1
Moja praca nie jest trudna ani ciężka, może trochę zbyt monotonna, mało urozmaicona, ale nie narzekam. Robota jak każda inna. Przyzwyczaiłem się do niej, co więcej, polubiłem ją. Ma swoje zalety: darmowe wyżywienie, służbowe mieszkanie, umundurowanie, przyzwoite wynagrodzenie i, co najwyżej sobie cenie, poczucie własnej wartości przynależnej dla przedstawiciela władzy, szacunku. Dodatkowym przymiotem jest gwarancja bezpieczeństwa. To dla mnie bardzo ważne. Nie bać się, zapomnieć o lęku, strachu zniewalającego moją wrażliwą psychikę. Swego czasu miałem tego rodzaju problemy. Enigmatyczna, nieomal surrealistyczna bezsilność zapanowania nad porażającą rozum paniką towarzyszyła mi od wczesnych lat dzieciństwa. Była ze mną wszędzie: w zamkniętym pokoju, którego obszar ograniczają cztery ściany, na ulicy gdzie chciałem się ukryć pośród tłumu ludzkich postaci, lecz masa ludu przerażała jednakowo jak i otwarta przestrzeń miasta pozbawiona wyraźnego rantu, chociaż bogata w różnego rodzaju marginesy, nawiasy, które w znaczeniu granicy nie mogły znaleźć użycia. Równowagi ducha nie mogłem osiągnąć ani w zamkniętym, ani otwartym obszarze. Zasięgałem rady psychiatrów. Pierwszy, po wysłuchaniu mych skarg orzekł, że mam kłopoty typowe z określeniem własnej osobowości z powodu traumy przebytej w czasie dziecięcym. Nie wiem w jaki sposób wysnuł tę diagnozę, gdyż o latach mojego dzieciństwa doktor nigdy nie pytał, ani ja nie wspominałem. Chociaż mógłbym. I być może powinienem.
Drugi z terapeutów był bardziej dociekliwy. Pytał o wszystko. O moich rodziców, dziadków, braci i siostry, wujków, ciotek, nauczycieli, znajomych ze szkoły, kolegów z podwórka. Milczałem. Nie, nie dlatego, że nie chciałem. Dolega mi jeszcze jedna przypadłość. Czasem coś we mnie zacina. Popadam w stan nerwowości, nastrój określany mianem stuporu. Wystarczy by ktoś, w tamtym wypadku lekarz, wykonywał czynność, z pozoru błahą, niby zwyczajną, lecz dla mnie nie wiedzieć czemu, zaskakującą, bym popadł w osłupienie. Pan doktor zadając mi pytania, splótł dłonie a jego kciuki poczęły się kręcić wokół siebie. Zapatrzyłem się w ten kołowrotek. Młynek wywijany palcami wprowadził mnie w ten rodzaj niemocy. Niemocy irytującej, podobnej do hipnozy ale jednocześnie będącej jej zaprzeczeniem. Zamiast odprężenia poczułem impulsywne napięcie. Siedziałem spięty, prawie sparaliżowany na krześle, zapatrzony w paluchy wirujące spiralne koła. Kręciołka wabiła i odpychała. Przyciągała jednostajnością, zrażała monotonią. Psychiatra zniechęcony moim milczeniem rozłożył ręce w bezsilnym geście. Zmiana w zniewalającym układzie kciuków, obudziła przytomność, odeszło naprężenie, stupor ustąpił. Byłem gotowy odpowiedzieć na każde pytanie. Lekarz wprawdzie przyglądał mi się uważnie lecz nie dostrzegł jakiejkolwiek zmiany w moich oczach, oczy-zwierciadło duszy, nie mógł dostrzec w nich cokolwiek, zapatrzyłem się w sufit gabinetu, szukając odpowiedzi na zadane pytania Zamierzał coś powiedzieć, lecz zrezygnował. Pochylił się nad rozłożonym arkuszem, wpisał jakieś adnotacje. Skończywszy zapiski podniósł metalowy dzwonek i zakołysał. Nim ucichło jego brzmienie, w progu gabinetu pojawił się pielęgniarz. Sanitariusz odprowadził mnie do sali.
2
Od czasu, kiedy pamięć moja stała się rejestratorem zdarzeń, jeszcze nie kompletnych, zaledwie urywków zewnętrznych zajść, niezależnych ode mnie, oraz endogennych, fragmentarycznych wewnętrznych doświadczeń, zapewne naiwnych, dziecięcych, ale jednak moich własnych, miałem wówczas mniej więcej cztery lata. W tamtych reminiscencjach tak oto znajduję (siebie w kręgu rodzinnym. Tata i mama, oboje młodzi i piękni, kochający troskliwi rodzice rozpieszczali mnie spełniając zachcianki jakie może mieć paroletnie dziecko. Miałem swój pokój, mnóstwo zabawek i osobistą służącą: nianię. Wysoka, starsza dystyngowana pani, przynajmniej wtedy mi taką się wydawała, nosząca długie suknie w czarnym kolorze, zapięte niezliczoną ilością guzików, począwszy od stójki zakrywającą szyję do pasa a dolna część sukni przekształcała się w szeroką spódnicę sięgającą kostek, skrytych w pantoflach na płaskich obcasach. Jej obowiązki nie ograniczały się do kąpieli, ubierania i wyprowadzania na spacery. Łagodnie i cierpliwie uczyła zasad dobrego wychowania. Przechadzki odbywaliśmy po alejkach parkowych, nadbrzeżem jeziora. Nużące chwile, męczące bezsensowną włóczęgą ciągle tym samym szlakiem. Tym bardziej, że moja opiekunka nie pozwalała na jakikolwiek kontakt z innymi dziećmi. Patrzyłem z zazdrością na rówieśników bawiących się w Ogródku Jordanowskim, kopiących piłkę, grających w berka. Zabawy nieprzystające dobrze wychowanemu dziecku. Dom w którym w którym wówczas mieszkałem składał się z pięciu pokoi i kuchni. Pomieszczenia rozdzielał szeroki i długi przedpokój. Obok kuchni znajdowała się jadalnia. Za nią gabinet ojca. Następne drzwi prowadziły do mojego pokoju. Tuż za nim, lokum niani. Ostatni, najbardziej tajemniczy w całym domu był pokój gościnny. Nie do wszystkich miałem swobodny dostęp. Zakaz wstępu do sypialni rodziców obowiązywał niezależnie od pory dnia i nocy. W stołowym mogłem przebywać w czasie przeznaczonym na posiłki i w święta. Chociaż bywały wyjątki. Rodzice co jakiś czas urządzali przyjęcia w sobotnie popołudnia. Pod żadnym pozorem nie mogłem swoją obecnością przeszkadzać w zabawie dorosłych. Biesiady przeciągały się do bladego świtu. Głośna muzyka, śpiew uczestników imprezy, hałas rozmów, lekko stłumiony barierą ścian docierał do mojego pokoju i nie pozwalał mi zasnąć. Dodatkowo, w gościnnym, także objętym zakazem wstępu, dziwne odgłosy posapywania, jęki budziły we mnie strach. Z pomocą przychodziła niania zabierając do siebie, na kanapę na której spała. Kołysała, śpiewała cicho piosenkę, dziwnymi, nieznanymi słowami, uspokaja lęk. I nagle wszystko zmieniło się w naszym życiu. Niania odeszła, z własnej woli lub wbrew niej. Słyszałem piąte przez dziesiąte wrzask ojca i matki. Brzydkie, ohydne słowa. Zakazane wulgarne wyrazy. Nigdy nie wypowiadane w naszym domu. I co dziwne, wykrzyczane przez matkę. Potem nastąpiła cisza. Absolutny bezgłos. Milczenie. Ojciec wychodził do pracy o zwykłej porze, wracał dużo później. Mama spała do południa. Kiedy już wstała, coś tam pichciła w garnkach. Na śniadanie jadłem resztki pozostałe z kolacji. Goście jakby zapomnieli o spotkaniach w naszym domu. Czasem znajomy ojca, bądź matki wpadał z wizytą lecz spotkawszy się z chłodnym przyjęciem, odchodził. Cisza w mieszkaniu kończyła się wraz zapadnięciem zmierzchu. Pamiętam ojca rozpamiętującego smutki i radości w głębi butelki wódki, matkę nadpobudliwą i znerwicowaną. Nocne scysje kończyły się bijatyką lub seksem równie furiackim. Rodzicieli, oprócz wzajemnej dysfunkcji przeradzającej się w nienawiść sprzeczności, wiązała żarliwość religijna. Owszem, mogli okładać się wyzwiskami i pięściami, ale gdy przychodziła pora na modlitwę, klękali przed świętym wizerunkiem Matki Boskiej zawieszonym nad małżeńskim łożem, recytowali pacierze żarliwie. Wraz z nimi klękałem i ja. Każdą niedzielą, i innym dniem świętym, celebrowali uczestnictwem w mszy w kościele. Dwa razy. Poranną, pierwszą w rozkładzie nabożeństw, o godzinie szóstej trzydzieści, oraz ostatnią, o siódmej wieczorem. Czy chciałem, czy nie chciałem, pospołu z matką i ojcem musiałem uczestniczyć w ich pokutniczym obrządku. Pewnego powszedniego dnia, ojciec wyszedł rano do pracy. Gdy wieczorem nie zjawił się domu, moja matka nie odczuwała niepokoju, jako że wcześniej często bywało, że tato będąc podchmielony wypitym z kolegami alkoholem gubił drogę powrotną i wracał na łono rodziny po kilku dniach absencji. Minął tydzień, minął drugi. Moja rodzicielka postanowiła wyjść na spotkanie małżonka. Czy go odnalazła? Tego nie wiem. Zanim udała się na poszukiwanie odprowadziła mnie pod drzwi sierocińca prowadzonego przez siostry zakonne. Pociągnęła sznurem dzwonka umieszczonego w framudze bramy i odeszła zanim odźwierna mniszka rozwarła furtę. Zakonnica patrzyła na mnie a ja stałem bezradny, zagubiony. Odwróciłem się, szukając mojej rodzicielki, zobaczyłem bezludną ulicę. Moja matka zniknęła.
- Jak masz na imię, chłopczyku? – mniszka ubrana w brązowy habit, patrzyła śladem mojego wzroku. Zobaczyła to samo, co i ja. Opustoszałą drogę.
Milczałem.
3
Z czasem mój stan ducha uległ ewolucji. Sam nie wiem z jakiego powodu. Przestałem lękać się małych pomieszczeń. Czułem się w nich w miarę bezpiecznie. Poprawa połowiczna. Poczucie bezpieczeństwa w wąskim zamkniętym pomieszczeniu okupiłem jeszcze większym strachem wobec bliźnich. Kiedyś gubiłem odwagę w tłoku ludzkich istot. Metamorfoza spowodowała, że nawet pojedyncza osoba, co prawda nie aż tak jak większa grupa, budziła lęk. Nie mogąc przełamać fobii zmodyfikowałem schemat biologii swojego organizmu. Prowadzę nocny tryb życia. W dzień śpię. Kładę się do łóżka zanim pierwszy brzask rozproszy ciemność nocy. Zasłony w oknach skutecznie tłumią słoneczny blask. Budzę się późnym wieczorem. Spożywam byle jaki posiłek, najczęściej błyskawiczną zupę rozpuszczoną we wrzątku, kromkę chleba posmarowaną smalcem. Potem, ze szklanką herbaty siadam na krześle i patrzę przez okno na ulicę. Obserwowanie przejeżdżających samochodów, wałęsających psów, późnych przechodniów podążających licho go wie gdzie, jest ciekawym zajęciem. Rozwija wyobraźnię. Szczególnie podczas padającego deszczu. Dryfujące po szybie krople tworzą oddzielne dróżki i ścieżki, łączące się ze sobą na chwilę, by wskutek podmuchu wiatru rozsypać się na mgliste drobiny. Gdy droga całkowicie opustoszeje, lubię posłuchać radia. Słuch mam trochę przytępiony, pokręcam więc do maksimum potencjometr. Spaceruję po izbie wsłuchując się w odgłosy dobiegające z odbiornika. Dzięki temu wiem co dzieje się w świecie a gdy chcę dowiedzieć się co nieco o zdarzeniach w najbliższym rejonie przełączam na regionalną rozgłośnię. Niekiedy wychodzę na korytarz. Mieszkam na czwartym, najwyższym piętrze. Schodząc na dół licząc stopnie, wracając na górę rachuję ponownie. Nie wiem dlaczego ale liczba schodów za każdym razem jest inna, to znaczy jest stała, lecz różni się. Prowadzące w dół zamykają się w sumie dziewięćdziesięciu ośmiu, wiodące w odwrotnym kierunku mają o dwa mniej. Z czego wynika różnica w rachunkach – nie mam zielonego pojęcia. Nie, błąd w obliczeniach autorytatywnie wykluczam. Doświadczenie powtarzałem wielokrotnie, wynik za każdym razem był identyczny.
Bywa też, że wychodzę na zewnątrz budynku. Nie często, jednak czasem błąkam trotuarem, zbaczam ku parkowym alejkom, krążę w poszukiwanie czegoś, co zgubiłem, i znaleźć będzie trudno, gdyż zapodziały się daleko, w innym czasie, w innym miejscu.
4
W samym środku lata moja mama odeszła. Zostałem sam. Obok stała zakonnica ale czułem się potwornie osamotniony. Mniszka zamknęła bramkę, ujęła moją rękę i ruszyliśmy ścieżką przecinającą trawnik w stronę piętrowego budynku-więzienia w którym miałem zostać zamknięty na długi czas. Czerwone cegły, czarne okiennice, brązowe dachówki. Kolory przypominały kamienicę, w której mieszkałem. Otoczenie domu różniło się od swojskiego podwórza. Zielona murawa, klomby z kwiatami, owocowe drzewa i krzewy, niskie żywopłoty obsadzone wzdłuż, przecinających się dróżek wysypanych żwirem, obszerna drewniana altana z ażurowymi palikowymi ściankami, mogły stwarzać sielankowe skojarzenie, jednak odseparowanie od zewnętrznego świata wysokim ceglanym murem, sprawiało, że traciło cały urok. Sztuczny wytwór, fałszywa wyspa w akwenie miasta. Chciałem wyrwać rękę z dłoni zakonnicy i uciec. Wrócić do domu. Kopnąłem w nogę kobiety. Musiałem trafić w wrażliwą na ból kostkę. Choć cierpiała, wypowiedziała kilka wulgarnych słów, wciąż trzymając mnie w kleszczach jednej ręki, drugą przeżegnała i wymamrotała dwa słowa: „wybacz mi Boże”, zrobiła to co w jej mniemaniu, zrobić powinna, i uwolniona od grzechu uderzała na odlew: raz w tyłek, raz w twarz. Potem już nie zważając na mój opór, kuśtykając ciągnęła mnie trzymając za ucho. Kołatką uderzyła parokroć w odrzwia. Stukanie przypominało tajemny kod, szyfr znany jedynie wtajemniczonym. Dwa stuknięcia, przerwa, dwa stuknięcia, przerwa, trzy stuknięcia. Być może tamto wspomnienie zostało zniekształcone przez czas, zakonnica nie łomotała enigmatycznym kryptonimem, tylko całkiem zwyczajnie, bez sekretnego podtekstu, jednak pozostało zarejestrowane w pamięci, jako chwila, kiedy zostałem aresztowany i skazany.
- To on, Jakub?
W pokoju, urządzonym skromnie, wręcz surowo, stało biurko przy którym siedziała starsza pani w czarnym habicie i białym welonie. Tuż za nią, biel ściany inkrustował ogromny brązowy krzyż z dębowego drewna. Towarzyszył jej mężczyzna w nieokreślonym wieku. Mógł mieć trzydzieści lub czterdzieści lat. Niepewność co do wieku zawdzięczał czołowej łysinie oraz przyprószonych siwizną skroniach. Twarz, częściowo zakryta ciemnymi okularami, grymasem ust wykrzywionych w uśmiechu, szczerym lub ironicznym, byłem zbyt młody by rozpoznać się w tego rodzaju niuansach, wydawała się być sympatyczną i przyjazną. Wydawał się być zamyślonym. Spacerował po celi, raz w kierunku progu, gdzie kazano mi stanąć, po czym zmierzał do zakratowanego okna, i nie spojrzawszy na widok za szybą, zawracał i podejmował swoją wędrówkę ponownie. A ja stałem niczym zahipnotyzowany. Wprawdzie łzy spływały z spod powiek, wciąż odczuwałem smutek rozstania z matką, czułem jakąś nadzieję, jakiś zalążek myśli, że wrócę do domu, niechby pustego, bez rodziców ale do mojego. Tkwiłem nieruchomo tuż przy drzwiach w oczekiwaniu. Czekałem aż jedna z tych osób zwróci uwagę na moją osobę. Zakonnica w skupieniu przeglądała leżące na biurku kartki, mężczyzna spacerował po sali.
- Siostro przełożono przyprowadziłam chłopca – nieoczekiwany głos zza moich pleców sprawił, że drgnąłem przestraszony i odruchowo obróciłem się. Te słowa wypowiedziała furtianka, która wprowadziła mnie do gabinetu i, byłem święcie przekonany, że natychmiast odeszła zamykając za sobą drzwi.
- Panie Józefie - przeorysza podniosła wzrok znad czytanych papierów – czy o tym dziecko rozmawialiśmy.
- Tak, to on, Jakub. – Człowiek imieniem Józef, przerwał peregrynacje zatrzymując się przy oknie.
- Jest pan absolutnie pewny? – przełożona klasztoru dopytywała raczej z racji obowiązku wynikającego z odpowiedzialności za przytułek, niż li tylko zaspokojeniu swojej ciekawości.
- Znam go. Wiem kim jest i jak ma na imię i nazwisko. – Wciąż stał przy framudze okiennej i tak jak przedtem, jego wzrok nie przenikał szklanej tafli, patrzył na okno, zatrzymywał się na nim.
- Przecież nawet nie spojrzałeś na chłopaka. – Protekcjonalność, zmiana oficjalnej formuły pan – pani, przejście na protekcjonalne „ty” mogła wynikać ze zwyczajnego przejęzyczenia lub też z powodu podenerwowania siostry aroganckim zachowaniem adwersarza.
- Widziałem jak wchodził. Wiem, zaufaj mi Zofio, to Jakub.
Jaki Jakub? Nazywam się Albert. Albert Kral. Rozmowa musiała dotyczyć innej osoby.
- Jakubie podejdź do mnie – kobieta siedząca w fotelu za biurkiem skinęła dłonią w moim kierunku – chcę o coś zapytać.
Nie poruszyłem się. Stałem zakłopotany, nie rozumiejąc o co jej chodzi.
- No, rusz się –mężczyzna obrócił twarz i po raz pierwszy spojrzał na mnie – podejdź do matki.
- Ona nie jest moją matką – zaprotestowałem gwałtownie.
- Rzeczywiście, nie jest twoją matką – uśmiechnął się – jest przełożoną placówki wychowawczej, która da tobie schronienie i od dzisiaj tak będziesz do niej się zwracał.
- Matko przełożona – dodał – lub w krótszej formie, po prostu matko. Zrozumiałeś?
Nie zrozumiałem.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt