Sajmarskie Bajania: Rozdział IV - VI - Sajmar
Proza » Przygodowe » Sajmarskie Bajania: Rozdział IV - VI
A A A
Klasyfikacja wiekowa: +18

ROZDZIAŁ CZWARTY – RUDY AZOR

 

Wypadli w noc jak partyzanci – szybko, zwinnie, niepostrzeżenie. Gnali przed siebie pędzeni gniewem. I strachem. Gdyby dali się pojmać, może sprawy potoczyłyby się inaczej, ale ucieczka w takiej sytuacji oznaczała tylko jedno. Po zabiciu ich człowieka, agenci Gildii Fajterów będą najpierw strzelać, potem zadawać pytania. Paladynowicz nie zamierzał jednak oddawać się w ręce Cornamusy jak zwykły bandzior. Westchnął w duchu. Cała ta sprawa śmierdziała mu od samego początku. 

Tunel prowadzący od spiżarni kończył się kilometr dalej, nad strumieniem. Wyjście było zamaskowane gęstymi zaroślami, rosnącymi między pniami zwalonych wiatrem i wiekem drzew. Ostatnio w te rejony nie zapuszczały się nawet wilki, ale Arunia wolał dmuchać na zimne. Od wejścia do tunelu fajterzy nie zamienili ani słowa. Najważniejsze było biec, gnać jak Dziki Gon. Dopiero nad potokiem Maćko zatrzymał się na moment, żeby złapać oddech. Cała sytuacja zaczynała go przerastać. Nie dam rady, pomyślał. Chyba nie dam rady.

- Arunia… zaczekaj chwilę – sapnął Lowkick, zginając się w pół i opierając dłonie na kolanach. Wziął głęboki oddech. – Zaczekaj chwilę. Muszę Ci coś powiedzieć.

- Maćko, kurwa. – Paladynowicz przystanął, w napięciu nasłuchując pogoni. – Teraz?!

Gdzieś w oddali dało się słyszeć trzask łamanych pod ciężkimi butami gałązek. Grafitowy Dziedzic ruszył natychmiast w dół potoku, nie czekając na odpowiedź. Kilka sekund później, Lowkick pobiegł w ślad za nim ze skwaszoną miną.

Po kilkuset metrach potok zakręcał na północ, minąwszy pozostałości kamiennego mostu. Maćko pamiętał to miejsce. Arunia pokazał mu kiedyś całą trasę ewakuacyjną, od włazu w spiżarni po bobrowisko za zakrętem strumienia. Na wszelki wypadek, wiesz jak jest, może się kiedyś przyda, może nie. Trzeba być optymistycznym pesymistą. Po drugiej stronie mostu, z prawej, była niegdyś bobrza tama. Zwierzęta wyprowadziły się już dawno, ale szkielet konstrukcji pozostał. Ledwo widoczna ścieżka prowadziła stamtąd na drugą stronę wzgórza i dalej, do wsi Grzmiąca, malowniczo posadowionej nad jeziorem.

Ścigani nie dotarli jednak nawet do starego bobrowiska.

Czekali na nich już przed mostem.

ˑˑˑˑˑ

Bezksiężycowa, deszczowa noc była ciemna, ciemniejsza niż zwykle. Czarna jak jego myśli. Jak pręgi na karku Curuxa. Jak sam skurwysyn. Kiedy trafili na wąski tunel pod podłogą spiżarni, pomknęli nim z prędkością spadającej gwiazdy. Nie było czasu do stracenia, ścigani i tak mieli już nad nimi sporą przewagę. Rygwach zaklął pod nosem, kiedy w ucho boleśnie trzepnął go wystający ze ściany korzeń. Miał nadzieję, że ten podziemny korytarz nie miał zakrętów – nie mogli zapalić pochodni, biegł więc zupełnie po ciemku, przywiązany liną do jednego z żołnierzy. Czuł wilgoć i chłód - musieli być niezbyt głęboko pod ziemią. Po kilku minutach poczuł na twarzy delikatny powiew świeżego powietrza. Nareszcie, westchnął w duchu z ulgą - nigdy nie lubił ciasnych pomieszczeń.

Zwiadowcy, którzy pobiegli przodem, czekali na resztę przycupnięci w zaroślach pomiędzy zwalonymi pniami drzew. Nieco poniżej wyjścia z tunelu szemrał strumień. Kapitan ze Świdnika zawahał się. Ruszenie w górę potoku, w las, byłoby cwane, wbrew podręcznikowej zasadzie pierwszego odruchu, ale fajterzy na pewno nie widzieli w ciemności tak sprawnie jak Curuxa. Musieliby zwolnić, a do tego Lowkick nigdy nie był wybitny kondycyjnie. Po krótkim czasie zapewne można byłoby już tropić ich na słuch. Rygwach sprawdził czy miecz gładko wychodzi z pochwy i skinął na zwiadowców.  Oddział ruszył w dół strumienia.     

ˑˑˑˑˑ

Tuż przed mostem Arunia dostrzegł ruch pomiędzy drzewami. Po latach spędzonych w stankowskich lasach widział w ciemności całkiem nieźle, a czego nie widział, wyczuwał niezawodnym instynktem. Przy kamiennej przeprawie zauważył dwa cienie, trzy kolejne przemykały między pobliskimi drzewami jak wilki. Przez chwilę nie był pewien, czy to zasadzka, czy niefortunny zbieg okoliczności. Kiedy jednak wokół zapłonęły pochodnie, jego wątpliwości uleciały wraz z dymem żagwi. Naliczył szybko trzynastu agentów. Byli otoczeni.    

- Brawo, panie Lowkick, koncertowa robota – odezwał się stojący przy moście mężczyzna w granatowym płaszczu. – Doskonale pan sobie poradził. Podziwiam zdolności aktorskie, bo pewnie nie było łatwo przekonać przyjaciela.

Grafitowy Dziedzic spojrzał z niedowierzaniem na rzekomego przyjaciela. Maćko wyglądał, jakby miał się zaraz rozpłakać.

- Musiałem, przepraszam – wymamrotał przygarbiony, spuszczając wzrok. Paladynowicz nie zaklął nawet w duchu. Ściągnął wargi i przeniósł lodowaty wzrok na człowieka przy moście.

- Szuarri – prychnął. – Za moich czasów, takie szumowiny jak ty się ścigało, a nie zatrudniało. Widzę, że w Gildii sporo się zmieniło, odkąd mnie nie ma.

- Sporo, to prawda. Jak widzisz, na lepsze – Szuarri uśmiechnął się cynicznie. Obrzucił szybkim spojrzeniem resztę agentów. Już prawie. – Jak to rozegramy, panie Paladynowiczu? Wiesz, komu mam cię dostarczyć, drogę znasz. Pójdziesz po dobroci, czy mamy ci pomóc?

Arunia zacisnął pięści, patrząc w milczeniu na tajniaka. Wątpił, żeby miał być gdziekolwiek doprowadzony – skoro był tu płatny zabójca, najpewniej za kilka metrów skończyłby z nożem w plecach „podczas próby ucieczki”. Szuarri przechylił głowę i westchnął teatralnie.

- Milczysz, hm? Skąd ta wrogość, mości Dziedzicu? Przecież nic ci nie zrobiłem. – Spojrzał znacząco na Arunię. – Jeszcze.

Za plecami Paladynowicza zachrzęściły rozdeptane liście. Zacieśniali krąg. Wokół cichutko zaszeleściły wysuwane z rękawów sztylety. Maćko zadreptał nerwowo w miejscu. Arunia wziął głęboki oddech i zamknął oczy. Uśmiechnął się pod nosem, rozluźniając pięści.

- I to był twój największy błąd – odpowiedział półgłosem, otwierając oczy.

 ˑˑˑˑˑ

Rygwach podciągnął oddział tak blisko mostu, jak tylko się dało bez zwracania na siebie uwagi. Podczas odprawy nie było mowy o drugim oddziale pościgowym, a przed sobą widział w blasku pochodni odzianych w uniformy Gildii agentów. Naliczył trzynastu, w tym tego, który mówił. Wysoki mężczyzna w granatowym płaszczu. Miał wrażenie, że gdzieś natknął się już na tę twarz, ale nie mógł sobie przypomnieć gdzie dokładnie. Na pewno nie był to stały bywalec kwatery głównej. Może jakiś agent polowy incognito? Gildia miała ich w końcu całkiem sporo, rozsianych po najdziwniejszych zakamarkach kraju. Dlaczego jednak nikt go nie poinformował. Czyżby nie dotarły jakieś spóźnione rozkazy? Wahał się, czy wkroczyć, czy czekać na rozwój wypadków. Na razie przyczaił oddział w zaroślach, wydał szeptem wstępne polecenia. Zdecydował, że zaczeka. Coś było nie tak. Tymczasem agenci przy moście ustawili się w szyku, ale jeszcze nie ruszali. Mężczyzna w płaszczu powiedział coś z uśmiechem, Paladynowicz odpowiedział, ale kapitan ze Świdnika nie dosłyszał, co. I wtedy się zaczęło.

Pierwszy padł na ziemię Lowkick, ugodzony sztyletem przez jednego z bezpieczniaków. Gdy upadał na kolana, na jego twarzy malowało się kompletne zaskoczenie. Chyba zupełnie nie spodziewał się ataku na siebie. Dla kontrastu, Grafitowy Dziedzic zdawał się spodziewać wszystkiego. Gdy tylko skończyli rozmawiać, jeszcze nim Maćko padł na ziemię, gwałtownie przykucnął. Kiedy wyprężył się płynnie z powrotem do pionu, trzech nadbiegających agentów zafurkotało w powietrzu. Sekundę później grzmotnęli o ziemię z nożami w gardłach wbitymi aż po rękojeść. Czwarty puginał, wydobyty z cholewy buta, utkwił w piersi człowieka, który ugodził Lowkicka. Mężczyzna w płaszczu wykonał kilka kroków w tył, aby zrobić miejsce dla reszty napastników. Paladynowicz na ten widok rzucił się między drzewa. Ośmiu ludzi pognało za nim jak stado wilków. Rygwach w przeciągu następnych dwóch minut naliczył osiem zduszonych okrzyków dochodzących z ciemności, w której zniknęli. Gdy w blasku dogasających na ziemi pochodni zamajaczyła postać Aruni, świdnicki kapitan uznał, że najwyższy czas interweniować. Gwizdnął krótko i ruszyli. Od ściganych dzieliło ich jakieś 30 metrów, ale nim oddział dotarł na miejsce, mężczyzna w płaszczu już płonął, przybity pochodnią do ziemi. Po Paladynowiczu nie było ani śladu.         

              ˑˑˑˑˑ

Mężczyzna skończył czytać raport Rygwacha. Mimo wszystko, z satysfakcją. Pechowo się złożyło, że Grafitowy Dziedzic umknął, ale przynajmniej mieli chłopaka. No i udało się zatrzeć ślady jak należy, Maćko zginął. W tym momencie to najważniejsze, na Paladynowicza przyjdzie jeszcze czas, pomyślał. Nie bez powodu wybrał do akcji właśnie Lowkicka – średniej klasy agent, ale skuteczny, a przede wszystkim dobry aktor. Za dobry. Trzeba go było zlikwidować, tak na wszelki wypadek, zanim rozmyśliłby się w tym swoim miękkim serduszku. Już samo przekonanie go do wywabienia Paladynowicza z kryjówki było trudne, czasochłonne, nie obyło się bez szantażu. Nie było też do końca takie oczywiste, że stary fajter nie złamie się w kluczowym momencie.

Mężczyzna wstał od biurka i podszedł do okna. Na dziedzińcu oddział szturmowców zbierał się właśnie do wyjazdu na patrol. Żołnierze mieli grobowe miny. Wieść o zdradzie Grafitowego Dziedzica rozeszła się szybko w szeregach. Było co prawda wielu, którzy nie chcieli wierzyć w oficjalną wersję wydarzeń, większość jednak dała się przekonać, że Paladynowicz działał na szkodę Gildii. Ba, we współudziale z obcym wywiadem. Im większa i szlachetniejsza legenda, tym łatwiej ją potem obalić, mężczyzna wiedział to z doświadczenia. Zawistnych i małodusznych ludzi jest w końcu najwięcej. Odprowadził wzrokiem znikających za bramą konnych, po czym westchnął ciężko i wrócił do biurka. Już niedługo. Uśmiechnął się do swoich myśli. Niedługo.

 

 

ROZDZIAŁ PIĄTY – GRABARZ W SZAFIE

 

Tomasz Cornamusa uśmiechnął się pod nosem. Lubił pozornych twardzieli, po wszystkim zawsze najmelodyjniej wyśpiewywali wszystko, co wiedzieli lub wiedzieć bardzo by chcieli.

- Skoro tak – westchnął teatralnie. – Agencie Nutter, pozwoli pani.

Kruczowłosa kobieta odkleiła się od zimnej ściany celi, z zakasanymi rękawami. Podchodząc do więźnia, strzeliła jeszcze kłykciami. Szyba w oknie pod sufitem zadygotała. Pyzata niewiasta stanęła za plecami Tumilisa, kładąc niepozorne dłonie na jego barkach. Cornamusa powtórzył pytanie, które ponownie pozostało bez odpowiedzi. Tomasz skinął głową z westchnieniem. Agentka Nutter rozmasakrowała mięśnie Emila jednym wprawnym ruchem, jak ciasto na pierogi. Szef Wywiadu Gildii Fajterów dał im jeszcze chwilę, po czym otworzył usta, by zapytać ponownie. Sołtys ciągle jednak krzyczał...

ˑˑˑˑˑ

Sajmonella leżał nieruchomo, nadal nieprzytomny. Niewysoka, pulchna kobieta przyglądała mu się w zamyśleniu, z założonymi rękami. Strzepnęła palcem wyimaginowany pyłek na czystym jak łza fartuchu. W tej pracy trudno było uniknąć plam, ale starała się jak mogła. Nie znosiła zastanego brudu, a zwłaszcza zaschniętej krwi. Jej częste zmiany sprzętu i odzieży były dla Gildii dość kosztowne, nie wspominając już o troskach natury logistycznej. Trudno było jednak o dobrych specjalistów w tej branży, a Dora Madlen nie była nawet dobra - była najlepsza. Dział księgowy, na rozkaz z samej góry, przymykał więc oko na nadprogramowe koszty skrzydła medycznego, które ostatnimi laty bardziej przypominało kostnicę, niż szpital.

Dziś jednak nie wyglądało na to, by wymiana czegokolwiek była konieczna. Kobieta dziwnie się czuła, nie mogąc otworzyć ciała. Dawno już nie trafił się nikt żywy – wciąż tylko dziwne stworzenia, dogorywający agenci czy zwłoki, które trzeba było gdzieś upchnąć pomiędzy raportem z akcji a pochówkiem. Powiedzenie o trupie w szafie nabierało tu czasem dosłownego znaczenia. Spojrzała przeciągle po stole pełnym nieskazitelnie czystych utensyliów. Noże, szczypce, piłki ręczne i przedmioty, których przeznaczenie tylko ona znała. Tęskniła. Westchnęła ciężko i siorbnęła nieco kawy z kubka.

Przywieźli do niej tego chłopaka dzień wcześniej. Stan pacjenta można było określić na stabilny, Dora nie była jednak pewna, czy stabilnie zły czy dobry. Oddychał, był nieco blady, ale nie chorowicie. Nie majaczył, nie miał drgawek. Po prostu leżał. Nigdy jeszcze nie widziała czegoś takiego. Jakby zamienił się w żywy kamień. Pierwszy raz w życiu nie bardzo wiedziała, co dalej. Przejrzała już wszystkie swoje notatki z ostatnich lat, przebrnęła przez wybrane rozdziały ksiąg o chorobach egzotycznych. Nic, nic co by pasowało. Nagle przypomniała sobie o pewnej książce, którą trzymała gdzieś na dnie szafy, pod sporym stosem znacznie częściej konsultowanych wolumenów. Podeszła do stojącego w rogu mebla i poczęła wyrzucać z niego niecierpliwie opasłe tomiska, wprost na podłogę. W końcu, na samym dnie, odnalazła niewielką książkę owiniętą w czystą szmatkę. Przeciągnęła ręka po tytule. Medyczne zagadki wschodu. Podeszła do nieużywanego tego dnia blatu na trzewia i zaczęła uważnie przewracać kartki kolejnych rozdziałów. Pociągnęła większy łyk kawy.

Godzinę później odstawiła księgę, po czym ruszyła w stronę Sajmonelli. Maleńkimi szczypcami podciągnęła mu powieki i zajrzała na ich wewnętrzną stronę. Mruknęła z satysfakcją. Przykucnęła przy małej witrynie pod oknem, pełnej zakurzonych fiolek. Chwilę minęło, nim znalazła tę ze sproszkowanym jałowcem. Z tej szafki bardzo dawno nie korzystano, w końcu od dziesięcioleci nie było potrzeby. Wysypała nieco pyłu na środkowy palec i dmuchnęła w nozdrza chłopaka. Nie stało się nic. Madlen zamknęła fiolkę z zawiedzioną miną i już miała odstawić buteleczkę na swoje miejsce, gdy Sajmonella otworzył szeroko oczy. I zaczął hiperwentylować.

ˑˑˑˑˑ

Tomasz Cornamusa nie przepadał za ludźmi o wydumanym poczuciu własnego jestestwa. Może jego niechęć do pretensjonalizmu wzięła się z charakteru wykonywanej pracy, a może po prostu taką miał zaletę. Szef Wywiadu Gildii, założonego przez legendarnego Jonasza Skariotę, cenił jednak i szanował Dorę Madlen za jej profesjonalizm oraz trzeźwe podejście do rzeczywistości. To mu wystarczało.

- Czarne żyły pod powiekami? Jest pani pewna? – Podniósł wzrok znad papierów walających się po biurku. Słynął z niezwykłej podzielności uwagi, teraz jedna wolał skupić ją całą na Madlen. Kobieta skrzywiła się lekko. Oczywiście, że jest pewna, skarcił się w myślach. – Udało się go wybudzić… podręcznikowo?

- Tak, jałowcem. – Dora nie sprawiała wrażenia dotkniętej wcześniejszym pytaniem. Najwyraźniej była już przyzwyczajona, że w tym męskim świecie stereotypy często kroczyły przed kompetencjami. – Miał jednak dość mocną reakcję na wybudzenie, zaczął się szamotać i zachłystywać.

- Padaczka?

- Raczej przebyty stres. Udało się go szybko uspokoić – Kobieta mimowolnie uciekła wzrokiem w bok. Zanim się zorientowała, zaintrygowany Tomasz zdążył już zadać kolejne pytanie.

- Jak?

- No… zaskoczyła mnie jego reakcja, nie sądziłam, że jałowiec coś da, to w końcu prawie legendy…

Cornamusa patrzył jej w oczy jakby widział na przestrzał. Nigdy nie lubiła tego spojrzenia, czuła się taka… naga. I brudna. Jakby pod tym wzrokiem wszystkie jej grzechy wychodziły potulnie na jaw, a on był w stanie czytać w jej sercu.

- Przestraszyłam się i dałam mu po gębie – wypaliła szybko, spuszczając wzrok. Szef Wywiadu parsknął.

- Żyje? – zapytał z uśmiechem.

- Wystarczająco – Dora sama nie była teraz w stanie powstrzymać lekkiego uśmiechu. Podniosła głowę. Może kiedyś w końcu polubi tego faceta.

- No to na przesłuchanie – sapnął, podnosząc się z fotela. Skinął na siedzącą przy wejściu młodą dziewczynę. – Agencie Nutter, proszę odprowadzić panią Madlen i dać znać Jadźwingowi, że mamy świadka do obróbki.

- Zaczekać na pana, szefie?

- Nie, mam jeszcze jedną sprawę do załatwienia – odparł. W bandzie Mospana zainstalował szpicla, aby kontrolować poczynania głównego agenta. Zazwyczaj stosował taką zagrywkę, bo nikomu nie ufał bezgranicznie, ale tu chodziło o coś więcej. W grę wchodziły bardzo poważne konsekwencje w przypadku porażki, o zasięgu trudnym do przewidzenia. Ponieważ zginął zarówno Mospan, jak i Lowkick, Tomasz miał nadzieję, że informator znał dobrze swój fach i miał oczy szeroko otwarte. Inaczej będą w ciemnej dupie.

ˑˑˑˑˑ

Cornamusa oderwał na chwilę zamyślony wzrok od ciemniejącej za oknem linii horyzontu. W lochu robiło się powoli chłodno, choć cele zbudowano od południowej strony. Odwrócił się, aby stać twarzą do informatora z bandy Mospana.

- Na mieście mówią, że Dungarowa puściła się z psem Vanbrecka w jego własnym domu, na stole w jadalni, między miską z wodą a kuwetą. Mówią też, że pies wkrótce zdechł ze wstydu. – rzucił szpiclowi przeszywające spojrzenie. Był bezlitośnie wściekły. - Nie mógł znieść myśli, że jego pan tą samą ręką, którą drapał go za uszami, czochrał też potem kochankę. Pies, rozumiesz... niby zwierzę, a jakie... zorientowane. A ty mi tu Jacuś, kurwa, na bezczelnego takie pierdoły próbujesz wcisnąć. Masz mnie za idiotę?

Informator starał się przełknąć ślinę najciszej jak potrafił. Metody dochodzeniowe Cornamusy miały wyjątkowo paskudną renomę w środowisku Miszczów. Wyjątkowo też przekonującą. Jacuś żywił nadzieję, że wywinie się  z przesłuchania bez nieodwracalnej zadry na psychice.  

- Pies miał, rozumiesz, więcej wstydu niż... – Tomasz urwał i obrzucił agenta znużonym  spojrzeniem. – Zresztą, po cholerę ja tu sobie strzępię język. Bobby! 

Zza drzwi wychynął postawny, dwumetrowy siepacz. Jego nieskalane myślą, rybie oczy wyrażały żarliwą gotowość do ślepego posłuszeństwa... i nic poza tym.

- Ten tu oto pan ma najwyraźniej w dupie swoją robotę, a tym samym i mnie. Ja zaś szanuję siebie i swój czas. Gdybym miał ochotę na wysłuchiwanie niekompetentnych bredni, poszedłbym w politykę. – Cornamusa rzucił szpiclowi beznamiętne spojrzenie. – Nie lubię jednak nikomu włazić w dupę. Co innego Dandi…

Tomasz skinął głową na Bobbiego. Informator zakwilił, kiedy siepacz zniknął na moment za drzwiami. Spodziewał się najgorszego, a okazało się być jeszcze gorzej. Chwilę później agent powrócił bowiem w towarzystwie eleganckiego mężczyzny, na którego widok Jacuś ponownie zajęczał, wpatrując  się błagalnym wzrokiem w szefa. Chciał coś powiedzieć, nawet kłamać dalej, ale głos uwiązł mu w gardle. Tomasz nie znosił przeprosin za spartoloną robotę, ale jeszcze bardziej tych za wykonaną na pół gwizdka. Wszystko albo nic, przemknęło Jacusiowi przez myśl, zanim po raz pierwszy tej nocy odpłynął.  

Czas na mocną rumiankową, pomyślał Tomasz, zamykając za sobą cicho drzwi od celi. Łoskot skobla zagłuszył szelest opadających na ziemię spodni Dandiego.     

ˑˑˑˑˑ

Sajmonella otrzeźwiał do reszty dopiero w sali przesłuchań. Łyk wmuszonego w niego wina postawił go całkiem przyzwoicie na nogi, ale nadal był nieco otumaniony. Dotąd prawie nie miał styczności z alkoholem - czuł się dziwnie lekki. Obrzucił pomieszczenie przestraszonym wzrokiem, w swoim mniemaniu ukradkiem. Nie miał pojęcia, gdzie się znajduje, ani z kim. Obudził się na jakimś stole, od razu dostał w gębę od pulchnej kobiety w fartuchu, potem przywlekli go tutaj. Chyba wolałby pozostać nieprzytomny.

Kobieta w średnim wieku przypatrywała mu się zza stołu odkąd posadzili go na drewnianym stołku pośrodku ponurej celi. Znajdowała się jakieś trzy metry od niego, ale akustyka pomieszczenia była tak dobra, że słyszał każdy pisk przesuwanego po kartce ołówka. Nigdzie nie zauważył okien. Jedynie blask dwóch świec na stole rozpraszał trochę ciemności.

Kiedy kobieta skończyła kreślić, spojrzała na niego bez najmniejszego zainteresowania. Jej twarz nie wyrażała zupełnie nic. Kolorem zlałaby się z półmrokiem celi, gdyby nie duże, żółte oczy. Sajmonella nie mógł oderwać wzroku od ich hipnotyzującej poświaty.

- Nazwisko – rzuciła sucho.

- Proszę?

- Jak się nazywasz. – Spojrzała na niego wrogo. Sajmonella nie chciał robić jej problemów, zawsze wolał zadowalać ludzi, niż ich do siebie zrażać. Skupił się najmocniej jak potrafił, żeby mówić poprawnie, po światowemu. I mówić tylko to, co należy.

- S-Sajmonella – odparł nieco zalęknionym głosem.

- Nazwisko, kurwa! – kobieta grzmotnęła dłonią w stół, aż zadygotały świece. Żółte oczy zwęziły się niebezpiecznie. Chłopak prawie się zasmarkał z zaskoczenia.

- Sajmonella! – zaszlochał. – Nie mam innego, tylko Sajmonella!

Przesłuchująca sapnęła i zanotowała coś na kartce. Rzuciła mu obrażone spojrzenie.

- No dobra… jesteś z Helmsby, tak?

- T-tak, tam mieszkam.

- Od urodzenia?

- N-no tak.

- Na pewno? Ktoś to może potwierdzić?

Sajmonella na moment zgłupiał. Nigdy nie zastanawiał się, czy mieszka w Helmsby od urodzenia. Nie pamiętał.

- N-nie – wyjąkał. Widząc zastygające w bezruchu żółte ślepia, rzucił szybko. – To znaczy… ja nie mam rodziców, nie wiem, czy od urodzenia. Chyba tak, nic we wsi nie mówili…

- Komu nie mówili? Kto?

- N-no, mnie… nikt nie mówił. Ja nic nie wiem…

- Czego nie wiesz?

- No nic nie wiem!

- To skąd wiesz, że nie wiesz? Które nic? Może wiesz, tylko nie chcesz powiedzieć? Dlaczego mam Ci wierzyć? – Widząc, jak chłopak zaczyna nerwowo rozglądać się po ścianach, Jadźwing westchnęła i przeszła do następnego pytania. – Dobra, Sajmonella. Skąd znasz Lowkicka?

- No… on jest z Gildii Fajterów. Przyjechał do wioski, przygarnął…

- Był sam?

- Tak, znaczy z koniem, ale… - wymamrotał. Zdawało mu się, że żółte oczy płoną. – Ale tak w ogóle to sam.

- Nazwisko.

- Prosz… Sajmonella! – Chłopak wyprostował się na taborecie jak struna. - Sajmonella!

- Nazwisko, kurwa!

- Saj… nie mam! Nie mam! Ino Sajmonella!

- No… trzymajmy się faktów. – Na twarzy kobiety za biurkiem pojawił się nieokreślony grymas. Chyba uśmiech. Trudno było dostrzec wyraźnie w łopoczącym blasku świec. – Czyli znasz Lowkicka.

- Znam.

- Od ilu lat?

- Eee, tyle to nie… kilka dni temu przyjechał do wioski, tośmy się pierwszy raz widzieli.

- Czyli nie znasz Lowkicka.

- Znam, to znaczy… - zająknął się. – To znaczy wiem, kto to jest.

- Ale spędziliście razem kilka dni?

- No… tak.

- Czyli znasz Lowkicka. Tak?

Sajmonella ukrył twarz w dłoniach. Starał się opanować ich drżenie. I pęcherz.

- Czego pani ode mnie chce? – zajęczał. – Ja naprawdę nic nie wiem… ja ze wsi…

- Na pewno?

- Tak!

- Której?

- H-Helmsby…

- Od urodzenia?

- T… - zajęczał ponownie. Zgiął się w pół na stołku. Mamrocząc coś pod nosem, zaczął kiwać się w przód i w tył.

Jadźwing uśmiechnęła się pod nosem i wyszła z celi. Na zewnątrz czekała na nią agent Nutter. Rzuciła przesłuchującej pytające spojrzenie.

- Już niedługo, dobrze idzie. – Żółte oczy mrugnęły porozumiewawczo. – Pan Tomasz będzie?

- Nie, szef miał coś do załatwienia. Po wszystkim proszę mi przekazać raport, dostarczę.

- Dobrze, nie ma sprawy – Jadźwing uśmiechnęła się. – Choć muszę przyznać, że jak dotąd na kartce mam tylko do połowy narysowanego jednorożca. Jak tak dalej pójdzie, całe przesłuchanie podyktuję z pamięci.

Nutter odwzajemniła uśmiech. Zdarzało się, że niektórzy z przesłuchiwanych faktycznie nie wiedzieli nic istotnego w danej sprawie, ale zawsze coś jednak wiedzieli. Nawet, jeśli tylko o Dungarowej. Jadźwing była weteranką swojej profesji. W jej celi przesłuchań wszyscy w końcu pękali, nie wszystkich tylko udawało się potem zeszyć z powrotem.

- No dobrze, agencie Nutter. Nie zatrzymuję dłużej. 

Kruczowłosa adiutantka Cornamusy skinęła głową i zniknęła szybkim krokiem w półmroku korytarza. Razmi Jadźwing westchnęła ciężko i wróciła do celi.

 

Sajmonella czuł się tak otumaniony, jakby napoili go skisłym mlekiem. Chciało mu się wymiotować, głowa zaczęła nieprzyjemnie pulsować. Chłód pomieszczenia gdzieś zniknął, ustąpił nieznośnemu wręcz upałowi. Przynajmniej tak mu się wydawało. Kobieta za stołem zdawała się niczego nie zauważać. Blask świec, choć wątły, robił się nie do zniesienia, raził zmysły. Hipnotyczne żółte oczy zawisły nad nim nieruchomo.

- Nazwisko.

- Aaauuu!!! – Sajmonella przewrócił do góry oczami i zawył nieludzko. Byłby eksplodował, rozerwał się na strzępy, gdyby miał na to jeszcze jakiekolwiek siły. Jęknął przeciągle i osunął się na ziemię. Załkał cichutko. – Ja niiiccc…

- Nazwisko.

- Aaauuu…

Po godzinie z okładem, Jadźwing uśmiechnęła się szeroko, zginając niezapisaną kartkę na pół. Wyszedł mi całkiem zgrabny jednorożec, pomyślała. Spojrzała na leżącego na środku celi w pozycji embrionalnej chłopaka. Słychać było tylko jego cichy, równomierny oddech. Spał. Wypuściła głośno powietrze przez nos i wyprostowała się na krześle. Opierając głowę o ścianę za sobą wbiła wzrok w sufit. Szybko pękł. Chyba naprawdę nic nie wiedział.

ˑˑˑˑˑ

Mężczyzna wstał od biurka i podszedł do okna. Słońce zachodziło krwawo nad horyzontem, ponad dachami zasypiającego miasta. Zawiesił przez chwilę zamyślony wzrok na kocich łbach pustego dziedzińca. Patrol jeszcze nie wrócił, a chłopak podobno już się wybudził. Ogólnie rzec biorąc, była to dobra wiadomość, trzeba to było tylko cierpliwie rozegrać. Uśmiechnął się pod nosem. Mamy czas. Teraz został już tylko Paladynowicz. Mężczyzna zmrużył lekko oczy. Tak, jeszcze Paladynowicz.     

 

 

ROZDZIAŁ SZÓSTY – CISZA PRZED BURZĄ

 

Gnał przez deszczową noc pędzony wiatrem, ciągle na wschód. Nie bał się pogoni – bał się o pogoń. Wolał uciec, niż zabijać swoich, a zrobiłby to, gdyby musiał - to wiedział na pewno. Niewidoczne w ciemności krople deszczu chłodziły rozwścieczony umysł, bombardowały rozpalone czoło, wybudzały. Pomagały myśleć. Dawno już opuścił stankowską dziedzinę. Biegł z początku przez porośnięte lasami wzgórza, oglądając się za siebie na każdej przełęczy. Z czasem teren się wypłaszczył, a on mókł coraz bardziej poza osłoną drzew. Szerokie doliny porośnięte gęstą trawą zastąpiły strome pagórki, zapuścił się bowiem na tereny zamieszkane przez Lemów. Niewiele tu było pól uprawnych, ludność trudniła się głównie wypasem owiec i hodowlą koni. Łagodnie pofalowany teren rozlewał się szeroko zielonymi pasami łąk, podobnymi rzekom, rozciętymi jedynie ciemnozielonym murem lasów.

Bory były tu trudno niedostępne, ale też zazwyczaj nikt się do nich nie zapuszczał. Przynajmniej nie bez dobrego powodu. Paladynowicz lubił te tereny, miały w sobie coś samotniczego, uspokajającego. Czuł się wśród nich jak na zielonej pustyni. Niemal jak w domu. Do osady nad jeziorem trafiłby nawet z zawiązanymi oczami. Oderne spało jeszcze o tej porze, przycupnięte u zbiegu niewielkich rzek Ryba i Żdania. Na tafli pobliskiego jeziora odbijały się nieśmiało pierwsze promienie świtu. Wieś nie była duża, nie najbiedniejsza, ale też i nie wiodło jej się tak, jak jego rodzinnym Tęgim Borom. Wiódł tędy co prawda wygodny szlak cygański ze Slove, jednak był on w tych czasach mało uczęszczany. Kupcy woleli mniej odludne przeprawy przez niedalekie Krańce, nie tyle ze względu na rozbójników, co na dziką zwierzynę. Niedźwiedzie, wilki i chowańce stanowiły stały element krajobrazu, a w wysokich trawach przemykały czasem nawet zbłąkane czupakozy. Nocą w takich okolicach jedynie Grafitowy Dziedzic mógł czuć się swobodnie.

Słońce wzeszło już na dobre. Koguty w wiosce gratulowały sobie udanego porannego unisono, a kury mężów. Przyczajony na skraju lasu Arunia ostrożnie zdjął z ramienia małą biedronkę i odłożył ją na pobliską paproć. Ruszył w stronę Oderne śmiało, choć niespiesznie. Poranek był chłodny. Mgła wiła się leniwie pomiędzy paprociami na brzegu lasu, a na łące otulała czule kwitnące o tej porze roku astry. Gdy zbliżył się do jeziora, poczuł na twarzy lekką bryzę. Od zachodu, skrajem akwenu prowadziła do wsi udeptana ścieżka. Po nocy spędzonej w dziczy, w dodatku zakrapianej deszczem, nawet widok tak miernego przejawu cywilizacji sprawił, że zrobiło mu się cieplej. Kilka lat wcześniej byłoby dokładnie odwrotnie. Chyba się zestarzał.

Po kilkuset metrach Grafitowy Dziedzic dotarł do niewielkiej chaty na skraju Oderne, częściowo ukrytej za zasłoną z czarnych olch. Przy frontowej, wschodniej ścianie domostwa stała zrobiona z rozciętego pnia ława, wsparta na dwóch pniakach. Siedział na niej mężczyzna w średnim wieku, miętosząc w zębach fajkę z głogowego drewna. Miał na sobie zwykłe, płócienne portki bez parzenic czy lampasów, w które wetknął czystą, białą koszulę. Wykrochmaloną. Na nogi miał zarzucony wełniany kocyk. Z wyraźną przyjemnością ogrzewał twarz w pierwszych promieniach słońca. Gdyby nie fajka, mogłoby się wydawać, że śpi. Na odgłos kroków nie otworzył co prawda oczu, ale prawa dłoń wsunęła się płynnym ruchem pod kocyk i ścisnęła rękojeść kozika. Z przyzwyczajenia.

Arunia Paladynowicz zwolnił już na kilkanaście metrów przed chatą. Emerytowani fajterzy bywali nerwowi. Można było przyzwyczaić się do nowego życia bez Gildii i częstych ataków adrenaliny, ale pewne niefortunne nawyki pozostawały. Grafitowy Dziedzic był szybki, ale człowiek, do którego szedł, bardzo doświadczony.

- Jack! – zawołał niezbyt głośno.

- Paladynowiczu – westchnął przeciągle fajczarz.

- Dobrze cię widzieć, Mind. – Paladynowicz przysiadł się na ławce. Oparł głowę o elewację i przymknął oczy. – Emerytura chyba ci służy, nieźle wyglądasz.

Były szturmowiec skinął delikatnie głową. Pyknął niespiesznie z fajki.

- Porobiło się, Jack – zaczął Arunia zmartwionym głosem. – Będę potrzebował sprzętu, pomocy.

Szpakowaty mężczyzna o twarzy przeoranej bruzdami zmarszczek uśmiechnął się ironicznie pod nosem.

- Tak, ja, Wielki Grafitowy Dziedzic – sapnął. – Kilka dni temu Lowkick przyprowadził do mnie chłopaka nawiedzonego półmrokiem z Toab. Podobno wytrzasnął go przypadkowo z jakiegoś wypizdowa. Potem wyjechał dokończyć misję. Wrócił roztrzęsiony kilka dni później, w środku nocy. Zabił naszego agenta.

Mind przestał pykać. Odjął fajkę od ust i oczyścił ją wydobytym spod kocyka nożem.

- Przyciągnął za sobą ogon. W trakcie ucieczki wciągnął mnie w zasadzkę, czekał na nas Szuarri z agentami Gildii. Tylko ja przeżyłem.

Jack flegmatycznym ruchem odłożył na bok fajkę i kozik. Pochylił się do przodu, kładąc przedramiona na kolanach i splótł dłonie. Spuścił głowę. Gdy chwilę później ją podniósł, spojrzał na Paladynowicza spode łba. Przyglądał mu się w zamyśleniu, jakby coś kalkulował. W końcu westchnął cicho, oparł się z powrotem o ścianę chaty i zabrał za ponowne nabijanie fajki.

- Jaki masz plan? – spytał beznamiętnym tonem.

Arunia odetchnął z ulgą. Nie był pewien, czy stary przyjaciel będzie chciał mu pomóc. Nie wątpił w jego przyjaźń czy lojalność, ale stawiał go w bardzo niezręcznej sytuacji. Jack Mind był weteranem oddziałów szturmowych, jednym z najlepszych. Na pewno najlepszym żyjącym. Służbie poświęcił całe życie, Gildia była dla niego jak rodzina. Sama myśl, że mógłby przyłożyć rękę do działań przeciwko niej była mu obmierzła. Rozumiał jednak wagę informacji podanych przez Paladynowicza. Coś rzeczywiście było na rzeczy. Znowu.

- Cóż… - odparł Dziedzic. – Na początek potrzebuję kilku ostrych przedmiotów. I grubego koca.

ˑˑˑˑˑ

Karczma w Oderne wyglądała całkiem przyzwoicie. Na ścianach znać było świeżo położone wapno, odcinające się jaskrawą bielą od krajobrazu. Z wnętrza dobiegał gwar rozmów, przetykany od czasu do czasu śmiechem któregoś z gości, a dym z rozpadającego się komina i blask ognia na oszronionych szybach obiecywały przytulny wieczór nad piwem w ciepłej izbie. Jedynie dach budynku wydawał się za bardzo uginać pod własnym ciężarem. Najwyraźniej słoma na nową strzechę nie zdążyła jeszcze porządnie wyschnąć przed pierwszymi, jesiennymi deszczami. Arunia Paladynowicz wszedł do środka z zainteresowaniem. Ciekaw był, czy coś się zmieniło w gospodzie, w której przeżył za młodu niejedną debatę i nie dwie potyczki. Jack Mind wybrał ławę w rogu, przy drzwiach. Z przyzwyczajenia. Grafitowy Dziedzic usiadł plecami do wyjścia. Ufał swojemu znajomemu.

W izbie oprócz nich bawiło jeszcze kilka osób. Wieczór zdawał się być nadzwyczaj ruchliwy, jednak karczmarz nie wyglądał na zagubionego. Jack skinął na niego głową i kilka chwil później przed fajterami pieniło się już piwo. Nie zdążyli wypić nawet strzemiennego, kiedy na drugim końcu sali dotychczasowa dyskusja pomiędzy grupką lokalnej szlachty a jakimś kupcem przemieniła się w burdę.

- Durnyś, Kocemba, jak but – żachnął się gruby szlachcic, zapijając opinię łykiem piwa. – Jak but powiadam. 

- No taaak, od razu głupi, jak się z waszmością nie zgadzam, mości Konarski. Nieprawdę, aby rzekłem? No nie tak jest? 

- Nie tak, buraku cepowy! Co ty, Komentarzy nie czytoł? Nie znasz co napisali światlejsi od ciebie panowie, trutniu jeden? Umiesz ty czytać w ogóle? 

- Tylko bez takich pyskówek, panie szlachcic. Czytałem pismo, wielmożny panie, czytałem, a jakże. Tromtadractwo! Zgromadzenie wybrało nowego wójta, wedle prawa. Cóż w tym nie tak? Co komu do tego w Komentarzach

- Ano, oszołomie, syćko, rozumiesz? Nie takiego my chcieli! Mus mu odejść! 

- Co też pan opowiada, wasza miłość? Przecież wy sami demokracyji, znaczy się woli ludu bronili, to jak tak teraz obalać? Przecież on demokratycznie wybrany! 

- Stul pysk, bo my inaczej pogadamy! Demokrytycznie, demokrytycznie! Wola ludu, psia mać!  Ady my  szlochta,  najświetniejsi przeca z ludu, dyć nam decydować, co jest jego wola, a co nie! My mówim, że demokracyji nie ma, to nie ma! Wynik jest dobry, jak podle naszej preferencyji! Źle mówię, paniska? 

- Dobrze prawisz! Obić gębę temu burakowi, bo słuchać już nie idzie! – ryknął jeden z mocniej podpitych szlachciców. – Pasem, pasem! Zara zmądrzeje! 

- Hola, hola! – Korpulentny karczmarz wyrósł jak spod ziemi, podstawiając szlachcicowi miskę  z kaszą niemal pod sam nos. – Nikogo tu waszmościowe mordować nie będziecie, ściany świeżo bielone, kto szkody pokryje? Poza tym dobrze prawi, logicznie mówi. Jak wybór większości prawem ustanowiony, to teraz panom jeno zmierzyć się z tym pozostaje. Przegrywać czasem to normalna rzecz… 

- O jak mnie krew zalewa! – Konarski podniósł się gwałtownie z taboretu. – Toż i ty, moczymordo, z tym kłamcą sztamę trzymosz? Takiś? Wyszynku pilnuj, a nie między mądrzejsze od siebie pany z dyskusyją durną się mieszosz! Był żeś szkolony? Wiesz, co godosz? Jam wszystkie klasy zrobił, mam świadectwa! Gdzie tu między światłych mordę pchasz? Idź ty bo jak cię… 

- Panowie, panowie, spokojnie. Kraj wolny przecież, wolno i wam i nam opinie wygłaszać. – Zza kufla z piwem przy sąsiednim stoliku odezwał się gładko ogolony mężczyzna. – Nie na tym dyskusja polega, że wy nam wasze prawdy podajecie, a nam przytaki… 

- Cooo?! – Konarski wydobył z siebie decybele, od których zadygotały szyby. – Morda w kubeł, Musztar! Tyś jest świątynny, do Asztara się modlisz i niech tak ostanie! W tych waszych świntych gajach ino pierdoły opowiadają, wszyscy to przeca wiedzą! Gęby tam wam otwierać, a nie tu, pomiędzy ludziska. Ty mi tu o wolności? O wolności? Mnie? Ja jej własną krwią bronił i bronić będę! 

- Ależ ty ją właśnie zabijasz, Konar… - zaczął niepewnie Musztar, umilkł jednak na widok purpury wstępującej na twarz szlachcica. Nim opuścił wzrok na dębowy blat, rzucił jeszcze półgłosem. – Każdemu wolno mieć własne zdanie!  

- Chuja! Ja Ci mówię, jakie masz mieć zdanie, pieprzony dowiarku! – Konarski ze wzburzenia  omal nie zadławił się własną śliną. Drżącą od alkoholu i emocji ręką wyłuskał spod stołu szablę. – Dość już waszego gadania! Wypierdalać mi stąd, bo nie szczymie!  

- Wypierdalać! Wypierdalać! – zawtórowali mu pozostali szlachcice, podnosząc się z ławy. – Nie wam mieć opinie! Nie nas pouczać, kłamcy! 

- Kłamcy? Ty knajaku… – Kupiec Kocemba unosząc się wolno znad stołu, skinieniem głowy dał  znak rozwalonemu dotąd przy drzwiach czeladnikowi. – Chłop lada jaki zmienia się w  Marcela… 

Konarski zabulgotał z wściekłości na widok dobytego przez Kocembę nie wiadomo kiedy i skąd gudengangu. Promień świec zamigotał na klindze wysuwanej z pochwy szabli. Konarski zerknął jeszcze na swych towarzyszy i upewniwszy się, że wszyscy utrzymają się w razie czego w pionie, mocniej ścisnął pozłacaną rękojeść broni.

Nie wiadomo, ile krwi popłynęłoby tego wieczoru, gdyby strop nie pękł nagle na pół. Do środka razem ze spróchniałymi belkami wpadła zakochana para. Miękkie, zmurszałe drewno zamortyzowało nieco upadek. Zapadła pełna zdumienia cisza.

Pierwszy przerwał ją Konarski. Wpatrując się nieprzytomnym wzrokiem w swój nienaturalnie wykręcony łokieć, przeskakiwał gładko kolejne oktawy pisku. Jedna ze spadających belek zahaczyła o jego ramię, sięgające właśnie szabli. Być może rozprułby swoim skowytem ocalałą resztkę powały, gdyby nagły płask nie przerwał tej makabrycznej arii. Musztar z satysfakcją rozmasował sobie dłoń. W świętych gajach nie takich chórzystów kastrowano.

Dowiarek rozejrzał się wokół siebie ze stoickim spokojem. Jego stolik w samym kącie izby był poza zasięgiem spadającej części stropu. Kilka drzazg połaskotało mu jedynie policzki. Skinął głową dwóm siedzących w rogu mężczyznom, przypatrującym się w spokoju całej scenie i wyszedł jak gdyby nigdy nic. W świątyniach kapłani Asztary nie takie rzeczy widział. Jedynym, co zaburzyło przed chwilą jego równowagę ducha była skala głosu Konarskiego, który kaleczył ojczysty język jak czystej wody sadysta. Przysłuchiwał się cierpliwie coraz to wyższym oktawom osiąganym przez jazgot szlachcica, dopóki gliniany kufel nie pękł mu w ręku. Piwo natychmiast rozlało się po blacie niczym karty tarota. Spojrzawszy na kapiącą z blatu pianę, Musztar doszedł do wniosku, że wszystko ma swoje granice. Zaskakująco zwinnym ruchem wydobył się zza stołu i ruszył w stronę Konarskiego.

Arunia obserwował, pociągając co jakiś czas z kufla, jak karczmarz okłada drewnianą chochlą chłopaka, który spadł z poddasza razem z dziewczyną. Córką gospodarza. Młodzieniec starał się wygramolić spod zwałowiska, ale bose stopy ślizgały się po mokrych, w dodatku spróchniałych belkach. Przez powstałą dziurę w dachu wdarły się do środka krople deszczu, smagane zimnym wiatrem. Dwóch najtrzeźwiejszych szlachciców próbowało ocucić Konarskiego, inny leżał pod stołem oberwawszy kawałkiem belki ze stropu, a kolejny rzygał w kącie na widok krwi. Żylasty mężczyzna nazwany Musztarem właśnie wychodził, a kupiec Kocemba skonsternowany zachodził w głowę, jak wyjąć z rzyci dochodzącego do siebie czeladnika gudengang, który utkwił tam niewiadomym sposobem. Co za absurd, pomyślał z rozrzewnieniem Paladynowicz. Nic się nie zmieniło.

 

Następnego ranka słońce posrebrzyło promieniami wilgotne jeszcze od nocnej mżawki pola koniczyny. Grafitowy Dziedzic kończył siodłać rumaka, którego podarował mu Jack. Piękny, kary ogier, o potężnej piersi i masywnych udach. Wiatr szeleścił cicho resztkami liści na gałęziach czarnych olch przed chatą, jakby bojąc się zburzyć ciszę poranka mocniejszym powiewem. Kilka podmuchów pofalowało bujną grzywę zwierzęcia. Cisza przed burzą, przemknęło Aruni przez myśl. Stojący przy nim Mind zaciągnął się głośno rześkim powietrzem.

- Do zobaczenia, Jack – uśmiechnął się Paladynowicz, wskakując na siodło. – Dzięki za wszystko.

Szpakowaty szturmowiec skinął mu głową i odwzajemnił uśmiech. Kiedy Dziedzic zniknął za zakrętem, podszedł do ławeczki przed domem i odgarnął z niej mokre liście. Usiadł powoli na zimnym jeszcze drewnie, zarzucając koc jedynie na kolana. Tyłek odmroził sobie już dawno temu, w czasie kampanii na wschodzie. Nim oparł głowę o ścianę budynku i zamknął oczy, nabił jeszcze uważnie fajkę z głogowego drewna. Wraz z wstępującym w niebo kłębem dymu, poczuł na twarzy przyjemne ciepło pierwszych mocniejszych promieni słońca.

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Sajmar · dnia 08.04.2021 20:37 · Czytań: 492 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 1
Komentarze
Sajmar dnia 31.07.2022 22:17
Reszta tekstu dostępna w księgarniach :)
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
27/03/2024 22:12
Serdeczne dzięki, Pliszko! Czasem pisząc, nie musiałem… »
pliszka
27/03/2024 20:55
Kaz, w niektórych Twoich tekstach widziałam więcej turpizmu… »
Noescritura
25/03/2024 21:21
@valeria, dziękuję, miły komentarz :) »
Zdzislaw
24/03/2024 21:51
Drystian Szpil - to i mnie fajnie... ups! (zbyt… »
Drystian Szpil
24/03/2024 21:40
Cudny kawałek poezji, ciekawie mieszasz elokwentną formę… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:18
@Optymilian - tak. »
Optymilian
24/03/2024 21:15
@Zdzisławie, dopytam dla pewności, czy ten fragment jest… »
Zdzislaw
24/03/2024 21:00
Optymilian - nie musisz wierzyć, ale to są moje wspomnienia… »
Optymilian
24/03/2024 13:46
Wiem, że nie powinienem się odnosić do komentarzy, tylko do… »
Kazjuno
24/03/2024 12:38
Tu masz Zdzisław świętą rację. Szczególnie zgadzam się z… »
Zdzislaw
24/03/2024 11:03
Kazjuno, Darcon - jak widać, każdy z nas ma swoje… »
Kazjuno
24/03/2024 08:46
Tylko raz miałem do czynienia z duchem. Opisałem tę przygodę… »
Zbigniew Szczypek
23/03/2024 20:57
Roninie Świetne opowiadanie, chociaż nie od początku. Bo… »
Marek Adam Grabowski
23/03/2024 17:48
Opowiadanie bardzo ciekawe i dobrze napisane.… »
Darcon
23/03/2024 17:10
To dobry wynik, Zdzisławie, gratuluję. :) Wiele… »
ShoutBox
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
  • Slavek
  • 22/03/2024 19:46
  • Cześć. Chciałbym dodać zdjęcie tylko nie wiem co wpisać w "Nazwa"(nick czy nazwę fotografii?) i "Album" tu mam wątpliwości bo wyskakują mi nazwy albumów, które mam wrażenie, że mają swoich właścicieli
  • TakaJedna
  • 13/03/2024 23:41
  • To ja dziękuję Darconowi też za dobre słowo
  • Darcon
  • 12/03/2024 19:15
  • Dzisiaj wpadło w prozie kilka nowych tytułów. Wszystkie na górną półkę. Można mieć różne gusta i lubić inne gatunki, ale nie sposób nie docenić ich dobrego poziomu literackiego. Zachęcam do lektury.
  • Zbigniew Szczypek
  • 06/03/2024 00:06
  • OK! Ważne, że zaczęłaś i tej "krwi" nie zmyjesz już z rąk, nie da Ci spać - ja to wiem, jak Lady M.
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty