Dzień dobry doktorze. A tak, imię... Na imię mi Śmierć. Nazwisko? Po prostu Śmierć. Tak, samo Śmierć wystarczy. Owszem, jestem TĄ Śmiercią. Tak, właśnie tak twierdzę. Czy przyszłam pana zabrać w zaświaty? Ach, nie, jeszcze nie. Kiedy? Tego nie wiem, przynajmniej w tej chwili. To czy w ogóle przyjdę, zależy teraz od pana, od tego, czy mi pan pomoże. Tak, mam problem i właśnie o nim przyszłam porozmawiać. Wiem, wiem, pan mi nie wierzy, że jestem Śmiercią. Trudno, jakoś to przeboleję, zwłaszcza, że i tak jest mi już wszystko jedno. Właśnie o tym chciałam pomówić. Panie doktorze, cierpię na ciężką depresję. Straciłam sens i chęć do egzystencji. Tak, można powiedzieć, że wpadłam w marazm. Nie, nie miewam stanów lękowych, nie słyszę głosów i nie mam halucynacji. Ależ nie, nie myślę o samobójstwie. Trudno było by się samej zabić, będąc Śmiercią. Do napadów euforii tym bardziej mi daleko. Mój problem polega na zupełnie czymś innym. Niechże pan przestanie zadawać te pytania i po prostu posłucha. Wypaliłam się zawodowo. Nie odczuwam już satysfakcji z własnej pracy. Mówiłam już przecież, pracuję jako Śmierć, a pan miał przestać zadawać pytania i spokojnie mnie wysłuchać. Sens wszystkiego, co robiłam dotychczas został brutalnie zachwiany. Nigdy nie spodziewałam się, że cokolwiek mogłoby zakłócić przebieg mojej działalności, tak przecież harmonijnej, jednostajnej i spokojnej od zarania dziejów. A jednak. Stało się. Wczoraj w południe. Przyszłam do pana, bo nie mogę sobie z tym poradzić. Nie mam pojęcia, co dalej ze sobą począć. Czuję się zdruzgotana. Hmmm... Skonsternowana to chyba najodpowiedniejsze
określenie. Moment, już mówię co takiego się wydarzyło. Miał pan słuchać i nie przerywać, prosiłam przecież. Otóż... Tak się składa, jak zapewne się pan domyśla, wykonuję swoją pracę odkąd istnieje życie. Zawsze lubiłam tę robotę. Cenię sobie spokój, a stanowisko Śmierci zapewnia mi go w zupełności. Tak, właśnie, spokój, harmonię, jednostajność, czyli to wszystko czego potrzebuję. Nigdy nie przeszkadzała mi monotonia, lubię wszystko mieć poukładane. Znaleźć delikwenta, pokazać się, chwilę pogadać, przeprowadzić na drugą stronę i wracać do siebie. Takie proste, być może trywialne, ale ja naprawdę byłam przywiązana do takiego trybu
egzystowania. Wszystko, przez miliony lat, było takie samo. Fakt, świat się zmienia, cywilizacje idą na przód, mentalność, obyczaje i kultura wraz z nimi. Ludzie jednak się nie zmieniają. Zawsze popełniali, popełniają i popełniać będą te same błędy. Odkąd istnieję, zawsze, wszyscy oni bali się mnie. Niezmiennie od początków ludzkości, towarzyszył im paraliżujący strach przed śmiercią, przed przemijaniem i niebytem. Tak, dokładnie wszystkim, co do jednego. Ci, którzy twierdzili, że się mnie nie boją - kłamali. Za wszelką cenę chcieli zyskać szacunek innych, przypodobać się uchodząc za twardszych, odważniejszych. Strach przede mną nie ma jednak nic wspólnego z odwagą, to tylko kwestia nieumiejętności pogodzenia się z losem. Większość
z nich nigdy tego nie zrozumie. Tak już jest i nie ma co nad tym dyskutować. Reagują różnie, jęczą, krzyczą, proszą, błagają, płaczą, trzęsą się, modlą, przeklinają i złorzeczą, albo zaciskają zęby i zachowują dla siebie swój strach - ale boją się wszyscy, bez wyjątku. Ludzie boją się nie tyle mnie samej, co własnej śmiertelnej natury. Dlatego próbują przedłużać swoje życie na wszelkie możliwe sposoby.
Średniowieczni alchemicy szczycili się nawet, jakoby udało się im wynaleźć sposób na nieśmiertelność. Bzdura. Wierutna bzdura, panie doktorze. Nie istnieje taki sposób i nikt nigdy go nie wymyśli. Nie ma takiej mocy ani alchemia, ani wszystkie religijne ugrupowania, ani medycyna, ani genetyka, ani żadna z nauk. Ludzie są śmiertelni. Koniec. Kropka. Fakt niepodważalny. Dogmat. Przyzwyczaiłam się do takiego stanu rzeczy. Przywykłam do wzbudzania strachu, niechęci, często nawet nienawiści. Cóż, taka robota. Jeden jest nauczycielem, inny szewcem, jeszcze inny lekarzem, a ja jestem Śmiercią. Rutyna? W zasadzie można nazwać to w ten sposób, ale ja raczej skłaniałabym się ku zawodowemu spełnieniu. Tak było aż do wczorajszego feralnego południa. Szłam sobie zwyczajnie, jak każdego dnia i każdej nocy, w każdej godzinie, minucie i sekundzie, zatłoczoną ulicą ruchliwego miasta. Pogwizdywałam jakąś zasłyszaną ostatnio melodyjkę. Zmierzałam w kierunku skrzyżowania ulic, na którym wedle wszystkich danych, jakie otrzymałam, miał znajdować się klient. Wszystko szło jak z płatka, jak zwykle zresztą. Kiedy dotarłam na miejsce, jak zawsze punktualna co do ułamka sekundy, rzeczywiście tam był. Stał na przejściu. Mężczyzna, wysoki brunet, lat trzydzieści dwa, kawaler, bezdzietny, z zawodu adwokat, spokojny, zawsze uprzejmy. Skąd to wiem? Cóż, taka robota. Śmierć musi wiedzieć takie rzeczy. Jestem profesjonalistką, nigdy nie poszłabym po klienta, nie zorientowawszy się uprzednio, kim jest. To się nazywa podejście indywidualne, nie można przecież traktować przedmiotowo tych, którzy nas utrzymują, prawda doktorze? Pan powinien wiedzieć o tym najlepiej. Otóż właśnie ten klient stał się przyczyną mojego obecnego stanu, zdołał zachwiać w posadach całe moje dotychczasowe wartości, cały sens mojego istnienia. Jak? Już mówię. Prosiłam, by mi pan nie przerywał. Otóż, ów mężczyzna wkraczał właśnie na przejście dla pieszych, gdy dotarłam na miejsce, dokładnie tak, jak było zaplanowane. Zza zakrętu, również zgodnie z planem, wyjechała niezrównoważona emocjonalnie dwudziestoośmioletnia pracownica banku, która właśnie nakryła męża z sekretarką, we własnej sypialni. Jechała czerwonym audi, miała prawie dwa i pół promila we krwi.
Wszystko przebiegało prawidłowo. Rozpędzona babeczka wjechała prosto na zamyślonego adwokata, faceta rzuciło daleko za krawężnik, ktoś zadzwonił na pogotowie, ktoś inny próbował go reanimować, a ja stałam tuż nad jego głową i wpatrywałam mu się głęboko w oczy. I wtedy... wtedy to się stało. Klient patrząc mi prosto w oczy wybuchł śmiechem. Krew z jego ust prysnęła w twarz temu, który wykonywał masaż serca. Stałam i... i nie wiedziałam co robić. To mnie przerosło. Jego śmiech nie był zwyczajnym, histerycznym śmiechem maskującym strach. Był to naturalny, swobodny, spontaniczny wybuch, z leciutką nutą ironii, szyderstwa. Jeszcze gorsze były słowa, jakie wyszeptał do mnie zaraz po tym, jak kolejny krwotok uciszył jego śmiech. Najgorsza była zaś niezwykła lekkość i beztroska jego myśli. Ledwie słyszalnie, bełkotliwie powiedział mi: "Cóż, i tak byłem
senny".
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Lorelay · dnia 25.01.2009 19:44 · Czytań: 730 · Średnia ocena: 3,25 · Komentarzy: 9
Inne artykuły tego autora: