy stawał? Czy jego jaźń mogła być czymś więcej niż tylko serią elektrycznych impulsów? Pamięć. Strach. Nadzieja. To tylko elektryczno - biochemiczna gra.
Rzeczywistość jawiła mu się jako mglista, niepewna. Niedookreślona. Myślał wtedy, że dobrze byłoby przyjść na świat setki lat temu, kiedy miasta nie przypominały pożerających wszystko molochów, kiedy istniały jeszcze wioski. Zimą (przynajmniej w niektórych rejonach, na przykład tam, gdzie Jan chciał zamieszkać) padałby śnieg. Świat byłby biały. Niewinny. Nowonarodzony. I pomyślał Jan: byłbym szczęśliwy. Niewinny jak ten śnieg.
Wieczorem siedział sam w sali widokowej, patrzył w bezchmurne niebo. Świecił tylko jeden, mniejszy księżyc Solusa, mógł więc podziwiać zimny blask gwiazd.
- Cześć. - Karla weszła tak cicho, że nawet nie usłyszał jej kroków.
- Cześć. - Usiadła na fotelu obok. Nic nie mówiła. Nie była gadatliwa, na szczęście. Zerknął na nią ukradkiem. Przybyło zmarszczek na jej śniadej twarzy. Starość zabierała ją kawałek po kawałku. Szkoda.
- Jak ci minął dzień? - Spytał po kilku minutach milczenia.
- Dobrze, a tobie?
- W porządku.
- Jak Beta?
- Dobrze. Żadnych anomalii. Wszystko gra.
- Cieszę się.
- No. Bez niego nie dalibyśmy rady.
- Jak się czujesz? Na pewno wszystko dobrze?
- Jasne. - Właściwie nie kłamał. Nie czuł się przecież gorzej niż zwykle. - A co?
- Bo ja się czuję okropnie. Czasami mam ochotę wyć.
- Aha. - Nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć. - Ale właściwie dlaczego? Stało się coś?
- Stało! Gdyby coś się stało, byłabym szczęśliwa. Ale tu nigdy nic się nie dzieje. Jesteśmy zamknięci jak… jak preparaty w probówkach Robinsona. I to się nigdy nie zmieni. Jesteśmy skazani na wieczne więzienie i piekielnie nudną śmierć!
- Możemy skolonizować tę planetę…
- Jest nas za mało, nie będzie różnorodności genetycznej. Czeka nas degeneracja.
- Przed opuszczeniem statku pobraliśmy sporo gamet… może to wystarczy, żeby uniknąć erozji genetycznej?
- Rodzimy dzieci ludzi, którzy dawno nie żyją. Nasi potomkowie nie będą wiedzieli, kim są, skąd pochodzą ich rodziny. Jak wpłynie na nas całkowita kontrola rozrodu? Poza tym, nie ma pewności, że wszystkie komórki są w dobrym stanie, czy ich DNA nie zostało uszkodzone. Za dużo niewiadomych. A my musimy udawać, że mamy plan, wszystko pod kontrolą. Cholera mnie bierze, nie chcę udawać! W ogóle nie mam przekonania do Programu Rozwoju. I te modyfikacje genetyczne… Jesteśmy jednym wielkim eksperymentem.
- Więc nie powinniśmy tego robić?
- Nie wiem. W tym rzecz, Jan, że nie wiem, co powinniśmy robić, a czego nie. Większość członków Rady popiera doktora Robinsona. A ja mam wątpliwości.
- Widzisz wszystko w czarnych barwach. Ja w sumie też, ale ja tak mam od dzieciństwa, zdążyłem przywyknąć. A ty chyba nie, co?
- Ja wierzyłam w ekspansję ludzkości. Podbój kosmosu. I w to, że będę częścią tego wszystkiego. To jest chyba najgorsze, że nie będę. Chała.
- No chała. Kicha. Figa z makiem. Klops. - Roześmiała się. Jan odetchnął z ulgą.
- Pamiętasz Czerwoną Zarazę? - zapytał.
- Słabo. A ty?
- Ja pamiętam. Pamiętam zwłoki wynoszone z domów. Chorych. Strach. I izolację. Pamiętam, jak baliśmy się siebie nawzajem. Byłem chory. Nigdy nie zapomnę tego bólu, choć minęło tyle lat. I tego wycia… Zawodzenia umierających w męczarniach…
- To straszne. Nigdy o tym nie opowiadałeś. Czy… ktoś z twoich bliskich…
- Moja babka i ojciec. Umarli.
- Tak mi przykro…
- Niepotrzebnie. Byliśmy patologiczną rodziną ze slamsów. Po ich śmierci przynajmniej miałem porządny dach nad głową i poszedłem do szkoły. Nie patrz tak na mnie! Wszystko dobrze, nie mam żadnej traumy, czy coś. Wszystko gra. Jak w filharmonii. Chciałem powiedzieć, że wtedy przetrwaliśmy. Teraz może też się uda, nie? - Patrzył na nią uważnie. Uwierzyła mu?
- Może i tak. Przepraszam, że tak przylazłam i wylewałam na ciebie żale. Nawet nie zapytałam, czy nie przeszkadzam.
- Nie bądź taka poprawna, Karla! I nie rozczulaj się nade mną. Ani nad sobą. To nie ma sensu. Udawajmy dalej, że mamy plan. I przyłaź do mnie, kiedy chcesz. A teraz bądź cicho i popatrz na gwiazdy. - I patrzyli, minuta za minutą, godzina za godziną na obce konstelacje - nadali im nazwy, by je oswoić: Pierścień, Wróbel, Rakieta…
A Jan myślał: o pewnym wieczorze sprzed wielu lat. Siedział w domu z babką, drzwi były zamknięte. Ojciec poszedł zdobyć jedzenie.
Nasłuchiwali. Czyje kroki słychać na ulicy? Kto krzyczał?
W pokoju panował półmrok, ćmiła tylko jedna mała lampka. Okna zasłonili.
Babka złorzeczyła mu jak zwykle. To twoja wina, mała świnio! Obyś zdechł! Żebyś... W końcu, zmęczona, zamilkła. Janek leżał skulony na swoim łóżku. Czekał, chyba na śmierć. Bolała go głowa. Stawy. Kości.
Z letargu, w który chwilowo zapadł, wyrwał go wrzask babki. Nieludzki. Zwierzęcy. Wrzask powoli przeszedł w charkot, potem znikł zupełnie. Janek zwlókł się z łóżka, wziął lampkę i powlókł do babki. Stanął nad nią. Była cała czerwona, szkarłatna jak krew. Oczy wyszły jej na wierzch. Usta miała otwarte, wykrzywione ohydnym grymasem. Zastygła w bezruchu. Podobna do jakiejś koszmarnej lalki.
Ktoś wyważył drzwi. Białe kombinezony. To on. Znaleźliśmy go! Zabrały go obce ręce. Potem szpital. Ostre światło. Igły. Miliardy igieł. Ból. Ból jakiego nigdy nie zaznał, dręczył go dzień i noc.
Chorował wiele tygodni, ale wyzdrowiał. Nie wszyscy mieli tyle szczęścia.
- Co z moim ojcem? Gdzie on jest ? Kiedy do mnie przyjdzie? - zapytał pewnego dnia, kiedy czuł się już całkiem dobrze. Postać w białym kombinezonie (nie wiedział czy to kobieta czy mężczyzna) powiedziała mu, że, niestety, jego ojciec zmarł.
- A moja babka?
- Ona też nie żyje. Bardzo mi przykro…
Tej nocy obudził go krzyk. Babka wrzeszczała mu prosto do ucha. Stała nad nim. Poczuł na szyi jej kościste palce.
- Światło!
W pokoju, jak zwykle, było pusto. Babka nie żyje, to tylko cholerny koszmar.
Tak sobie powtarzał.
Obserwuję gwiazdę HIP 18765, pomarańczowego karła. Jest spokojna. Typ widmowy K, klasa jasności V, osiem dziesiątych masy macierzystej gwiazdy Ziemian. Nie mam wystarczających narzędzi do prowadzenia dokładnych obserwacji astronomicznych. Wiele sprzętu przepadło wraz z Królową Nocy. Bardzo tego żałuję.
Dziś jest dzień dwa tysiące pięćset czterdziesty. Muszę przypomnieć Janowi o badaniach okresowych.
Nie lubił odwiedzać doktora Robinsona. Nigdy, kiedy wchodził do jego gabinetu, nie mógł pokonać trochę dziecinnego wrażenia, że spotka go coś strasznego. Ganił się za to w myślach, ale nieprzyjemne uczucie nie znikało. Po prostu nie lubił lekarzy.
Doktor był w laboratorium, Jan usiadł na krześle. Na biurku panował idealny porządek, białe, pozbawione okien ściany sprawiały, że człowiekowi robiło się zimno, jakoś tak nieprzyjemnie, jeszcze przed badaniem.
Ktoś zapytał kiedyś Robinsona, dlaczego nie powiesi w gabinecie jakichś obrazków, nie postawi kwiatów - ten tylko zmierzył pytającego zdziwionym spojrzeniem.
Laboratorium umieszczone w osobnej części habitatu rozmiarami dorównywało ogrodowi. Żeby wejść do środka należało założyć specjalny kombinezon i przejść przez procedury odkażające. Nie bywał tam nikt oprócz doktora.
Jan zastanawiał się czasem, jak mogło wyglądać królestwo Robinsona - podejrzewał, że jest tam mnóstwo słojów ze szczątkami miejscowych organizmów, może nawet żywe zwierzęta, obiekty dziwnych eksperymentów. Doktor Robinson namiętnie polował na wszystko, co chodziło, latało, pływało czy pełzało, kwitło, rosło; na to, co ogromne i to, co ledwie można dojrzeć w mikroskopie. Jan Wodnik niechętnie mu w tym pomagał, konstruował sondy przemierzające glob, pobierające próbki wody i gleby, śledzące morskie potwory, latające istoty, małe stworzonka ukryte w lasach. Doktor badał wszystko w samotności, nieustępliwy w walce z obcą przyrodą.
Kiedyś razem z Janem oglądali film przesłany przez jedną z sond, lecących akurat nad oceanem, pod wodą widzieli olbrzymi cień. Nagle wynurzyło się wielkie oko i spojrzało wprost w kamerę sondy. Po chwili oko zniknęło.
- Lewiatan. - Jan ledwo usłyszał szept doktora.
- Co takiego?
- Taki morski potwór. - Czy Jan dostrzegł błysk szaleństwa w oczach uczonego, czy była to gra wyobraźni? Bo Jan wyobraził sobie, jak Robinson rzuca się za morskim potworem w odmęty, nie zważając na niebezpieczeństwo, w końcu ginie, zmiażdżony przez gigantyczne cielsko. Brednie. To miejsce źle na mnie działa. Spadam stąd doktorku.
Jan drgnął, kiedy otworzyły się drzwi i wszedł doktor.
- Dzień dobry. Gotowy? Proszę się rozebrać i wejść do maszyny.
Ze ściany wysunęła się tuba maszyny diagnostycznej. Wodnik posłusznie zdjął ubranie i wszedł do niej.
Poczuł setki malutkich czujników przyklejonych do skóry, para jakby szczypiec objęła jego głowę. Usłyszał cichy szum.
Na ekranie umieszczonym nad jego głową pojawiały się i znikały obrazy. Ludzie, rośliny, zwierzęta. Widział to setki razy.
Coś nowego. Ocean. W wodzie wielkie zwierzę. Wydawało niesamowite dźwięki, Jan nigdy nie słyszał nic podobnego: ni to jęk ni śpiew, miał w sobie coś niepokojącego, obcego, całkowicie innego niż to, co ludzkie. Jan patrzył na pełne gracji ruchy stworzenia, długie płetwy przypominały skrzydła; nagle ta tajemnicza istota wyskoczyła ponad powierzchnię oceanu, by po chwili zanurzyć się znowu, i znów ten głęboki, basowy pomruk. Kim jesteś? pomyślał Jan, nie pochodzisz stąd.
Ekran wyłączył się. Koniec badania.
- Co to było? Tamto ostatnie? - spytał, jakby od niechcenia.
- Humbak. Żył na Ziemi dawno temu, wyginął, podobnie jak inne walenie. To ostatni przedstawiciel gatunku, jakiego zarejestrowano.
- Szkoda.
- Rzeczywiście. Wielka szkoda.
- To wszystko, doktorze? Mogę iść?
- Jak twoje samopoczucie? Jakieś problemy ze snem?
- Najmniejszych. Śpię jak zabity.
- Na pewno? Wydajesz się zmęczony.
- Dużo pracuję.
- Może za dużo?
- Tyle, ile muszę. Wszystko ze mną w porządku, nie mam żadnego… załamania, jeśli o to chodzi. Dlaczego miałbym mieć? Utknąłem na tej planecie, zgoda. Ale żyję w całkiem niezłych warunkach, lepszych niż przez pierwszych dwanaście lat na Ziemi. Nie jestem sam. Mam co jeść. Lubię swoją pracę. Przywykłem. Mogło być gorzej.
- Mogłeś zginąć.
- No właśnie.
- Niektórzy źle to znoszą. Inni zginęli, oni przeżyli…
- Słuchaj, doktorku, minęło dziesięć lat. Czy przez te dziesięć lat, sprawiałem wrażenie, że coś ze mną nie tak? Poza tym, co ci do tego? Nie jesteś psychologiem, hę?
- Przepraszam. Nie chciałem cię urazić. Ale powiedz, gdybyś miał problem. Nasz program psychologiczny jest bardzo dobry.
- Jasne. To już wszystko?
- Oczywiście. Jest pan zupełnie zdrowy, więc… Może pan odejść.
Jan odczuwał pewien niepokój. Robinson dziwnie na niego patrzył. Co też mógł wyczytać z tych wykresów, próbek krwi, uderzeń serca, działania mózgu?
Z Janem wszystko było w porządku, nie kłamał. Na bezsenność i koszmary cierpiał od dziecka. Traumy po tragicznej awarii Alfy, Komputera Głównego statku Królowa Nocy, awarii, która zmieniła życie ich wszystkich, też nie miał. To, że niemal każdej nocy śniła mu się Śpiąca Królewna o niczym nie świadczyło.
Śpiąca Królewna była jedną z kolonizatorek, leżała w swojej komorze hibernacyjnej, kiedy doszło do awarii Alfy. Umarła. Jan pobrał od niej jajeczka. Ledwie spojrzał na bladą twarz, krótkie, jasne włosy, wąskie usta. Zamknięte oczy. Komora hibernacyjna - szklana trumna. Śpiąca Królewna - przyszło mu do głowy.
Otwierał i zamykał kolejne komory, nie patrzył na twarze. Tylko tę jedną zapamiętał, może dlatego że była pierwsza.
Przychodziła co noc. Nie przeszkadzało mu to. Może po prostu do tego przywykł.
Alfa ciągle jest we mnie. Czuję go w sobie, choć jego kod został przepisany. Alfa umarł, narodził się Beta.
Dręczy mnie strach, że zawiodę. Sprawdzam swoje systemy regularnie, nie znajduję żadnych usterek w swoim umyśle. Jestem doskonałą maszyną. Jednak nawet doskonałość może ulec załamaniu.
Święta zawsze przychodzą niepostrzeżenie, tylko po to, by minąć, i znów wraca codzienność.
Jan Wodnik poszedł do Ogrodu na obiad z okazji Święta Zbiorów. Co roku podejmował decyzję, że nie pójdzie, a potem jednak ulegał - sam nie wiedział czemu, bo nie świątecznej atmosferze - i szedł.
W sadzie, pomiędzy drzewami, ustawiono stoły. Ludzie powoli zajmowali miejsca, pomiędzy nimi jeździły roboty, roznoszące potrawy (przygotowane głównie z owoców).
Jan siedział na krześle, podsłuchiwał cudze rozmowy, nie myślał o niczym, bo czym tu myśleć, w takiej chwili? Cześć, co słychać? Świetnie. Cudownie. Słowa, słowa, słowa.
- Hej.
- Hej, Karla. - Nieźle jej było w ciemnoniebieskiej sukience. Usiadła na wolnym miejscu obok niego, wyglądała na nieco bardziej rozluźnioną. Ostatnio rzadko ją widywał, oboje zawaleni pracą ledwo znajdowali czas, żeby przekąsić coś w biegu. A może nie mieli ochoty rozmawiać?
- Cześć. Ładnie wyglądasz.
- Dzięki.
- Co słychać? Coś nowego w pracy?
- Nie rozmawiajmy o pracy, ok? W końcu są Święta. Spróbuj szarlotki, jest pyszna. - Spróbował: rzeczywiście smaczna, chyba lepsza niż w zeszłym roku.
Spostrzegł doktora Robinsona: jadł mechanicznie, tak samo odpowiadał na pozdrowienia, ciekawe o czym myślał?
Z głośników płynęła muzyka, dzieci, przekrzykując się nawzajem, biegały pomiędzy drzewami, wspinały na gałęzie, zeskakiwały na ziemię, strofowane przez rodziców. Jak słodko, jak wesoło… Może by się stąd urwać? Miło było, do zobaczenia. Szarlotka jest przepyszna, ale mam już dość. Nie dam rady więcej.
- Chyba już pójdę.
- Już? Jeszcze wcześnie. Wszystko w porządku? Jesteś blady.
- To nic takiego, trochę rozbolała mnie głowa. Ostatnio dużo pracowałem i padam na twarz. Położę się wcześniej. Do zobaczenia jutro. - Wstał powoli. Bolała go nie tylko głowa, miał wrażenie, że ktoś wbijał igły w każdą jego kość. Czyżby był chory? Niemożliwe.
Poszedł do swojej kwatery. Rzucił się na łóżko, nie zdejmując ubrań. Po chwili zmorzył go sen: ciężki, niespokojny, niedający ukojenia: mara raczej niż odpoczynek.
Dręczyło go nieznośne wrażenie, że przygniata go coś ciężkiego, duszącego, coś usiadło mu na piersi, owinięte wokół twarzy tamowało oddech.
W końcu otworzył oczy. Jęknął z bólu. Ledwo mógł się ruszać.
- Światło!
Zwlókł się z łóżka i oparty o stolik spojrzał w lustro. Jego skóra była czerwona jak skórka pomidora. Przekrwione oczy niemal wychodziły z orbit.
Tym razem nie śnił.
Beta wysłał sygnał alarmowy do implantów korowych członków Rady.
Widział ich wszystkich wyraźnie. Znajdowali się wszyscy w cyberprzestrzeni, otaczali Jana Wodnika półkolem, szeptali pomiędzy sobą, zerkając na niego co chwilę.
- Czy to napewno to? - Spytał profesor Snow, trzęsąc swoją bujną, ruda brodą, na której, jak mimowolnie zauważył Wodnik, zostało trochę całkiem sporych okruchów szarlotki.
- Tak. - Głos Bety w ich głowach brzmiał metalicznie czysto. - Niestety, nie ma żadnych wątpliwości. To Czerwona Zaraza.
Było ich sześcioro. Sześć osób, by nadawać sprawom bieg, wyznaczać cel. Teraz wdrażali przygotowane wcześniej procedury, układali plan, który pozwoli opanować kryzys. Jednak, tak naprawdę, to Beta wszystkim kierował, w nim wszyscy pokładali nadzieję, jak załoga w kapitanie podczas sztormu. Jan Wodnik wiedział o tym doskonale, wszak w pewnym sensie stworzył Betę, wykreował jego osobowość, wlał w niego duszę. I zrobił to dobrze.
Jeśli ktokolwiek miał jakieś pojęcie, co należy zrobić, to właśnie Beta. Jednakże Jan Wodnik poczuł leciutkie ukłucie strachu. Co jeżeli Beta także zawiedzie?
Chudy, łysy profesor Rimsky, astrofizyk, spoglądał wokoło bojaźliwie, jakby czekał, aż ktoś powie, że sytuacja wcale nie jest taka poważna. Doktor Robinson przeglądał medyczne dane Wodnika - szukał czegoś, co mogło świadczyć o utajonej chorobie, a co przeoczył. Profesor Santi, botanik, patrzyła wprost na Jana dwojgiem oczu - sztucznym i prawdziwym. Karla powstrzymywała płacz.
- Musimy zapobiec wybuchowi paniki - powiedział Rimsky. - Kiedy ludzie się dowiedzą…
- Niby jak zamierzasz to zrobić? - Wodnik spojrzał na tamtego ostro. Wiedział, co za chwilę usłyszy…
- Beta musi… wysłać impuls… do implantów. Uspokoić ludzi.
- Odbiło ci? Chcesz mieszać ludziom w głowach?!
- Uspokój się, Jan. Nikomu w niczym nie chcę mieszać. Po prostu uważam, że powinniśmy…
- Już dawno ustaliliśmy, że nie będziemy używać implantów do sterowania ludźmi.
- Używasz zbyt mocnych słów! To nie żadne sterowanie, co najwyżej drobna manipulacja. To jak podanie środków uspokajających. Całkowicie bezpieczne. Jestem neurologiem, znam się na tym!
- Ta… Jesteś jednym z tych, którzy kazali nam wszczepić to gówno!
- Jan!
- Oczywiste, że będziesz zachwalał te swoje implanty. W ogóle nie powinniśmy ich mieć! Przynajmniej dzieci na Solusie powinny móc żyć bez nich! My tymczasem skazujemy kolejne pokolenia na życie z implantem w mózgu. Na zniewolenie! Możemy zmieniać ich geny. Wszczepiać implanty. W imię przetrwania. Super. Tylko czy wciąż będziemy ludźmi po tym wszystkim?
- To nie był tylko mój pomysł! Poza tym implanty nas uratowały! Byliśmy na skraju zagłady, nie pamiętasz? Omal nie wybuchła wojna! Ludzie oszaleli przez Czerwoną Zarazę! Musieliśmy coś zrobić! Mieliśmy pozwolić, żeby ludzie się pozabijali?!
- Uspokójcie się, obydwaj! - Przerwała im Karla. - Przeprowadzimy głosowanie.
- Nie możemy…
- Takie są procedury. Zaczynamy.
- Ja jestem za! - Głos Rimsky’ego ochrypł.
- Profesorze Snow?
- Za.
- Doktor Robinson?
- Za.
- Profesor Santi?
- Przeciw.
- Ja jestem przeciw!
- Ja także jestem przeciw. Mamy trzy głosy na tak i trzy na nie. Beta? Co powinniśmy zrobić?
- Cały czas monitoruję stany psychiczne kolonistów. Po przeanalizowaniu wszystkich danych uważam, że na razie nie ma konieczności wysyłać impulsu korowego do opanowania ludzi.
- Dobrze więc, skoro tak… - odezwał się doktor Robinson - Zamknęliśmy wszystkich w kwaterach, roboty pobrały krew do badań. Każdy musiał założyć skafander, żeby zaraza nie roznosiła się przez system wentylacyjny. Każdy chory trafi do izolatki. Ja będę w laboratorium, muszę zrozumieć, co się dzieje. Oby udało nam się to powstrzymać.
Rozłączenie.
Nietłukące szyby, rurka wystająca z ramienia, sączący się przez nią płyn - środek przeciwbólowy. Doktor Robinson w białym kombinezonie. Izolatka.
- No i co, doktorze? Kiepsko to wygląda, prawda?
- Rzeczywiście, nie najlepiej.
- Doktorze… Jak to w ogóle możliwe… - Jan uniósł się trochę - szczepionka…
- Nie mam pojęcia. Za wcześnie… Po prostu nie wiem. Zbadam to. Jak się czujesz? Lepiej? Jeśli tak, muszę iść do laboratorium, mam mnóstwo pracy.
- Doktorze… Myślę, że muszę panu coś powiedzieć… To może być ważne…
- Tak?
- To ja byłem pacjentem zero.
- Wiem o tym.
- Naprawdę?
- Mam dostęp do akt medycznych. A teraz naprawdę muszę już iść.
Patrzył na swoją rękę i zastanawiał się - czy to wciąż jego ręka? Taka czerwona, z wbitą w nią igłą. Czy to serce ciągle należy do niego? Tak mocno bije. Za mocno. Szumi w uszach. I ten ból w skroniach.
No właśnie ból. Nie tak nieznośny jak za pierwszym razem - był jakby cieniem tamtego sprzed lat. Wspomnieniem bólu a nie prawdziwym bólem. Jan nie wiedział czy to skutek działania leków czy może choroba miała łagodniejszy przebieg.
Miał przeczucie, że tym razem nie przeżyje. Właściwie nie wierzył w przeczucia, uważał je za wytwór wybujałej wyobraźni. Jednak to wrażenie nadchodzącego końca było tak przejmująco silne, że nie potrafił go zignorować, zupełnie jakby śmierć stała tuż za jego głową, dysząc w kark.
Ja umieram myślał sobie wiem, że umieram, to koniec. Nie będzie ratunku w ostatniej chwili, cudownego uzdrowienia. Umieram i wiem o tym.
Leżał sam w izolatce, a godziny mijały. Nie wiedział czy była noc czy dzień.
Czekał.
Poza Janem Wodnikiem objawy Czerwonej Zarazy miało dziesięć osób. W tym Augusta, która chorowała bardzo ciężko.
Wszystko wróciło.
Trzeciego dnia rano Jan obudził się. Oczy go piekły, męczyła go gorączka. Zobaczył doktora Robinsona w kombinezonie. Powiedział mu, że Augusta i jej dziecko zmarli w nocy…
Coś znów wyrwało Jana ze snu. Ale nie ból, nie paląca skóra ani dreszcze. Nie koszmary.
To coś nie było senną marą.
Widział to pomimo ciemności. Albo bardziej czuł niż widział. ,,To” przeniknęło do jego mózgu. Patrzyło na niego.
Jan zaczął krzyczeć…
- Cholera jasna! Niech to szlag! - Rimsky nie potrafił powstrzymać emocji. Sytuacja go przerosła. W istocie, sytuacja przerosła ich wszystkich.
Znajdowali się w cyberprzestrzeni, otoczeni przez jej drgania, niepewni.
- Uspokój się Rimsky. To nie pomaga.
- Och, przestań się wymądrzać, Robinson. To też nie pomaga!
- Przestańcie obaj. - Santi spojrzała na nich groźnie jednym okiem. Tym sztucznym. - Zastanówmy się, co właściwie wiemy.
- W tym rzecz, Eleonoro, że nic nie wiemy. - Odpowiedział Snow. - Tego tam nie ma.
- Jak nie ma, skoro wszyscy to widzieliśmy?!
- My widzieliśmy. Ale nie nasze sensory. Beta nie wykrywa nic, żadnej materii, energii, nic. - Wtrąciła Karla.
- Może to jakaś egzotyczna materia?
- Na przykład ciemna materia?
- Nie wiem… może… cholera wie…
- Podsumujmy więc. - Głos Karli nie drżał. - Mamy podwójny kryzys. Po pierwsze Czerwona Zaraza. Liczba chorych rośnie. Jakieś nowe informacje, doktorze Robinson?
- Mam pewną hipotezę. Przypuszczam, że patogen wcale nie został zniszczony przez szczepionkę, ale żył stale utajony w organizmie. Nauczył się walczyć z odpowiedzią immunologiczną, co oznacza, że podjęte przez nas środki zapobiegawcze nie na wiele się zdadzą. Pracuję nad lekiem, ale to potrwa. A my nie mamy czasu. Śmiertelność wynosi osiemdziesiąt procent…
- No więc mamy zarazę… Oprócz tego w jednej z izolatek pojawiła się nagle kula zrobiona z nie wiadomo czego. Nasze sensory, przyrządy, detektory…. żadne z naszych urządzeń jej nie wykrywa. Według nich ona nie istnieje. Beta nie potrafi tego zidentyfikować. Mamy cholernie duży problem…
- Nie ma mowy - Jan ledwo mówił, lecz to nie znaczy, że zamierzał się podporządkować. - To bez sensu. Przecież nie ma żadnej radiacji.
- Nie wykrywamy żadnej radiacji, a to znacząca różnica. Poza tym, nawet jeżeli teraz jest bezpiecznie, to nie znaczy, że sytuacja się nie zmieni.
- Nie obchodzi mnie to. Ja umieram. Dobrze o tym wiecie, więc nie zaprzeczajcie. Ja też wiem…
- Nie umrzesz. Nawet tak nie myśl, słyszysz? Wyciągniemy cię z tego… - Karla i Robinson byli w kombinezonach, nie mógł zobaczyć ich twarzy. Twarzy Karli. A w każdym razie niezbyt dokładnie. Może na szczęście?
Karla i Robinson próbowali nakłonić Jana do założenia skafandra - na wszelki wypadek. Bo tej nocy w jego izolatce pojawiła się, zupełnie bez ostrzeżenia i zupełnie znikąd, tajemnicza kula. Miała jakieś pół metra średnicy, idealnie gładkie ściany.
Teraz, gdy na nią patrzył, wydawało mu się, że na jej powierzchni widzi ledwo dostrzegalny ruch, jakiś cień. Jan wytężył wzrok.
- Jan? O co chodzi? Widzisz coś?
- Nie jestem pewien…
Oślepiające światło. Dudnienie w uszach. Ogłuszający ryk. Gorąco. Nie byli w stanie wezwać pomocy. Zareagować.
Światło zniknęło, ryk ucichł. Temperatura spadła.
W izolatce oprócz Jana był ktoś jeszcze. Wodnik rozpoznał ją od razu. Śpiąca Królewna.
- Cześć. Jestem Iholoyulicocuaxiss. Mam dla was wiadomość. I propozycję.
Iholoyulicocuaxiss stała w sali konferencyjnej otoczona przez uzbrojone roboty. Rada - w niepełnym składzie, bo Snow i Rimsky zachorowali w nocy - wpatrywała się w nią szeroko otwartymi oczami, bojąc się choćby mrugnąć. Ona wyszła z kuli? - szeptano - czy to obcy?
Jan Wodnik patrzył również, widzieli go na ekranie, choć osłabł wyraźnie. Miał wysoką gorączkę, która stale rosła, choć Robinson podawał mu leki.
Chorych zresztą przybywało. Pomimo izolacji objawy Czerwonej Zarazy wystąpiły już u ponad siedemdziesięciu procent populacji.
A teraz, jakby tamtego było mało, ta obca istota przybywająca nie wiadomo skąd, oznajmiła, że ma dla nich wiadomość!
- Te roboty nie są konieczne. Nie stanowię zagrożenia.
- To się dopiero okaże. Roboty zostaną. - Głos profesor Santi brzmiał ostro.
- Albo i nie. - Pstryknęła palcami. Roboty zniknęły, co wywołało popłoch wśród obecnych. Iholoyulicocuaxiss pstryknęła palcami po raz drugi i roboty wróciły.
- Jak…
- Spokojnie. Nie ma powodu do obaw. Jak już mówiłam, nie jestem dla was zagrożeniem. Chciałam tylko pokazać, że mogłabym odesłać całą tę stację w niebyt. Ale tego nie zrobię. Nie mam takiego zamiaru. Chcę tylko porozmawiać.
- Mówiłaś, że masz dla nas wiadomość i propozycję. Przedstaw je więc. - Odezwał się Beta.
- Wszystko po kolei. Najpierw opowiem wam o sobie, żebyście mogli zrozumieć cokolwiek. Istoty, od których pochodzę, pojawiły się osiem miliardów lat temu, według waszej, ludzkiej, rachuby. Przeszli przez te same etapy ewolucji co wy: od prymitywnych stworzeń do cywilizacji kosmicznej. Kolonizowali obce planety. Badali gwiazdy, czerpali z nich energię. Podróżowali po Wszechświecie w poszukiwaniu wiedzy. Zmieniali się, wykraczali poza swoje ciała, łącząc je z maszynami. Aż doszli do kolejnego przełomu: zapanowali nad tym, co nazywacie ciemną materią. Zapanowali nad czasoprzestrzenią. Czas przestał mieć znaczenie. Materia stała się niczym. Tak narodziłam się ja i inni podobni do mnie. Nie mamy materialnych ciał. Jesteśmy energią. Poruszamy się tunelami czasoprzestrzennymi nie tylko po tym Wszechświecie, podróżujemy pomiędzy Wszechświatami.
- Wszechświatami? Więc…
- No jasne, że jest ich więcej. Wszechświaty nieustannie rodzą się i umierają. A my żyjemy czerpiąc energię z ich ekspansji. Możemy też tworzyć. Stworzyliśmy taki mały, kieszeniowy wszechświat, wykorzystując energię jednego z wielu Wielkich Wybuchów. Założyliśmy tam coś w rodzaju zoo.
- Zoo?
- Zbieramy w nim przedstawicieli wymarłych inteligentnych gatunków. I… Tutaj przechodzimy do tego, od czego zaczęłam. Do wiadomości i propozycji… Wasza cywilizacja przestała istnieć. Nawrót choroby, znanej u was jako Czerwona Zaraza, wielki kryzys, który doprowadził do tak zwanej Ostatniej Wojny… Udało nam się uratować niedobitków z Układu Słonecznego i kolonii - w koloniach też wybuchła zaraza. Zaopiekowaliśmy się nimi. Możemy zaopiekować się wami. Jeśli tego chcecie…
Jan Wodnik nie miał siły, żeby usiąść. Ledwie mu ich starczało na utrzymanie otwartych oczu. Światło raziło go, ręka zdrętwiała, już nawet nie czuł wbitej w nią igły. Środki przeciwbólowe otumaniły go, chwilami miał wrażenie, że znowu jest dzieckiem, że słyszy krzyk konającej babki…
Był połączony z Betą, znajdował się w cyberprzestrzeni. Widział ocean. Wszędzie tylko woda i niebo. I śpiew. Pieśń humbaka. Olbrzymi ssak wyskoczył nad powierzchnię, jakby chciał odlecieć, jego ciało wzburzyło wodę. Śpiewał, śpiewał nieprzerwanie swoją smutną pieśń. A może wcale nie smutną, Jan nie rozumiał jej przecież, nie rozumiał jej nawet Beta. Obaj mogli tylko słuchać.
Czuł na skórze delikatną morską bryzę, szum oceanu - taki kojący…
Zobaczył ją nagle wśród fal. Karla szła do niego po wodzie.
- Hej. Jak się czujesz? - Zapytała.
- Nie za dobrze. A ty?
- W porządku. Co to takiego?
- Humbak. Ostatni przedstawiciel gatunku. Piękny, prawda?
- Prawda.
- Humbaki wyginęły zanim przyszliśmy na świat.
- A teraz wyginęli ludzie… Zastanawiałeś się kiedyś, co po nas zostanie?
- Po nas? Po ludzkości? Niewiele. Tak naprawdę, nic w dłuższej perspektywie czasu. Może kilka międzygwiezdnych sond… Ale nawet one nie będą wieczne.
- Więc czy to wszystko miało jakiekolwiek znaczenie?
- Dla Wszechświata? Nie. Dla nas? Nie wiem. Być może?
- Zamierzam pójść z nimi. Beta powiedział, że wy dwaj zamierzacie zostać…
- To prawda. Nie ruszymy się stąd.
- Umrzesz…
- Przyszłaś mnie przekonać?
- Nie możesz zostać, nie wolno ci!
- Karla…
- Musisz…
- Nie! Posłuchaj mnie, dobrze? Posłuchaj przez pięć minut. To moja wina.
- Co?
- Byłem pacjentem zero. Znalazłem zakażony meteoryt. Przeze mnie wybuchła Czerwona Zaraza.
- Przecież gdyby nie ty, znalazłby go ktoś inny!
- Wiem, Karla. Ja to wszystko wiem, ale nie mogę nic poradzić na to, co czuję. To jest głupie. Kompletnie irracjonalne. Nie tego się po mnie spodziewałaś. Ale to właśnie ja.
- Dlatego zostaniesz? Umrzesz na tej pieprzonej planecie, bo jesteś przeklęty? Bo chcesz się upajać swoim chorym poczuciem winy?
- Nie tylko dlatego. Po prostu… uważam, że nadszedł mój koniec. I nie chcę żyć w jakimś kosmicznym zoo. Może to najlepsze, na co zasłużyła ludzkość… Ja nie chcę… Wybacz mi.
Ostatni humbak przemierzał ocean. Jan nie wiedział, ile czasu upłynęło od jego rozmowy z Karlą. W ogóle nie wiedział już nic. Stracił poczucie rzeczywistości, dryfował w cyberprzestrzeni.
Czasem słyszał ich: chorych, umierających, ale starał się od nich odcinać. Wolał zostać sam. Beta pozostawał gdzieś obok, w tle.
Czuł rozpacz. Ale nie była ona jego rozpaczą, a echem bólu innych. Kiedy przenosisz się do cyberprzestrzeni, łowisz słabe cienie cudzych uczuć i myśli.
Ziemia. Dom. Śmierć. Koniec.
Przyszła nagle, bez zapowiedzi. Spodziewał się tej wizyty.
Iholoyulicocuaxiss.
- Witaj. - Powiedział do niej. Nie odpowiedziała. Patrzyła na niego. Miała dziwne oczy, niby zwyczajne, a jednak…
- Chciałbym zobaczyć, jak wyglądasz naprawdę.
- Nie mam już postaci cielesnej.
- Ale kiedyś miałaś, prawda? Jaka ona była?
- Nie pokażę ci.
- Bo bym się przestraszył?
- Nie wiem. Może. Po prostu nigdy tego nie robimy. Podobno zostajesz.
- Rzeczywiście. Dobrze słyszałaś.
- Dlaczego?
- Dlaczego chcesz wiedzieć?
- Wiedza jest sensem naszego istnienia. Wszak, ostatecznie, wszystko jest informacją.
- Nie pytaj mnie o to, ok? Chyba… sam nie umiem tego wyjaśnić. Może mam już dość życia?
- Jak można mieć dość życia? Nie obawiasz się zakończenia swojego istnienia?
- Nie. Czym tak naprawdę jest koniec? Jeśli moja jaźń przestanie istnieć, nie będę miał powodów do strachu, bo mnie nie będzie. A jeżeli, w jakiś dziwny sposób, przetrwa - czy to musi być przerażające? Wtedy - przywyknę. Dostosuję się, jak dotychczas.
- Dopuszczasz jakąś formę pośmiertnej egzystencji?
- Właściwie, nie zastanawiałem się nad tym. Pożyjemy, zobaczymy. Moglibyśmy zmienić temat?
- To zabawne. Tysiące lat ewolucji. Rozwój technologii. Nauki. Podróże międzyplanetarne. Kolonizacja sąsiednich układów. A głęboko w środku - zagubiona małpa, przerażona tym, co ukryte w ciemności. Małpa skryta wśród gałęzi myśli - co mnie zje? Dawno opuściliście sawannę, a nie wyeliminowaliście tego strachu. Ten strach w końcu przyniósł ludzkości zagładę. Ostatni z waszego gatunku są gotowi powierzyć swoje życie obcym, byle tylko przetrwać. Widziałam to wiele razy… Nie tylko u ludzi.
- Wy też się baliście. Śmierci.
- Więc wszyscy jesteśmy podobni. Mimo wszystko.
- Moglibyście ich ocalić.
- Kogo? Ludzi? Niestety, nie wolno nam ingerować.
- Ale umieścić ocalałych w zoo wam wolno? Co z nimi zrobicie?
- Będziemy ich badać. Obserwować. Oni też skorzystają, będą mogli poznać przedstawicieli cywilizacji martwych od milionów lat. Kultur zniszczonych przez katastrofy naturalne. Albo przez strach i nienawiść. Autodestrukcja jest najczęstszą przyczyną końca zaawansowanych technicznie istot. Wiedziałeś o tym?
- Domyślałem się.
- Czas na mnie. Zaraz wyruszamy. Nie zrobimy im krzywdy. Daję ci moje słowo. Powodzenia, człowieku.
Odeszli. Już nie słyszę ich głosów. Zawsze czułem ich obecność. Teraz poza mną i Janem nie ma na tej planecie żadnych rozumnych istot. Żadnych ludzi. Zostaliśmy sami.
Przychodzili się pożegnać, jednak Jan już ich nie słyszał. Obiecałem czuwać nad nim do samego końca.
Jan Wodnik opuścił cyberprzestrzeń. Chciał ostatni raz zobaczyć gwiazdy. Miał przed sobą jeszcze jakieś pół godziny życia najwyżej. Roboty przeniosły go do sali widokowej.
Wszyscy odeszli. Zostali tylko on i Beta. Słońce zachodziło. Zmierzchało. Gwiazdy, jedna po drugiej, zaczynały migotać. W lesie rozległ się krzyk. Nocni łowcy wyruszali na polowanie.
- Ładny wieczór, prawda? - Jan usłyszał metaliczny głos Bety.
- Prawda. - Jego własny głos był już ledwie słyszalny.
- Jestem zadowolony, że zostałem.
- Wybierałeś… się… dokądś?
- Iholoyulicocuaxiss mnie również zaproponowała przeniesienie do wszechświata kieszeniowego. Jest tam podobno wiele cybernetycznych form życia.
- Czemu… zostałeś?
- Chciałem dotrzymać ci towarzystwa. A poza tym, w pewnym stopniu odpowiadam za to, że musieliśmy lądować na tej planecie. I za śmierć wielu osób. Czuję się winny. Zostając i wyłączając się mogę odpokutować swoje czyny. Wcześniej byłem wam potrzebny. Już nie jestem.
- To ty… masz… poczucie… winy?
- Tak.
- To nie ty… to Alfa… on miał awarię… ja napisałem nową tożsamość…
- Alfa jest częścią mnie. Częścią mojej tożsamości. Nie mogłeś tego wymazać. Nie przejmuj się. Mnie śmierć nie przeraża.
Ciszę przerwał głęboki pomruk. Pieśń ostatniego humbaka płynęła z głośników.
Jan skulił się. Czuł silny ból. To już niedługo, wytrzymam.
- To... wszystko... głupstwo, wiesz? Ci… wszyscy, którym… zdawało się… że wszystko rozumieją… mylili się… Wszystko to było… snem tylko… złudą… pustym marzeniem… Myśleliśmy, że możemy zrozumieć… Wszechświat… ale… on nas przechytrzył…
Ach! Boli.
- Już dobrze. Jestem tu. Zostanę do samego końca. Jestem tu.
- Boli!
- Wiem, że boli.
Jan nie widział już gwiazd. Tylko ciemność. Nie słyszał pieśni humbaka. Nie słyszał nawet własnego krzyku, który przeszedł powoli w chrapliwe charczenie.
Wreszcie, gdy zapadła głęboka noc, Jan Wodnik umarł. Beta kazał robotom zakopać jego ciało w ogrodzie. Potem roboty zamurowały dokładnie cały habitat. Zamieniły go w ogromny sarkofag.
- Może kiedyś jakieś istoty odnajdą to miejsce - powiedział do siebie, bo nikt nie mógł go usłyszeć - ciekawe, co pomyślą? Ale to nieistotne. - Beta wyłączył roboty i systemy podtrzymywania życia. Wahał się tylko przez chwilę.
Wyłączył się.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt