Śmierdząca klatka schodowa, łazienka, kuchnia, pokój. W pewnym momencie w pokoju zostaje za mało światła i poczucie konieczności wstania z łóżka prawie znika. Nie chodzi o chęć – tylko o konieczność. Konieczność zarabiania pieniędzy, zachowywania mniej więcej przyzwoitego wyglądu, zaspokojenia potrzeb fizjologicznych, odwracanie uwagi zajęciami, które nie wymagają dużo energii.
Ciemną ulicą po drodze do sklepu wzrok przypadkiem pada na jasne okna bloków, za którymi nic nie ma – tunel przestrzenny, sceneria w wielkiej nicości. Wokół tylko duchy, lecą do światła hipermarketu. Wózki, niekończące się regały, labirynt z łamigłówkami: cena, jakość, składniki, ochota.
Widać uśmiechy. Tu i tam, tam i tutaj. Słychać śmiech. Gwar. Niesamowity hałas. Jak w środku stada ptaków. Nagle tykanie zegarka na czyjejś ręce zagłusza wszystkie odgłosy. Ręka ta trzyma puszkę fasoli, kręci ją, przesuwa palcem po tekście, odkłada na półkę i bierze następną.
Uciekać. Nie patrzeć na regały z butelkami. Na długie regały. Na kobiece ręce z butelką wina. Na męskie, chwytające sześciopak piwa. Na włochate ręce starca z wódą. Zaniedbane, czyste, z manicure, z brudem pod paznokciami, ręce pełne życia i ręce, które drżą, ręce bez palców i na rękę bez pary.
Trzymać wolną rękę w kieszeni. Powoli ruszać się do kasy. Widzieć przed oczami te historii, które mogłyby się wydarzyć, gdyby w ręce trafiła jedna z tysiąca tych butelek. Tysiąc historii podobnych do jednej.
To wszystko tylko w głowie. Przed oczami nadal ciemna ulica. Parking przed hipermarketem. Wejście. Mdli na samą myśl o regałach, produktach, butelkach. Nie, nie dzisiaj. Kilka dni jeszcze można przetrwać. Ale wtedy co? Przez tunel z powrotem do cuchnącej klatki, do ciemnego pokoju? Nie ma mowy. Głęboki oddech, powolny wydech. Przecież musi być coś poza tym.
Szybkim krokiem w stronę przystanku. Autobus będzie za kilka minut. Dokąd – nie ma znaczenia, aby tylko jak najszybciej, aby... Nagle świat wokół przestaje istnieć, głęboki oddech i tysiąc historii podobnych do jednej znowu przed oczami – młody chłopak podszedł do tablicy, chłopak, który pachnie alkoholem. Odejść, usiąść. Przed oczyma każdy pijak, który wypełniał odorem alkoholu autobus, każdy menel z butelką piwa przy koszu na ulice, każdy bezdomny włóczęga z małpką wódeczki, nawet każdy dynksiarz na ławce w miejskim parku.
Nieszczęśliwi, bo piją. Nieszczęśliwi, bo nie piją. Obłęd. Opętanie. Diabeł. Za każdym razem, gdy diabeł robi dobrze i sprawia, że człowiek zapomina o wszystkich problemach, on także zabiera kawałek jego duszy. Kawałek za kawałkiem, dopóki nic nie zostanie. Nieznany trafnie zauważył, czując, co się dzieje z jego duszą. Z duszami wszystkich nieznanych.
Autobusem prawie do końcowego. Potem piechotą przez most Bolesława Chrobrego. „Zbyt nisko, ciemna woda rzeki za blisko”, – myśl. Po drugiej stronie mostu w przeciwnym kierunku człapał stary pijak. Tylko rzut oka i wzrok wraca do czerni Warty. Nie myśleć o ciemności, o poręczy mostu, plusku zimnej wody.
Spod mostu pojawiło się dwóch facetów. Zatrzymali się na zielonej przestrzeni pomiędzy mostem a budynkami żeby opróżnić swoje małpki. Puste buteleczki wylądowały na śmietniku. Latarnia z tyłu się włącza, ale nie świeci, tylko szybko miga. Dziwna gra cieni, gra ciemności na twarzach dwóch mężczyzn – nad bladymi ustami zamiast oczu wielkie szare plamy. Ręka wyciąga buteleczkę z wewnętrznej kieszeni kurtki i oferuje prawie niezauważalnym gestem. Długie, kościste palce drżą. Ręce drugiego faceta wyciągają się by chwycić. Plamy-oczy na twarzach ciemnieją, jak i przestrzeń wokół. Nie patrzeć im w oczy, uciekać, ratować się, zanim będzie za późno.
Bloki i światła sklepów. Tu jest spokojniej. Lepiej się nie obracać, ale to nie jest możliwe. Trzeba dokładnie wiedzieć, czy te palce wciąż sięgają do ciebie, których fantomowy dotyk czuć na ramionach.
Odległy dźwięk silników samolotu, spojrzenie i myśli skierowane ku niebu. Jasne światła w kabinie pasażerskiej, uśmiech, wokół ludzi, pełna kabina ludzi, ramiona dotyka tylko oparcie krzesła, duszę wypełnia trzepotliwa radość, bo wkrótce samolot wyląduje w Paryżu.
Puste skrzyżowanie. Nie słychać żadnego dźwięku. Dwumetrowy krzyż przy drodze. Krajobraz zmienia się wraz z miganiem latarni. Drewniany krzyż nagrobny, który głaszczą czarne, powykrzywiane palce – w pustą ulicę. Chwila – część opuszczonego cmentarza, wysoko na niebie płonący samolot. Chwila – miasto, szelest opon na bruku, wietrzyk i odległe głosy. Chwila – pochylony zgniły krzyż i samolot pełen ludzi gdzieś daleko uderza dziobem o ziemię w zupełnej ciemności, bez żadnego dźwięku.
Stary Rynek. Restauracje pełne młodych dziewcząt, trzymających eleganckie kieliszki z winą powykrzywianymi, drżącymi palcami. Pełne mężczyzn w eleganckich garniturach z drogimi zegarkami, którzy opuchniętymi, niebiesko-czerwonymi rękami wlewają w siebie whisky. Eleganckie restauracje, muzyka, głosy. Krzyk pijaka, leżącego na placu. To bowiem jego palce, jego dłonie trzymały wszystkie butelki i szklanki świata. Tylko przez jego ręce przechodziły i zawsze będą przechodzić tysiące litrów alkoholu. Jego ręce mają ludzi w restauracjach, wlewają alkohol do jego gardła. Oczywiście, że on czuje mdłości, oczywiście, on nie może wstać, jedynie, do czego jest zdolny — krzyk. Ale nikt nie patrzy. Nikt nie słyszy. Tylko setki rąk mrocznych potworów podają mu setki drinków, on zaś nie może odmówić.
Ulica Półwiejska. Uliczny muzyk. Zapach jedzenia. Tłum. Głosy. Śmiech. Wszystko nagle znika. Pod stopami teraz białe chmury, wszystko wokół białe – niby raj w kiepskim filmie. Główny bohater idzie w białym garniturze. Ujęcie jest od tyłu, więc nie widać, do czego on podąża. Za ułamek sekundy kamera zaczyna się zbliżać, omija bohatera i szybko, ale płynnie, się obraca i teraz można zobaczyć minę, pełną niecierpliwości, zdziwienia, niedowierzania, że święty eliksir został odnaleziony. Mężczyzna się zatrzymuje, kamera oddala się i na białej chmurze my widzimy zardzewiały uliczny kosz na śmieci z niedokończoną butelką piwa na daszku. Biel „raju” robi się brudny, szarzeje, pojawiają się budynki, ludzie, drzewa i bruk Półwiejskiej. Bez zmian pozostają tylko kosz, niedopita butelka i pełne pragnienia oczy.
Won. Zostawić za sobą. Uciec tam, gdzie mało ludzi, gdzie cicho. Trzeba przejść przez jezdnię. Świeci czerwone. Dwóch brodatych pijaków siedzą na bruku przy betonowym kwietniku. Czerwone światło zmienia się w czarne. Siwe brody ciemnieją, jak i oczy. Nie patrzeć na nich. Nie reagować na zimne palce na ramionach, bo inaczej zacisną się na gardle, zaciągną do czerni. Tymczasem puste butelki w kwietniku wykiełkowały i teraz czarne muchołówki powoli obracają swoje główki ze zwierzęcymi kłami. Otwierają szerzej paszcze, z których cuchnie padliną.
Dłużej nie można zwlekać. Czarne światło, czerwone – nie ma znaczenia. Światło w ogóle jest białe. Szybkim krokiem przejść przez ulicę. Na przystanek. Gdzieś daleko słychać szum tramwaju, ale w mroku nic nie widać. Ciało pokrywa się gęsią skórką od nagłej fali chłodu, nozdrza wciągają smród zgnilizny. Dziesiątki brudnych postaci powoli wypełniają przestrzeń za plecami. Szare potwory z czarnymi wystającymi żyłami stoją blisko obok siebie, ich oczy pochłaniają światło z małych żarówek na suficie przystanku, podświetlana reklama na ścianie również pozostaje bez światła. Lecz jest im tego za mało – chcą pochłonąć życie. Ich ręce są na ramionach, ślizgają się po plecach. Za ułamek sekundy czuć już na klatce, brzuchu. Szarych martwych rąk coraz więcej i więcej. Mokre, zimne palce ślizgają się po biodrach, głowie, twarzy, żeby zdezorientować, osłabić, omamić i zabrać ze sobą do miejsca, gdzie światło nie istnieje.
Tramwaj wyłonił się z mroku, kiedy już nie było prawie żadnej nadziei. Z tyłu rozległ się syk i jęk, ciała zabrali swoje ręce od światła, które sięgało do nich z wagonu, powodując oparzenie i pękanie skóry. Potwory wycofały się w ciemność, dały szansę. Z przodu otwarte drzwi pustego wagonu. Głęboki wdech. Krok do przodu. Wydech. Jeszcze kilka kroków i wokół teraz ochronne światło. Obrócić się do wyjścia – ciał teraz jeszcze więcej, ciała wypełniły całą ulicę. Czarne oczy zaczęły pochłaniać światło z tramwaju, lampy na suficie błysnęły kilka razy, ale się nie poddały. Jeden potwór zrobił niepewny krok do przodu i cofnął się, poparzony przez światło z wagonu. On stał przed innymi i martwymi oczami wpatrywał się prosto w duszę.
Ja podniosłem wzrok i spojrzałem potworowi w oczy, który wyglądał jak wersja mnie z innej rzeczywistości, ze świata martwych. Drzwi się zamknęły i na szybie, w miejscu mojego groteskowego sobowtóra, pojawiło się odbicie pełne życia. Tramwaj ruszył, zostawiając przystanek za sobą.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt