Dzieło umysłu - DanielKurowski1
Proza » Historie z dreszczykiem » Dzieło umysłu
A A A
Od autora: Nowa, lepsza wersja mojego starego horroru o tym samym tytule.

Historia opowiada o chłopaku, który postanawia odkryć sekrety bardzo osobliwych malarz...
Klasyfikacja wiekowa: +18

Na prze­strze­ni lat spo­tka­łem wielu ludzi, któ­rzy uwa­ża­li mi­ło­śni­ków sztu­ki Wa­gne­rów za ode­rwa­nych od rze­czy­wi­sto­ści sza­leń­ców. Mó­wio­no tak też o ko­ne­se­rach, zwy­kle alie­no­wa­nych, od­py­cha­nych dzi­wacz­ny­mi uprze­dze­nia­mi i nie­przyj­mo­wa­nych do po­waż­nych krę­gów to­wa­rzy­skich. Cza­sem na­zy­wa­nych cho­ry­mi de­wian­ta­mi, chcą­cy­mi je­dy­nie zi­ścić swe podłe i obrzy­dli­we fan­ta­zje przed por­tre­ta­mi prze­ra­ża­ją­cych masz­kar za­klę­tych w płót­nach.

Ja jed­nak nie mo­głem się z tym zgo­dzić.

Fakt, dzie­ła mał­żeń­stwa Wa­gne­rów były iście dia­bel­skie, wy­rwa­ne jakby z naj­gor­szych kosz­ma­rów, czy naj­ciem­niej­szych za­ka­mar­ków czło­wie­cze­go umy­słu, jed­nak­że nie miały nic wspól­ne­go z de­wia­cja­mi. Od­sła­nia­ły je­dy­nie to, co ludz­kie, co tkwi­ło w nas głę­bo­ko, od czasu do czasu dając o sobie znać, choć sami pra­gnę­li­by­śmy się tego wy­przeć. Nic nie umy­ka­ło by­strym oczom ar­ty­stów. Po­tra­fi­li wej­rzeć głę­biej, ob­na­żyć lęki każ­de­go, kto po­dzi­wiał ich dzie­ła.

Wła­śnie za to uwiel­bia­łem mrocz­ną sztu­kę Wa­gne­rów.

Przedstawiciele galerii niechętnie patrzyli na te groteskowe prace, więc Wa­gne­ro­wie sami or­ga­ni­zo­wa­li ka­me­ral­ne wy­sta­wy. Za­pro­sze­ni go­ście cza­sem omdle­wa­li bądź wy­cho­dzi­li znie­sma­cze­ni, nie mogąc unieść cię­ża­ru hor­ro­ru i przej­mu­ją­ce­go na wskroś nie­po­ko­ju, które wy­zie­ra­ły z płó­cien. Po­dob­no gro­żo­no we­zwa­niem po­li­cji, inni zaś żą­da­li od­szko­do­wań za po­nie­sio­ne stra­ty mo­ral­ne. Mimo to ma­la­rze zy­ska­li roz­po­zna­wal­ność w całej Pol­sce i ze­bra­li spore grono oso­bli­wych pa­sjo­na­tów, zwy­kle ob­ra­ca­ją­cych się w wy­so­kich sfe­rach, które lu­bi­ło łamać tabu albo po­szu­ki­wa­ło nie­za­po­mnia­nych wra­żeń, tak jak ja.

 

***

 

Do ple­ca­ka wrzu­ca­łem co tylko po­pad­nie, port­fel, la­tar­kę, notes i dwa dłu­go­pi­sy, a także mały po­wer­bank, na wszel­ki wy­pa­dek. Spoj­rza­łem na to wszyst­ko jesz­cze raz i wes­tchną­łem. Chyba po­win­no wy­star­czyć.

Po włożeniu butów poprawiłem jeszcze roztrzepaną fryzurę. Leżący na komodzie telefon wylądował w kieszeni, podobnie jak paczka papierosów i kluczyki do samochodu. Wziąłem jeszcze parę lateksowych, które miały mi się przy­dać do­pie­ro na miej­scu. Za­mkną­łem za sobą drzwi po­ko­ju, naj­ci­szej jak tylko mo­głem, lecz mimo to matka wszyst­ko usły­sza­ła.

– Se­ba­stian, wy­cho­dzisz gdzieś? – rzu­ci­ła bez­na­mięt­nie, po czym wy­szła z kuch­ni, pa­trząc na mnie pu­sty­mi, po­zba­wio­ny­mi emo­cji ocza­mi.

Śmierć ojca od­ci­snę­ła na niej ogrom­ne pięt­no. Prze­ży­ła ją o wiele go­rzej, niż ja czy Kasia i choć było to tak dawno, wciąż żyła tam­tym dniem. Nie dzi­wi­łem się i pra­gną­łem za wszel­ką cenę pomóc, lecz na nic się nie zga­dza­ła, upar­ta jak zwy­kle. Jej nocne szlo­chy przy­pra­wia­ły cza­sem o dresz­cze… Je­dy­ne co mo­głem zro­bić, to nie mie­szać jej w swoje ko­lej­ne, być może nie­bez­piecz­ne, plany.

W tym przy­pad­ku nie­wie­dza po­win­na być naj­lep­sza.

– Umó­wi­łem się z chło­pa­ka­mi na piwo – skła­ma­łem i po­pra­wi­łem ple­cak. – Prze­śpię się u Ma­te­usza, więc nie mu­sisz na mnie cze­kać.

Sio­stra wy­szła z po­ko­ju i uśmiech­nę­ła się dys­kret­nie w moją stro­nę. Do­brze wie­dzia­ła, że kła­mię, lecz mimo to czu­łem, że nic nie wy­ga­da. Znała moją ob­se­sję i choć była jej prze­ciw­na, to rów­nież ro­bi­ła wszyst­ko, by nie wcią­gnąć w to zroz­pa­czo­nej matki, która miała na gło­wie zbyt wiele pro­ble­mów. Byłem za to nie­zmier­nie wdzięcz­ny.

– Po­zdrów go od nas – rzu­ci­ła sar­ka­stycz­nie na pożegnanie, a ja tylko nie­zręcz­nie po­ki­wa­łem głową. Uca­ło­wa­łem matkę na po­że­gna­nie w po­li­czek i sprze­da­łem Kaśce kuk­sań­ca, na co ona od­po­wie­dzia­ła lek­kim kop­nię­ciem. Matka w ciszy wró­ci­ła do kuch­ni, a Kasia do swo­je­go po­ko­ju wy­peł­nio­ne­go dźwię­ka­mi la­su­ją­cej mózg mu­zy­ki.

Za­ci­sną­łem dłoń na klam­ce. Nie­pew­ność i zgro­za zro­dzi­ły się w moim umy­śle, lecz tylko na chwi­lę. Otwo­rzy­łem w końcu drzwi, po czym wy­sze­dłem na ciem­ną klat­kę scho­do­wą, zo­sta­wia­jąc matkę i sio­strę za sobą.

 

*

 

Słoń­ce cho­wa­ło się le­ni­wie za ho­ry­zon­tem, ma­lu­jąc niebo czer­wo­nopo­ma­rań­czo­wy­mi bar­wa­mi. Kiedy tylko wy­sia­dłem z golfa za­par­ko­wa­ne­go nie­da­le­ko urzę­du gminy, li­sto­pa­do­wy wiatr ob­da­rzył moje po­licz­ki lo­do­wa­tym po­ca­łun­kiem. Za­rzu­ci­łem stary oj­cow­ski płaszcz, jed­nak wciąż było mi zimno, jak­bym zna­lazł się w sercu za­mar­z­nię­te­go pie­kła.

Senna wieś wy­co­fy­wa­ła się po­wo­li z dzien­ne­go życia, a lu­dzie kie­ro­wa­li w stro­nę cie­płych łóżek i fo­te­li. Nie dla mnie jed­nak te wy­go­dy. Wy­ru­sza­łem bo­wiem na naj­więk­szą eska­pa­dę do­tych­cza­so­we­go życia, któ­rej suk­ces byłby wiel­kim kro­kiem w mojej ka­rie­rze. Kro­kiem ku sła­wie, a być może i małej for­tu­nie, która ze­trze szy­der­cze uśmiesz­ki z ust moich ko­le­gów po fachu. Po­nad­to matka nie bę­dzie mu­sia­ła się przej­mo­wać cią­gle ro­sną­cy­mi ra­chun­ka­mi, a i sio­stra mo­gła­by spoj­rzeć z więk­szą na­dzie­ją na wy­ma­rzo­ne stu­dia za gra­ni­cą.

Opła­ca­ło się pod­jąć takie ry­zy­ko.

Banie to opu­sto­sza­ła miej­sco­wość na za­cho­dzie Pol­ski, mała, lecz obar­czo­na nie­zwy­kłą hi­sto­rią. Dawno temu ziemia ta należała do Tem­pla­riu­szy, któ­rzy wznie­śli ka­mien­ny ko­ściół, od­re­stau­ro­wa­ny po licz­nych kon­flik­tach za­zna­czo­nych krwią na kar­tach lokalnych kronik. Ja jed­nak nie przy­je­cha­łem tutaj ani dla ka­pli­cy, ani dla wspo­mnie­nia za­kon­ni­ków. Nie byłem żad­nym hi­sto­ry­kiem, tylko po­cząt­ku­ją­cym dzien­ni­ka­rzem, a praw­dzi­wym celem mojej po­dró­ży był słyn­ny dwo­rek Wa­gne­rów, wzniesiony na krań­cu wsi. To tam zgromadzono ich pie­kiel­ne prace, to tam miała odbyć się w przy­szłym ty­go­dniu wy­sta­wa pre­zen­tu­ją­ca naj­now­sze dzie­ło ar­ty­stów.

Wy­sta­wa i dzie­ło o tyle nie­zwy­kłe, gdyż Wa­gne­rów od dawna uwa­ża­no za mar­twych lub za­gi­nio­nych tak jak ich syna, Jó­ze­fa, czło­wie­ka rów­nie, a być może i bar­dziej ta­jem­ni­cze­go od sa­mych ar­ty­stów.

Wy­cią­gną­łem pa­pie­ro­sa ze zmię­tej pacz­ki. Udało mi się za­pa­lić, choć nie­przy­jem­ny wiatr zdmu­chi­wał pło­mień za­pal­nicz­ki, ni­czym za­tro­ska­na matka. W końcu za­cią­gną­łem się i wy­pu­ści­łem dym przez lekko za­ci­śnię­te wargi, po­dzi­wia­jąc za­chód słoń­ca. Ostat­nie chwi­le spo­ko­ju, po­my­śla­łem.

Głę­bo­ko wes­tchną­łem i ru­szy­łem po­wol­nym kro­kiem w stro­nę dwor­ku, wciąż roz­my­śla­jąc nad swoim pla­nem. Żwir chrzę­ścił pod zno­szo­ny­mi bu­ta­mi, zimny wiatr mierz­wił włosy, a nagie ga­łę­zie drzew rzu­ca­ły na ulicę nie­wy­raź­ne cie­nie.

Co jakiś czas wcią­ga­łem dym, drżą­cy­mi pal­ca­mi strą­ca­jąc po­piół na zie­mię. Za­wsze mia­łem ja­kieś obawy, kiedy mu­sia­łem zmie­rzyć się z czymś po raz pierw­szy. Oddychałem płytko i nie mogłem opanować drżenia nóg. Była to jedna z moich bar­dziej iry­tu­ją­cych cech, dla­te­go mu­sia­łem wziąć się w garść, choć cały czas nie byłem pe­wien tego, co za­mie­rza­łem zro­bić. Jesz­cze nigdy nie wła­my­wa­łem się do żad­nej po­sia­dło­ści, zwłasz­cza kogoś tak bo­ga­te­go i sław­ne­go jak Wa­gne­ro­wie.

Nie za­mie­rza­łem ni­cze­go ukraść. Nie na­zwał­bym tego też wła­ma­niem, prę­dzej na­wie­dze­niem pu­ste­go domu, nie­pro­szo­ną wi­zy­tą niby dawno nie­wi­dzia­ne­go ku­zy­na. Mia­łem klu­cze do wszyst­kich drzwi, co praw­da pod­ro­bio­ne, wy­cią­gnię­te oso­bi­stym uro­kiem i cha­ry­zmą od ekipy sprzą­ta­czek przy­go­to­wu­ją­cej dom na wy­sta­wę.

Nie pra­gną­łem za­własz­czyć sobie ich dzieł ani ni­cze­go zbru­kać. Mój cel był inny, mniej pro­za­icz­ny. Chcia­łem zro­bić to, co oni po­tra­fią naj­le­piej. Ob­na­żyć ich przed świa­tem, po­znać pie­czo­ło­wi­cie skry­wa­ne se­kre­ty ge­niu­szu, zaj­rzeć tam, gdzie nie pa­trzył nikt, po czym opi­sać to w pierw­szej bio­gra­fii tych nie­sa­mo­wi­tych i ta­jem­ni­czych ar­ty­stów.

Na nic zdały się licz­ne maile z proś­bą o spo­tka­nie z mło­dym Win­cen­tym Wa­gne­rem, eks­cen­trycz­nym wnu­kiem ar­ty­stów, od­po­wie­dzial­nym obec­nie za ich do­ro­bek. Męż­czy­zna zda­wał się nie­uchwyt­ny, igno­ro­wał nie­mal każde wia­do­mo­ści, choć raz dał ostro do zro­zu­mie­nia, że nie ma za­mia­ru roz­ma­wiać z kimś tak ogra­ni­czo­nym i nie­wraż­li­wym jak ja. Nie wie­dzia­łem, co to miało do­kład­nie ozna­czać, ale w tych sło­wach, peł­nych jadu i po­gar­dy, wy­czu­łem wy­zwa­nie.

Wiatr przy­bie­rał na sile, mu­ska­jąc od­sło­nię­tą skórę na dło­niach i szyi. Zna­la­złem się w końcu przy małym roz­wi­dle­niu, gdzie po­pę­ka­ny as­falt ustę­po­wał miej­sca ścież­ce pro­wa­dzą­cej pro­sto do dwor­ku. Ulicz­ne oświe­tle­nie rów­nież miało tu swój ko­niec, przez co droga pogrążała się w mroku, choć wciąż było na tyle jasno, że mo­głem obyć się bez la­tar­ki.

Nie zmie­ni­ło to jed­nak faktu, że nadal czu­łem gry­zą­cą nie­pew­ność.

Po chod­ni­ku bie­gli dwaj męż­czyź­ni ubra­ni na spor­to­wo. Rzu­ci­li mi zło­wro­gie spoj­rze­nia, jak­bym fak­tycz­nie za­mie­rzał coś ukraść. Star­sza pani trzy­ma­ją­ca na smy­czy szcze­ka­ją­ce­go psa, rów­nież za­czę­ła na mnie pa­trzeć, kiedy tylko zna­la­złem się na szo­sie. Mimo iż sze­dłem szyb­kim kro­kiem, nie od­wra­ca­jąc się, cały czas czu­łem na ple­cach jej prze­ni­kli­wy, przy­pra­wia­ją­cy o dresz­cze wzrok.

Miesz­ka­ją tu bar­dzo dziw­ni lu­dzie, po­my­śla­łem, sta­ra­jąc się ich igno­ro­wać.

Na le­śnej dro­dze byłem już cał­kiem sam. Usi­ło­wa­łem utrzy­mać wy­bu­ja­łą wy­obraź­nię na wodzy, sku­pia­jąc swój wzrok na po­grą­ża­ją­cym się w mroku je­zio­rze, na­zy­wa­nym przez miesz­kań­ców Dłu­gie. Nie był to jed­nak naj­lep­szy po­mysł. Pa­mię­ta­łem pewną le­gen­dę o tym miej­scu, którą opo­wie­dział mi oj­ciec, dawno temu, zanim po­sta­no­wił ode­brać sobie życie.

W la­tach sie­dem­dzie­sią­tych jakiś chory męż­czy­zna be­stial­sko za­mor­do­wał całą swoją ro­dzi­nę i spa­lił dom razem z ich zma­sa­kro­wa­ny­mi zwło­ka­mi. Potem zbiegł z miej­sca zda­rze­nia, a wszel­ki słuch po nim za­gi­nął. Jed­nak sta­rzy miesz­kań­cy Bani twier­dzi­li, że męż­czy­zna w akcie roz­pa­czy i de­spe­ra­cji rzu­cił się do wody. Nawet kil­ka­dzie­siąt lat póź­niej, zwy­kle po zmierz­chu, można było po­dob­no do­strzec, jak przy brze­gu dry­fu­je jego obrzy­dli­wie sine, na­puch­nię­te ciało. 

Wie­dzia­łem, że to tylko głu­pia le­gen­da, wy­my­ślo­na przez znu­dzo­nych pi­jacz­ków albo bab­cie chcą­ce na­stra­szyć nie­grzecz­ne wnu­czę­ta, ale lęk i gęst­nie­ją­ca at­mos­fe­ra zro­bi­ły swoje.

Moje serce za­czę­ło bić jesz­cze szyb­ciej, kiedy w końcu uj­rza­łem ma­je­sta­tycz­ną, man­sar­do­wą bu­dow­lę, która po­wi­ta­ła mnie oso­bli­wym uro­kiem, wy­ła­nia­jąc się spo­mię­dzy na­gich ko­na­rów drzew. Stary dwo­rek Wa­gne­rów zda­wał się zimny i su­ro­wy, mimo że kilka lat temu prze­szedł grun­tow­ny re­mont. Jed­nak pia­sko­wa farba utra­ci­ła już świe­żość, przy­po­mi­na­jąc teraz ko­lo­ry zbli­żo­ne do roz­ma­itych od­cie­ni sza­ro­ści. To samo można było po­wie­dzieć o czer­wo­nej nie­gdyś da­chów­ce, teraz brud­nej od desz­czu i wil­go­ci, gdzie­nie­gdzie po­ro­śnię­tej mchem.

Że­la­zna brama skrzy­ła się wie­czor­ną rosą w bla­dym świe­tle wscho­dzą­ce­go księ­ży­ca. Byłem tu sam, nie li­cząc pta­ków, wbi­ja­ją­cych we mnie po­nu­re spoj­rze­nia z na­gich ga­łę­zi drzew.

Za­po­mnia­łem o klu­czach do furt­ki, jed­nak była na tyle niska, że bez pro­ble­mu ją prze­sko­czy­łem i po chwi­li wy­lą­do­wa­łem na pod­nisz­czo­nym chod­ni­ku Wa­gne­rów. Uczucie déjà vu oraz dreszcze przeszyły mnie od dołu do góry, jak­bym wstę­po­wał w nie­przy­ja­zne, choć zna­jo­me miej­sce.

Wy­pro­sto­wa­łem się, po czym ostroż­nie ru­szy­łem w stro­nę ciem­nych drzwi dwor­ku. Mi­ną­łem nie­ko­szo­ny od wie­ków trawnik, a także za­nie­dba­ne ro­śli­ny, przy­po­mi­na­ją­ce bar­dziej cmen­tar­ne chasz­cze, ani­że­li je­sien­ny ogród, po­zba­wio­ne ja­kie­go­kol­wiek pięk­na czy uroku. W od­da­li stało kilka gip­so­wych, brud­nych i po­pę­ka­nych po­są­gów praw­do­po­dob­nie imi­tu­ją­cych grec­kie rzeź­by – nie­god­nie, w mojej skrom­nej opi­nii.

Wresz­cie do­tar­łem do ma­syw­nych drzwi. Wstrzy­ma­łem od­dech. Z kie­sze­ni płasz­cza wy­cią­gną­łem la­tek­so­we rę­ka­wi­ce, które od razu wło­ży­łem, oraz pę­czek klu­czy do po­sia­dło­ści. Drżą­cy­mi dłoń­mi wsa­dzi­łem do zamka naj­więk­szy z nich. Chwi­la nie­pew­no­ści i… go­to­we. Za­krę­ci­łem dwa razy, aż po­czu­łem, że me­cha­nizm ustę­pu­je. Chwy­ci­łem mo­sięż­ną, lo­do­wa­tą klam­kę, po czym otwo­rzy­łem cięż­kie drzwi.

Wstrzy­ma­łem od­dech i nad­sta­wi­łem uszu, by upew­nić się, że wokół mnie nic się nie po­ru­sza, że je­stem sam, a od­głos otwie­ra­nych drzwi nie obu­dził ni­ko­go… i ni­cze­go.

Cicho, pusto. Wsze­dłem więc ostroż­nie do mrocz­ne­go środ­ka, zo­sta­wia­jąc wszyst­ko i wszyst­kich za sobą. Nie było już od­wro­tu.

Z ple­ca­ka wy­cią­gną­łem la­tar­kę. Blade świa­tło padło na prze­stron­ny salon Wa­gne­rów, sta­ro­mod­ny, jakby za­trzy­ma­ny w cza­sie. Drew­nia­na pod­ło­ga skrzy­pia­ła przy każ­dym kroku, a białe ścia­ny od­bi­ja­ły nie­przy­jem­nie świa­tło. Sze­dłem w ciszy, ob­ra­ca­jąc się co jakiś czas przez ramię. Czu­łem, że zry­wam za­ka­za­ny owoc. Nie­po­kój mie­szał się z nie­zdro­wą fa­scy­na­cją, a serce biło jak sza­lo­ne. My­śla­łem, że zaraz wy­sko­czy z pier­si.

Dwo­rek Wa­gne­rów na pierw­szy rzut oka nie przy­po­mi­nał żad­ne­go domu ro­dzin­ne­go, tylko sztyw­nie upo­rząd­ko­wa­ne mu­zeum z otwar­ty­mi po­miesz­cze­nia­mi oraz cia­sny­mi ko­ry­ta­rza­mi, wy­peł­nio­ne sta­ry­mi me­bla­mi i bi­be­lo­ta­mi.

Naj­pierw moim oczom uka­zał się czar­ny for­te­pian, który stał w kącie, cichy i za­po­mnia­ny, po­kry­ty lekką war­stwą kurzu. Obok in­stru­men­tu znaj­do­wał się ozdob­ny zegar sto­ją­cy oraz brą­zo­wy fotel ze skóry, wy­sie­dzia­ny, gdzie­nie­gdzie po­pę­ka­ny, ugry­zio­ny bez­li­to­snym zębem czasu. Tro­chę dalej mie­ści­ła się ma­syw­na ko­mo­da, na któ­rej le­ża­ły róż­no­ra­kie ru­pie­cie i fi­gur­ki przypominające afry­kań­skie bóstwa…

Od­wró­ci­łem głowę, usły­szaw­szy jakiś sze­lest w od­da­li. Za­świe­ci­łem la­tar­ką, szu­ka­jąc źró­dła ha­ła­su, jed­nak nic nie uj­rza­łem. Pusto, cicho i nie­przy­jem­nie. To mu­siał być tylko wiatr… albo moja wy­obraź­nia.

Po­świe­ci­łem w dal­szą część dwor­ku i nie­mal wrza­sną­łem. Nie było w ludz­kim ję­zy­ku słów opi­su­ją­cych prze­ra­że­nie, które mnie znie­nac­ka uką­si­ło. Oto moim oczom uka­zał się pierw­szy obraz Wa­gne­rów, nie­wia­ry­god­nie ohyd­ny i kosz­mar­ny, od­py­cha­ją­cy brzy­do­tą przed­sta­wio­nej po­sta­ci. Na­zy­wał się Ślicz­na Ali­cja i przed­sta­wiał dziew­czy­nę, bru­tal­nie po­zba­wio­ną nosa i dol­nej szczę­ki, z gar­dłem roz­szar­pa­nym jakby przez wście­kłe zwie­rzę­ta oraz ję­zy­kiem przy­po­mi­na­ją­cym wi­ją­ce­go się węża.

Kolor, ja­kie­go Wa­gne­ro­wie użyli do na­ma­lo­wa­nia krwi, był tak wy­ra­zi­sty i re­al­ny, że mia­łem wra­że­nie, jak­bym pa­trzył na do­sko­na­łą fo­to­gra­fię.

Jed­no­oka twarz dziew­czy­ny tylko w po­ło­wie za­cho­wa­ła dawne pięk­no, utra­co­ne na za­wsze. Znisz­czo­ne przez dziką i nie­zna­ną siłę, która mo­men­tal­nie od­sło­ni­ła ukry­te ob­li­cze czło­wie­ka. Mimo to dziew­czy­na po­zo­wa­ła do zdję­cia, na tle sta­ro­daw­nej bo­aze­rii, nie­wzru­szo­na sta­nem ciała, choć w głębi duszy czu­łem jej ból i prze­ra­że­nie.

Zna­łem ten por­tret z In­ter­ne­tu, jed­nak ekran mo­ni­to­ra nie był w sta­nie oddać nawet po­ło­wy grozy i brzydoty, które ema­no­wa­ły z ob­ra­zu i hip­no­ty­zo­wa­ły widza…

Tylko ge­niusz lub sza­le­niec mógł ska­zić płót­no czymś takim.

Drżąc, oświe­tli­łem drugą ścia­nę i uj­rza­łem ko­lej­ne ob­ra­zy, przed­sta­wia­ją­ce dzi­wacz­nych ludzi ob­dar­tych ze skóry, z po­wy­krę­ca­ny­mi koń­czy­na­mi, gni­ją­cy­mi mię­śnia­mi czy wy­bi­ty­mi zę­ba­mi. Wszech­obec­ny i przy­tła­cza­ją­cy tur­pizm, który Wa­gne­ro­wie opa­no­wa­li do per­fek­cji. Pla­kiet­ki z ty­tu­ła­mi por­tre­tów gło­si­ły: Ko­bie­ta w kon­wul­sjach, Naga praw­da Ta­de­usza, Ukry­te pięk­no Mag­da­le­ny czy Ana­to­mia Stra­chu Dok­to­ra Ko­wal­skie­go. Więk­szość z nich do­brze zna­łem, jed­nak teraz wy­da­wa­ły mi się obce, żywe, bar­dziej ta­jem­ni­cze… No i te oczy! Te prze­klę­te oczy, które śle­dzi­ły mnie nie­na­wist­nym wzro­kiem, prze­bi­ja­ły na wylot i wy­sy­sa­ły całą ener­gię. Czu­łem, jakby za­glą­da­ły w moją duszę, roz­kła­da­ły ją na czę­ści pierw­sze, po­si­la­ły się. 

Sku­pi­łem się na por­tre­cie Matki. Szpet­na ko­bie­ta sie­dzia­ła na fo­te­lu i trzy­ma­ła przy ob­wi­słej pier­si ja­kieś mon­strum, by­naj­mniej nie czło­wie­ka. Isto­ta ko­ści­sta, szara, dziw­nie po­wy­krę­ca­na z py­skiem jak u wilka, która ssała z wście­kło­ścią mleko matki.

Po­czu­łem, jak zimny dreszcz prze­szedł po ple­cach. Blade świa­tło padło na szka­rad­ną twarz ko­bie­ty, wy­krzy­wio­ną nie­moż­li­wym do opi­sa­nia bólem. Wa­gne­ro­wie zdo­ła­li wy­ra­zić emo­cje tak ge­nial­nie, iż mia­łem wra­że­nie jakby po­stać za­mie­rza­ła za chwi­lę wy­sko­czyć z ram, wy­lą­do­wać tuż obok i krzy­czeć, ile sił w płu­cach, bła­gać, żebym za­brał od niej tego po­two­ra. Pod wpły­wem tej wizji wy­obraź­nia, po­tę­go­wa­na pa­nu­ją­cą ciszą i ciem­no­ścią, spra­wi­ła, że przez chwi­lę wy­da­wa­ło mi się, jakby ko­bie­ta wy­ko­ny­wa­ła po­wol­ny ruch w moją stro­nę…

Wzdry­gną­łem się i ru­szy­łem, by odejść jak naj­da­lej od tego strasz­li­we­go dzie­ła. Mimo to cały czas czu­łem na szyi ja­kieś nie­rów­ne, chłod­ne od­de­chy, jed­nak ni­cze­go ni­g­dzie nie do­strze­ga­łem…

Kilka tu­tej­szych prac nigdy nie uj­rza­ło świa­tła dzien­ne­go, więc były dla mnie czymś nowym, fa­scy­nu­ją­cym. Obraz za­ty­tu­ło­wa­ny To­pie­lec przed­sta­wiał si­ne­go i na­puch­nię­te­go męż­czy­znę le­żą­ce­go na plaży, wcią­ga­ne­go do wody przez po­kracz­ne isto­ty wy­rwa­ne z naj­gor­szych kosz­ma­rów. Jego skóra wy­da­wa­ła się gąb­cza­sta, po­kry­ta bą­bla­mi i wrzo­da­mi.

Obok niego wi­siał por­tret tak od­ra­ża­ją­cy, że za­mkną­łem na chwi­lę oczy, gdy tylko go uj­rza­łem. Świa­tło roz­ja­śni­ło na­ma­lo­wa­ne ciało męż­czy­zny po­kry­te dzie­siąt­ka­mi – nie! – set­ka­mi ohyd­nych dziur, po­prze­dzie­la­nych je­dy­nie wą­ski­mi pa­sma­mi sza­rej skóry. Boże, cóż za okro­pień­stwo! Od­wró­ci­łem szyb­ko głowę i wy­pu­ści­łem po­wo­li po­wie­trze, usi­łu­jąc opa­no­wać za­wro­ty głowy i od­ru­chy wy­miot­ne.

Im dalej sze­dłem, tym coraz po­twor­niej­sze po­sta­cie spo­ty­ka­łem, jedne gor­sze od dru­gich. Od­py­cha­ją­ce, szka­rad­ne i ha­nieb­ne, wy­cią­gnię­te siłą z cze­lu­ści pie­kła, któ­rym sam Sza­tan bałby się sta­wić czoła…

W końcu za­trzy­ma­łem się przed ka­mien­nym ko­min­kiem i uj­rza­łem za­wie­szo­ny nad nim au­to­por­tret mał­żeń­stwa Wa­gne­rów. Za­mar­łem. Zofia i Fry­de­ryk wy­glą­da­li na nim tak… zwy­czaj­nie, nie­kon­tro­wer­syj­nie. Od ludzi okry­tych taką sławą ocze­ki­wa­ło się zu­peł­nie czego in­ne­go, bar­dziej ory­gi­nal­ne­go. Oboje byli ubra­ni w sta­ro­mod­ne, po­wie­dział­bym nawet, dzie­więt­na­sto­wiecz­ne ubra­nia. Do tego mieli szla­chet­ne rysy twa­rzy i po­zo­wa­li dum­nie, z peł­ną gra­cji, niby ary­sto­kra­ci.

Ich szare oczy rów­nież śle­dzi­ły każdy mój ruch, jed­nak po­zba­wio­ne były tej nie­na­wi­ści, za­klę­tej w śle­piach masz­kar… Jed­nak jakie inne se­kre­ty skry­wa­ły?

W na­pię­tej ciszy zwie­dza­łem par­ter. Na­li­czy­łem dwa­dzie­ścia dwie prace, jed­nak mu­sia­ła być to tylko po­ło­wa ich do­rob­ku, sły­sza­łem o znacz­nie więk­szej liczbie. At­mos­fe­ra była du­szą­ca, a chłód prze­ni­kał mnie do szpi­ku kości. Jesz­cze nigdy nie czu­łem się tak nie­pro­szo­ny, cią­gle ob­ser­wo­wa­ny. Żadne od­wie­dzo­ne przez mnie miej­sce nie było tak nie­go­ścin­ne, tak od­py­cha­ją­ce i wro­gie.

Świa­tło la­tar­ki padło na brą­zo­we drzwi znaj­du­ją­ce się w po­bli­żu kuch­ni. Po­cią­gną­łem ostroż­nie chłod­ną klam­kę, jed­nak ani drgnę­ła. Wy­pró­bo­wa­łem po kolei wszyst­kie klu­cze i nic, żaden nie pa­so­wał.

To mu­sia­ło być zej­ście do piw­ni­cy, któ­rej sprzą­tacz­ki miały uni­kać jak ognia. Jedna z nich, naj­bar­dziej za­uro­czo­na moim to­wa­rzy­stwem, zdra­dzi­ła, że w domu są trzy nie­do­stęp­ne dla nich miej­sca: piw­ni­ca, strych oraz pokój Jó­ze­fa Wa­gne­ra, znaj­du­ją­cy się gdzieś na pierw­szym pię­trze.

Ja na­to­miast za wszel­ką cenę mu­sia­łem do niego zaj­rzeć.

Sto­jąc już jakiś czas przy drzwiach do piw­ni­cy, wy­czu­wa­łem na­si­la­ją­cy się fetor stę­chli­zny zmie­sza­nej z innym, me­ta­licz­nym za­pa­chem, który draż­nił moje noz­drza. Nie mia­łem po­ję­cia, co to mogło być. Wzdry­gną­łem się tylko i ru­szy­łem w stro­nę scho­dów pro­wa­dzą­cych na pierw­sze pię­tro.

Stą­pa­łem po­wo­li, ostroż­nie, roz­glą­da­jąc się do­oko­ła. Na ścia­nie wi­sia­ły różne zdję­cia, jedne czar­no-bia­łe, inne w ko­lo­rze, przed­sta­wia­ją­ce zwy­kle Wa­gne­rów oraz ich córkę, Marię. Matka Win­cen­te­go była łu­dzą­co po­dob­na do swo­ich ro­dzi­ców, jakby odzie­dzi­czy­ła ich cechy po równi.

Do­kład­nie przy­glą­da­łem się zdję­ciom, jed­nak ni­g­dzie nie wi­dzia­łem Jó­ze­fa. Do­strze­głem tylko jedną fo­to­gra­fię ro­dzin­ną, na któ­rej mógł­by się znaj­do­wać, lecz była ro­ze­rwa­na na pół, jakby w celu wy­rzu­ce­nia z pa­mię­ci syna mar­no­traw­ne­go…

Coś mu­sia­ło się mię­dzy nimi wy­da­rzyć.

Wsze­dłem w końcu na górę i uj­rza­łem ko­lej­ne ob­ra­zy, rów­nie nie­po­ko­ją­ce, co po­przed­nie. Przed­sta­wia­ły mrocz­ne miej­sca, od­wie­dza­ne je­dy­nie przez sza­leń­ców czy de­spe­ra­tów po­szu­ku­ją­cych moc­nych wra­żeń. Za­po­mnia­ny cmen­tarz, puste po­miesz­cze­nie po­dob­ne do sa­lo­nu Wa­gne­rów oraz po­grą­żo­ne w ciem­no­ści mau­zo­leum z otwar­ty­mi gro­ba­mi.

Z dru­giej stro­ny wi­sia­ły prace pre­zen­tu­ją­ce cha­otycz­ne pa­le­ty krwi­sto­czer­wo­nych barw, na­ma­lo­wa­ne za­rów­no z praw­dzi­wą wście­kło­ścią, jak i za­bój­czą pre­cy­zją. Ich ty­tu­ły od­po­wia­da­ły róż­nym emo­cjom: Złość, Gniew, Żal, Smu­tek… Wy­da­wa­ły się nie­zwy­kle oso­bi­ste. Nic dziw­ne­go, że nie zna­la­złem ich zdjęć w In­ter­ne­cie. Po­sta­no­wi­łem więc wy­ko­nać je sa­me­mu, do wła­snej ko­lek­cji.

Pełen lęku, prze­mie­rza­łem ciem­ny ko­ry­tarz, za­glą­da­jąc do róż­nych pokoi, jed­nak nie zna­la­złem ni­cze­go cie­ka­we­go ani przy­dat­ne­go. Żad­nych al­bu­mów, pa­mią­tek, dzien­ni­ków, nic. Czu­łem, że błą­dzę jak w la­bi­ryn­cie. Więk­szość po­miesz­czeń wy­glą­da­ła tak samo, pro­ste łóżka, szafy i ko­mo­dy z ciem­ne­go drew­na, do tego sta­ro­mod­ne per­skie dy­wa­ny. Po­nad­to w każ­dym wi­sia­ły te prze­ra­ża­ją­ce por­tre­ty nie­ludz­kich istot… Jak kto­kol­wiek mógł przy nich spać?

W końcu na­tra­fi­łem na opór. Klam­ka, którą zła­pa­łem, drga­ła, spra­wia­ła, że dłoń dziw­nie mro­wi­ła, nawet przez rę­ka­wicz­kę. Czyż­by to był pokój Jó­ze­fa? Wy­pró­bo­wa­łem wszyst­kie klu­cze, jed­nak żaden nie pa­so­wał… Tak, to musi być to. Szarp­ną­łem klam­kę i po­czu­łem, że drzwi nie są do­brze za­mknię­te. Na­par­łem na nie cia­łem, coraz moc­niej i moc­niej, aż w końcu od­pu­ści­ły. Uchy­li­łem je ostroż­nie, po czym za­świe­ci­łem la­tar­ką, wy­peł­nia­jąc po­miesz­cze­nie bia­łym świa­tłem. Było bar­dzo cia­sne, dusz­ne. Gęsty kurz spo­wił biur­ko, ko­mo­dę oraz duży regał z książ­ka­mi. Przy brud­nym oknie bez klam­ki znaj­do­wa­ły się wiel­kie pa­ję­czy­ny ze zwi­sa­ją­cy­mi, od­ra­ża­ją­cy­mi pa­ją­ka­mi. Pod nimi że­la­zne łóżko, z cien­kim ma­te­ra­cem oraz białą koł­drą, przy­po­mi­na­ją­cą prze­ście­ra­dło, któ­rym za­kry­wa­ło się ciała w kost­ni­cy.

Dłu­gość po­miesz­cze­nia i pa­nu­ją­cy w nim mrok spra­wia­ły, że wy­glą­da­ło bar­dziej jak trum­na, niż pokój na­le­żą­cy do mło­de­go chło­pa­ka. Ro­zej­rza­łem się do­oko­ła, szu­ka­jąc cze­goś cie­ka­we­go, po­dzi­wia­jąc przy oka­zji stare lek­tu­ry, znaj­du­ją­ce się na re­ga­le. Szekspir, Do­sto­jew­ski, Con­rad. Wi­dzia­łem też Pismo Świę­te oraz sto­ją­cy obok niego me­ta­lo­wy krzyż.

Nigdy nie sły­sza­łem, by Wa­gne­ro­wie byli re­li­gij­ni, więc zdzi­wi­łem się obec­no­ścią tych przed­mio­tów w po­ko­ju Jó­ze­fa. Ich syn wy­da­wał się taki inny, taki obcy wśród in­nych człon­ków ro­dzi­ny, zu­peł­nie jakby do nich nie pa­so­wał…

Spoj­rza­łem teraz na puste biur­ko. Wy­su­ną­łem jedną z szu­flad, potem ko­lej­ną, mniej­szą niż po­przed­nia. Sku­pi­łem tam świa­tło la­tar­ki i po chwi­li coś uj­rza­łem – dru­gie dno. Pod­nio­słem po­wo­li cien­ką płytę i uj­rza­łem gruby ze­szyt oprawiony w czar­ną skórę, któ­re­go kart­ki były po­żół­kłe. Wzią­łem go ostroż­nie do ręki, bojąc się, że coś znisz­czę. Otwo­rzy­łem go naj­de­li­kat­niej, jak tylko mo­głem i prze­czy­ta­łem tłu­sto na­pi­sa­ne ostrze­że­nie na pierw­szej stro­nie:

Pa­mięt­nik ten zo­sta­je w tym plu­ga­wym miej­scu i nie ma prawa opu­ścić jego murów. Nigdy, pod żad­nym po­zo­rem, a kto­kol­wiek go od­czy­ta, nie­chaj zmi­łu­je się nad moją duszą. J.W, 1995r.

O mój Boże! To pa­mięt­nik Jó­ze­fa Wa­gne­ra. Jego pry­wat­ne wy­zna­nia i hi­sto­rie… Czu­łem się, jak­bym zna­lazł worek ze zło­tem. Taka zdo­bycz na pewno po­mo­gła­by mi zro­zu­mieć życie Wa­gne­rów, ich re­la­cje, drogę do mi­strzo­stwa, a i może od­po­wie­dzia­ła­by na py­ta­nie, do­ty­czą­ce ta­jem­nic Jó­ze­fa.

Nikt nie wie­dział, co się z nim stało. Pew­ne­go dnia po pro­stu za­gi­nął. Czyż­by uciekł z jakąś dziew­czy­ną? Wy­je­chał za gra­ni­cę? Po­peł­nił sa­mo­bój­stwo? Je­dy­ni mó­wi­li tak, a dru­dzy ina­czej, jed­nak wszy­scy wie­dzie­li, że wy­da­rzy­ło się tu coś dziw­ne­go, coś, o czym Wa­gne­ro­wie nie­chęt­nie wspo­mi­na­li.

Usia­dłem na łóżku, które ża­ło­śnie za­skrzy­pia­ło. Ro­zej­rza­łem się do­oko­ła jesz­cze raz, nad­sta­wia­jąc uszu. Cisza, byłem cał­kiem sam. Za oknem ze­rwał się po­ry­wi­sty wiatr, który wył prze­raź­li­wie i tar­gał ga­łę­zia­mi drzew.

Prze­łkną­łem gło­śno ślinę i za­czą­łem czy­tać przy świe­tle la­tar­ki.

Pismo Jó­ze­fa było bar­dzo nie­wy­raź­ne, ko­śla­we, ale sta­ra­łem się roz­szy­fro­wać wszyst­ko, co mo­głem. Pierw­sze wzmianki nie wnio­sły ni­cze­go in­te­re­su­ją­ce­go, młody Józef opi­sy­wał je­dy­nie swoje drew­nia­ne za­baw­ki, ulu­bio­ne filmy i książ­ki, szko­łę czy ko­le­gów. Nie wspo­mi­nał o ro­dzi­cach i ich twór­czo­ści. Do­pie­ro póź­niej­sze no­tat­ki z na­sto­let­nich lat Jó­ze­fa wpra­wi­ły mnie w praw­dzi­wą grozę i osłu­pie­nie.

 

…Widzę je wszę­dzie, ich ob­śli­zgłe, wi­ją­ce się ciała… już dłu­żej tak nie mogę. Czuję, jak po mnie łażą, ką­sa­ją […] Myślę, że mogą wy­cho­dzić z piw­ni­cy, ale jak do­sta­ją się aż tutaj… Mu­sia­łem się tego do­wie­dzieć.

 

[…] Oj­ciec zbił mnie po­rząd­nie, kiedy zna­la­złem do niej klu­cze. Krzy­czał, że na wszyst­ko jesz­cze przyj­dzie czas, że je­stem za młody i teraz ni­cze­go nie zro­zu­miem […] Mia­łem cier­pli­wie cze­kać i wszyst­kie­go się uczyć…

 

… Cza­sem wi­dzia­łem tu młodą ko­bie­tę z dziec­kiem, która roz­ma­wia­ła z ro­dzi­ca­mi, sie­dząc na fo­te­lu i kar­miąc syna pier­sią. Sły­sza­łem raz, jak na­rze­ka­ła na męża i pracę, że bra­ku­je im pie­nię­dzy, że nie tak to sobie wy­obra­ża­ła i to wszyst­ko wina tego prze­klę­te­go bę­kar­ta, który wy­sy­sa z niej życie […] Ro­dzi­ce da­wa­li jej cza­sem pie­nią­dze, jed­nak ta pro­si­ła o coraz wię­cej i wię­cej, aż w końcu prze­sta­ła od­da­wać. Nigdy wię­cej już jej nie wi­dzia­łem, tak samo jak tego dziec­ka…

 

… Ko­le­dzy prze­sta­li się do mnie od­zy­wać, kiedy do­wie­dzie­li się, kim są moi ro­dzi­ce. Nie wie­dzia­łem, dla­cze­go tak po­stą­pi­li, ale sły­sza­łem raz, że nie chcą mieć do czy­nie­nia z takim dzi­wa­kiem jak ja…

 

… Byłem sam, nie mia­łem z kim się po­ba­wić ani po­roz­ma­wiać. Mó­wi­łem więc do sie­bie, naj­pierw w gło­wie, a potem na głos. Nie spo­dzie­wa­łem się, że za­czną od­po­wia­dać…

 

Prze­le­cia­łem wzro­kiem przez kilka ko­lej­nych kar­tek, za­pi­su­jąc wszyst­ko skru­pu­lat­nie w no­te­sie, który wy­cią­gną­łem z ple­ca­ka. Prze­wró­ci­łem ko­lej­ną kart­kę pa­mięt­ni­ka, po­chła­nia­jąc wszyst­ko, co tylko roz­czy­ta­łem, jak­bym był w tran­sie…

 

… Maria cza­sem przy­pro­wa­dza­ła tu swoją star­szą ko­le­żan­kę, Ali­cję. Nigdy nie lu­bi­łem tej dziew­czy­ny, była taka wred­na i nie­mi­ła! […] W li­ceum wszy­scy za­chwy­ca­li się jej urodą, ślicz­ną twa­rzą, jed­nak ja wie­dzia­łem, że drze­mie w niej pod­łość i próż­ność, które czę­sto da­wa­ły się we znaki. Ła­ma­ła chło­pa­kom serca dla za­ba­wy, a innym dziew­czy­nom ro­bi­ła pa­skud­ne żarty […] Raz sły­sza­łem, że ukra­dła Marii ubra­nie, gdy ta brała prysz­nic po WF-ie, zo­sta­wia­jąc moją sio­strę nagą i prze­ra­żo­ną… Nasi ro­dzi­ce i zo­sta­li we­zwa­ni do szko­ły […] Po skoń­czo­nej edu­ka­cji Ali­cja wy­je­cha­ła na stu­dia do Po­zna­nia. Z tego co mi wia­do­mo, nigdy tam nie do­tar­ła…

 

Nie­po­kój wła­dał mną coraz moc­niej. Czyż­by ob­ra­zy były in­spi­ro­wa­ne ist­nie­ją­cy­mi oso­ba­mi? Praw­dzi­wą śmier­cią i praw­dzi­wym cier­pie­niem, z któ­rym Wa­gne­ro­wie mieli do czy­nie­nia? Coraz mniej mi się to wszyst­ko po­do­ba­ło, zwłasz­cza ton, w jakim Józef opi­sy­wał ro­dzi­ców. Za­czą­łem po­wo­li się skła­niać ku lu­dziom, któ­rzy uwa­ża­li Wa­gne­rów za praw­dzi­wych od­chy­leń­ców… Jed­nak to, co zna­la­złem na ko­lej­ne stro­nie, cał­ko­wi­cie zmro­zi­ło krew w moich ży­łach:

 

[…] Nigdy mnie nie ro­zu­mie­li. Ja też nigdy nie mo­głem pojąć ich dzi­wacz­nych umy­słów. Od dziec­ka bałem się za­snąć, kiedy ci roz­sta­wia­li szta­lu­gi na par­te­rze i ma­lo­wa­li, wy­da­jąc przy tym po­twor­ne dźwię­ki, jakby dzi­kiej, okul­ty­stycz­nej orgii, peł­nej wul­gar­no­ści i zła […] Uchy­li­łem raz drzwi swo­je­go po­ko­ju i uj­rza­łem czer­wo­ne, pul­su­ją­ce świa­tło, które ziało z par­te­ru jakby z sa­mych cze­lu­ści pie­kła, w akom­pa­nia­men­cie tej kosz­mar­nej, nie­ludz­kiej ko­ły­san­ki…

 

…Mia­łem na tyle wy­so­kie łóżko, że mo­głem się pod nim cho­wać, do­da­jąc sobie  fał­szy­we­go po­czu­cia bez­pie­czeń­stwa… Do tego ten ostry smród for­ma­li­ny i roz­kła­du, który czę­sto wy­peł­niał moje noz­drza […]

 

… Je­stem prze­klę­tym dziec­kiem po­two­rów!…

 

… Bałem się każ­dej nocy…

 

[…] Sły­szę ich krzy­ki… One żyją… ŻYJĄ! Wyją i pa­trzą na mnie ze ścian!

 

Boże, przez co on tu prze­cho­dził? Ko­lej­ne kart­ki za­wie­ra­ły coraz bar­dziej oso­bli­we opisy ha­ła­sów i cieni, które wi­dy­wał Józef. Mar­gi­ne­sy ze­szy­tu wy­peł­nia­ły ja­kieś ko­śla­we ry­sun­ki dzi­wacz­nych zna­ków i zwie­rząt, a fakt, że two­rzył je zaledwie na­sto­la­tek, wpro­wa­dzał mnie w jesz­cze więk­szy nie­po­kój.

Czu­łem się, jak­bym prze­glą­dał ten dzien­nik całą wiecz­ność… Tra­fi­łem na stro­ny za­peł­nio­ne sa­my­mi po­krę­co­ny­mi bo­ho­ma­za­mi, cza­sem li­te­ra­mi w dziw­nym ję­zy­ku, jakby ry­mo­wan­ka­mi czy wier­sza­mi...

Potem nic, puste stro­ny, nie­mal do sa­me­go końca… Dalej jed­nak coś było, coś in­ne­go, na­pi­sa­ne­go mniej ko­śla­wo, jakby innym sty­lem. Dziw­ne… Ton opi­sów Jó­ze­fa zmie­nił się dra­stycz­nie, pisał teraz, jak zwy­kły, szczę­śli­wy chło­pak, który po­znał jakąś dziew­czy­nę i rzu­cił dla niej wszyst­ko. Z tego co wy­czy­ta­łem, był to bar­dzo po­waż­ny zwią­zek, pierw­szy w jego życiu. Ostat­ni wpis po­kry­wał się z datą za­gi­nię­cia Jó­ze­fa – osiem­na­sty czerw­ca ty­siąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­te­go pią­te­go.

 

…Mał­go­sia, Mał­go­sia, ko­cha­na Mał­go­sia! Tak śpiesz­no mi do cie­bie, każ­de­go wie­czo­ra myślę tylko o tym, że nie­dłu­go się stąd wyrwę, że za­miesz­ka­my w końcu razem! Tak, weź­mie­my ślub i nikt nie sta­nie nam na dro­dze, zwłasz­cza oni! Ku­pi­my kie­dyś to miesz­ka­nie, co tak Ci się po­do­ba­ło, trzy po­ko­je, żeby dzie­ci miały miej­sce […] Py­ta­łaś mnie, jak je na­zwie­my, choć do­brze wiesz, że nie je­stem w tym dobry… Uwa­żam jed­nak, że Se­ba­stian i Ka­ta­rzy­na to bar­dzo ładne imio­na…

 

Gło­śny i wy­raź­ny hałas do­bie­ga­ją­cy z dołu sprawił, że oderwałem się od lektury. Mo­men­tal­nie oblał mnie zimny pot, a od­dech stał się płyt­ki, drżą­cy. Boże, ktoś tu jest? Wa­gne­ro­wie? Za­mkną­łem po­śpiesz­nie dzien­nik Jó­ze­fa i odło­ży­łem go na miej­sce. Wy­chy­li­łem się ostroż­nie z po­ko­ju, po czym za­mar­łem. Uj­rza­łem pul­su­ją­ce, czer­wo­nopo­ma­rań­czo­we świa­tło, które pro­mie­nio­wa­ło z par­te­ru. Usły­sza­łem cichą, lecz po­twor­nie brzmią­cą ko­ły­san­kę śpie­wa­ną ni­skim, nie­ludz­kim gło­sem, brzmią­cym jakby wy­do­by­wał się z ja­kieś głębi.

Serce wa­li­ło mi jak sza­lo­ne, a nogi nie­mal cał­ko­wi­cie od­mó­wi­ły po­słu­szeń­stwa. Opar­łem się o ścia­nę i zga­si­łem la­tar­kę. Boże! Nie wie­dzia­łem co mam zro­bić, gdzie mam pójść, jak uciec. Je­że­li ktoś mnie tutaj zła­pie, to będę mógł po­że­gnać się z pracą i pla­na­mi… Nie. Myśl ra­cjo­nal­nie! Prze­cież Wa­gne­ro­wie nie byli w tym domu od lat, a wy­sta­wa jest do­pie­ro za ty­dzień. Dla­cze­go aku­rat teraz ktoś miał­by tu wpaść? O tej porze? Ale to pie­kiel­ne świa­tło, ta okrop­na me­lo­dia… Czy to tylko wy­obraź­nia?

Mu­sia­łem wziąć się w garść, po­ka­zać sa­me­mu sobie, że ir­ra­cjo­nal­ny strach nie może wy­grać.

Ru­szy­łem po omac­ku do tyłu, de­spe­rac­ko szu­ka­jąc in­ne­go wyj­ścia. Muszę jakoś opu­ścić ten prze­klę­ty dom, zanim ktoś mnie znaj­dzie… Po chwi­li za­ha­czy­łem o coś zwi­sa­ją­ce­go z su­fi­tu. Za­mar­łem po raz ko­lej­ny. Się­gną­łem po­wo­li dło­nią, bojąc się, co mogę zła­pać. Wy­czu­łem je­dy­nie długi sznu­rek za­koń­czo­ny ko­ra­li­kiem. Wej­ście na strych. Być może tam znaj­dę wyj­ście albo schro­nie­nie.

Głosy z par­te­ru na­si­la­ły się zło­wro­go, jakby zbli­ża­jąc w moją stro­nę. Szarp­ną­łem sznur­kiem i z su­fi­tu wy­pa­dła skła­da­na dra­bi­na. Za­ła­pa­łem jej drew­nia­ne szcze­ble i za­czą­łem wcho­dzić po­wo­li na górę, cały się trzę­sąc, po­grą­ża­jąc w jesz­cze głęb­szym mroku.

W końcu zna­la­złem się na stry­chu, a moje noz­drza wy­peł­nił za­pach for­ma­li­ny i octu… Za­świe­ci­łem la­tar­ką i za­mar­łem, kiedy blade świa­tło ob­ja­wi­ło mi ta­jem­ni­ce po­miesz­cze­nia. My­śla­łem, że uj­rze­nie z bli­ska ob­ra­zów Wa­gne­rów było prze­ra­ża­ją­cym do­świad­cze­niem, jed­nak teraz nie byłem w sta­nie okre­ślić skali po­twor­no­ści, która mnie ota­cza­ła. Za­kry­łem usta dło­nią, tłu­miąc krzy­ki. O mało nie zwy­mio­to­wa­łem.

Na pół­kach i sto­łach znaj­do­wa­ły się słoje, dzie­siąt­ki sło­jów i ter­ra­riów wy­peł­nio­nych for­ma­li­ną. A w nich… O zgro­zo! Wi­dzia­łem ludz­kie dło­nie, stopy, a także wy­rwa­ne pary oczu. Do tego coś na kształt mó­zgów, serc i nerek. Boże, jakie obrzy­dli­wo­ści!

Co tu się, kurwa, dzie­je?!

W od­da­li wi­dzia­łem rzeź­by… Nie, nie rzeź­by. Jezu! To były ludz­kie ciała! Złą­czo­ne, po­zszy­wa­ne, two­rzą­ce ja­kieś kre­atu­ry, prze­ra­ża­ją­ce mon­stra. Le­ża­ły na drew­nia­nych sto­łach, przy­kry­te nie­dba­le brudnymi szma­ta­mi. Ich usta oraz puste oczo­do­ły wy­peł­nio­no słomą, jak polnym strachom na wróble…

Jezu! Muszę jak naj­szyb­ciej stąd uciec.

Świa­tło la­tar­ki padło na sa­mot­ną szta­lu­gę, za­kry­tą ja­kimś prze­ście­ra­dłem. Tuż za nią znaj­do­wa­ło się okrą­głe okno, które wpusz­cza­ło de­li­kat­ny blask księ­ży­ca.

Droga wyj­ścia. Wy­ba­wie­nie.

Ru­szy­łem po­śpiesz­nie, nie oglą­da­jąc się do­oko­ła, igno­ru­jąc le­żą­ce zwło­ki i pły­wa­ją­ce w sło­jach na­rzą­dy. Mi­ną­łem coś, co wy­glą­da­ło na pusz­kę z czer­wo­ną farbą… lub krwią.

Boże, co oni tu ro­bi­li?!

Zna­la­złem się w końcu obok ste­la­ża skry­wa­ją­ce­go ko­lej­ną, być może jesz­cze gor­szą ta­jem­ni­cę. Czy to nowy obraz, który miał zo­stać wy­sta­wio­ny? Mimowolnie dotknąłem prze­ście­ra­dła, by je ścią­gnąć i uj­rzeć…

Gwał­tow­ny błysk za­pa­lo­ne­go świa­tła spra­wił, że wrza­sną­łem i upu­ści­łem la­tar­kę.

– Nie ro­bił­bym tego – rzucił jakiś zma­nie­ro­wa­ny głos. Od­wró­ci­łem się mo­men­tal­nie i uj­rza­łem Win­cen­te­go Wa­gne­ra, który stał przy wej­ściu na strych. Pierw­szy raz wi­dzia­łem go na wła­sne oczy. Ubrał się w do­pa­so­wa­ny do ciała swe­ter i czar­ne spodnie, które współ­gra­ły z uli­za­ny­mi, kru­czo­czar­ny­mi wło­sa­mi. – Uj­rze­nie dzie­ła przed pre­mie­rą przy­no­si pecha.

Wy­trzesz­czy­łem oczy i za­wa­ha­łem się. Nie wie­dzia­łem co po­wie­dzieć, co zro­bić. Sta­łem tylko w mil­cze­niu i ob­ser­wo­wa­łem płyn­ne jego ruchy. Win­cen­ty uśmiech­nął się nie­przy­jem­nie i ru­szył po­wo­li w moją stro­nę. Ja na­to­miast pod­sze­dłem w stro­nę okna.

– Daruj sobie, bo i tak go nie otwo­rzysz, Se­ba­stia­nie – rzu­cił Win­cen­ty i za­trzy­mał się. Na­stęp­nie wy­cią­gnął ręce, jakby w ge­ście po­wi­ta­nia. – Nie do­ce­ni­łem cię. My­śla­łem, że nigdy tu nie przyj­dziesz. Że je­steś tak samo nudny i słaby… Dziad­ko­wie jed­nak na­le­ga­li, my­śle­li, że coś z cie­bie bę­dzie. Chyba mieli rację.

Nic nie od­po­wie­dzia­łem. Sta­ra­łem się je­dy­nie uspo­ko­ić od­dech i drże­nie nóg.

– Se­ba­stia­nie, nie bój się! – Win­cen­ty zro­bił ko­lej­ny krok do przo­du. – No dalej, uści­skaj ku­zy­na!

Ku­zy­na? Ja­kie­go ku­zy­na?

O czym ty mó­wisz? – spy­ta­łem ła­mią­cym się gło­sem.

– Byłeś tak da­le­ko od nas, zmie­sza­ny z in­ny­mi, lecz krew mamy taką samą. Nic dziw­ne­go, że sztu­ka dziad­ków tak cię fa­scy­no­wa­ła, bu­dzi­ła skry­wa­ne fan­ta­zje i lęki, przy­cią­ga­ła do sie­bie.

Kim na­praw­dę jest ten czło­wiek? Co tu się dzie­je?

– Wszyst­ko zo­sta­je w ro­dzi­nie…

– Nie pod­chodź! Je­ste­ście cho­rzy! – prze­rwa­łem mu mi­mo­wol­nie, wy­peł­nio­ny zło­ścią zmie­sza­ną z prze­ra­że­niem. Win­cen­ty za­trzy­mał się w pół kroku, a jego ra­do­sna mina zmie­ni­ła się mo­men­tal­nie w gry­mas za­wo­du i nie­ludz­kiej wście­kło­ści. Za­czął się trząść i za­ci­snął pię­ści. Nie wie­dzia­łem czego się po nim spo­dzie­wać, wy­da­wał się sza­lo­ny, nie­obli­czal­ny.

Czy rzuci się na mnie? Czy roz­bi­je sto­ją­ce obok słoje?

Win­cen­ty jed­nak cof­nął się i ude­rzył pię­ścią w ścia­nę.

– Mówiłem, że jest taki sam, jak jego ojciec!!! – wrza­snął gwał­tow­nie wnie­bo­gło­sy, a ja mia­łem wra­że­nie, jakby w od­po­wie­dzi za­trząsł się cały dwo­rek. – Tak samo zwyczajny i tchórzliwy!!!

Moje prze­ra­że­nie rosło z każdą chwi­lą. Roz­glą­da­łem się w pa­ni­ce, sku­pia­jąc wzrok na zej­ściu w pod­ło­dze. Muszę tam po­dejść. Muszę mu uciec…

– Je­ste­ście cho­rzy! Wszy­scy! – rzu­ci­łem po­now­nie, usi­łu­jąc go okrą­żyć i do­paść dra­bi­nę. Je­dy­ne o czym teraz my­śla­łem, to uciec stąd jak naj­szyb­ciej i nigdy nie wra­cać. Biec jak naj­szyb­ciej i nie oglą­dać się za sie­bie.

– Taki sam, jak oj­ciec – po­wtó­rzył i wy­tarł te­atral­nie łzy, które na­pły­nę­ły mu do oczu.

Za­wa­ha­łem się.

– O czym ty w ogóle mó­wisz? – spy­ta­łem.

– Nadal nie wiesz, nie­praw­daż? On nigdy ci nie po­wie­dział. Wy­cho­wy­wał was w igno­ran­cji i nie­wie­dzy…

Spoj­rza­łem na niego zdez­o­rien­to­wa­ny. Serce wa­li­ło mi jak osza­la­łe. 

– Czego mi nie po­wie­dział? – spy­ta­łem po­now­nie.

– Głu­piec my­ślał, że jeśli uciek­nie do ja­kiejś panny i zmie­ni na­zwi­sko, to dzie­dzic­two Wa­gne­rów go omi­nie. Że ode­tnie się od tego! Cóż za głu­piec! GŁU­PIEC!

Za­mar­łem. Skąd on znał mo­je­go ojca? Czy to… Nie, to nie moż­li­we!

– Józef No­wic­ki. – Win­cen­ty wy­pluł imię i na­zwi­sko mo­je­go ojca. – Mał­go­rza­ta No­wic­ka. Ka­ta­rzy­na No­wic­ka. Se­ba­stian No­wic­ki. Cóż za po­spo­li­te na­zwi­sko. – Męż­czy­zna spoj­rzał na mnie, a ja zbli­ży­łem się jesz­cze bar­dziej do zej­ścia. – Nie uwa­żasz, że twoje imię brzmia­ło­by o wiele le­piej z praw­dzi­wym na­zwi­skiem? Se­ba­stian Wa­gner… Tak, to brzmi do­brze.

Po­czu­łem się, jakby zdzie­lił mnie tępym na­rzę­dziem w tył głowy. To prze­cież nie­moż­li­we! Mój oj­ciec wy­cho­wał się w tym po­twor­nym miej­scu? Cier­piał każ­dej nocy, wi­dząc i sły­sząc te od­ra­ża­ją­ce rze­czy? Uciekł z uko­cha­ną, spło­dził dwój­kę dzie­ci, a na końcu po­wie­sił się w ga­ra­żu? Nigdy nie wspo­mi­nał o swo­jej ro­dzi­nie czy prze­szło­ści, ale… Nie, to nie mogła być praw­da…

– NIE! – krzyk­ną­łem, a Win­cen­ty spo­chmur­niał jesz­cze bar­dziej.

– Tak, ku­zy­nie, to praw­da – od­parł spo­koj­niej. – Jed­nak muszę ci coś przy­znać… Może i je­steś jak twój ża­ło­sny oj­ciec, ale przy­naj­mniej odzie­dzi­czy­łeś naszą nie­zwy­kłą cie­ka­wość do rze­czy bar­dzo oso­bli­wych. To ona za­pro­wa­dzi­ła cię w to miej­sce, to ona uka­za­ła ci praw­dzi­we ob­li­cze na­szej ro­dzi­ny. – Win­cen­ty spoj­rzał mi pro­sto w oczy, a ja po­czu­łem, jakby zaj­rzał w moją duszę. – Po­wia­da­ją, że cie­ka­wość to pierw­szy sto­pień do pie­kła, Se­ba­stia­nie, lecz ty wpa­dłeś w samo jego jądro.

Mój strach mie­szał się z obrzy­dze­niem. Mia­łem dość tego miej­sca i tego czło­wie­ka. Mia­łem dość wszyst­kie­go. Chcia­łem tylko wró­cić do domu i za­po­mnieć o tym cho­rym miej­scu.

– Ro­zej­rzyj się! – rzu­ci­łem mu z wy­rzu­tem, wciąż prze­twa­rza­jąc tę kosz­mar­ną in­for­ma­cję. – To chore! Te wszyst­kie ciała, te sło­iki… Nie wspo­mi­na­jąc tych pie­przo­nych ob­ra­zów! O co tu cho­dzi?! Z czego Wa­gne­ro­wie je ro­bi­li?!

Win­cen­ty uśmiech­nął się szel­mow­sko.

– To miej­sce jest strasz­ne! – do­da­łem zroz­pa­czo­ny. – Nie wi­dzisz tego?!

– To ma być strasz­ne? – Młody Wa­gner za­śmiał się nie­przy­jem­nie. – Masz szczę­ście, Se­ba­stia­nie, że nie zsze­dłeś do piw­ni­cy.

Zro­bi­łem krok w tył i po­czu­łem, jak spa­dam gwał­tow­nie przez otwór w pod­ło­dze. Wy­lą­do­wa­łem twar­do na drew­nia­nej po­sadz­ce, a nogę prze­szył prze­raź­li­wy ból. Krzyk­ną­łem. Chyba ją zła­ma­łem, nie mo­głem nią ru­szyć.

Dom Wa­gne­rów był teraz cał­ko­wi­cie ob­la­ny czer­wo­nym świa­tłem, a ob­ra­zy żywe, do­brze wi­docz­ne. Jeden z nich, przed­sta­wia­ją­cy pusty salon, za­wie­rał teraz dwie po­sta­cie, które ma­lo­wa­ły coś na szta­lu­dze, pa­trząc na mnie wście­kłym wzro­kiem.

Za­czą­łem czoł­gać się w stro­nę scho­dów, a po po­licz­kach spły­wa­ły mi łzy bólu i prze­ra­że­nia. Sły­sza­łem, jak Win­cen­ty scho­dził po dra­bi­nie i zmie­rzał po­wo­li w moją stro­nę.

W końcu do­tar­łem do zej­ścia, jed­nak zanim zdą­ży­łem zła­pać po­ręcz, coś lo­do­wa­te­go i szorst­kie­go chwy­ci­ło mnie za ręce i zrzu­ci­ło ze scho­dów jak szma­cia­ną lalkę. Upa­dłem, chyba ła­miąc przy tym nos. Boże! Po­twor­ny ból był nie do opi­sa­nia, z tru­dem ła­pa­łem od­dech. Sta­ra­łem się pod­nieść, jed­nak nie mia­łem na to sił, nawet czoł­ga­nie spra­wia­ło mi trud­no­ści. Peł­złem więc, szu­ra­jąc de­spe­rac­ko twa­rzą i cia­łem po pod­ło­dze.

Kątem oka wi­dzia­łem, jak masz­ka­ry z ob­ra­zów Wa­gne­rów ru­sza­ją dziko gło­wa­mi oraz rę­ko­ma, a inne wy­cho­dzi­ły z nich i upa­da­ły cięż­ko na podłogę, po czym pro­sto­wa­ły się i na­sta­wia­ły wy­krzy­wio­ne koń­czy­ny.

Wyły, wrzesz­cza­ły, war­cza­ły. Boże, co za kosz­mar! To się nie dzie­je na­praw­dę!

Do­tar­łem w końcu do drzwi, a przy­naj­mniej tak mi się wy­da­wa­ło. Leżąc na podłodze, wsa­dzi­łem obo­la­łą dłoń do kie­sze­ni płasz­cza, by zna­leźć klu­cze i w końcu się stąd wy­do­stać. Kiedy tylko po­czu­łem ich me­ta­lo­wy chłód, nie­zna­na siła rzu­ci­ła mną po raz ko­lej­ny i tym razem wy­lą­do­wa­łem cięż­ko na ple­cach. Z moich ust wy­rwał się ko­lej­ny jęk.

Prze­ra­ża­ją­ce kre­atu­ry z ob­ra­zów do­słow­nie ożyły, zbli­ża­ły się po­kracz­nie w moją stro­nę, zo­sta­wia­jąc za sobą ka­łu­że wody, śluzu i krwi. Czu­łem, jak całe moje ciało drży z prze­ra­że­nia. Łzy stra­chu i bez­sil­no­ści spły­wa­ły po po­li­czkach… Tak bar­dzo chcia­łem wró­cić do domu, do matki i sio­stry. Chcia­łem, by był przy mnie oj­ciec, by wy­rwał mnie stąd i oca­lił, choć mia­łem świa­do­mość, że jest to niemoż­li­we.

W od­da­li uj­rza­łem au­to­por­tret Wa­gne­rów. Za­klę­ci w nim ar­ty­ści pa­trzy­li na mnie su­ro­wym wzro­kiem, jakby smut­ni i za­wie­dze­ni fak­tem, że od­rzu­ci­łem ich dzie­ło.

– Nie chcia­łem zro­bić ni­cze­go złego! – wy­rzu­ci­łem z sie­bie reszt­ka­mi sił. – Ja tylko chcia­łem na­pi­sać tę pie­przo­ną bio­gra­fię! Pro­szę, po­zwól­cie mi wró­cić do domu! Nie za­bi­jaj­cie mnie!

Win­cen­ty Wa­gner zszedł w końcu po scho­dach, a nie­ludz­kie szka­ra­dy za­trzy­ma­ły się i zro­bi­ły mu miej­sce, wpusz­cza­jąc na śro­dek sa­lo­nu. Męż­czy­zna tylko po­ki­wał ze smut­kiem głową, po czym cmok­nął.

– Nie za­bi­je­my cię, drogi Se­ba­stia­nie, w końcu je­steś jed­nym z nas, czy tego chcesz, czy nie – po­wie­dział niby za­tro­ska­ny i po­chy­lił się nade mną. – Jed­nak strach i obrzy­dli­wość to bar­dzo oso­bli­wa sztu­ka. Nie każdy po­wi­nien na to pa­trzeć.

Czu­łem, jak nie­wi­dzial­na, zimna dłoń trzy­ma­ła mnie za rękę, w któ­rej ści­ska­łem klu­cze. Ich ostre koń­ców­ki zbli­ża­ły się nie­ubła­ga­nie do twa­rzy. Były coraz bli­żej i bli­żej… Nie mogłem nic zrobić, za­mkną­łem tylko oczy w prze­ra­że­niu.

Ostat­nim co wi­dzia­łem, były obrzy­dli­we, szka­rad­ne i mon­stru­al­ne dzie­ła wa­gne­row­skich pędz­li, które wpeł­za­ły wściekle do mo­je­go umy­słu.

Boże, bła­gam, pomóż.

Prze­szy­wa­ją­cy ból wy­peł­nił moje gałki oczne, a ciem­ność spo­wi­ła wszyst­ko do­oko­ła…

 

*

 

Póź­niej do­wie­dzia­łem się, że zna­le­zio­no mnie na roz­wi­dle­niu dróg, nie­przy­tom­ne­go, le­żą­ce­go w ka­łu­ży krwi oraz moczu. Udzie­lo­no pierw­szej po­mo­cy i we­zwa­no ka­ret­kę, która od razu za­bra­ła mnie do mia­sta. Jed­nak wciąż nie czu­łem się bez­piecz­nie. Świat był teraz dla mnie obcym miej­scem, mrocz­nym i nie­zna­nym, peł­nym pa­skud­nych kształ­tów i nie­ludz­kich dźwię­ków ukry­tych w za­ka­mar­kach pa­mię­ci.

W gry­fiń­skim szpi­ta­lu co­dzien­nie słyszałem kojące głosy pie­lę­gnia­rek, które po­ma­ga­ły mi oswo­ić się z nową rze­czy­wi­sto­ścią. Czę­sto po­wta­rza­ły, że wszyst­ko bę­dzie do­brze, że jestem bezpieczny. Fał­szy­wa na­dzie­ja do­da­je fał­szy­wej otu­chy. Nie wie­rzy­łem im, tak jak one nie uwie­rzy­ły­by w moją ma­ka­brycz­ną hi­sto­rię, która nie ujrzy już świa­tła dzien­ne­go, po­cho­wa­na w głębi mroku razem z ma­rze­nia­mi. Nie mia­łem już od­wa­gi o niej opo­wie­dzieć. Ni­ko­mu.

Po­li­cja prze­pro­wa­dzi­ła krót­kie śledz­two, roz­ma­wia­li ze mną, za­da­wa­li głu­pie py­ta­nia, jakby z przy­mu­su. W końcu jed­nak uzna­li to za nie­uda­ną próbę sa­mo­bój­czą, a mnie za sza­leń­ca i de­spe­ra­ta, któ­ry­mi prze­cież nie byłem…

Ponoć od­wie­dzi­li też Wa­gne­rów, jed­nak ni­cze­go tam nie zna­leź­li. Mój no­tat­nik był pusty, tak samo jak ga­le­ria w te­le­fo­nie. Nie wie­dzia­łem, co mam o tym wszyst­kim my­śleć… Czu­łem, że je­stem w tym cał­kiem sam, moja ro­dzi­na rów­nież trak­to­wa­ła mnie jak sza­leń­ca… Nie mo­głem jed­nak wy­znać praw­dy, to by ich zruj­no­wa­ło jesz­cze bar­dziej.

Na lewym nad­garst­ku wy­czu­wa­łem cza­sem grubą bli­znę, ukła­da­ją­cą się w skrót Z.F.W, lecz nikt jej nie wi­dział… Czyż­by była tylko dzie­łem mo­je­go umy­słu?

 

*

Cza­sem sły­szę głos ko­bie­ty, która dra­ma­tycz­nie woła o pomoc, krzy­czy, by nie szpe­ci­li jej twa­rzy… Innym razem głos na­le­ży do męż­czy­zny, wrzesz­czą­ce­go coś sza­le­nie w obcym, nie­ludz­kim ję­zy­ku… Do tego ta po­twor­na ko­ły­san­ka…

Są to je­dy­nie krót­kie uryw­ki, nagłe ukłu­cia bólu i stra­chu. Potem znów od­da­lam się w ciem­ność…

Prze­sta­ję ro­zu­mieć, co mówią do mnie pie­lę­gniar­ki. Zwy­kle spo­koj­ne, de­li­kat­ne, jed­nak z każ­dym dniem brzmią coraz dziw­niej, ostrzej… Czy to na pewno były one? Ktoś inny tu przy­cho­dzi? Jakaś obca siła przej­mu­je mój umysł? Nie mam po­ję­cia co się ze mną dzie­je…

 

*

 

Wkrót­ce prze­nio­są mnie do szpi­ta­la psy­chia­trycz­ne­go na ob­ser­wa­cję. Nie chcia­łem tam je­chać, bałem się tego miej­sca, ale każdy na­le­gał, zwłasz­cza matka i sio­stra, a ostat­nim czego pra­gną­łem, było za­da­wa­nie im więk­sze­go bólu…

Każ­de­go dnia mo­dli­ły się i dzię­ko­wa­ły Bogu za to, że prze­ży­łem… Ale cóż to za życie? Żyłem ślepy, oto­czo­ny pust­ką i ciem­no­ścią, z któ­rej cza­sem wy­ła­nia­ły się od­ra­ża­ją­ce kre­atu­ry z dzieł Wa­gne­rów, re­al­ne, głę­bo­ko za­ko­rze­nio­ne w moim umy­śle, uka­zu­ją­ce się w akom­pa­nia­men­cie tej kosz­mar­nej ko­ły­san­ki… Nie mo­głem już za­mknąć oczu, nie mo­głem im uciec ani się scho­wać.

Mu­sia­łem wal­czyć sam, każ­dej nocy, choć bra­ko­wa­ło mi już sił…

Mój umysł przy­po­mi­nał znisz­czo­ne płót­no, na które Wa­gne­ro­wie prze­la­li ko­lej­ne dzie­ło, być może naj­po­twor­niej­sze w całej swej ka­rie­rze. Czu­łem, że prze­ra­ża­ją­ce wspo­mnie­nie tego co za­szło miało mnie już nigdy nie opu­ścić, nieważne jak bar­dzo chciał­bym wy­ma­zać je z pa­mię­ci…

Czy wła­śnie z tym mu­siał mie­rzyć się mój oj­ciec? Tak bar­dzo mu współ­czu­łem.

 

***

 

Prze­stron­ny salon Wa­gne­rów roz­brzmie­wał de­li­kat­ny­mi dźwię­ka­mi Sym­pho­nie fan­ta­sti­que Ber­lio­za i gło­śny­mi roz­mo­wa­mi ze­bra­nych. Ele­ganc­ko ubra­ni go­ście trzy­ma­li w dło­niach kie­lisz­ki wy­peł­nio­ne czer­wo­nym winem i spo­glą­da­li w stro­nę scho­dów, z któ­rych scho­dził na­pu­szo­ny jak paw Win­cen­ty Wa­gner. Głosy za­mie­ni­ły się w szep­ty, kiedy męż­czy­zna kro­kiem peł­nym gra­cji pod­szedł do sto­ją­ce­go na środ­ku po­ko­ju ste­la­ża z za­sło­nię­tym ob­ra­zem.

Win­cen­ty uśmiech­nął się sze­ro­ko. Po chwi­li ścią­gnął za­sło­nę, a wszy­scy cie­kaw­scy go­ście uj­rze­li nowy, nie­zwy­kle re­ali­stycz­ny por­tret. Żywy i dziki, na­ma­lo­wa­ny pre­cy­zyj­ny­mi, acz­kol­wiek ostry­mi ru­cha­mi pędz­la. Przed­sta­wiał wrzesz­czą­ce­go męż­czy­znę ob­dar­te­go ze skóry, który wy­dłu­by­wał sobie oczy brud­nym, ostrym na­rzę­dziem. Jego za­la­na krwią twarz uka­zy­wa­ła prze­ra­ża­ją­cy gry­mas bólu i roz­pa­czy, nie­spo­ty­ka­ny dotąd w dzie­łach Wa­gne­rów.

Go­ście przy­glą­da­li się oso­bli­we­mu ob­ra­zo­wi w dłu­giej, nie­spo­koj­nej ciszy, prze­rwa­nej osta­tecz­nie na­gły­mi okla­ska­mi i gra­tu­la­cja­mi, ku wiel­kiej ucie­sze Win­cen­te­go oraz za­klę­te­go w au­to­por­tre­cie mał­żeń­stwa Wa­gne­rów.

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
DanielKurowski1 · dnia 09.03.2021 20:03 · Czytań: 225 · Średnia ocena: 2 · Komentarzy: 5
Komentarze
Darcon dnia 09.03.2021 20:17
Nie jestem zwolennikiem wyciągania starych rzeczy z szuflady w przypadku, gdy nadal szlifuje się warsztat i robi znaczące postępy w pisaniu. To najczęściej będzie "słabsze" pisanie od utwór stworzonych niedawno. I tak jest w Twoim przypadku, Danielu.
To nie jest słabe opowiadanie, ale masz lepsze.
Może stylistycznych niedoskonałości nie ma wiele, ale trafiają się klucze, zamiast kluczyków do samochodu, czy też metafory, które nie zawsze są trafne.
Cytat:
Udało mi się za­pa­lić, choć nie­przy­jem­ny wiatr zdmu­chi­wał pło­mień za­pal­nicz­ki, ni­czym za­tro­ska­na matka.

Cytat:
Kiedy tylko wy­sia­dłem z golfa za­par­ko­wa­ne­go nie­da­le­ko urzę­du gminy, li­sto­pa­do­wy wiatr ob­da­rzył moje po­licz­ki lo­do­wa­tym po­ca­łun­kiem.

Cytat:
Senna wieś wy­co­fy­wa­ła się po­wo­li z dzien­ne­go życia, a lu­dzie kie­ro­wa­li w stro­nę cie­płych łóżek i fo­te­li.

Nie widzę dla nich uzasadnienia. To "upiększanie" tekstu, akurat w danym miejscu fabuły ani dobre, ani potrzebne.
Nie przeczytałem do końca, ale początek mógłby bardziej zaciekawiać. Bardziej kojarzy mi się z nieśpiesznymi początkami powieści, niż opowiadań, gdzie dobry haczyk na początku to spora część sukcesu. Budujesz klimat ale rozbijasz go właśnie powyższymi metaforami, czy też informacjami, które w danym miejscu fabuły wydają się zbędne: matka, ojciec, siostra, Templariusze. Bo coś tam mówisz, ale zaraz porzucasz. I w zasadzie żaden z wymienionych elementów nie buduje nam bohatera. Ok, może stosunek do matki, ale to też można było lepiej skondensować w kilku zdaniach.
Jeśli mi się uda, przeczytam kiedyś całość.
Pozdrawiam.
Marek Adam Grabowski dnia 10.03.2021 11:04 Ocena: Przeciętne
Jeśli chodzi o pióro to naużywasz patetycznego języka, czasami wręcz ocierając się o błędy stylistyczne. Przykładowo:" Ucałowałem matkę na pożegnanie w policzek (...)" - w policzek to się "całuję". 'Ucałować" można dłoń na balu. Jeśli chodzi o fabułę, to tak mnie to nie zainteresowało, że nawet nie przeanalizowałem o co chodzi. I jeszcze jedno, opowiadanie jest za długie, przynajmniej jak na Internet. Radziłbym dwie rzeczy. Po pierwsze usunąć wszystko co zbędne, np. wstęp. Po drugie podzielić to na dwie części. Nie bierz mych zarzutów osobiście.

Pozdrawiam
DanielKurowski1 dnia 10.03.2021 13:32
Dziękuję, Darcon, komentarz na pewno jest bardzo pomocny.

Tempo miało być powolne, ponieważ inspirowałem się innymi horrorami, które właśnie prowadziły taką narrację - być może zrobiłem to źle i klimat faktycznie się psuję.

Czasem faktycznie przesadzam ze stylem, brzmi dosyć wysoko, zbyt wysoko, jak na takie opowiadanie. Nie zawsze wiem, jak mam to zrównoważyć, by tekst był zarówno ''ładny stylistycznie'', ale i poprawnie stonowany.

Ten wstęp miał na celu budować pewien wątek, który pojawi się pod koniec opowiadania, dlatego nie chciałem z niego rezygnować.

Jeżeli będziesz chciał przeczytać całość, to będę wdzięczny :-)

Przydają się takie merytoryczne komentarze, nie jedynie same pochwały czy negatywy.

Pozdrawiam!
Darcon dnia 10.03.2021 16:51
DanielKurowski1 napisał:
Tempo miało być powolne, ponieważ inspirowałem się innymi horrorami, które właśnie prowadziły taką narrację - być może zrobiłem to źle i klimat faktycznie się psuję.

Czasem faktycznie przesadzam ze stylem, brzmi dosyć wysoko, zbyt wysoko, jak na takie opowiadanie. Nie zawsze wiem, jak mam to zrównoważyć, by tekst był zarówno ''ładny stylistycznie'', ale i poprawnie stonowany.


Po kolei.
Jeśli chodzi o "ładną stylistykę", to wszystko zależy, o czym chcesz pisać. Horror nie kojarzy mi się z ładną stylistyką, a raczej bardzo realną, rzeczywistą, przeplataną scenami grozy i makabry. I właśnie w takich scenach często pojawiają się metafory, porównania i temu podobne rzeczy, dlatego "zwykłą" fabułę warto pozbawić wszelkich ozdobników by stała w dużym kontraście do scen grozy. Wydaje mi się, ze to wychodzi na dobre obu elementom w opowiadaniu.
Jeśli chodzi o tempo i wstęp, to tak, lubię powolne tempo, tylko ten wstęp trzeba odpowiednio zbudować. Zobacz:
Cytat:
Za­pro­sze­ni go­ście cza­sem omdle­wa­li bądź wy­cho­dzi­li znie­sma­cze­ni, nie mogąc unieść cię­ża­ru hor­ro­ru i przej­mu­ją­ce­go na wskroś nie­po­ko­ju, które wy­zie­ra­ły z płó­cien. Po­dob­no gro­żo­no we­zwa­niem po­li­cji, inni zaś żą­da­li od­szko­do­wań za po­nie­sio­ne stra­ty mo­ral­ne.


Stawiasz czytelnika przed faktem dokonanym, przez to niespecjalnie ciekawym i wciągającym. Człowiek czyta beletrystykę w poszukiwaniu emocji, a nie dla zdobywania wiedzy. Gdybyś zamiast faktów przedstawił scenę, w której z jakiegoś dziwnego, podrzędnego budynku, czy też bogatego i mrocznego, jak wolisz, pokazał wybiegających gości, którzy są oburzeni, grożą wezwaniem policji, czy też wymiotują już na schodach - wzbudziłbyś znacznie większą ciekawość. Bo czytelnik zaraz stawiałby pytania: a dlaczego, a kto i w jakim celu, a po co? Dlatego chętniej czytałby dalej, chcąc poznać odpowiedzi na swoje pytania. Czytając Twój fragment nie stawia sobie pytań, bo udzieliłeś już na nie odpowiedzi.

Dalej rodzina bohatera, matka:
Cytat:
Śmierć ojca od­ci­snę­ła na niej ogrom­ne pięt­no. Prze­ży­ła ją o wiele go­rzej, niż ja czy Kasia i choć było to tak dawno temu, wciąż żyła tam­tym dniem.

Znowu przestawiasz opinię, którą czytelnik lubi stawiać sam. Unikaj narracji, gdzie oceniasz i krytykujesz. Pozwól zrobić to czytelnikowi. On nie chce znać Twojej opinii, a przynajmniej nie na początku, chce widzieć scenę i sam wyciągnąć wnioski. Gdybyś pokazał jak matka ciągle siedzi i płacze, chwyta co chwilę za zdjęcie męża w ramce, postawione pieczołowicie w centralnym miejscu salonu. Jak jest rozkojarzona i tak dalej - to pozwoliłbyś czytelnikowi samemu wyciągnąć wnioski. On sam mógłby zbudować w głowie obraz matki i jej relacji z bohaterem. Ale to się robi czynami w scenach, a nie opiniami.
Musisz budować opowiadania scenami, w których czytelnik będzie mieć własne opinie, krytykę i subiektywną ocenę. Czym będziesz bardziej neutralny, jak ukryty obserwator, który pokazuje OBRAZ zamiast opinii i wniosków, które zostawia na koniec, gdzie czytelnik będzie mógł skonfrontować swoje myślenie, z przekazem Autora, tym łatwiej go przy tej opowieści zatrzymasz.

Nie jest sztuką przestawić dwóch bohaterów, złej Ewy i dobrego Adama. Sztuką jest pozwolić czytelnikowi samemu wyciągnąć takie wnioski.

Pozdrawiam, Danielu. :)
Wiesz jak jest z krytyką, każdy kiedyś ją dostaje i sam musi wyciągać z niej to, co według niego najlepsze. :)
DanielKurowski1 dnia 10.03.2021 17:37
Cytat:
Musisz budować opowiadania scenami, w których czytelnik będzie mieć własne opinie, krytykę i subiektywną ocenę. Czym będziesz bardziej neutralny, jak ukryty obserwator, który pokazuje OBRAZ zamiast opinii i wniosków, które zostawia na koniec, gdzie czytelnik będzie mógł skonfrontować swoje myślenie, z przekazem Autora, tym łatwiej go przy tej opowieści zatrzymasz.


To chyba najtrudniejsza sztuka, której jeszcze się nie nauczyłem. Myślałem, że stosuję już zasadę: pokaż, nie mów. Jednak widać, że nie wszędzie mi się to udaje. Teraz zawsze będę musiał zwracać na to uwagę.

Tak jak już mniej więcej potrafię opisać historię od A do Z, staram się o jakiś plot-twist, czy ciekawe momenty czy ciekawe osobistości, tak zasada show, don't tell musi być moim hasłem przewodnim.

Na razie nauczyłem się pisać, że tak powiem (i cytując Drakainę, co też jest dla mnie sukcesem) poprawnie. Płynnie i bez większych błędów. Jeszcze krok od dobrze czy ciekawie, ale poprawnie. To co było wtedy chyba nawet nie stoi obok tego, co teraz.

Pozdrawiam, mam nadzieję, że kolejne opowiadanie będzie dobre i spodoba się :D
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Marek Adam Grabowski
25/03/2023 10:32
Bardzo dziękuję. Autor rozwija się pisząc. Pozdrawiam »
Kazjuno
25/03/2023 09:06
Podpisuję się pod komentarzem Darcona. Na twoje świetne… »
pociengiel
24/03/2023 23:53
Podoba się. »
Marek Adam Grabowski
24/03/2023 21:12
Dziękuję za miły komentarz. Zastanawiałem się jak ten… »
Darcon
24/03/2023 20:41
Dojrzała proza, wiarygodnie przedstawieni małoletni… »
Darcon
24/03/2023 20:36
To dopiero początek, więc trudno utwór ocenić, ale piszesz… »
Darcon
24/03/2023 20:33
Bardzo dobry odcinek, Marku. Pierwsze części traktowałem z… »
mike17
24/03/2023 16:51
Pięknie jest wspominać szczerozłote chwile, kiedy światem… »
TakaJedna
24/03/2023 12:11
chyba powinno być "drogi" wszechświatów,… »
neandertal
23/03/2023 06:48
Dzień dobry, Bardzo dziękuję za wypunktowanie błędów.… »
pociengiel
22/03/2023 21:34
dzięki wersja po poprawie »
Lilah
22/03/2023 20:50
* przeze mnie :) »
TakaJedna
22/03/2023 15:50
Przepraszam, że się wtrącę A nie powinno być… »
Korektorka
22/03/2023 14:01
Dzień dobry, Ciekawy tekst. Mam trochę uwag:… »
ajw
22/03/2023 11:10
Niby "brak zasięgu", a tu takie rzeczy w zasięgu… »
ShoutBox
  • Zola111
  • 25/03/2023 01:21
  • Gdyby ktoś już miał wiersz na Zaśrodkowanie: [link]
  • TakaJedna
  • 22/03/2023 10:30
  • Ja to na ten przykład nie wiem, czego chcą inni, bo kuli kryształowej nie było już w sklepie. O, jaki ładny dzień za oknem.
  • Marek Adam Grabowski
  • 22/03/2023 10:17
  • Zastanawiałem się czy odezwać w sprawie. Niektórzy tutaj chcą tylko wazeliny. Na merytoryczne komentarze nie odpowiadają lub reagują hejtem. Niech się potem nie dziwią, że nie ma dyskusji.
  • TakaJedna
  • 21/03/2023 22:44
  • Nie narzekaj, zawsze może być lepiej.
  • ApisTaur
  • 18/03/2023 11:12
  • Co się ludziska dziwicie brakiem komentarzy, przy dzisiejszym wtórnym analfabetyzmie. Jeśli poezja, to w raperskim stylu, jak proza, to lepiej w formie SMSowej, bo gubią wątki. Idiokracja w rozkwicie.
  • zawsze
  • 17/03/2023 21:18
  • Cobro, u mnie raczej ani trochę, mam nadzieję, że u Ciebie lepiej :) :*
  • mike17
  • 17/03/2023 17:05
  • Dobrze prawisz, Zbyszku, a swoją drogą, kopę lat :) Pozdro :)
  • Zbigniew Szczypek
  • 17/03/2023 16:51
  • Czasami lepiej dać sobie spokój z komentami Michale, bo obrazisz Najwyższy Wymiar Prawdy
  • Zbigniew Szczypek
  • 17/03/2023 11:58
  • Dziś, dla wielu, ta strona jest "zacofana". I rosną nam pokolenia "wszystkowiedzących" polityków, ministrów i dziennikarzy, wystarczy poczytać pierwszy lepszy artykółl w prasie, wiadomości itp.Tragedi
Ostatnio widziani
Gości online:20
Najnowszy:dddddddddddddddd
Wspierają nas