Kimono w domu, tyłek w kajaku - mareman
Proza » Inne » Kimono w domu, tyłek w kajaku
A A A
Nad rzekę Brdę, którą z sentymentem wspominał papież podczas wizyty na bydgoskim lotnisku, wybrały się pod koniec czerwca sekcje ju - jutsu z Bydgoszczy i Łodzi, uczniowie ze szkoły Rutkowskiego.
W młodości około roku ćwiczyłem karate kyokushinkai. Potem były nostalgiczne próby powrotu wśród obowiązków rodzinnych i zawodowych do sportów Dalekiego Wschodu. Półroczne treningi aikido po trzydziestce, po czterdziestce rok z intelektualnym, wyciszającym tai - chi, kilka miesięcy ze skutecznym okinawskim goju - ryu. Karate jest porywające, lecz ja dramatycznie sztywny. W wieku 42 lat podjąłem męską decyzję ju - jutsu. Tam przecież są: kopnięcia, uderzenia rękoma i nogami, chwyty, trzymania i duszenia. Zdobywanie ogromnej ilości wiedzy teoretycznej o sportach walki opłaciło się. Trafiłem na odpowiedni dla mnie styl. Zajęcia prowadzi wieloletni znajomy z czasów, gdy pisałem o nim w prasie Marek Pantkowski. Okazał się wytrawnym trenerem, a ludzie z jego sekcji ju-jutsu przesympatyczni. Od lutego do czerwca nie opuściłem żadnego treningu.
Bernadka, znaczy się żona, wyruszyła nad rzekę pełna obaw. Czy podoła, czy dobrze, że ze mną, czy wszystko i właściwie spakowane? Czy powinna płynąć na piątkowo- sobotnio - niedzielny spływ skoro w poniedziałek wyjeżdża z synami nad jezioro w Rosnowie pod Koszalinem?
Mimo tych jej wątpliwości jechałem uradowany, że będę mógł pobyć z ludźmi, z którymi dzielę pot, pasję, którym ufam. Ponownie odkryłem wartość paczki złączonej wspólną pasją. Kiedyś zaistniałem w podobnej grupie - duszpasterstwie akademickim. Łączyły nas ewangeliczna duchowość i chęć życia w jego najgłębszym nurcie. Szczególne więzy przyjaźni na podbudowie literatury miałem z dobrze zapowiadającym się poetą, podówczas marzącym o egzotycznych podróżach, studentem Wyższej Szkoły Morskiej. Aktualnie Krzysztof jest bardzo bogatym biznesmenem żyjącym z recyklingu i chytrości.
Radowałem się. Będzie więcej czasu na poznanie, zżycie z sobą, przyjaźń. Dokończę czytać wiersze i poematy Joshipa Brodskiego, przejrzę Wyborczą ... odpocznę. Różowy autobus mercedesa starszej daty pochłonął nasze bagaże. Byłem tak zdumiony, że jesteśmy pierwsi, iż zapytałem kierowcę:
- Czy ten autobus zawozi ludzi z ju - jutsu do Gołąbka pod Tucholą na spływ kajakowy?
- Tak, tak - odpowiedział kierowca z uśmiechem.
Myślę o zdekompletowanej rodzince. Co robią teraz? Marta z chłopakiem pracują przy wytwarzaniu i malowaniu kwiatków z drewna. Chłopców przygarnęła moja mama z Bydgoszczy. W myślach błąka się wyrzut. Czy można tak zostawić dzieci?
Z pobliskiego dworca PKP dotarli ludzie senseia Otockiego z Łodzi. Lustruję ich uważnie i poznaję stoickiego w spokoju Szymona. Był na stażu z Japończykiem Yamaue. Na siedzeniach naprzeciwko nas usiadł Piotr. W jego twarzy jak zajączki w lusterku, zapalały się na przemian uczucia: zapału, posłuszeństwa, przestrachu. Czasem, tylko na chwilę miał błyski zimnych oczu satanistów. Czułem w nim kogoś po przejściach.
- Nie jesteś alkoholikiem, zostawiasz niedopite piwo - zagadnąłem.
- Ale nim byłem - odpowiedział Piotr.
- Byłem ... na świetnym, dwudniowym szkoleniu, które uświadomiło mi jak podstępny to nałóg, jak podstępne mogą być wszelkie uzależnienia. - odparłem
Obozowisko Gołąbek wita mikroklimatem lasu, muska zapachem wody. Towarzystwo już nieco zintegrowane pod wpływem "Bronxów
" - co w gwarze środowiska ju - jutsu oznacza piwo. Marek Pantkowski, były żołnierz sił specjalnych Wojska Polskiego, z mapnikiem Campusa, w zielonym t - shircie z napisem Army i znacznie większą łatą niedbale naszytą na ramieniu odzywa się w te słowa:
- Szefem obozu jestem ja. Czy ktoś ma jakieś pytania?

Dowodzi skutecznie. Oszczędnie, zarazem pewnie wydaje polecenie. Jest zawsze we właściwym miejscu. Dziewczyny: Ewa ( dorodne dziewczę szefa), Bernadka i Agnieszki w drewnianej altance przygotowują korytko. Męska część obozu rozłożyła już namioty i z polecenia szefa, z nożami i toporkami buszuje po lesie.
(Bezwiednie, zauroczony przyrodą, udałem się na spacer i zobaczyłem po raz pierwszy w życiu drzewo podpiłowane zębami bobra. Zaaferowany opowiedziałem o tym żonie.
- Chyba nie myślisz, że odejdę od robienia kolacji by to zobaczyć. Potem...
Potem przerodziło się w nigdy. )
Wpierw tnie kijki do kiełbasek, potem zbiera chrust na ognisko. Ostatni z lasu wychodzi Marek budząc pomruk uznania wśród wszystkich. Niesie gruby na 15 cm bal na ramieniu o długości ok. 2m a w drugiej ręce dzierży podobnej długości nieco cieńszy.
Każda społeczność wytwarza swoje prawa, ale przede wszystkim ducha. W nas czuło się przede wszystkim atmosferę głębokiej serdeczności, chęć bliższego poznania.
Kolacja gotowa. Marek pyta siedzących pod czworokątnym daszkiem wokół ogniska obozowiczów:

- Czy możemy się przysiąść?

Odpowiadają, że niedługo skończą. Wszyscy grupują się koło altanki, a Bronxy rozwijają zdolności bratania ludzi. Naraz szef Marko wybucha chwytając jednocześnie talerz jadła:

- Bierzmy kiełbasę, wszystko. Ruszajmy do ogniska. Trzeba być stanowczym.

Ruszamy gromadą z jedzeniem a on rzecze:

- Chcemy się z wami zintegrować, proszę częstujcie się.

Desant wypadł pomyślnie. Znajomi - nieznajomi po kwadransie oddalili się. Mirek wysokie chłopisko o delikatnym, nieśmiałym uśmiechu przyjechał z eteryczną, wysoką żoną - blondynką. Dziewczę zdominowało noc wdzięcząc się w dowcipach. Ja, stary lis, próbowałem przez opowiadane historie wyczuć jej charakter. Okazał się tak filuterno - kuszący, że dałem sobie spokój. Reszta z rzadka mówiła dowcipy. Wszyscy polubili Agę, stała się gwiazdą wieczoru. Ukradkiem kilka razy spojrzałem na Bernadkę. Tak często i mocno nie śmiała się już dawno. Dla niej to najlepsza terapia po stresach, które jej zafundowałem, codziennej znojnej pracy: dyrektora, matki trojga dzieci. Pod koniec każdego ogniska, spotkania dzieją się rzeczy najciekawsze. Zostają bowiem najwytrwalsi, którzy chcą się czymś podzielić, czegoś słuchać. Choć podświadomie bałem się wiosłowania siedziałem długo w noc obok Piotra. Marek Pantkowski opowiadał:

- Często moi ludzie podpadali na przepustkach. A to pas opuszczony, przekrzywiony beret. Takie tam meldunki przychodziły do jednostki. Próbowano różnych metod by temu zaradzić. Z niewielkim skutkiem. Wymyśliłem coś innego. Każdy żołnierz otrzymał przepustkę w zalakowanej kopercie. Wytłumaczyłem, że zadanie polega na tym, by nie dać się złapać żandarmerii. Taka misja podczas przepustki. Nagrody były minimalne, ale okazało się, że większość żołnierzy wraca do koszar z zalakowanymi kopertami ,a przede wszystkim skargi skończyły się definitywnie.
Teraz z jednostek specjalnych istnieją ... komandosi z Lublińca, ktoś podpowiada Gromu, od niedawna ujawniono Formozę. Gdy ja służyłem w jednostkach specjalnych, w latach dziewięćdziesiątych było ich znacznie więcej. Istniała przez to większa rywalizacja.
- Do historii przeszło uprowadzenie sprzed komisariatu Poloneza przez komandosów - odzywa się Maciej, czytałem o tym...
- Tak, to ciekawa historia - podejmuje temat ożywiony Marek i przestaje grzebać w popiele. Nie daje nikomu dokończyć, prostuje się i poprawiając się na siedzeniu rozpoczyna. Zrzucono nas z helikopterów kilkaset kilometrów od jednostki. Byliśmy skuci kajdankami. Każdy miał na sobie bluzy i spodnie ze stemplem ZK. No wiecie... Od kajdanek można się łatwo uwolnić. Najgorsze były te bluzy z wielkim napisem... Poza tym nie mieliśmy na sobie żadnej bielizny. Na dodatek media, jednostki policyjne informowały społeczeństwo o ucieczce groźnych przestępców. Postanowiłem więc z moją grupą zwinąć poloneza sprzed komendy policji. Dowódca całkowicie skonsternowany naszym widokiem po ok. dwóch godzinach od zrzutu, po chwili, pogratulował, a potem stwierdził, ... no trzeba oddać samochód. Ubraliśmy się więc w mundury wyjściowe i z powrotem. Dyżurujący w komendzie policjant popatrzył na nas jakoś dziwnie i stwierdził stanowczo.
- Nasz radiowóz nie zginął. O spójrzcie, ten za oknem stoi jak stał.

Po chwili odezwał się zapatrzony w ognisko Piotr:

- Niezłe były też obozy suriwalowe organizowane przez Bryla.
- Jak wyglądały? - Pytam zaciekawiony. Czytałem dynamiczny, pasjonujący artykuł w Playboju o tym człowieku, poszukiwaczu przygód w świecie, posiadaczu 7 dana w taekwondo, twórcy zabójczo skutecznego systemu walki dla Wojska Polskiego.
- Na środku polany stała kuchnia polowa, która dawała żarcie dwa razy. Na początek i na koniec obozu. Poza tym nic. Wszystko trzeba było samemu zorganizować. Dwa tygodnie kosztowało 1400 zł. Niewielu przetrwało, ale po nim dostałem zaproszenie do jednostki antyterrorystycznej w Bydgoszczy.

Odczułem niezadowolenie z lapidarności odpowiedzi Piotra. Jeszcze zagadnę go kiedyś na ten temat. Potem opowiadał równie zdawkowo o 11 latach studiowania, jaką zmorą był dla żony, z którą się rozwiódł. Budowałem z tych strzępów rozmów jego wizerunek: alkohol, jedenastoletnie studia przerwane na IV roku, antyterrorysta, mały tani rosyjski samochód, samotny ciasny pokój. Teraz rozumiem błysk jego oczu, nagłe zrywanie zdań. Tacy ludzie są mi bliscy, bliscy przez życiową drogę, która winna być dla mnie ostrzeżeniem. Całkiem niedawno pociąg mojego życia wskoczył na tory moralności i poszukiwania prawd życia. I prawdę mówiąc mógłby poruszać się mniej ospale.
Pakuję się w śpiwór ok. 1.00.

- Dzięki, że zgodziłaś się jechać ze mną na spływ.- mówię całując delikatnie włosy Bernadki. Namiot obok parka ze szkoły detektywa Rutkowskiego głośno gada i gada. Dziewczyna określana przez żonę jako Barbi (zaiste podobna) używa kurwy jako znaku przestankowego. Przecinki wyrażają złość, czasem zawiść, najczęściej zacięcie na ten świat. Przyparzyłem się jej wcześniej. Była ładna, zarazem było w jej urodzie coś odpychającego. Nad ranem około piątej włączyli radio. Dopiero wyrażony w stanowczych słowach protest pani z grupy obozującej obok wyciszył ich. Jednak usłuchali. Nie muszę się męczyć. Zapadam w twardy sen.
Ponownie budzi mnie sam szef. Jest szybki, pełen energii.

- Marek masz woreczki na dokumenty. r11; mówi jakby podawał komendę.
- Co... co... - moje zaspanie odbija się w lustrze jego twarzy uśmiechem.

Po co dodatkowe woreczki skoro i tak wszystkie pakunki trafiają w wory foliowe? - dumam. Choć trochę mi miło za tę dbałość szefa o ludzi.

- Bernadka?

Nie ma jej obok. Już działa wespół z innymi dziewczętami przy śniadaniu. Pochwalny jest ów rodzaj kobiecej skrzętności. Z trudem wkładam obuwie stojące przed namiotem. Niewyspany, skostniały, z rlaczkiemr1; w ustach chodzę bez celu jak stary dziadek z artretyzmem.
Zjadam apetyczne kanapki. Pakuję namiot. Sensei Marek podchodzi. Doradza lepszy sposób składania, po którym powietrze schodzi szybciej, namiot zajmuje mniej miejsca. Pakunki trafiają w worki foliowe i do kajaków, które przed chwilą przyjechały. Odwiedziłem lasek w celach fizjologicznych, a tu senseie Marek i Darek Otocki wespół z Bernadką fachowo zapakowali najcięższe toboły do naszej skorupki. Mamy ich za dużo. Zupełnie niepotrzebnie okazały się lansowane przeze mnie do wychodzenia i wchodzenia do wody kalosze. Z przodu można siedzieć tylko z podkulonymi nogami. Pewnikiem będą cierpły. Znosimy nasz dwuosobowy kajak po stromym, piaszczystym i urokliwym brzegu. Na wodzie stoi już kilka przycupniętych niby nartniki po obu stronach rzeki. Cumujemy przy przeciwległym brzegu. Odprawa:

- Pierwszy płynę ja. - mówi Marek
- Kto ma uprawnienia ratownika?- Piotr i Darek podnoszą ręce.
- Piotr płynie w środku, Darek zamyka szyk. Jeśli kogoś ukąsi owad należy zgłosić się do mnie. Mam apteczkę, zaradzimy. Jeśli jakiś kajak się przewróci, ktoś wpadnie do wody krzyczymy
''Ratunku" To nie wstyd. Wstyd się utopić. Przed nami najtrudniejszy odcinek wody, tzw.
''Piekiełko'' Woda jest tam bystra, pełna zwad, powalonych drzew, głazów. Ostrzegamy następną załogę przed niebezpieczeństwem mówiąc np.
'' Kamień z prawej." Przed przeszkodą zachowujemy odstępy. - kończył swój rozkaz dzienny szef.

Rzeka witała zielonoczystą wodą, wartkim nurtem, wielością zakoli. Obok co rusz pojawiały się przeróżne drzewostany i bujne polany. Wszystko to Twórca rozmalował płynną, pełną paletą barw zieloności. Oboje z Bernadką, poza wiosłowaniem, byliśmy zdumieni, radośni i zastygli w bezgranicznym zachwycie. Chcąc doprowadzić go do zenitu i utrwalić raczyliśmy się brzoskwiniami na przemian z czekoladą. Niknęły sprawnie obok nas wypatrzone przeszkody, choć zdarzyło się puknięcie czegoś o nasze dno. Bernadkę to wystraszyło, mnie rozbawiło, po tym jak dostrzegłem, że dno jest całe.

- Zachowaj odstęp, przewrócone drzewo!- krzyczy ktoś przed nami.
- Marek hamuj - odzywa się podekscytowana żona.
- Bernadka... luzik, weźmiemy to z marszu, jak armia niemiecka w swojej świetności. Nie hamujmy. Oszczędzajmy siły.

Gdy kończyłem ostatnie zdania czułem jak delikatnie silny nurt przed powalonym drzewem uniósł nas nieco do góry. Sunęliśmy prosto na drzewo. 4,3,2,1 m. Tędy nie przepłynę, bo głowę by mi obcięło. Szybka myśl zelektryzowała mózg. Ustawić się bokiem do zwalonego drzewa. Zablokować wiosłem konar. Nie uderzyć o niego głową. Od wiosła odłamał się kawałek pióra. To był mój błąd. Skutki były natychmiastowe. Nie wiedzieć czemu tafla wody załamywała się o podwodny konar tworząc mały stopień wodny. Ustawiony bokiem kajak natychmiast nabrał wody. Nie, nie chcę się skąpać cały w zimnej wodzie - na próżno protestował organizm. Silny prąd, mimo posiadania przeze mnie kapoka, wdusił przez chwilę pod wodę. Plułem nią. Spieniona fala próbowała zmyć czapkę. Przytrzymuję ją mocno i poprawiam. W myśli kołacze Bernadki:

- Marek ta czapka "Camela" jest za droga.

Rozglądam się za żoną. Stoi trzymając kajak jedną ręką bokiem.

- Marek ( zawiesza głos patrząc jak znów się wynurzam) - ratuj się!

Chwytam gałązkę. Pęka. Chwytam drugą. Powoli podciągam się. Zziębnięty i zmęczony podciągam ciężar ciała, mokrych rzeczy i nakładam kolano na chropawą korę podmytego dębu. Drapie, boli i cieszy r suchy lądr1;. Mirek z żoną, którzy płynęli za nami odbierają rzeczy na swój kajak z wciąż trzymanego przez Bernadkę. To niewiarygodne ile może się wydarzyć w życiu człowieka, w tak krótkiej chwili. Wszystko to dzieje się po mojej lewej stronie. Przy prawym brzegu, przyczajeni Maciej z Jankiem pytają czy mi się nic nie stało. Trochę osowiały przekrzykuję szum wody:

- Wszystko w porządku.
- Gdzie dokumenty, portfel? - pyta Bernadka.
- Były w moim niebieskim plecaku zapakowanym w czarny worek. - wołam.

Marek Pantkowski brnie przez wodę na pomoc.

- Nie martwcie się. Wszystko wynurkujemy.

Rozglądam się z niedowierzaniem po płaszczyźnie wody.

- Marek taki mały, kwadratowy worek z plecakiem, tam mamy wszystkie dokumenty i jakieś trzy stówy szmalu.
- Nic się wam nie stało? - pyta szef .
- Nie.
- Nie.
- Spokojnie wszystko wyłowimy.

Jeszcze trwa przeładowywanie rzeczy. Marek z Bernadką ściągają pusty kajak na brzeg rzeki. Gdy nadal tak trwam na drzewie małżonka woła:

- Marek nasz niebieski plecak z dokumentami, kartami kredytowymi i pieniędzmi jest w Mirka kajaku. Po prostu go przełożyli.

Odżywam. Maciej z Jankiem podpływają na środek rzeki do drzewa. Wsiadam na trzeciego. Janek ze źle ukrywaną nerwowością prosi o większą ostrożność przy śniadaniu. Mokry, ale szczęśliwy dzięki kolegom płynę do brzegu. Tam inni, w mocnych ramionach obracają mój ciężki wodą kajak, by ją wylać. Cudowna jest solidarność naszej grupy. Rodzi ulgę. Sprawia, że to co nas spotkało nie jest nieszczęściem, ale kolejnym doświadczeniem, cenną przygodą. Ktoś wyławia moje ulubione "Red Indiany"( czyt. buty), inny jeden but Bernadki. Płyniemy kawałek dalej. Postój na polu biwakowym za mostem. Rozkładam kilka rzeczy na stole by wyschły. Żona trochę z żalem, ale tylko troszeczkę perroruje:

- Utopiliśmy poza otrzymanym pożywieniem ( żal mi trochę brzoskwiń) spodnie sztruksowe, bordową bluzkę, no i but.

Potem jak każda kobieta pogdaka jeszcze trochę
"na etu tjemu".

- Tu wiele grup się suszy. Powinniśmy za chwilę płynąć dalej. - sugeruje szef.

W pierwszej chwili budzi to mój wewnętrzny sprzeciw. Jednak rozumiem. Marek myśli interesem grupy. Chowam rozwinięty na drewnianym stole ręcznik. Nasze przepakowane z powrotem do kajaku pakunki wszystkie mokre. Całe szczęście, że dokumenty i portfele za radą dowodzącego włożyliśmy dodatkowo do otrzymanych worków foliowych, z umieszczonym u góry paskiem zamykającym. Teraz dziękuję mu za budzenie woreczkami. Uśmiecha się.
Już nie tyle podziwiam okolicę, ile walczę ze zmęczeniem. Troszkę jestem zły na Bernadkę, która
'"zabunkrowała"; czekoladę w dużym plecaku. Ona świetnie regeneruje siły. Nie ma do niej dostępu. Co prawda zapas czekolady miał starczyć na dwa dni. Ta niedostępna jest o smaku rumowym, czyli takim za którym nie przepadam. W umyśle przez chwilę pojawia się smak tej, którą zjedliśmy " Alpen Gold " bakaliowej. Choć najlepsza jest Milka. Po zjedzeniu czekolady od razu poczułem przypływ sił. Tak było przed południem. Nurt coraz słabszy. Praktycznie przestaje istnieć. Za to zmęczenie tężeje. Płyniemy lekko zygzakując. Teraz Bernadka wiosłuje wiosłem z odłamanym kawałkiem pióra. Jest to przyczyna trudności utrzymania kursu. Niezbyt umiejętnie koryguję go. Małżonka chwilami słabnie. Objawia się to u niej brakiem wiosłowania przy moich korektach kursu. Wtedy koleżeństwo oddala się. Jakże mi słodko smakuje picie. I nie trzeba wiosłować. Zostajemy 100 m w tyle. Jesteśmy najstarsi. Mam 43 lata, żona 39. Ćwiczę jujutsu najkrócej w grupie - 4 miesiące. Ciekawe czy papież też zaliczył wywrotkę na Brdzie? Co czuł płynąc? Nurt niknie. Coraz szersza rzeka przeradza się w Zalew Koronowski. Widać pierwszy jacht. Nagle grupa znika z pola widzenia. Jest. Przycumowali po prawej stronie. Zatrzymali się w Gostycyniu r11; Nogawicy. To miejsce noclegu. Uuulga. Nagle siły wracają. Finiszujemy niezłym tempem ostatnie 200 m. Jak gdybym nie był zmęczony ochoczo wyskakuję z wody i pomagam małżonce wyciągnąć kajak. Jakoś niespodziewanie lekki sunie po trawie. Mimo znużenia wydobywa się z nas radość:

- Wytrwaliśmy z ludźmi, którzy ćwiczą znacznie dłużej niż ja.
- I młodszymi - dodaje uśmiechnięta Bernadka.

Chcąc najlepiej wykorzystać chylące się ku zachodowi słońce pokrywamy rzeczami z pakunków spory pomost.

- Zaliczyliście wywrotkę? - zagaduje wyglądająca na intelektualistkę około trzydziestoletnia turystka siedząca na pomoście.
- Tak na "Piekiełku" - odpowiadam.
- Pewnie przy przewróconym drzewie?
- T... a... k- wydobywam z siebie pełen zdumienia.
- Nieźle musi pani znać ten szlak. - dodaje z uśmiechem małżonka.

Wpatruję się na sekundę w twarz nieznajomej. Jej myśli błądzą gdzie indziej. Nieprzenikniona twarz. Opleciony dłońmi mocny obrys nóg.

- Bernadka karimatę zwiało do wody! - mówię pośpiesznie, bo nie mam zbytniej ochoty wskakiwać do niej a wiatr już oddala matę od pomostu.

Zadziałało. Żona bez namysłu zrzuca spodenki i bluzkę. W czarnej bieliźnie skacze do wody. Odbieram karimatę. Podaję rękę żonie próbując ja wyciągnąć. Uderza o metalowe rusztowanie pomostu. Prosi abym puścił. Podciąga się i wychodzi ociężale sama. Rozcięty palec krwawi, na nodze poniżej kolana ma spory siniak.

- Coś musiało być w mule tłumaczy wskazując na palec.

Podziwiam ją i jest mi jednocześnie jej żal. Koledzy rozkładają namioty, rozpalają ognisko. Wokół niego dwa rzędy ławek z drewnianym zadaszeniem, w kształcie litery E, bez środkowego ogonka, skierowanej ku płaszczyźnie wody. Miejsce na ognisko wybetonowano w środku. Koło sklecono z kamienia i betonu. Sensei Otocki wokół słupków daszka rozwiesił niebieską linkę ze sztucznego tworzywa. Tam rozwieszam nasze rzeczy zebrane z pomostu, gdy słońce skryło się za drzewa. Zajmują prawie całą linkę, czyli ok.25 m. Odwiedzam po raz drugi dla zdrowia Toi - toia - plastikową toaletę umieszczoną pod drzewami na skraju polany. Dla zdrowia piszę, bo obuwie mam przemoczone i chodzę boso. Biorę się, za namową żony, za rozkładanie namiotu, gdy wokół inne prawie już rozłożone. Janusz rzetelnie pomaga. Pożyczam od niego fakirki, bo odczuwam ziąb od ziemi i trawa zaczyna wilgotnieć. Biorę też gąbkę, by wytrzeć wodę z podłogi przemoczonego namiotu. Celowo nie zakładam rozłożonego nad brzegiem tropiku. Chcę by i on trochę się przesuszył na lekkim wietrze, a także by przeschła siateczka niby moskitiera naszego namiotu. Najpotrzebniejsze co nieco z odzieży rozwieszamy tuż przy ognisku na wbitych kijkach. O wewnętrzny, kamienny murek ogniska opieram buty. Marek fachowo doradza:

- Marku włóż do środka papier toaletowy. Dzięki temu zostanie szybciej wchłonięta wilgoć od środka.

Stosuję się do cennej rady. Pożyczam na wieczór przy ognisku Mirkowi i Agnieszce Kaliskim śpiwór, który już wysechł. Odwzajemniają ten gest uśmiechami. Tak rodzi się wdzięczność. Są biedni. Ich kajak wyniosło na "Piekiełku", na gałęzie drzewa. Nie wywrócił się, ale wymyło z niego puszki m. in. z flaczkami i zamoczyło ich rzeczy. Dotychczas, mimo chłodu związanego ze zmierzchem ona siedzi w bikini oraz w bluzce. Teraz ukradkiem zerkam jak uśmiechnięci ochoczo wtulają się w pled i w siebie nawzajem. Ich wizerunek lekko wibruje w strugach powietrza znad ogniska. Lubię wpatrywać się w ludzkie szczęście. Może dlatego, że mi go brakuje?
Jemy jakoś mało skwapliwie. Agnieszka - studentka III r. edytorstwa, wykorzystała swoją erudycję w połączeniu z urodą i jeszcze na trasie spływu wyprosiła od wędkarzy ich połów. Były tam duże płocie i dorodny kleń, ryba którą jako wędkarz jeziorowy oglądam teraz z zaciekawieniem przy wspólnym z Bernadką skrobaniu. Potem natarte przyprawami Knorra rybki trafiają na patyk nad ogniskiem. Smakują wybornie nie tylko mi. Padają żarty. Jednak rozmowy nie mają wczorajszego impetu, salw śmiechu. Wszystkim ciąży 26 przepłyniętych kilometrów. Układam się wzorem Szymona niedaleko ogniska na karimacie. Próbuję czytać wiersze Joshipa Brodskiego. Po 3- 4 wersach pokonany przez zmęczenie i emocje dnia , ostatkiem sił zbieram się spać. Delikatnie dotykam włosów żony. Z ciała robię kłębek. Jak poradzę sobie jutro? Obok, do swojego namiotu, wzmocniony kilku ''Bronxami"wchodzi Janek. Ma kłopoty z otwarciem i żali się będącym już tam Agnieszce i Maciejowi:

- Wymieniliście zamki w moim namiocie i teraz nie mogę wejść.

Odpowiada mu salwa śmiechu. Zasypiam natychmiast bardzo mocnym snem.
Jaki byłem tamtego ranka? Osowiały i odrętwiały zarazem. Przez około kwadrans nie mogłem wyjść z tego stanu. Koledzy żwawo i radośnie uwijali się składając namioty. Słyszałem, co prawda, wokół siebie pohukiwania Benadki bym zrobił to czy tamto, lecz skutki owych komend były podobne do bicia leżącego ze zmęczenia konia. Niestety poranna rosa spowodowała, że nasze rzeczy nie wyschły. Koledzy łatali swoje wiosło klepkami z drewnianej skrzynki. W końcu wszedłem na obroty i spakowaliśmy do wypłynięcia naszą plastikową łupinkę. Apetyt Marka Pantkowskiego, który dopisywał mu przez cały obóz objawiał się na najprzeróżniejsze sposoby. Czasem była to wiedza o smaku herbaty z igliwia lub liści poziomek malująca się zachwytem na jego twarzy podczas opowiadania. Innym razem były to ogniskowe wspomnienia o obozach suriwalowych, podczas których jedzono pyszne, pieczone żabie udka. Tu "czifo" ilustrował opowieść pokazując jak je trzyma, wpatruje się przez sekundę niczym wąż w ofiarę i błyskawicznie. Innym razem było opowiadanie o pysznych winniczkach z dodanym smakowitym poślizgiem w przełyku objawionym głośnym chlipnięciem. Słuchałem zaaferowanych relacji i przyznam szczerze, byłem w samym środku owych smaków. Już, już puszczały do mnie oczko, uwodziły. Tym razem Marko wymyślił z nadwodnej, świeżej mięty herbatę. Była intensywnie orzeźwiająca.

- Panowie zostało jeszcze mnóstwo zupek. - perroruje szef. Niech ktoś nabierze wody i wieszamy kociołek!

Sam sprawnie rozdrabnia chrzęszczący przy nacisku silnych dłoni makaron z paczek chińskich zupek. Hasło padło na podatny grunt. Sam poszedłem z Markiem pozbierać trochę chrustu ze składu tuż obok.

- Marek nie zbieraj gałęzi z drzew liściastych. Staraj się pozbierać te z drzew iglastych. One szybciej się palą a nam zależy na czasie.

Szef chce wypłynąć jak najszybciej. Precyzja możliwa nawet w polowych warunkach ?! Marek ma mistrza. Odczuwam wdzięczność idąc tak za nim. Dzięki niemu las stał się jeszcze bardziej przyjazny i bliski.
Z żalem spoglądam na pustą siatkę, kiedyś z jabłkami, na ławce naprzeciwko. Po śniadaniu Bernadka proponuje:

- Marek kup coś do picia.- dając mi 10 zł.

W myślach pomnażam zakupy i ochoczo przyjmuję propozycję. Ruszamy do sklepu z Maciejem i Jankiem. Temu ostatniemu oddałem pożyczone klapki. Odczuwam niejaką przyjemność z faktu wyschnięcia butów przy ognisku. Stało się tak za radą szefa, który zaproponował bym do ich środka włożył papier toaletowy co spowoduje szybsze schnięcie od wewnątrz. Kupiłem czekoladę, bo regeneruje siły, colę - ze względu na kofeinę i po lodzie dla Bernadki i dla mnie. Nawiasem mówiąc wcale się z niego nie ucieszyła. Nie jest takim lodożercą jak ja. Przypatruję się. Przypatruję się wręcz ciemnokoralowemu głazowi w centrum ośrodka wypoczynkowego. Im bardziej się do niego zbliżam tym mocniej się wpatruję. Jest na nim miedziana tabliczka z wyrytym widokiem zachodzącego nad rzeką słońca i napis:

- Za tych, którzy ukochali ... co? - pytam Macieja.
- Za tych, którzy ukochali browca i szlak Brdy - odczytuje gotyckie pismo kolega. Podchodzimy coraz bliżej, więc czytam:

- Za tych, którzy ukochali ... Boga, nie browca i szlak Brdy. - poprawiam kumpla. Janek też bucha rubasznym śmiechem.
- Pokręciło mi się.- z wrodzoną sobie delikatnością, machając ręką tłumaczy Maciej.
- Każdy myśli o tym czego mu we krwi brakuje. - strzela ripostą Janek.

Przy wodowaniu kajaków opowiadam Bernadce i senseiowi Otockiemu jak Bóg przerodził się w "browca". Uśmiechają się łagodnie a sensei komentuje:

- Każdy w życiu czegoś poszukuje.

Teraz byłem mądrzejszy. Wyłożyłem dno kajaka karimatą, by kuferki mniej bolały. Spotkało się to z pozytywnym aplauzem małżonki. Trochę martwi idealnie gładkie lustro Zalewu Koronowskiego zapowiadające upał. Za moment wiatr rozwiewa moje wątpliwości. Jeszcze płyniemy w szyku, jeszcze podziwiam rozległe krajobrazy, domki nad wodą. Na jednym z krótkich postojów wchodzę boso w las. Mijam szybko małą żmijkę, czy padalca o brązowym umaszczeniu. Mimo ich urody nie jestem zwolennikiem bliskich spotkań z gadami. Płynie się coraz gorzej. Boli tyłek, bo cały ciężar odbić wiosłami amortyzuje właśnie on. Cierpną dwa środkowe palce prawej ręki. To stara dolegliwość. Walczę ze zmęczeniem za pomocą czekolady, coli, wody mineralnej - konsumowanych w tej kolejności. Płynę przez moment równolegle do Marka Pantkowskiego. Mijamy liczne jachty. Szef płynie kursem przecinającym się z jednym z nich.

- No chyba nie uderzy Pan w nasz jacht ?- mówi kobieta.
- To zmieńcie trochę kurs. - odpowiada szef sekcji.
- To wy zmieńcie. - dociera do mnie zdecydowany męski głos zza żagla.

Ktoś z załogi lekko przesuwa kajak.

- To wy powinniście uważać. Na wodzie obowiązuje prawo, że większy ustępuje mniejszemu.
- Tak to zatrzymaj się, zaraz zadzwonię po policję, zobaczymy kto ma rację - pokrzykuje facet, ten sam, który stał za żaglem nerwowo szukając komórki.
- Dupek jesteś i tyle. - kwituje po wojskowemu dyskusję Marek Pantkowski.


Na postoju, przy murowanym ośrodku, przy okazji odwiedzin toalet odkrywam prysznice. Błyskawiczna decyzja. Szybko rozbieram się. Biorę prysznic bez mydła w letniej wodzie, mając nadzieję pobudzenia resztek tkwiących we mnie sił. Podobno, wg mojej żony, cuchnąłem po nim jeszcze mocniej.
Mijamy prom, który w oddali rusza z przeciwległego brzegu. Należy uważać na stalowe liny, które mogą wynurzyć się podczas przeprawy promu. Zdążyliśmy przed przeprawą. Spoglądam przez ramię mocno wychylony do tyłu. Koledzy też zdążyli. Płyniemy czasem jak mówi Bernadka halsami, czyli dużymi zygzakami. Dlaczego tak się dzieje? Człowiek siedzący z przodu to napęd kajaku. Z tyłu też napęd, ale jednocześnie sternik. Nasz przedni napęd, nie dość, że musi siedzieć z podkurczonymi nogami ze względu na zbyt duże gabaryty bagażu, to ma obłamane około 3 cm czubku wiosła. Dokonałem tego podczas zderzenia z drzewem przed wywrotką. Muszę to nadrabiać wiosłując wydłużonym wiosłem, seriami raz prawą, raz lewą stroną. Często ze zmęczenia jestem rozkojarzony. Nie chcę też hamować, by utrzymać się na kursie. Boję się bycia ostatnim z płynących. Bernadka z kolei jest za hamowaniem i szybką korektą kursu. W takich sytuacjach zmęczenia ujawnia się w niej tym, że nie wiosłuje. Brak wiosłowania sprzyja wydłużaniu się dystansu między nami a grupą. Teraz to już ok. 100 m. Mimo to staram się ciągle wiosłować. Jedyne przerwy jakie robiłem były związane z jedzeniem lub piciem. Gdy wiosłuję w pozycji medytacyjnej (zazen) kufer mniej boli, ale łódka staje się mniej sterowna. Żona także czasem przyjmuje tą pozycję. Siada w ten sposób jednak znacznie rzadziej. Mimo wszystkich pomysłów zmęczenia nie da się oszukać. Pod plecami ból staje się coraz silniejszy. Próbuję go zneutralizować kładąc się w pozycji półleżącej jak w szybowcu. Niestety, wtedy wiosłuję z mniejszą siłą. Postój przed ostatnim etapem. Zjadamy pasztety, mielonki w konserwach. Wszystko w kostkach pokrojonych nożem, bez chleba. Grupę ogarnia szaleństwo zbiorowego jedzenia, tak jakby każdy z nas chciał usprawiedliwić a jednocześnie przedłużyć postój. Sam też się nie oszczędzam licząc na przypływ sił po kaloriach. Bernadka zrywa jagódki niczym u Konopnickiej. Szymon komponuje: Otwiera pasztet zdzierając aluminiowe zamknięcie. Robi kopiec z keczupu na szczycie umieszczając jagódkę. Prosi o podziw prezentując dzieło.
Paweł z Łodzi pokazuje wysłużoną rMuletęr1;. Opowiada o niej z dużym sentymentem. Wśród starszyzny wywiązuje się dyskusja nt. noży. Szymon mówi o radzieckich nożach opisanych w rAkwariumr1;. W ich rękojeści znajdowała się sprężyna tak silna, że ostrze z niej wystrzelone, po przeleceniu 10 m wbijało się w drzewo z taką siłą, iż nie można go było wyjąć ręką. Odrzut wręcz szarpał dłonią. Była to podstępnie zabójcza broń.

- Takie noże mieli cichociemni w Anglii. - włącza się do dyskusji szef ju - jutsu z Łodzi. -Miałem kiedyś taki nóż. Niestety zgubiłem.
- Sensei zna się na nożach?- pytam.
- Sądzę, że tak.
- A to jest nóż z dobrej stali?- pokazuję mój składany z ażurową, metalową rękojeścią i klipsem, hiszpańskiej firmy Herbertz.
- Tak, to jest dobry nóż i trzeba go ostrzyć na tępo, czyli tak jak teraz.

Cieszy mnie ta odpowiedź. Znajomy, który go ostrzył też mówił o twardości stali. W końcu dałem za niego 70 zł. Prawie się nie rozstajemy. Używam go w drobnych pracach , w Gminnym Ośrodku Kultury. Jego posiadanie budzi u niektórych moich pracowników respekt. Podczas wypraw wędkarskich dokonuję nim napraw, skrobię ryby. Z zamyślenia wyrywa mnie opowiadanie opowiastka Otockiego, która znajduje we mnie jedynego słuchacza:

- Kiedyś w Łodzi, naprzeciw Komendy Głównej policji chciałem jak najszybciej przebiec przez jezdnię. Wbiegając na ośnieżony chodnik zawadziłem o krawężnik. - tu Ochocki przerwał, bo towarzystwo rozchodziło się.
- I co było dalej? - podtrzymuję opowiastkę.
- Czując, że się przewracam wykorzystałem energię rozpędu, skuliłem się jak do padu, szybki przewrót i biegnę dalej. Ludzie patrzyli w osłupieniu, ze zdziwieniem. Ktoś za mną zawołał: "Nić się panu nie stało?"-
- Ju - jutsu przydało się w życiu? - rzucam pytanie retoryczne.
- Yhm.

I znów na wodzie. Monotonna, pełna potu, bezustanna walka ze zmęczeniem. Siadam, tak żeby Bernadka nie zauważyła na tyle kajaku. Podpatrzyłem to rozwiązanie od płynących daleko z przodu kolegów. Jaka ulga dla nóg i pośladków. Z tej pozycji lepiej biję wiosłami o wodę. Niedługo rozkoszowałem się wygodami. Daleko w tyle ujrzałem dużą policyjną motorówkę. Wolałem nie ryzykować mandatu. Niebiescy mijają nas ostrożnie, z daleka, a mimo to tworzy się solidna, bujająca kajakiem boczna fala. Buja jak na morzu. Z utęsknieniem patrzę na potężny silnik Johsona przy motorówce, eleganckich policjantów. Takim to dobrze. Ach gdyby nas podholowali? - marzę. Spoglądam w przód. Niestety, dystans do kolegów zwiększył się do ok. 300 m. Policja wraca, więc znów siadam na dnie plastikowej skorupy. Potworny ból tyłka wraca ze zdwojoną siłą. Nie widać kolegów płynących przed nami. Są już za zakrętem. Dobrze, że zniknęli. W umyśle pojawia się coś na kształt ulgi. W chwili otrzeźwienia otępienie mija. Mobilizuję się. Siadam na tył kajaka. Wiosłujemy w jednym rytmie, szybciej. Jest lżej. Napawam się tym. Bernadka mówi, że za betonowym mostkiem w Samociążku, jej kolega dyrektor, ma domek letniskowy. Patrzę w kierunku mostku.

- Marek, co oni robią?
- Postój? Nie, to ostatni siedmiokilometrowy etap skończył się!!!
Siadam do środka kajaku i gazu... Przepłynąłem razem z grupą 52,5 km w dwa dni. Przybijamy do brzegu. Gdzieś we mnie rośnie duma. Siedzę zadowolony - wycieńczony zarazem. Nie mam ochoty wysiadać, nie mam ochoty na najmniejszy ruch. Zastygnąć w radosnym bezruchu. Oto cel! Świętować w nim!!
Bernadka pogania bym jak inni wyciągnął kajak, potem wypakował bagaże. Może tu są pijawki? Wyszła z kajaka. W końcu wychodzę. Chlap i noga ponaglona siłą przyciągania ląduje w wodzie. Miłe zaskoczenie. Nie jest zimna. Biorę w dłonie plecak bez stelażu ( czyt. Stelaż zatopiony dzień wcześniej, oczywiście.) i twardo drepczę pod górkę. Kładę ciężar. Schodzę po wzgórzu przy moście. Sensei Otocki wraz z synem wyciągnął kajak na brzeg. Jestem zdumiony nieoczekiwaną, cichą i bezinteresowną, jak zawsze w jego wydaniu pomocą. Zdumienie powoli przeradza się w poczucie ujmującej wdzięczności oraz silnej więzi z grupą. Staję się mrówką żołnierzem. Ochoczo przenosimy kajaki wyżej w pobliże drogi. Nie są wcale tak ciężkie. Wnosi się je dobrze, bo samochód ma opuszczony pulpit, który traktujemy jako schody. Staram się z całych sił. Pozostałości bagażu już u góry, obdarte z foliowych worków. Obok nas dwa czarne stiuningowane Ople Astry tdi. Gdy przenoszę pakunki, mijam kilkakrotnie trzy, nawet ładne dziewczyny na kocu. Z nimi trzech łysych. Wysocy, nieźle umięśnieni. Jeden ma całe plecy i nogę w zielonych, fioletowo - czerwonawych kolorach. Inny na ramieniu nosi skrzyżowanie czaszki z upiorem.
- Agnieszko - pytam studentkę III roku edytorstwa - z jakich powodów ładne dziewczyny są z takimi facetami?
- No wie pan...- zamyśla się, z odcieniem ironii w piwnych oczętach.
- Chyba chodzi tu o mistycyzm, braterstwo dusz? - podpowiadam.

Czy będę kiedyś taki silny, by poradzić sobie z takim klamotem? Co by było gdyby między nami wywiązała się bójka? Na ile skuteczne okazałoby się ju - jutsu? Jesteśmy drobniejsi, ale niektórzy z nas są naprawdę skuteczni. Z podświadomych myśli wyzwala mnie Marek.

- Chłopaki to już ostatnie pamiątkowe zdjęcie.

Staję twarzą do Szymona, jak wszyscy przed malutkim aparatem. Dobre są takie zdjęcia. Obnażają prawdę o sylwetce. Zazwyczaj tkwi ona w naszej mentalności upiększona. Przez dwadzieścia kilka lat, w mojej sylwetce, na wskutek chaotycznych wysiłków niewiele się zmieniło. Pracuję nad tym dopiero od pół roku. Mam szczupłe dłonie i nogi. Do tego doszedł wydatny brzuszek. Te refleksy myślowe pojawią się dopiero za dwa dni, po obejrzeniu zdjęć. Powróćmy do rzeczywistości.
Ciężarówka zapakowana kajakami znika. Za chwilę pojawia się leciwy wściekle różowy bus Mercedesa, którym uprzednio przyjechaliśmy. Pakuję do tylnego bagażnika nasz i innych dobytek. Siadam radosny z nieco z tyłu przy oknie. Rozkoszuję się wygodą, oglądam elegancką tapicerkę. Obok małżonka. Siedzę w szarym t- shircie z napisem: "Spływ kajakowy miłośników Budo rzeką Brdą". Z tyłu sylwetka kajaku i hasło "Kimono w domu, tyłek w kajaku." Szare, koszykarskie spodenki adidasa lekko przybrudzone, z plamkami, niby cętki. Mam przytępiony węch, a mimo to czuję od siebie zapach swego potu. Za oknem szary beton przedmieść malutkiego Koronowa. Szymon pozbywa się wszystkich folii grupy na cmentarnym wysypisku. Taki turystyczny standard. Usypiam. Migają sennie krajobrazy i przeżycia z trasy. Dokładnie pięćdziesiąt lat temu płynął Brdą przyszły papież. Ulga. Śpię już twardo. Bez świadomości przeżytego czasu budzę się w okolicach Bożenkowa. Potem Bydgoszcz jakby codzienność. Odbieram samochód od znajomych Kwiatowej oczywiście dzieląc się świeżą radością przebytych przeżyć. Bernadka na Hetmańskiej pilnuje bagaży. Kolejne pakowanie tobołów, lecz bez uczucia "znowu". Małżonka wpada na pomysł, by iść do kościoła w mieście.

- Ja nie mam w co się przebrać. Jest 17.45. W tych rzeczach, które mam na sobie nie pójdę u twojej mamy do kościoła. Tam zna mnie zbyt wielu ludzi. Idźmy gdzieś tam, gdzie nas nie znają.

Protestuję, ale powoli zalany przypływem jej argumentów ulegam. Zastanawiamy się nad wyborem kościoła. Zawracam na Wyszyńskiego, podjeżdżam do świątyni na Bielawkach. Wyciągam t - shirt ze spodenek, by nie było widać plam na nich. Nie mam skarpet. Jeden z moich butów "Red Indiana" jest ciemniejszy, zalany olejem motocyklowym. Chowamy się w kąciku.

- Idziesz do komunii?
- Tak.
- To ja też.

W pokonaniu wstydu z powodu wyglądu, przepocenia pomogła pozytywna energia ze spływu. Ciężko być menelem - myślę. Znowu odzywa się mój podświadomy strach przed bezrobociem. To ciekawe doświadczenie. Być dyrektorem i wyglądać jak kloszard. Po komunii Bernadeta zatrzymuje się dopiero na zewnętrznych schodach kościoła. Posłusznie, szybko idę za nią. Po mszy jesteśmy pierwsi w samochodzie. Sam uśmiecham się do siebie i śmieję się z siebie. Jednocześnie. Troszkę też śmieję się z kobiecego wstydu.
Co nauczył mnie ów spływ? O co jestem bogatszy duchowo?
Pogłębiłem kontakt z przyrodą. Płynąc nitką rzeki czułem jak ona jest życiodajna i drogocenna. W otoczeniu owej zieloności miałem poczucie bycia w przyjaźnie właściwym miejscu. Moje uczucia i myśli harmonizowały się, łagodniały, a w efekcie piękniej kształtowały. Problemy nie były już tak nabrzmiałe.
Jeszcze dziś mam przed oczami Marka, gdy mówię mu o utopieniu z kajaka Agnieszki i Mirka Kaliskich puszek z flaczkami a chief na to mi prosto w twarz, z intonacją coraz bardziej wznoszącą:

- Co flaczki się utopiły? Nie! To niemożliwe trzeba je wyłowić!!!

Natychmiast rzuca się w rwący nurt, chwytając się gałęzi dociera do głównego konaru, wychodzi nań. Skacze nurkując w rwącym nurcie krystaliczno - zielonkawej, zimnej wodzie. I tak kilka razy. Wreszcie pierwszy sukces.

- Gdzie były?- przekrzykuję szum wody.
- Zaklinowanie między kamieniami.

Inne puszki trafiają na boczny konar zwalonego drzewa.

- Marek sprawdzaj daty tego co wyłowisz. - krzyczę do znów wynurzającego się z spienionych odmętów szefa.

Już grupa osób podziwia go z brzegu. Znów skok w odmęty. Kolejna puszka flaczków na bocznym konarze. Paweł próbuje pomóc Markowi. Nie udaje mu się jednak pokonać rwącego nurtu do bocznego konaru, na którym stoją puszki. Podpływa po nie Otocki - także zawodowy ratownik. Efekt - większość puch flaczków uratowana. Podpływa po nie Otocki, także zawodowy ratownik. Będą smakowały jeszcze pyszniej przez ten trud. Uratowane zostały także inne puszki z kajaka Mirka i Agi.
Czyż to nie lekcja skuteczności dowodzenia? Wulkanicznej radości płynącej ze skrzesania energii do zadania, które trzeba wykonać! Należy właśnie z taką energia rzucać się w wir trudnych zadań. Skarby naszego losu też często leżą w nas, na dnie, wśród kamieni codzienności. Warto się po nie zanurkować z energią żołnierza sił specjalnych.

Proste! To zasuwaj!!

MM
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
mareman · dnia 20.01.2009 10:23 · Czytań: 1632 · Średnia ocena: 4,2 · Komentarzy: 19
Inne artykuły tego autora:
Komentarze
mareman dnia 20.01.2009 11:14
Czy nikt już nie czyta dłuższych tekstów? Ten dał mi wiele radości.;);)
Usunięty dnia 20.01.2009 12:53
jeśli go podzielisz na kilka krótszych odcinków wówczas może więcej ludzi przeczyta i też będzie mieć z tego radość. :yes:
Miladora dnia 20.01.2009 13:01 Ocena: Dobre
Podtrzymuję, chętnie przeczytam, ale Mareman, weź pod uwagę, że niekiedy ma się mało czasu, żeby spokojnie przeczytać, podsunąć Autorowi sugestie, czy drobne błędy do poprawki.
Podziel tekst na krótsze odcinki - to rozsądne, bo opierając się na opiniach czytających, możesz pod tym kątem sprawdzić dalszy tekst.
Powodzenia. :yes:
Jeżeli nie podzielisz, to i tak przeczytam, ale teraz muszę już lecieć, przepraszam... :shy:
Tyler Durden dnia 20.01.2009 13:31 Ocena: Świetne!
A ja drukuję i czytam. Dam znać jak skończę;)
mareman dnia 20.01.2009 13:36
Jak przeczytasz to bardzo proszę napisz. Cenię Twoją opinię, ponieważ często ważysz słowa i starasz się wypośrodkowć sąd. Czytam Twoje opinie także u innych. Na zakończenie słowa pociechy:Inne moje opowiadania, które niebawem opublikuję będą znacznie krótsze. Pozdrawiam wszystkich wojowników pióra!!!;)
valdens dnia 20.01.2009 14:00
tekst dodano dziś rano, jest południe, masz 60 czytań, 5 komentarzy i narzekasz, że mało? :) no chyba nie jest aż tak źle, co?
Tyler Durden dnia 20.01.2009 14:43 Ocena: Świetne!
Nieźle, jedenaście stron wyszło:D I pierwszy raz ktoś tak się wypowiedział o komentarzach... ale to nie wpływa na ocenę.
Zaczynam od tego, że przyciągnął mnie tytuł, bo też jestem miłośnikiem sztuk walki.
Na początku miałem mieszane uczucia, bo nie zwykłem czytać "sprawozdań z wycieczek". Ale to było coś głębszego i z przesłaniem. Do tego, podejrzewam, że na faktach. Media i filmy kreują sztuki walki w większości jako efektowne mordobicie. W opowiadaniu widać dokładnie, że to coś więcej. Do tego obcowanie z przyrodą i innymi ludźmi. Tworzenie więzi. Tekst naładowany emocjami, co sprawiło, że czytało się szybko i przyjemnie (choć trochę uciążliwie na początku). Dałem się pociągnąć w wir przygód. Ale nie uniknąłeś błędów interpunkcyjnych, do których szczególnie mam oko (nawet po 4 na stronę), ale przy tak długim opowiadaniu da się wybaczyć. A na końcu, koniecznie trzeba zmienić "Warto się po nie zanurkować z energią żołnierza sił specjalnych". "Się" nie jest potrzebne.
Oceniam na świetne i pozdrawiam serdecznie!
mareman dnia 20.01.2009 19:06
Ludzi sztuk walki można podzielić na 2 grupy:Tych , którzy trenują krótko i znikają oraz tych, którzy ćwiczą systematycznie. Ta grupa ludzi zdecydowanie ciekawsza. Chciałbym mieć Twoje oko do interpunkcji. "Się" wpatoczyło. To pozostałość licznych przeróbek tekstu. Dzięki za krytkę i przychylność zarazem Tylerze Durdenie. ( kompletnie nie mam skojarzeń z Twoim pseudonimem.)
mareman dnia 20.01.2009 19:08
Valdens - masz rację. Często ją masz. Nawet jak jesteś krytyczny;)Chyba jestem lepszy w prozie.
Miladora dnia 20.01.2009 20:24 Ocena: Dobre
Mareman - jeżeli każdy z nas opisywałby trzy dni ze swojego życia minuta po minucie w tak szczegółowy sposób, to nie wiem kto by to wytrzymał. Jestem sporstmenką, to co piszesz jest mi znane, ale znużyłeś mnie kompletnie. Moja sugestia - to prześwietlić ten tekst dokładnie, bo chodzenie do toalety chyba nie jest takie ciekawe, żeby nie można było tego opuścić. Skondensuj go, wyrzuć nic nie mówiące i do niczego nie przydatne szczegóły. Niech to będzie mniej monotonne, bardziej barwne. Rozwlekłość tej prozy sprawia, że ma się ochotę machnąć w pewnym momencie ręką. I nie dlatego, że jestem kobietą, a to taki jakby męski temat - zaliczyłam tyle różnych sportów i tyle obozów, że wierz mi, wiem, co mówię. Zresztą sama jestem trenerem, instruktorem, ratownikiem i cholera wie, czym jeszcze. Podziel to na części - zdarzenia, np. wyjazd, dzień pierwszy, "kąpiel", ognisko i tp.
I musiałbyś trochę ubarwić jednak. Tę wersję schowaj na pamiątkę, a do drugiej dodaj trochę wyobraźni i więcej ikry, zanim nas poczęstujesz. Wtedy będzie bardziej smakować.
Daję dobry za tekst, minus do tego za interpunkcję.
I pozdrawiam :D
mareman dnia 20.01.2009 22:42
Ej, James Joce był wielki, a nie odpuszczał sobie wyprawy do toalety. To tak, że bliżej życia, ale dalej od sztucznej poetyckości. Twoje uwagi są równie wkurzające jak i słuszne, więc dajesz się lubić i grubym błędem byłłoby się do nich nie zastosować, choć to mnóstwo roboty. A swoją drogą przyjemnie spotkać ostrą kobietę, która mówi temperamentnie i na dodatek słusznie. DZIĘKI:yes:Wierzę - po korektach, o które się upominasz może to być lepszy tekst.
Miladora dnia 21.01.2009 00:33 Ocena: Dobre
Bóg zapłać, Mareman... :D
Jeszcze jedno - tytuł jest świetny i sugeruje tekst z pewną dawką humoru, więc dowal tego humoru trochę, żeby nie rozczarować czytelnika. A jeżeli musisz już z sumiennością kronikarza opisywać wyprawy do toalety, to wróć z niej przynajmniej ze szczypawką w bucie i tyłkiem pokąsanym przez komary... :D
Usunięty dnia 21.01.2009 00:50 Ocena: Bardzo dobre
pisz dalej.
mareman dnia 21.01.2009 13:26
Dzięki Miladora, dawno tak się nie uśmiałem - za tekst o toalecie. Jesteś bardziej wybuchowa niż plastik!:lol:
mareman dnia 21.01.2009 13:28
Ołowiany - tak krótkiej i jednocześnie wieloznacznej recenzji dawno nie czytałem. Masz u mnie za nią mistrza!B)
Tyler Durden dnia 21.01.2009 16:21 Ocena: Świetne!
Tyler Durden? Obejrzyj film Fight Club koniecznie. Książka też jest;)
mareman dnia 21.01.2009 16:51
Tyler - zrobię to.:yes:
aga2906 dnia 24.01.2009 19:03 Ocena: Bardzo dobre
Bardzo mi się podobało. Na spływach dokładnie tak jest, przeżyłam na własnej skórze:). Piekiełkiem, też chyba płynęłam, ale nie jestem pewna:)
Gabriella dnia 24.02.2009 21:04 Ocena: Świetne!
Jakbym tam była. :D
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
24/04/2024 21:15
Dzięki Marku za komentarz i komplement oraz bardzo dobrą… »
Marek Adam Grabowski
24/04/2024 13:46
Fajny odcinek. Dobra jest ta scena w kiblu, chociaż… »
Marian
24/04/2024 07:49
Gabrielu, dziękuję za wizytę i komentarz. Masz rację, wielu… »
Kazjuno
24/04/2024 07:37
Dzięki piękna Pliszko za koment. Aż odetchnąłem z ulgą, bo… »
Kazjuno
24/04/2024 07:20
Dziękuję, Pliszko, za cenny komentarz. W pierwszej… »
dach64
24/04/2024 00:04
Nadchodzi ten moment i sięgamy po, w obecnych czasach… »
pliszka
23/04/2024 23:10
Kaz, tutaj bez wątpienia najwyższa ocena. Cinkciarska… »
pliszka
23/04/2024 22:45
Kaz, w końcu mam chwilę, aby nadrobić drobne zaległości w… »
Darcon
23/04/2024 17:33
Dobre, Owsianko, dobre. Masz ten polski, starczy sarkazm… »
gitesik
23/04/2024 07:36
Ano teraz to tylko kosiarki spalinowe i dużo hałasu. »
Kazjuno
23/04/2024 06:45
Dzięki Gabrielu, za pozytywną ocenę. Trudno było mi się… »
Kazjuno
23/04/2024 06:33
Byłem kiedyś w Dunkierce i Calais. Jeszcze nie było tego… »
Gabriel G.
22/04/2024 20:04
Stasiowi się akurat nie udało. Wielu takim Stasiom się… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:44
Pierwsza część tekstu, to wyjaśnienie akcji z Jarkiem i… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:28
Chciałem w tekście ukazać koszmar uczucia czerpania, choćby… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty