Na wstępie mojego następnego artykułu, chciałbym wyjaśnić czytelnikowi kilka rzeczy, zanim zostanę posądzony o stronniczość, antypolskość, anarchizm, czy wreszcie o to, że kogoś w tym artykule oczerniam. Otóż, drogi czytelniku, mając na uwadze to, iż pisząc moje artykuły staram się zachować dystans - co wychodzi mi pewnie z różnym skutkiem - i relacjonuję rzeczy tak, jak je widziałem; muszę wyznać, że mimo iż mam swoje poglądy na tematy związane z polityką, religią i społeczeństwem, jakakolwiek opcja polityczna, religijna czy społeczna, wyznawana przez osoby opisane w moich artykułach, nie jest dla mnie ważna. Nie jestem również antypolski - jak już kiedyś pisałem, swoją ojczyznę zawsze kochałem, kocham, i kochać najprawdopodobniej będę. Uznaję również władzę, więc nie jestem anarchistą, nie próbuję owej władzy za wszelką cenę oczernić, bo nie widzę w tym jakiegokolwiek sensu. Co do oczerniania pojedynczych jednostek, napiszę tylko tyle, że zdecydowałem się nie ujawniać miasta, w którym rządzi obecnie opisana przeze mnie osoba, wychodząc z założenia, że takich "burmistrzów" jest w Polsce o wiele więcej, co stwierdzam ze szczerym smutkiem. Zresztą, mając doświadczenia w postaci kontaktów z niektórymi panami i paniami z poważanej rady miejskiej pewnego dosyć sporego miasta na Dolnym Śląsku, myślę, że moje stwierdzenie niestety może być trafne.
Przejdźmy zatem do mojej krótkiej relacji. Włócząc się po moim angielskim mieście, z radością zauważyłem pewnego dnia plakat, wiszący na ścianie jednego ze sklepów w Huddersfield. Moment ten był dla mnie, można powiedzieć, małym objawieniem. Oto jedno z chrześcijańskich stowarzyszeń, działających na terenie miasta, organizowało spotkanie polsko-angielskie w swoim budynku, zwanym Christian Fellowship Centre. Owe stowarzyszenie, było dumne, iż mogło na to spotkanie zaprosić wszystkich zainteresowanych Anglików i Polaków, w tym również i mnie. Z owego plakatu dowiedziałem się, że gośćmi honorowymi spotkania, będą Pan Burmistrz Kirklees (hrabstwo metropolitalne, w którym znajduje się właśnie Huddersfield), oraz Pan Burmistrz N. (polskie miasteczko, leżące na... nieważne; miasteczko którego nazwa na plakacie została przez jakiegoś nieświadomego tłumacza odmieniona w dosyć ciekawy sposób, dosyć jeśli napiszę, że to tak, jakby nazwę Warszawa ktoś próbował odmienić w stylu "Warszawowia"). Stwierdziłem więc, że w takim wydarzeniu udział wziąć trzeba, chociażby po to, żeby spotkać się z innymi rodakami oraz by zobaczyć na żywo owe ważne osobistości. Poza tym, odrobina rozrywki innej niż przesiadywanie w lokalnym pubie, będzie przyjemną odmianą. Odgoniłem od siebie również moje antyreligijne nastawienie, no cóż, do budynku zawsze mogę się wybrać, jako gościa na pewno nikt nie obleje mnie z zemsty wodą święconą.
Na spotkanie wybrałem się z trzema znajomymi z pracy, również zaciekawionymi całą tą niecodzienną imprezą. Nie spodziewaliśmy się żadnych fajerwerków, ot po prostu podążaliśmy wziąć udział w miłym, ożywczym spotkaniu zapoznawczo - pojednawczym. Zbliżając się do budynku Christian Fellowship Centre, z daleka zauważyliśmy charakterystyczne dla wszelkiego rodzaju służb społecznych i porządkowych odblaskowe kamizelki, które jawiły się w tym przypadku jak latarnie morskie wskazujące drogę okrętom. Przyspieszyliśmy więc kroku, mając nadzieję usłyszeć w końcu normalny, skomplikowany język polski. Podeszliśmy do wejścia prowadzącego w głąb owego budynku. Wejście obwieszone było biało - czerwonymi chorągiewkami, przy drzwiach stało dwóch ochroniarzy, którzy wymienili z nami zdawkowe angielskie "Good morning". Minęliśmy ich i weszliśmy do środka. Ze zgrozą stwierdziliśmy, że Polaków jest jak na lekarstwo. Większość gości, należała po prostu do tego chrześcijańskiego stowarzyszenia. Wnętrze budynku, przypominało dość sporą kaplicę. W głównej jego części, w dosyć dużej sali, stały ustawione w kilku rzędach krzesła, na których siedziało już sporo ludzi. Z przodu sali, za mównicą, zawieszone były dwa średniej wielkości telebimy. Sala udekorowana była w biało - czerwone kolory w sposób, który przypominał wyglądem modernistyczny komunizm, znany mi z podstawówki. Dookoła panował szum, ludzie kręcili się bez przerwy, nie wyłapałem jednak z tego szumu ani jednego polskiego wyrazu. No cóż, zobaczymy w takim razie, co myślą o Polsce Anglicy.
Usiedliśmy w jednym z dziesiątków rzędów krzeseł, ustawionych w sali. Dookoła nas siedzieli sami Anglicy. Niektórzy z nich machali biało - czerwonymi chorągiewkami, inni trzymali w ręku nadmuchiwane balony, których kolorystyka również była utrzymana w polskiej tonacji. Z niecierpliwością czekałem na moment rozpoczęcia spotkania, który nadszedł w końcu o godzinie 19:30. Przed zgromadzoną publicznością, stanął czterdziestoletni Anglik, wyposażony w śmiercionośną broń, zwaną "mikrofon". Obok niego, stanęła niemłoda już kobieta, która w ręku również trzymała gotowy do wystrzału mikrofon. Zaczęło się.
- Ladies and gentlemen! - rozpoczął Anglik.
- Panie i Pany! - zawtórowała mu w dość ciekawym polskim dialekcie kobieta.
- Please stand up, as we hear now national anthems of Poland and England.
- Niech wstaną, bo usłyszymy teraz narodowe... - tu nastąpiła pauza - anthems... hehe, no jak ta piosenka... narodowe Polski i Anglii.
Ze zdumienia sprawdziłem, czy wszystko z moimi uszami jest w porządku. Chyba się nie przesłyszałem. Przez chwilę próbowałem sobie przypomnieć, czy gdzieś już słyszałem podobny dialekt, a jeśli tak, to w jakim regionie Polski ów dialekt jest używany. Nie pamiętałem.
W każdym razie nadeszła chwila zagrania hymnów narodowych. Wszyscy wstali, ja również. Z niecierpliwością oczekiwałem na moment, w którym będę mógł dumnie podnieść głowę i zaśpiewać polski hymn narodowy. Usłyszałem dźwięki, które chyba były zapowiedzią, bo nijak nie pasowały one do hymnu polskiego.
- Jesszścze Polska nie sgineła, poki my syjemy - usłyszałem śpiew mężczyzny, któremu zawtórował dźwięk flecików, przywodzących na myśl słoneczne łąki pełne kolorowych motyli.
Pamiętam, jak wyglądali polscy piłkarze w 2002 roku w Korei, kiedy słuchali hymnu wykonywanego przez pewną polską "artystkę". Chyba miałem w tym momencie podobną minę, co Jerzy Dudek.
Szok to chyba właściwe słowo, aby opisać stan, w jakim się znalazłem. Mam tylko do dzisiaj nadzieję, że wykonanie polskiego hymnu było takie a nie inne tylko z powodu nieświadomości niektórych osób zaangażowanych w jego aranżację, co do charakteru, w jakim nasz narodowy utwór muzyczny powinien być wykonywany. W każdym razie, facet kiwając się niemiłosiernie na boki, powtórzył łamaną polszczyzną trzy razy pierwszą zwrotkę plus refren, a kiedy skończył, i fleciki przestały grać, rozpoczął się moment odgrywania hymnu angielskiego. Szczerze powiedziawszy, takiego wykonania owej pieśni też chyba nigdy nie słyszałem. Odśpiewanemu "God save the Queen" zawtórowały ponownie słoneczno - motylkowe fleciki. Wszystko przed wami, angielscy piłkarze!
Po "odegraniu" narodowych hymnów nadszedł czas na przemowę Pana Burmistrza N.
- Ladies and gentlemen! - powiedział donośnie ów angielski prezenter - Please welcome mayor of polish city... - tu Anglik się zaciął - N.
- Panie i Pany! - starała się tłumaczyć kobieta - Powitają... major... bur... hehe... barmacz... burmicz... burmiscz N.! - triumfalnie zakończyła przerywane pauzami zdanie.
Co do użycia słowa "city" w odniesieniu do N... No cóż, nieświadomość to błogi stan umysłu. To tak, jakby ktoś określił Wrocław metropolią - nie umniejszając ani Wrocławiowi, ani N.
Na sali rozległy się oklaski. Klaskałem i ja, będąc szczerze zaciekawiony osobą Pana Burmistrza N., stwierdziłem przynajmniej, że to dobrze, iż jakaś poważna osoba zechciała opowiedzieć Anglikom trochę o Polsce.
Na mównicę wszedł tęgi jegomość, za nim podążała jakaś młoda kobieta. Angielka, mówiąca owym ciekawym dialektem regionalnym, ustąpiła jej miejsca, więc stwierdziłem, że owa młoda kobieta będzie miała za zadanie tłumaczyć słowa burmistrza na język angielski. Nie myliłem się, co więcej okazało się, że jest to jego córka.
- Dzień dobry - rozpoczął burmistrz - Panie Burmistrzu, drodzy goście i mieszkańcy miasta...
Nastąpiła złowroga cisza.
- Hamersfild... Tak, dobrze powiedziałem? - zapytał burmistrz.
- Huddersfield - poprawił go angielski prezenter.
- Tak... Mieszkańcy miasta. Miło mi powitać Państwa na naszym spotkaniu.
Córka burmistrza zaczęła tłumaczyć owe słowa na angielski - przyznam, wychodziło jej to całkiem nieźle. Osobiście, byłem w lekkim szoku. Będąc szarym obywatelem polskim, przed przyjazdem do Anglii, nauczyłem się na pamięć nazwy miasta, do którego jadę. Przeczytanie nazwy zajęło mi sekundę, natomiast wbicie jej do głowy trwało dziesięć razy dłużej. Zaczynałem rozumieć, jak bardzo zapracowani są niektórzy przedstawiciele polskich władz. Tak zapracowani, że nie mają czasu zrozumieć, iż pomylenie nazwy miasta na spotkaniu z jego mieszkańcami to tak, jakby ich spoliczkować. Bo chyba nie chodzi tutaj o ignorancję? Ani o zemstę za odmianę nazwy miasteczka N.?
Po krótkim wprowadzeniu, Pan Burmistrz N. zaczął opisywać swoją wcześniejszą podróż do Anglii.
- Jestem w Anglii po raz drugi - rozpoczął - Byłem już tutaj w dziewięćdziesiątym trzecim roku, kiedy Polska grała mecz z Anglią na Wembley.
Faktycznie, grała. Opowieść zaczynała być ciekawa.
- Dwie godziny w samolocie - zaczął w stylu anegdoty burmistrz - Godzina w autobusie, dziewięćdziesiąt minut trzy zero dla Anglii, he he, godzina w autobusie, dwie godziny w samolocie, he he he...
Tekst przetłumaczony został na angielski. Popatrzyłem na publiczność. Gdyby to była scena kabaretowa, dowcip dostałby chyba ocenę 1 w skali 1 -10. W każdym razie, Anglicy tego nie zrozumieli. Ja też. Nie mam chyba dobrego gustu.
- Znam już trochę Anglię - z przerażeniem stwierdziłem, że burmistrz ciągnie monolog dalej - Jestem tutaj dopiero dwa dni, a już nauczyłem się kilku rzeczy.
Tłum słuchał z zaciekawieniem, jakich to rzeczy może nauczyć się bardzo ważna osoba, przebywająca w ich kraju.
- Jadłem już waszą kuchnię... Fish and chicken!
Na sali rozległ się śmiech.
- Fish and chips - poprawił burmistrza prezenter.
- Tak, tak... I piłem wasze narodowe piwo... Guinessa!
Serce mi w tym momencie zamarło. Rzuciłem wzrokiem na publiczność, która momentalnie umilkła. Mam nadzieję, że Pan Burmistrz N. jadąc następnym razem do jakiegoś kraju, nie będzie próbował wmówić tamtejszej publiczności podobnych rzeczy. Stwierdzenie, że Guiness jest narodowym angielskim piwem, brzmi tak samo, jakby ktoś w Polsce próbował powiedzieć Polakom, że Smirnoff to bardzo dobra polska wódka.
- Mam również prezent dla Was wszystkich tutaj zebranych - kontynuował niezrażony pomyłkami burmistrz, po czym zwrócił się przy mikrofonie do swojej córki - Weź no, daj to co mamy, gdzie to jest... No no, tam na krześle.
To nie zostało na szczęście przetłumaczone. Córka burmistrza zeszła ze sceny, by po chwili na nią wrócić, niosąc wielkanocnego zajączka i baranka - obie figurki zrobione chyba z cukru, mogę się mylić patrząc z dość dużej odległości. Podała owe świąteczne atrybuty swojemu ojcu.
- To jest prezent - powiedział burmistrz - ode mnie, mojej rodziny i moich rodaków. Przekazuję go Wam w imieniu wszystkich Polaków.
Mówiąc to, burmistrz postawił owe figurki na mównicy. Mam tylko nadzieję, że Pan Burmistrz N. nie mówił rzeczy, które powiedział wcześniej w imieniu wszystkich Polaków. Przynajmniej ja bym sobie tego nie życzył.
Nastąpił koniec przemowy. Pan Burmistrz N. zszedł z mównicy, ciągnąc za sobą swoją tłumaczkę. Po krótkiej przemowie angielskiego prezentera i wtórującej mu angielskiej "tłumaczki polskiego", kompletnie już mylącej słowa, nastąpiła prezentacja miasta Huddersfield. Światła zgasły, a na telebimach ustawionych zaczęto wyświetlać film propagandowy. Muszę przyznać, że ów film, stworzony przez członków stowarzyszenia - nie przez władze miasta - zostawiał w tyle prezentacje, którymi zwykły karmić Polaków władze większości polskich miast. Prezentacja owa nie była zbiorem pobożnych życzeń popartych jedynie fantazjami człowieka znajdującego się w stanie odpowiedniego wysokoprocentowego upojenia, zmontowanym przez amatorskiego stażystę, praktykującego jako dumny "informatyk". Prezentacja owa była w moim odczuciu bliska majstersztykowi, odpowiednio zmontowana, z dobrym, genialnie dobranym tłem muzycznym. Nie była bynajmniej również zbiorem pobożnych życzeń. W każdym razie, mógłbym ją określić jako w pełni profesjonalny, nowoczesny, kapitalistyczny film propagandowy. W pozytywnym tych słów znaczeniu.
Po owej prezentacji, nastąpiła następna część show.
- Ladies and gentlemen - zaczął tradycyjnie prezenter - We proudly presents three polish national dances, performed by our children! Oberek, kujawiak and polka!
Wydawało mi się, że się przesłyszałem.
- Panie i Pany - odmiana słowa "panowie" zaczęła już być dla mnie czymś normalnym - Teraz tańczą dla was zespół dzieci polskie narodowe taniec! Oberek, kujawiak i polka!
Nie przesłyszałem się. Polka???
Tutaj nastąpił dłuższy występ dziecięcego zespołu, tańczącego dwa polskie narodowe tańce plus jeden czeski. Jednak to nie był koniec. Po odegraniu tych scen, prezenter zapytał się publiczności, który taniec najbardziej się jej podobał. Odpowiedź brzmiała: Polka! Kocham tą nieświadomość! Prezenter oznajmił, że część dziecięcego zespołu zatańczy w takim razie polkę z widzami z publiczności. O zgrozo, wśród tych osób był również burmistrz N. Dobrano więc wszystkich w pary, burmistrzowi dając jako partnerkę jakąś młodą angielkę. Odtańczono nowy polski taniec narodowy, po którym pary, na czele z młodą angielką i niemiłosiernie obściskującym ją ze wszystkich stron polskim bardzo ważnym człowiekiem, zebrały gromkie oklaski od publiczności. Angielka, uwolniła się nareszcie od objęć burmistrza, mówiąc mu chyba coś nie do końca przyjemnego. Oklaski ucichły, wszyscy się rozeszli na swoje miejsca.
Po owych występach nastąpiła już mniej ciekawa część spotkania. Przez około trzy minuty przemawiał angielski burmistrz, którego klasy nie będę porównywał do jego polskiego odpowiednika - ze względu na spory kontrast. Na szczęście, burmistrz N. brał udział w spotkaniu, siedząc później już tylko na swoim miejscu w pierwszym rzędzie. Na końcu, społeczność chrześcijańska zaprezentowała swój program i swoje wierzenia, obiecując każdemu ubezpieczenie od miejsca zwanego piekłem. Przyznam, że końca tego wydarzenia nie dotrzymałem - opuściłem spotkanie na, jak się potem okazało, około piętnaście minut przed jego zakończeniem.
Kończąc mój artykuł, chciałbym wyjaśnić kilka kwestii. Po pierwsze: opisane przeze mnie zdarzenia wydarzyły się naprawdę - to dla tych, którzy trochę już znają moją skromną twórczość i wiedzą, że mam dosyć bujną wyobraźnię. Po drugie: opisałem rzeczy tak, jak je pamiętam i myślę, że dość dobrze oddałem charakter owego spotkania i to, co się na nim działo; poza tym opcji politycznej Pana Burmistrza N. nie znam i nie chcę znać, bo absolutnie nie ma to jakiegokolwiek znaczenia. Po trzecie: wyjaśniam, że nie mam nic przeciwko osobom i stowarzyszeniom opisanym w tym artykule - to dla tych, którzy najpierw wydają wyroki, a potem myślą. Po czwarte: jeśli mimo wszystko, ktokolwiek zarzuci mi stronniczość, antypolskość, anarchizm, oczernianie, itp., itd. - odsyłam go do pierwszego akapitu.
Dla całej reszty szanownych czytelników mam jedno pytanie: jak się czujecie, kiedy reprezentują Was osoby, kompletnie do tego nieprzygotowane?
Moja sugestia: w Polsce wiele nienormalnych rzeczy uchodzi za normalne.
Dziękuję za uwagę.
Kazio Piwosz (T.F.) 2007
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Kazio Piwosz · dnia 05.04.2007 14:27 · Czytań: 522 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 0
Inne artykuły tego autora: