W podległej ZSRR Polsce, trzymanej w karbach rygoru milicją i służbą bezpieczeństwa, posiłkującą się armią donosicieli – pojęcie honoru straciło pierwotny sens. Kodeks Honorowy autorstwa Boziewicza stał się archaicznym absurdem – tworem równie sztucznym jak etykieta dworska, lokaj w liberii, czy sikający pudel w meloniku z atłasową kokardą, zamiast obroży. Arystokrata Boziewicz, za swej młodości uczestnik pojedynków, napisał obszerną książkę, będącą swoistą formą podręcznika męskiej etyki pojedynkowania się. W kodeksie roztrząsał problemy typu: za jakiego rodzaju zniewagi zwaśnieni przeciwnicy powinni się bić do pierwszej krwi, a za jakie na śmierć i życie? Odpowiadał na pytania: jakiej należało używać broni? Z jakiej odległości strzelać do przeciwnika? Poruszał wiele innych kwestii, z których wszystkie dotyczyły sposobów rozstrzygania ujmy na honorze metodami dżentelmeńskimi.
Już od dwóch wieków, w cywilizacji europejskiej prawo zabraniało pojedynków. Mimo to, w kręgach elit towarzyskich, spory honorowe nie rzadko rozstrzygano pojedynkami. Kodeks Boziewicza, do czasu Drugiej Wojny Światowej był w Polsce wyrocznią, ustalającą reguły przeprowadzania pojedynków.
Inżynier Korycki opowiadał Radkowi i Alkowi o zapomnianym kodeksie. Zaintrygował synów opowieścią o pojedynku, który sam stoczył, mając dwadzieścia lat. Stosując się do kodeksu Boziewicza, mało nie zginął. Zlitowała się nad nim Opatrzność. Wylosował pierwszy strzał z gładko-lufowego pistoletu o kalibrze dwunastu milimetrów. Nie chcąc krzywdzić swego przeciwnika, wypalił w niebo. Pragnący go zabić oponent, także okazał łaskę. Lecz uparł się, by przynajmniej okaleczyć Koryckiego. Celował w nogi, stojącego bokiem i zasłaniającego bronią twarz, ojca Radka i Alka. Ciężka ołowiana kula, wystrzelona z odległości kilkunastu kroków, okazała się niecelna. Rozszarpała jedynie spodnie - pumpy, tuż koło kolan.
Kiedy indziej, bracia słuchali opowieści ojca o etatowych pojedynkowiczach, bijących się na szpady. Ich twarze, od ucha do brody, oznaczone były podłużnymi bliznami. Ci awanturnicy, pamiętani przez Koryckiego z lat dzieciństwa, wywodzili się z elitarnych pruskich szkół oficerskich. Dumnie obnosili się ze szramami. Porżnięte w walkach o honor twarze nadawały im snobistycznego szyku. Ich brak pokory wobec prawa, był niechętnie tolerowany przez dowódców. Wszak oni też kiedyś byli młodzi, a wojskowych obowiązywały honorowe etykiety. Dochodziło do paradoksów: znajdowali się cywilni naśladowcy, którzy nie wiedząc nawet, jak się trzyma szpadę, ranili sobie twarze nacięciami brzytew. Zabliźnionymi ranami podnosili swój prestiż.
Szokujące braci blizny i rany, lecz nie na twarzy, miał Jarek Menowski. Pewnego wieczoru, pod nieobecność rodziców, przyszedł do willi Koryckich. Ubrany był w spodnie z czarnej skóry. Były źle skrojone, na dole wąskie, w biodrach zbyt szerokie. Z pośladków zwisały jakby dwa załamujące się worki.
– Napijecie się ze starym kumplem wódki? – zapytał, wyjmując zza pazuchy kurtki z kraciastego koca, półlitrówkę cytrynówki. Jarek już był podpity. Wionęło od niego kiepskim piwem.
– W zasadzie nie pijemy wódki, ale wchodź – powiedział Radek, wyciągając rękę.
– Tylko nie ściskaj – zaznaczył Jarek.
– Uuuu – jęknął, mimo że Radek posłuchał kolegi i nie ścisnął jego dłoni.
Wyciągniętą dłoń Alka, dotknął jedynie opuszkami palców.
– Pokaż, co ci się stało? Biłeś się? – z szacunkiem zaciekawił się Alek.
Jarek, w świetle korytarza pokazał wierzch prawej dłoni. Czegoś podobnego bracia nigdy nie widzieli. Ręka wyglądała jak żółtawo-siny owal spuchniętego ciasta w środku podźganego różnej wielkości śrubokrętami. Niektóre rany wyglądały na świeże. Była na nich zakrzepła krew. Inne były otwarte, nie chciały się goić. Miał też ślady zagojonych ran, pokrytych jeszcze czerwonymi bliznami.
Koryccy zaniemówili. Przyczyna zmasakrowanej ręki była oczywista. Podobną dłoń, lecz nie tak okaleczoną, oglądali raz w Sopocie. W parku, koło nieczynnego ewangelickiego kościółka przy Łazienkach Południowych. Zaszczycił ich swoim towarzystwem Janek Grajca. Bracia zaprosili go na alpagę. Do Grajcy dołączył wysoki, o ponurym spojrzeniu i podpuchniętych powiekach, blondyn.
Do kumpla Grajcy podszedł mały brudny chłopiec.
– Chciałem od nich parę zetów dla ciebie na flaszkę, a jeden mnie kopnął – powiedział dziecinnym głosem, wskazując na dwóch mężczyzn.
Pokazani facety też pili tanie wino w odległości kilkunastu metrów, pod murem kościoła. Kompan Grajcy ruszył, zdawać się mogło od niechcenia w stronę zajętych pijacką dyskusją osobników. Nie zwrócili uwagi na mijającego ich blondyna, który ugiął się w kolanach i wykonał półobrót jak dyskobol w czasie wykonywania rzutu. Rozległ się dźwięk, przypominający odgłos tasakiem uderzonego mięsa z kością. Trzaśnięty w twarz, potężniejszy z dwóch pijaków runął na plecy. Znieruchomiał na ziemi jak trup. Autor ciężkiego nokautu wrócił do towarzystwa Koryckich i Grajewskiego. Chuchał w swoją pięść. Była wyraźnie spuchnięta. Podobnie do dłoni Menowskiego miała jedną, obdartą ze strupa, a drugą świeżą, krwawiącą małą ranę ze śladami zębów, które w zderzeniu z pięścią przebiły policzek.
– Ale tego nazbierałeś – przerwał milczenie Radek. Patrzył poruszony na Jarka.
– Trzeba zarabiać na życie… No i dbać o h o n o r. To gdzie się napijemy, na dole?
Zakłopotany Alek zaproponował spożycie cytrynówki na piętrze, w pokoju dzielonym z Radkiem. Mimo okaleczenia pięści Jarka, nie miał ochoty schodzić do salki bokserskiej.
Jak się Men upije, będzie miał ochotę na sparing – pomyślał.
Zabarwiona na żółto wódka, w której smak cytrynowych cukierków przenikał odorem najtańszej gorzały, z trudem przechodziła braciom przez gardło. Pociągnęli parę małych łyków… Jarek duszkiem wypił pół butelki. Na chwilę zapanowała konsternacja. Koryccy wymienili zakłopotane spojrzenia.
– Wiecie, że zrobiliście ze mnie alkoholika?
– Nie bardzo to rozumiemy – uśmiechnął się kurtuazyjnie Radek jak ze źle opowiedzianego dowcipu.
– Pierwszy raz się uchlałem u was, jak byłem klajniakiem1. Wtedy, po balandze u waszych starych, zostały niedopite resztki trunków.
– Nikt cię nie zmuszał, żebyś je wypijał – powiedział Radek.
Jarek mówił już bełkotliwie, bo alkohol spowodował u niego zburzenia wymowy. Oskarżał braci. Miał żal, sugerując, że bracia świadomi jego wyniesionych z domu skłonności do alkoholu, perfidnie podali mu jako dziecku napoje wyskokowe.
– Mój stary jest alkoholikiem, stara też nie wylewała za kołnierz. – Wiecie osły, co to są genetyczne uwarunkowania?
– Nie musisz nam ubliżać – obruszył się Radek.
Alek patrzył na Jarka wrogo, z pretensją.
– Podpaliliście lont bomby. – Jaki efekt? – Macie! To jest ręka mordercy.
Podniósł podźganą ranami pięść i skrzywił się z bólu, nie mogąc z powodu opuchlizny jej zacisnąć. – Jednym strzałem z a b i ł e m Denisa – wymienił chuligana ze Starego Zdroju, którego znali Koryccy.
Bracia zaniemówili. Jarek przyglądając się obrzmiałemu wierzchowi swojej dłoni, powoli poruszał palcami. Jakby właśnie w ich sprawności szukał odpowiedzi na pytanie: czy rzeczywiście Koryccy byli sprawcami wyzwolenia w jego pięści morderczej energii? Siedział na krześle przy dużym stole do odrabiania lekcji, tyłem do okna. Lewą ręką podniósł butelkę z cytrynówką.
– Daj już spokój. Chcesz się zapić na śmierć? – odezwał się Radek, siedzący z bratem na łóżku, naprzeciwko Menowskiego.
– Wiesz? – podniósł Jarek spojrzenie na Radka. – To ciekawa propozycja – podniósł butelkę do ust i wlał do gardła resztę żółtego alkoholu. Wymamrotał dwa bełkotliwe zdania.
Koryccy nic nie zrozumieli. Ich kolega, trzymaną na blacie stołu, spuchniętą ręką podparł twarz. Wyglądał na zmęczonego.
– Przecież jesteś zdolnym sportowcem a alkohol...
– Daj, Alek, spokój – przerwał mu brat. – Nie widzisz, że jest nieprzytomny.
Rozległo się najpierw ciche, za chwilę coraz głośniejsze chrapanie Jarka. Stojąca na stole lampa oświetlała przyciśniętą do policzka rękę śpiącego, co sprawiało wrażenie, jakby była zrośnięta z twarzą. Wydawało się, że prawy policzek z żuchwą uległy deformującemu powiększeniu. Porozbijaną o zęby, wierzchnią część jego dłoni, zwilżała przeźroczysta, czerwonawa wydzielina, jakby świadcząca o stanie zapalnym rany twarzy.
– Wygląda jak ranny pruski junkier po przegranym pojedynku – zauważył Radek z sarkazmem.
Alek prychnął śmiechem.
– Jakby przegrał walkę o honor z powodu zapalenia okostnej – dodał.
Obaj Koryccy zachichotali.
– Zapal no duże światło. Nic nie czujesz? – odezwał się Radek.
Alek podskoczył do kontaktu. Rozświetlił się pokój. Z nogawki skórzanych spodni kumpla, tworząc na podłodze kałużę, wyciekała stróżka moczu.
– Musiał się jeszcze zeszczać – zdenerwował się starszy brat.
W akcie oskarżenia przeciwko Jarkowi, zawierającym długą listę przestępstw: napadów z rabunkiem, pobić, fałszerstw książeczek PKO i kradzieży, nie padł zarzut popełnienia morderstwa. Dlaczego pominięto zabójstwo? Odpowiedź na to pytanie bracia Koryccy poznali później, kiedy ich kolega odbywał już wyrok siedemnastu lat więzienia. Opowiedział im o tym naoczny świadek. – Denis trafiony przez Menowskiego w szczękę przy wejściu do Handlowca, ponoć „wyfrunął w powietrze”. Spadał z długiego, liczącego kilkanaście stopni ciągu schodów i tyłem głowy uderzył o betonową posadzkę półpiętra. Miał złamaną podstawę czaszki. Po kilkunastu minutach przyjechała milicja. Denis jeszcze żył. Nawet półprzytomny wstał i mimo cieknącej z uszu krwi, ubliżał przedstawicielom władzy. Milicjanci sprali go pałkami. Nieoczekiwanie, dla dających upust swemu zamiłowaniu stróżów prawa, nieszczęśnik osunął się na posadzkę i wyzionął ducha. Władza Ludowa niechcący stała się współsprawcą morderstwa – należało to zatuszować. Milicja była ponad prawem. Brutalne metody stosowane przez funkcjonariuszy MO, nie mogły ujrzeć światła dziennego.
Rozprawa karna, przeciwko siedemnastoletniemu Jarkowi Menowskiemu, odbywała się w największej sali sądu powiatowego w Wałbrzychu. Dyrektor II Liceum Ogólnokształcącego przerwał szkolne zajęcia. Wtłoczył na salę rozpraw wszystkie dziewiąte klasy z byłej szkoły Jarka… i rozczarował się. Chciał pokazać młodzieży szkolnej złamanego moralnie przestępcę – jego łzy, rozpacz i skomlenie o niski wyrok. Tymczasem Jarek zachował twarz twardziela. Jego postawa była harda, a nawet butna. Nie poniżył się i nie prosił o sąd o łaskę. Otrzymał wyrok siedemnastu lat pozbawienia wolności.
W trakcie wcześniejszych pobytów w izbie zatrzymań dla nieletnich, w poprawczaku, a ostatnio w areszcie przed rozprawą – odbył wstępną edukację. Uczono go, obowiązującego wśród kryminalistów, swoistego k o d e k s u h o n o r o w e g o – grypsery.
Grypsera – niepisane prawo, będące uwspółcześnioną formą przedwojennej kminy, bywało zmorą służb więziennych, milicji i SB. Paradoksalnie, do rozwoju antytezy komunistycznego prawa – wewnętrznego kodeksu respektowanego w środowisku przestępców, przyczynił się pierwszy sekretarz PZPR Władysław Gomółka. Sam będąc więziony w latach stalinowskiego terroru, w okresie nieludzkiego traktowania skazańców, postanowił ulżyć ich niedoli. Poprawiło się wyżywienie i obchodzenie się z pensjonariuszami zakładów karnych. Kryminaliści wykorzystali sposobność – zaczęli się lepiej organizować. W konspiracji przed służbą więzienną udoskonalali komunikację między celami, a także światem zza murów. Grypsera modyfikowała przedwojenną kminę – w myśl której, nie wolno było na przykład okradać lekarzy ani adwokatów. Kiedyś adwokat rzeczywiście bronił na sali sądowej, lekarz opatrywał rany odniesione w trakcie popełniania przestępstw – to wymuszała na nich etyka zawodowa. W komunistycznej Polsce jakakolwiek etyka stawała się pustym frazesem. Lekarze ze strachu przed konsekwencjami, wbrew przysiędze Hipokratesa, odmawiali pomocy przestępcom. W środowisku grypsujących nie szanowano dyspozycyjnych prawników, jakimi stawali się adwokaci.
Grypsujący stworzyli prawo przeciwko komunistycznemu prawu. W sposób drakoński karali sprzeniewierzających się nowym regułom kryminalistów. Łamiących grypserę gnębiono psychicznie, dopuszczano się wobec nich do ciężkich pobić, zbiorowych gwałtów, a nawet zabójstw.
Podobnie jak w kodeksie Boziewicza i kminie, istotnym elementem więziennych zasad, było honorowe rozstrzyganie sporów. Wprawdzie słowo honor zastąpiono charakternością, lecz tak jak w poprzednich kodeksach, chodziło o reguły bicia się. Boziewicz lansował umiejętności posługiwania się bronią palną i „białą”. W warunkach więziennych bito się głównie pięściami i z głowy. Pryncypia bicia się, wraz z wychodzącymi na wolność git ludźmi, przenikały na zewnątrz kryminałów. Charakterni pojedynkowicze po wyrokach – szanujący więzienne zasady, zaczynali „rządzić” poza murami – wzbudzali respekt. Ich prestiż podosiły blizny na pięściach i czołach.
Alek Korycki też chciał przynajmniej „uszlachetnić” wierzchy swoich dłoni. Bijąc w twardy worek, czasem rozmyślnie rezygnował z ochronnych rękawic – palcówek. Ból się „opłacał”. Na zbitych pięściach tworzyły się widoczne zaczerwienienia, przechodzące w sinawe, lekko obrzękłe stwardnienia skóry.
1. Małym chłopcem – żargon.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt