NIEZAPOMINAJKI
Kierownik był dziś wyjątkowo nie w humorze. Awanturą pachniało w powietrzu bardziej niż niezapominajkami przed burzą, a to nie było jeszcze nawet jego ostatnie słowo. Ani nawet pierwsze. Boruta znał dobrze ten stan – nieraz widywał swojego krótkonogiego pracodawcę, jak przemierzał ogród średnimi krokami, rwąc z głowy łysinę. Nie inaczej było tego przedpołudnia.
W izbie przyjęć, jak nazywano gabinet staruszka, przyjmowano na audiencji jedynie te najbardziej złożone problemy. Kiedy na świecie akurat nic szczególnego się nie działo, w ruch szło lustro wiszące przy drzwiach. Kierownik spoglądał w nie długo, aż do nabrania przekonania, że po drugiej stronie jest jego nachalnej pamięci bliźniak i się zaczynało. Nie cierpiał próżni, więc przynajmniej raz dziennie musiał kogoś zbesztać. Pewnego razu, podczas jednego z tych cichych dni, tak się sam ze sobą pokłócił w lustrze, że potem przez dwa tygodnie się do siebie nie odzywał.
Mordeczka spokojnie wyciągnął z ziemi ostatnią marchewkę, otrzepując ją nieco z ziemi. Nie musiał się lękać gniewu Kierownika państwowej polityki. Ogrodnik był jak listonosz czy dostawca mleka – jeśli nie miałeś żony, w niczym ci nie zagrażał. A dziadkowe humory nurtowały tylko zagrożenia, na resztę nie miał czasu. Boruta zdjął zmordowane pracą rękawice i wyciągnął świeżą paczkę „Popularnych”. Spojrzał pytająco na mijającego go pracodawcę.
- Nie dzisiaj, Mordeczko, jeszcze bym się zatchnął. A to skurwysyny, a to unickie lizusy za piątaka, a to…
Melinger nie dosłyszał, czego jeszcze nie znosił w swoich oponentach stary wyga prawdomównicy. W tej chwili niewiele go to zresztą interesowało. Usiadł na nagrzanej trawie delektując się słodko-gorzką esencją papierosa. Wypuścił długą strugę dymu w kierunku niezapominajek. Żebyście nie zapomniały, że zawsze może być gorzej. Obrzucił powłóczystym spojrzeniem debatującego z wierzbą płaczącą Kierownika. Od czasu wypadku awionetki nie był już tym samym, dobrodusznym dziadkiem, który ujął go niegdyś na chodniku poetyckim życzeniem nieznajomemu emerytowi dobrego dnia. To były czasy, westchnął w duchu pomiędzy jednym cugiem a drugim.
- Spieprzaj dziadu! – wykrzyknął naraz Kierownik, obracając się na pięcie i machając lekceważąco na spłakaną wierzbę. Mordeczka uronił wzruszoną łzę. Pamięta!
TULIPANY
Powietrze przeciął wysoki, przenikliwie piskliwy dźwięk, podobny w swej tonacji do kebaba obdzieranego ze skóry. Papieros wypadł z przemarzniętych palców Boruty w pół drogi, nurkując pomiędzy świeżo podlane kaktusy. Mężczyzna westchnął ciężko i wsunął rękę w gęstwinę kolców. Nie było rady. Ostatni.
Odpaliwszy zgubę, zaciągnął się zamaszyście świeżo palonym dymem. Wypuścił powoli powietrze, zapominając przez chwilę o przypominającej teraz jeża dłoni, o bólu i o kolacjach piątkowych w rezydencji Kierownika. Gdzieś niedaleko znowu zadudziło. Ogrodnik obiecał sobie, że w najbliższą niedzielę kupi w końcu zatyczki do uszu.
Co piątek na najsłynniejszej mecie w kraju, w Żulimborze, odbywał się polityczny zjazd integracyjny władzy. Do najskromniejszego posła prawdomównicy zjeżdżali goście z całej stolicy, a czasem nawet i z przedmieścia. W zasadzie, nazywano te wizyty integracyjnymi, bo brzmiało to lepiej niż instrukcyjne, ale nikt nie czepiał się nomenklatury – obecna władza charakteryzowała się godną podziwu, nonszalancką filozofią językową. To tylko słowa, nieopatrznie podsumował ją przy którymś z przesłuchań kolejnej komisji Macierejka, naczelny kontrszpion ojczyzny. Ale to już zupełnie inna historia.
Tego dnia do Kierownika przybywał z wizytą sam prezydent. Ostatni bliźniak wpadał zawsze wtedy w muzyczny zapał i już kilka dni wcześniej trenował zawzięcie najwyższe gamy na swojej wysłużonej dudzie. Policyjny kordon na zewnątrz rezydencji mocno się przez to przerzedzał, ale nikt jeszcze nie próbował wykorzystać okazji. Harmider za ogrodzeniem był bowiem nie do zniesienia. Mordeczka pospiesznie dokończył podlewanie kaktusów i głaszcząc w przelocie tulipany, skrył się w swojej kanciapie.
Przedłużająca się cisza, która nastała kilka godzin później, mogła oznaczać tylko jedno. Nadciągał “Stalówka”.
Boruta nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy i od kogo usłyszał po raz pierwszy ten przydomek. Chyba od Żebra. Tak, to musiał być on. Stalówka…, uśmiechnął się pod nosem. W kuluarach prawdomównicy wołano tak na wodza od czasu pewnego wywiadu, w którym starał się wykazać, że jego urząd wymaga, aby był bardziej twardy niż miękki i on to właśnie robi. Ktoś skomentował wtedy za kamerami, że taka z niego trochę stalówka – niby twardszy niż długopis, ale ciągle się łamie. Zwłaszcza, kiedy podpisuje. Ktoś inny zarechotał, szepty poszły w ruch, a jeszcze przed końcem nagrania pani Basia z catering przekazała to swojej przyjaciółce “w największej tajemnicy”, wieść szybko się więc rozniosła i tak już zostało. Dodatkowo pióra ze stalówkami kojarzyły się z wyszukanym pisarstwem i poezją, a w czasie najostrzejszych jesiennych mgieł prezydent wpadał często w poetycki nastrój, więc przydomek zdawał się pasować jak ulał. No i nikt za stalówkę nie ciągał potem po sądach, choć starano się na wszelki wypadek unikać niefortunnych przejęzyczeń w bezpośredniej konfrontacji.
Melinger kroczył wolno w stronę okna, skąd miał dobry widok na wnętrze gabinetu integracyjnego. Zawsze udawał, że pieli cebulę pod parapetem, aby móc przypatrywać się politycznej finezji Kierownika. Ostatni bliźniak wiedział, że Mordeczka udawał, ale i on udawał – schlebiała mu ta atencja względem jego zdolności przywódczych. Ogrodnik w kwiecie wieku przyklęknął jeszcze po drodze przy fioletowych tulipanach, głaszcząc je czule i szepcząc zapewnienia, że ona nie przyjdzie. Odkąd ostatnim razem Milady podlała je Prosecco, nie mogły znaleźć sobie miejsca. Boruta nigdy jej tego nie wybaczył. Kwiaty to było całe jego życie.
Podniósł się z niejakim trudem, otrzepał kolana i ruszył dalej. Tej jesieni noce zapadały nieco szybciej niż zwykle, pewnie przez wszechobecny smog, kiedy więc dotarł pod framugę było już zupełnie szaro. Wyjął zza pasa saperkę i począł szturchać czubkiem buta jałową ziemię pod stopami, starając się hałasować tylko tyle ile należało dla zachowania pozorów. W tym samym czasie zapuścił dyskretnego żurawia.
Stalówka siedział pochylony nad jakimiś papierami, kreśląc podpisy zamaszystą kaligrafią niedocenianego literata. Po drugiej stronie biurka, rozmoszczony w pokaźnym fotelu Kierownik gładził w zamyśłeniu futrzany bandzioch kobzy. Tęsknił za swoim kotem wagabundą, przepadniętym od tygodnia. W pewnym momencie dostrzegł kątem oka cień Mordeczki po drugiej stronie okna i mrugnął do niego porozumiewawczo, uśmiechając się pod nosem. Zdawał się być w nadspodziewanie dobrym humorze – być może to przez brak Milady, żony Stalówki. Zawsze milczała podczas tych wizyt, jak gdyby nie wiedziała, co powiedzieć, a on tym bardziej. Z kobietami z poza kręgów partyjnych nie miał przecież nigdy do czynienia. Przynajmniej nie sam na sam.
W pewnym momencie podwładny Kierownika zmarszczył czoło i zaoponował w kwestii jakiegoś podpisu, unosząc w geście memicznego buntu pyzatą czuprynę. Wyrwany z dobrodusznego zamyślenia Kierownik rzucił nonszalanckim tonem zwyczajowe polecenie, co tylko jeszcze bardziej rozjątrzyło Stalówkę. Przez moment zanosiło się na twarde negocjacje, ale nagle gospodarz wyprostował się jak struna i zadął potwornie w kobzę. W kilka sekund krew odpłynęła z twarzy parafiarza, kompletnie zbijając go z tropu. Blady jak ściana, pochylił się z największym namaszczeniem nad zadrukowaną kartką papieru, aby złożyć kolejny autograf. Boruta Melinger zwany Mordeczką otarł ukradkiem dumną łzę.
Kilka godzin później, przykładając głowę do poduszki w tulipany, zasnął utwierdzony w ponownie niezachwianym przekonaniu, że nadal to Kierownik grał na dudzie, a nie odwrotnie.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt