Kolejne opowiadanie z tomu "Czerwona gondola".
Nazwiska i imiona występujących osób zostały wymyślone.
Oprócz ordynatury w nyskim szpitalu, ojciec dostał posadę na kolei. Dzięki temu, że pracował codziennie parę godzin w przychodni PKP, leciała ekstra pensja, a cała rodzina korzystać mogła z dodatkowych świadczeń. Dla mnie, na przykład, 80% zniżki przy zakupie biletu stanowiło istotną ulgę, jednakże dopiero wybranie się na wczasy pracownicze dawało wyobrażenie o atrakcyjności etatu.
Na bocznicy kolejowej w Jastarni stoją stare wagony zamienione na domki letniskowe. Sceneria dosyć dworcowa, ale cóż nam trzeba więcej - słonce i morze, a jaki dach przysłania lipcowe, nocne niebo nie ma znaczenia. Jesteśmy tu z mamą na wczasach; przeważa młodzież - tworzą się mieszane grupki.
Monika od razu wpadła mi w oko; nie tylko zresztą mnie - chłopcy podrywali ją bez przerwy. Spośród grona ładnych i zgrabnych blondynek, wyróżniał ją pogodny, jasny wyraz oczu i delikatny uśmiech. Miała w sobie coś odmiennego, subtelnego, coś bardzo świeżego. Nie zadzierała nosa, choć ojciec jej piastował wysokie stanowisko w poznańskiej DOKP. Wdzięk jej dziewczęcej naturalności pociągał, lecz jednocześnie przekreślał myśl o łóżku.
Powstawały już pierwsze zakochane pary, a z Moniką nie mogłem się umówić. Opanował mnie namiętny upór i tam gdzie była Monika byłem i ja. Po paru dniach zaczęliśmy chodzić ze sobą. Jako student na pewno imponowałem gimnazjalistce, niemniej istniało parę innych, ładnych powodów "miania się ku sobie".
W oprawie opalonych rumieńców padły pierwsze wyznania miłości, pierwsze, zakłopotane dotknięcia ust. Wakacje mijały beztrosko w słońcu i zabawie. Dni biegły szybko i nadszedł taki, w którym wymieniliśmy adresy. Monika jechała dalej na kolonie nad jeziora, po nas przyjechał ojciec i wybieraliśmy się w góry do Szczawnicy.
Natychmiast rozpoczęła się gorąca korespondencja.
W jednym z pierwszych listów Monika opisywała o swoim sukcesie estradowym - śpiewała na wieczorku zapoznawczym i tak się podobała, że nazwano ja Catarina Valente. Wszyscy ją znali pod tym pseudonimem więc prosiła abym korespondencję tak właśnie adresował. Dostałem potem jeszcze jeden list i zapanowała cisza.
Nasz urlop nad Dunajcem kończył się, czekała mnie znowu uczelnia i nauka. We Wrocławiu jednak w pierwszej kolejności wywołałem wakacyjne filmy i zrobiłem mnóstwo powiększeń Moniki. W pierwszą niedzielę wsiadłem w pociąg i pojechałem do Poznania. W drodze towarzyszył mi Arek; nie musiałem wysilać się z namawianiem go na ten wypad, wystarczyło wspomnieć, że Monika ma ładną siostrę.
Taksówkarz podwiózł nas pod dom, z bijącym sercem nacisnąłem dzwonek – panowała cisza. Usiedliśmy więc na schodach. Przy kartach niepostrzeżenie mijał czas.
- Co ty tu robisz? - nagle usłyszałem znajomy głos; przede mną stała Monika.
- Czemu nie odpisujesz na moje listy?
- Jakie listy? - To ty przestałeś pisać!
Na całe szczęście między nami było wszystko po staremu, a że ja strasznie przekręciłem imię słynnej, ale zupełnie nieznanej mi piosenkarki, to już inna sprawa.
Gdzie można spędzać czas sam na sam z dziewczyną i nie podpadać? - Wiadomo w kinie! Arek z Hanką poszli na balkon, ja z Moniką na parter. "Szkarłatny Pirat" szalał na ekranie, przejęci jego przygodami szeleściliśmy papierkami z "Wedlowskiej Mieszanki" krzyżując zakochane spojrzenia.
Jak później się dowiedziałem Arka w dużo mniejszym stopniu interesowała akcja filmu niemniej również przeżywał bardzo emocjonalne przygody.
Odprowadziwszy dziewczyny do domu wstąpiliśmy na chwilę do ich mieszkania. Dla rozładowania trochę sztywnej atmosfery Hanka opowiedziała kawał:
"Ulica idzie kobieta. W papierowej torbie niesie pomarańcze. Roztargniony przechodzień potrąca ją. Owoce rozsypują się! Zmieszany jegomość przeprasza: pardon..., pardon..., pardon...
Zdenerwowana kobieta nie wytrzymuje: ty tu nie pierdol tylko zbieraj pomarańcze!"
Arkowi tylko tego było trzeba - jak w takim porządnym domu słyszy się coś podobnego, można sobie też pozwolić na pikantną historię:
"Na wieś do rodziny przyjeżdża wujek z miasta. Po kolacji, w jednej izbie, wszyscy kładą się spać, tylko niespokojny Jasiu podgląda. Widzi jak wujek dobiera się do mamy. Załatwił numer z mamą poszedł do Marysi. Po numerze z Marysią zachciało mu się siusiać. Wyszedł więc na podwórko. Nieopodal stała kołowa ostrzałka. Aby nikogo nie obudzić zaczął kręcić korbą jednocześnie sikając na kamień. Zdenerwowany Jasiu budzi ojca!
- Co się stało?
- Tato..., tato..., wstawaj! Wujek zerżnął matkę, zerżnął siostrę, a teraz na nas chuja ostrzy!"
W pokoju zapanowała konsternacja. Niebawem, a zupełnie przypadkowo, wyłoniła się matka i poprosiła swoje dziewczynki ażeby pożegnały panów gdyż mają coś jeszcze ważnego do załatwienia.
W niedalekiej przyszłości, dowiedziałem się, że w poznańskiem "nie pierdol" jest popularnym i niewinnym zwrotem.
Kończył się karnawał. Postanawiamy z Arkiem zrobić prywatkę. W imprezie biorą udział: Krysia, która po dostaniu się na medycynę czasowo mieszkała wspólnie ze mną, sąsiadka Kasia ze swoim chłopcem i kolegą z uczelni. Nam towarzyszą dwie "koleżanki" - studentki ekonomii.
Ściągnąłem z butli gospodyni trochę domowego wina, resztę wyżej procentowego alkoholu zorganizowaliśmy wspólnymi siłami. Na zagryzkę dziewczyny zrobiły kanapki. Włączyliśmy magnetofon i rozpoczął się ubaw.
Wymieszane trunki pobudzają humor i swobodę tańca. Dla ochłody, od czasu do czasu, wyskakujemy na zewnątrz zakopcić.
W pewnej chwili, do pokoju wpada Kasia z krzykiem: Na pomoc! - Staszka biją!
Błyskawicznie wypadamy - kumpel Kasi szamocze się z jakimś nieznajomym - ten, spostrzegłszy nas, zaczyna uciekać. My za nim!
Staszek po drodze wykłada się, z rozbitym nosem zostaje w tyle; z Arkiem doganiamy faceta panicznie krzyczącego: "Mamo, mamo!!!"
Otwierają się jakieś drzwi wejściowe; na drodze Arka staje pokaźna jejmość - nieznajomy, obrywając parę razy wpada do środka - wycofujemy się.
Po powrocie, zastajemy Staszka leżącego już z opatrunkiem na twarzy w Kasi pokoju. Opowiadają nam, że ten facet, nie robiąc sobie nic ze Stasia, w ordynarny sposób, zaczął przystawiać się do Kaśki.
Artur stwierdził, że ktoś tam, coś tam oberwał, więc byłoby lepiej, na wypadek gdyby zjawiła się milicja, "zmyć się". Do przeczekania wybraliśmy pobliskie chaszcze, gdzie z rozpoczętą półlitrówka, jednak zachowując pewną ostrożność, obserwowaliśmy co dzieje się przed domem. Po pewnym czasie Artur odwołał akcję. Gdy po paru kieliszkach zapomnieliśmy o wszystkim i na nowo rozpoczęła się zabawa, do pokoju wkroczyła milicja.
Przez uśpione ulice Wrocławia wiózł nas gazik. Koledzy niedoli siedzieli pokornie - mnie natomiast rozrywała bezsilność - ryczałem na cały głos: "Wy jeszcze zobaczycie, kto to jest Phawros!!!..." Milicjanci nie robiąc sobie nic z pogróżek odstawili nas do aresztu.
Reszta nocy to koszmar; trzeźwiałem i zaczynało mnie suszyć. Dyżurny oficer podał herbatę - po przełknięciu paru łyków ciepłego płynu puściłem pawia. Wręczono mi wiadro ze szmatą, pokornie zabrałem się za sprzątanie, w głowie stukało tysiące młotków, a imponujący skurcz wykręcał żołądek na druga stronę.
Rano w czasie konfrontacji, paniusia z s... syneczkiem, palcem wskazała na mnie i Artura. Kolega Kasi został zwolniony, a nas bezzwłocznie przewieziono do więzienia.
W rozdzielczej sali-celi panowała niemiłosierna ciasnota uzupełniona paraliżującym zaduchem; dziesiątki zatrzymanych, ściśniętych jak śledzie, bezskutecznie dotrzeć chciało do poziomych desek, zamontowanych przy ścianach, na których tylko pierwsi znaleźli miejsce i z wyższością, w pozycji leżącej obserwowali stłoczoną ciżbę.
Zaalarmowana, przez dziewczyny, rodzina Artura zorganizowała bułki z kiełbasą i Dukaty. Pomału zacząłem uświadamiać sobie, co się stało, gdzie jestem, lecz zamiast zakłopotania poczułem zadowolenie: stałem na progu niecodziennej przygody!
Kolejna noc spędzona na deskach minęła już bez specjalnych sensacji. Nastał ranek i przydział do cel. Przede mną otwierały się bramy wiezienia - wkraczałem w nie dumny i zachwycony! Zachwycony, gdyż mogłem przeżyć coś mocnego, widzianego tylko w kinie. Dumny, bo czułem się niewinny i przekonany, że po paru dniach wyjdę.
Do celi wszedłem jako ostatni, czyli czwarty pensjonariusz. Malutkie pomieszczenie: dwa piętrowe, metalowe łóżka, obok kibla spiralny grzejnik, stanowiący jednocześnie podstawę miednicy, mały stolik, półka i krzesło. Przez ręcznik nie przechodziłem, ale musiałem dostosować się do dyscypliny i używać klangu.
Po celi albo maszerowało się ustalonym, więziennym krokiem albo leżało na pryczy. Raz w tygodniu łaźnia i trzy razy dziennie posiłek. Rano każdy dostawał pół razowca, który jako podstawowe wyżywienie, wystarczyć musiał na cały dzień. Do picia woda z stojącego przy kiblu wiadra. Na obiad czasami kasza, a zazwyczaj letnia ciecz.
Chodziłem głodny, potwornie głodny, podobnie zresztą jak wszyscy.
Przypuszczam, że już nigdy w życiu nie zaznam takiej błogości jak tam w czasie chciwego jedzenia kawałka czarnego chleba.
Głód mogłem jednak pokonać - gorzej sprawa wyglądała z poranną toaletą.
Porcja wody w miednicy musiała wystarczyć wszystkim; ostatni przyszedłem, więc ostatni musiałem się myć. Z obrzydzeniem zanurzałem ręce w szarej zupie, ale cóż mogłem robić innego? Pospiesznie spryskiwałem twarz histerycznie zaciskając oczy, usta, czując nieprzyjemny skurcz pośladków.
Zjawił się nareszcie adwokat - wyczekiwany kontakt w beznadziejnej niepewności. Sprawa nie wyglądała wesoło, chciano nam zrobić popisowy proces - proces "złotej młodzieży inteligenckiej"!
Do rozprawy pozostały dwa tygodnie. Koledzy z celi pocieszali mnie, że kiedy się ma wyznaczony termin to już dobrze: "Jak zostaniesz uniewinniony to oczywiście nie ma o czym mówić, gdy skazany to też nieźle - przeniosą cię do innej celi gdzie są lepsze warunki i żarcie".
Na szczęście jednak, nie musiałem przekonywać się o innym, lepszym życiu w pierdlu. Przyczynił się do tego w dużej mierze adwokat podważając wiarygodność oskarżenia: świadkowie w początkowych zeznaniach mówili o trzech napastnikach, a na ławie oskarżonych znalazło się tylko dwóch. Nikt przecież nie wiedział, że w czasie, gdy milicja wyprowadzała nas z mieszkania, Staszek z kompresem przykrywającym rozwalony nos, leżał na łóżku w pokoju Kasi.
Adwokat przekonał poza tym sąd i prokuratora, że w nocnych ciemnościach niemożliwe jest zapamiętanie szczegółów twarzy i ubrania, szczegółów na podstawie, których nas rozpoznano.
Myśmy oczywiście nie przyznawali się do niczego, a gospodyni, właścicielka mieszkania i nasz główny świadek nie widziała aby w czasie ubawu ktokolwiek opuszczał lokal.
Zostaliśmy uniewinnieni.
Niepewnie stanąłem na wrocławskim chodniku w chłodny, ponury dzień, wymięty jak wymięty został otulający mnie płaszczyk-miś o odrażającym zapachu naftaliny. Z tyłu za mną zamykała się brama więzienia, po drugiej stronie jezdni czekała mama.
Co roku, na "śledzia", Arek przysyła mi pozdrowienia. Na kartce pocztowej widnieją czarne pręty kraty wypełniające małe, więzienne okienko.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
wyrrostek · dnia 27.01.2009 00:17 · Czytań: 901 · Średnia ocena: 3,5 · Komentarzy: 8
Inne artykuły tego autora: