Won, ale już, wypad, wypad, wyjdź, po polsku nie rozumiesz?! Wydaje ci się, że można ot tak, ni z gruchy ni z pietruchy otwierać drzwi (!!) do człowieka i gramolić mu się do środka? Że ktoś dał ci wprawo wpełzać w głąb, w de facto najintymność, szlajać się (sic!) pomiędzy narządami swojego kolegi z roboty, co ty sobie w ogóle myślisz — że będziesz tak właziła jak do siebie?! Swoje głębie weź i zgłebiaj, kretynko, najlepiej — palcami.
...dokumenty? Jakie? Nie ma i nie było żadnych dokumencisk, wszystko, co tu widzisz, ślepa krowo, to mo-je cia-ło!
...Bednarczuk? A co on ma, do jasnej cholery, wspólnego...
...jakie "zwariowałem"? Wdzierasz się po prostu, tak — wdzierasz w człowieka i jeszcze śmiesz coś warczeć?!
...nawet nie waż się ruszać, to moje ciało, krew, kurwa, jucha, kawa. płyn ustrojowy... czego nie rozumiesz, debilko?
I wyszła, nieźle skonfundowana, zaniepokojo... wręcz przerażona, sekretarzyca. Wyszła w pośpiechu, niemal wybiegła z pokoju, który był częścią boskiego, polimorficznego ciała.
Wróciła po parunastu minutach. Z koleżankami. Maryśka, Bożena, Kinga, no i ona — Agata o florystycznym nazwisku. Otoczyły obrotowe krzesło, na którym siedział samozwańczy władca materii, zaczęły wypytywać, ze co ty, Krzysiek, żartujesz, jesteś naćpany, powiedz, co brałeś i — Jezu! — szybko idź do domu, zanim cię szef nie widział, bój się Boga — w takim stanie do pracy przychodzić! prosisz się o mega kłopoty, co najmniej o dyscyplinarkę, myślisz, że Bednarczuk choć raz jedyny ci podaruje TAKI numer? Przecież wiesz, jaki on jest, na zbitą mordę wyleje, jeszcze wezwie policję z alkomatem, pojedziesz na izbę wytrzeźwień, po co ci to, Krzysiek, jeny, chyba zwariowałeś do reszty, aleś się zaprawił Celina przecież będzie w szoku, no, już, wstawaj, odwiozę cię do dom, coś się wymyśli, nagły atak wyrostka, ślepej kiszki, jaką-kurwa-kolwiek inną chorobę, nagle cię wzięła niedyspozycja i nie byłeś w stanie wytrzymać do czwartej, ledwie siedziałeś, wiłeś się z bólu, no — tak się powie, wstawaj, zawiozę...
...a on — że nie, jeszcze czego! Same się wynoście, z klatki, w zasadzie, piersiowej, no, już! Nie zalegać mi w oskrzelach, nie przelewać się w zatokach, to moje ciało, won, won, wypierdalać, won!
Zaperzył się, zacietrzewił, wkurwił, aż posiniał na twarzy, Krzysztof-Bóg-Kujawa, biurocielesny deus-księgowus. Awantura zaczęła się wywiązywać na całego, imbisko wielkie, dorodne, soczyste. Wrzask niósł się po korytarzach Poli-Trans-Hurtu, jakiego nigdy w poczciwym biurowcu nie słyszano, wsiąkał w mury. Jak lew bronił Krzysiek swojej odrębności, każdego papierka, segregatora, każdego kawowego fusa, który, według oczadzeńca, by, oczywiście, częścią jego ciała.
Ryczał, niczym zarzynane zwierzę, naczelny ateusz, bluźnierca i demaskator zabobonów, gdy (z czystej przekory) Bożena Aniszewska próbowała dotknąć choćby okładki, jednym paluniem, opuszkiem, najnowszego wydania "Buchaltera — miesięcznika księgowego".
Autentycznie nie rozumiało, do niedawna — kute na cztery kopyta — cwaniaczysko, co ci wszyscy ludzie robią w jego bebechach, po kiego grzyba powłazili mu we wnętrzności i co, do kurwy nędzy, zamierzają tam robić.
Babiska — o, a teraz i dwóch facetów, bo Radek z Marcinem, zaniepokojeni wrzaskami, podosłupiali, stanęli w drzwiach niczym glisty, tasiemce uzbrojone, egzo-pasożyty, odśrodkożercy.
Tłoczą się w jestestwie Krzyśka, nowi, coraz nowsi mu włażą w jaźń, czego, no-cze-go do choroby ciężkiej chcecie?! Nie widać, naprawdę nie ogarniacie, że to mój mózg, osobowość, psychika? W ciało i w ego mi wchodzicie, bez pytania, nieproszeni, wypędzam, wyganiam, jak tylko mogę, usiłuję się bronić przed kurewskimi natrętami, a wy... jak te drapieżniki, Wandalowie, wandale, masakratorzy, psuje kurewskie, ciemne i durne, nie mające pojęcia, czym jest unia hipostatyczna...
— Ani się waż, suko! Zostaw! Gdzie z łapami, nie po żebrach!
...najmocniej, bo z piąchy na odlew, pięknego prawego sierpowca oberwał, oczywiście, szef. Ledwie zdążył wejść, z marsową miną, już-już miał pytać, co tu się, do jasnej cholery, wyprawia, jak... łup.
I pękła warga, dziąsło i w miarę nowa, bo ledwie dwa tygodnie wcześniej odebrana od protetyka, sztuczna szczęka pana Bednarczuka.
Pandemonisko, małe i kameralne, ograniczone do jednego pokoju w biurowcu Poli-Trahs-Hurtu miało miejsce, mikropiekiełko.
W ferworusiu, w zamieszańciu, podczas szarpaninki, obezwładnianeczka Krzyśka o wielu naturach, wylała się jego cielesna (sic!) kawa, stłukł współistotny z nim kubek, rozsypały się po podłodze i zostały haniebnie, bez cienia szacunku podeptane, krzyśkocielesne zszywki i spinacze.
Radek Terliński — wiadomo: chłopisko potężnie zbudowane, pudzianowate, pakeropodobne. Wpadnie taki szafokształtny w nerw — to nie ma zmiłuj: w góra pięć minut poskłada prawie każdego. Toż on sambo, kendo, kraw-magę, czy co tam ćwiczył i ćwiczy, karate studiuje, z siłowni prawie nie wychodzi, no, chyba, że do pracy, kościoła, albo spotkania tych tam... Żołnierzy Chrystusa.
Podbiegł, kulturysta różańcowy, lutnął raz, a dobrze. I padło się Krzyśkowi bez przytomności, tuż obok cielesnego biurka. I przydzwoniło się potylicą we współistotny z resztą jego ciała, kaloryfer. Rozkrzyczała się, nieco gardłowo i bez słów, Kinga, stażystka. Moja dziewczyna. I miałem niezły ubaw, gdy opowiadała mi, jak błagał ratowników medycznych, bożek meblowy, by nie zabierali go w takim dezabilu, niekompletnego, nago, choć w ubraniu, ale co z tego, skoro bez najistotniejszych części składowych, bez ponad połowy narządów!
Chciał jechać do szpitala z komputerem, biurkiem, milionem faktur w segregatorach, przebąkiwał nawet o wyrwaniu kabli ze ścian, bo to przecież jego żyły. Świetlówki? Też chciał zabrać, rolety, więcej: całe okno! A bez krzesła obrotowego, co miało stanowić chyba przedłużenie jego dupska, wręcz ruszyć się nie chciał! Musieli go na siłę odrywać, bo żadna perswazja nie pomagała, a nikt nie będzie się przez pół dnia bawić w negocjatora i użerać z pomyleńcem. Za bety wywlekli, ledwie oprzytomniałego pantheosa o wielu naturach.
...do dziś siedzi na Marczewskiego, Celina, zapłakana, często go odwiedza. Wychodzi, podobno, z płaczem, gdy on, ciągle i ciągle żąda, domaga się przywiezienia choćby jednego spinacza, zszywki, pół skorupy ciałokubka, choć garści fusów z kawy, która była i jest jego krwią, duchem i ciałem.
...nie daje się nabrać, natychmiast rozpoznaje fałszywe, obce, podstawione fusiska. MAJĄ BYĆ TE — I KONIEC.
...jaki kijek? Schizofrenia późnoobjawowa — i tyle... — idzie w zaparte zagadnięta Celina. Wstydzi się, może przed samą sobą boi przyznać, że to, co spotkało Krzyśka jest wynikiem działania sił nieczystych, czarnych, kosmatych. oślizgłych i paskudnych nadprzyrodzeństw. Że paranormal activity, klątwa i sam jest sobie winny jej mąż. Nie trzeba było chojraczyć, wsadzać sobie patyka...
III. Gremia
Czają się w zakamarkach naszej mieściny, uważnie lustrują każdego. Nikt i nic nie ujdzie ich uwadze.
Wszechwzroczni, niewidzialni obserwatorzy. Gapiciele.
Podejrzewam, że gdyby się zmaterializowali, okazałoby się, że z wyglądu przypominają karykaturalne monstra, zupełnie niestraszne potwory. Że to widziadła z campowych bajek, wronoludy różowopióre, zbrokaciałe, klaunie strachy na Lachy, demony-pajace.
Są, jak czuję, wklęci w to miasto, nie tyle kładą się na nim cieniem, co wyrastają z niego, zapuszczają w nim korzenie. Zmory dziobate obsiadające przeklęty patyczek, wbijające szpony w... imiona tutejszych pupilów domowych. No nikt nie nazwie psa, czy kota normalnie, nie ma u nas Burków, ani Mruczków, Reksów, czy Filemonów, są za to... Zebymanieni, Ruź-ruzie, czy inne Harwanektole, a dajmy na to Jacek, mój sąsiad, nazwał bernardyna... Kubek-Łomonosow (WTF?).
Pół biedy, że niewytłumaczalne dziwactwo tyczy jedynie imion zwierząt, jeszcze (?) nikt nie wpadł na światły pomysł ochrzczenia córki Magapareza-wiw, albo syna — Trą-cięcię-noli.
Potrzeba oryginalności za wszelką cenę? Gdzie tam! Działanie sił nieczystych! W końcu nikt, zapytany, nie potrafi logicznie, albo i nie, jakkolwiek uzasadnić, czemu nazwał uroczego kundelka By-wywrotowiec, lub kanarka Rujścień.
Jak nic — bawią się nami przerysowane licha, wnikają — a to w ciągle kreślących nowe linie-rany, wytyczających niepotrzebne ulice, skwery, placyki, bulwarzęta, psychoplanistów, a to w kobiety. I każą je, ośmieszają, mutują.
Coraz mniej dzieci rodzi się w naszym — paradoksalnie —coraz gęściej zaludnionym miasteczku. Zagęszczacze stanowią element napływowy z okolicznych wsi. I dobrze. Dochodzi do mieszania się genów, rozrzedzają się (chcę w to wierzyć!) toksyny, maleje trucicielska, zła moc, siła jadu. Kwas (oby!) zmienia się w winny ocet.
Gdyby z jakiegoś powodu zamknięto miasto, ogrodzono je murem (oho — zaczynam tworzyć coś na kształt fabuły opowiadania z gatunku deidyllicznych antyutopii!), kategorycznie zakazano opuszczania enklawy-obozu koncentracyjnego — myślę, że w przeciągu paru lat, za sprawą chowu wsobnego, zmienilibyśmy się w populację mutantów, takich z filmowego "harcydzieła" "Wzgórza mają oczy". Rodziłyby się coraz bardziej zniekształcone osobniki...
...albo i nie, nasze kobiety, jedna po drugiej, zapadałyby na przeklęty zespół Stiffenmayera-Lüsa, zamiast progeniturasów... jak moja Kinga... ech. Co zrobić? Lekarstwa podobno na cholerne zaburzenie nie ma i w najbliższej przyszłości nie będzie. Nowa, tyleż dziwaczna, co groźna i paskudna choroba... ubezpłodniająca...
Płakać się po prostu chce, najzwyczajniej, jak kilkulatek, który niechcący popsuł ulubioną zabawkę, któremu spierdzieliła się konsola, rozkwasił się wyświetlacz gameboxa, urwała łepetyna misia przytulanki.
Mam ochotę ślozować, paść tuż obok łóżka, taczać się zasmarkany, zapluty, puszczać bańki z nosa i walić z bezsilności pięściami w podłogę. Łbem tłuc, drzeć na sobie ubranie — w zasadzie też bym chciał, gdyby to tylko pomogło w czymkolwiek, wyleczyło Kingę z... kulkozy.
Biedna, nieuleczalna Kiń, z której drwią maszkarony. Guzorodna, bezdzietna (!!) wieloródka, moja kochana Kingula, co za każdym razem, gdy uprawiamy seks zachodzi w ciążę mnogą, a potem... aż pisać o tym ciężko. Wysypują się z niej, parędziesiąt godzin później, mięsne kulki, pseudo-potworniaki wielkości kurzych jaj. Kosmate i pomarszczone "dzieciaki", którym nie dane było się normalnie rozwijać. Zmutowane, zdegenerowane w macicy (aż chciałoby się napisać "związane na supełki") para-płody, przerośnięte zygoty wypadają z niej, robiąc tyleż zabawne, co wywołujące rozpacz "kszszszszsz, kszszszsz". Albo "dęęęęę", gdy — rzadko, to rzadko, ale zdarza się — są usuwane razem z moczem, uderzają o porcelit muszli klozetowej.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt