Kiedy odzyskał przytomność, mówił od rzeczy.
Była to jakaś bezładna sałata słowna, pozbawiony ładu i składu potok ostrych i nieprzyjemnych dla ucha, chropawych dźwięków, których nikt nie chciałby słuchać w piękny, niedzielny poranek, przy wonnej, aromatycznej kawie, w otoczeniu kochającej rodziny.
Bełkotał z zawrotną prędkością, wyrzucając z gardła słowa gwałtowne i niepohamowane, jak wybuchy granatów ręcznych, czynił to zawzięcie i zajadle, gestykulując przy tym, jakby walczył z milionem niewidzialnych, zagrażających ludzkości komarów – mutantów, miotając dookoła groźne spojrzenia, które mogły w tamtej chwili przewrócić całkiem solidny dom, osadzony na solidnym fundamencie, w solidnym mieście.
To zadecydowało o naszym spotkaniu.
Przywieziono go do nas z pianą na ustach, z demonicznym wytrzeszczem, gryzącego trzymających go po obu stronach, krzepkich wieśniaków, kopiącego na oślep powietrze, w którym łowił jakieś urojone postacie przeciwników.
Był niebezpieczny dla siebie i otoczenia.
Zająłem się nim, szybko i sprawnie.
To nie on wybrał szaleństwo, lecz szaleństwo wybrało sobie jego. Tego typu olśnienie przychodzi samo. Pewnego dnia po prostu są już inne kolory, inne dźwięki, inne smaki. Otwiera się nowy pokój, w którym nigdy się jeszcze nie było.
Ten wymiar oznacza nieodwracalną zmianę. To podróż w jednym kierunku. Potem jest już tylko to, co może być po trzęsieniu ziemi. Nic nie wraca do normy…
Kiedy już, po wielu kuracjach, które trwały całymi miesiącami, wróciło mu jasne myślenie, kiedy mógł spokojnie odnieść się do własnych przeżyć, opowiedział mi sam, co zapamiętał, będąc „dyrygentem” i co musiało być dla niego doprawdy niełatwe – były to wszak wspomnienia z krainy obłędu.
Wtedy, tamtego, osobliwego dnia, który jakoś, wbrew wszystkiemu, co o nim wiem, przetrwał w jego dziurawej jak szwajcarski ser, pamięci, zrodziła się ta potrzeba:
- Będę dyrygował…
Wielu rzeczy musiałem się sam domyśleć.
Prawda była taka, że wielki, dębowy stół, na którym dryfował kilka dni, ocalił mu życie, po tym jak statek weterynarza S. dziwnie zniknął z jego świadomości. Rozpłynął się? Dobił do brzegu? Wpadł na rafy? Nie wiadomo. Był i się zmył! A przecież zaledwie przed chwilą z gromadą przyjaciół na jego pokładzie biesiadowali, śpiewali, pili wino i tańczyli.
Trzymając się wielkiego, dębowego stołu lub leżąc na płask na nim, pływał długo po grzywach morskich, aż któregoś pięknego dnia coś gwałtownie wyrzuciło go jak z katapulty – zarył bowiem o piaszczysty brzeg plaży…
Nie miał żadnych myśli ani wspomnień – był tu i teraz, na nieznanym lądzie i nie utonął, dzięki temu, że uratował go ów stół, który posłużył mu za ostatnią deskę ratunku.
Przed czym? Cóż to za pytanie? Był tylko mrok niepamięci…
Co było potem, nie bardzo wiadomo – wspomnienie stołu i żeglowania na nim było swoistą wyspą pamięciową.
Znalazłszy się już na lądzie, Walenty ruszył gdzieś przed siebie, i ujmę to zwięźle, żeby nie lać przysłowiowej wody: czas stanął w miejscu.
Moja relacja składa się z tego, do czego doszedłem drogą logicznej dedukcji, i z tego, co Walenty opowiadał mi na przestrzeni wielu miesięcy, kiedy to kierowałem jego leczeniem.
W trakcie ostrej psychozy, w trakcie tego mrocznego okresu, który spędził w lesie, na porośniętym trawą, zapomnianym cmentarzu, w starym, opuszczonym grobowcu sprzed dwustu lat, gdzie dyrygował swym chórem, miewał iluminacje normalnego myślenia, kiedy to widział w swych artystach… czaszki, lecz były to krótkie chwile, niemające wpływu na rozwój jego choroby. Jednak dało mi to jasno, czarno na białym, swoistą pewność, że w okresie szaleństwa człowiek miewa chwile świadomego myślenia, wraca na kilka minut dawna osobowość, dawne cechy charakteru i temperamentu, własne wspomnienia, nastroje i odczucia.
Czas to pieniądz, lecz czy pieniądz jest czasem?
Na pierwszy ogień poszły średniowieczne kantaty hiszpańskich mnichów, potem skoczne, ludowe kuplety z okolic Morza Śródziemnego, a na koniec mistyczne, ponure pieśni Wikingów oraz jakaś weselna piosenka, szybka jak śmierć i wesoła jak życie, bodajże z Dalekiego Wschodu, którą wykonano tak żywiołowo, że drewniany podest drżał szaleńczo, jakby ziemia się zatrzęsła i po chwili miała się rozstąpić, bowiem jeśli tak się śpiewa, ziemia podobno zawsze doznaje dziwnych podrzutów i nawet pęknięć – wie, co to talent.
Kolejne próby zawierały repertuar jazzowy, nowoczesny – standardy amerykańskie, głośne i pulsujące namiętnością, także latynoskie bossanovy i samby, oraz groźne marsze wojskowe, impetyczne i śpiewane, jakby stanowiły zachętę do bitwy o wszystko, by nagle przejść nieoczekiwanie w egzotyczne, wręcz orientalne pieśni z okolic Półwyspu Bałkańskiego, które wygasły samoistnie starogermańską kołysanką, nostalgiczną niebywale, połączoną zgrabnie w wiązankę przebojów z kilkoma twistami i na sam koniec walcem angielskim, wieńczącym dzieło w sposób wprost genialny.
Choć podleczono go u nas w stopniu znacznym, zastosowano najnowocześniejsze metody psychiatryczne, nawet w tej chwili, kiedy piszę te słowa, widzę wyraźnie z okna gabinetu, jak kroczy dumnie podwórzem szpitalnym i… dyryguje niewidzialnym chórem, trzymając w dłoni kawałek gałęzi…
- Dyrygent… - myśl ta jest jasna jak słońce. – To chyba powołanie…
Zostanie u nas do końca życia, bowiem nic o nim nie wiadomo, może jedynie tylko to, że nazywa się Walenty M., choć owe zagadkowe „M” będzie także dla nas wieczną zagadką.
Jest bezdomny, nie ma gdzie iść. Nie pamięta niczego z przeszłości, poza tym, co udało mu się mi opowiedzieć. Nawet nie wie, gdzie mieszkał do chwili fatalnego rejsu. Zapewne nigdy już sobie tego nie przypomni. Jest już nieszkodliwy – ma miejsce w pawilonie dla chroników.
Na pewno często będę go odwiedzał, często posłucham o jego chórze. Ale jeśli powie, że niebawem przyjeżdżają do niego przyjaciele ze szkolnej ławy, natychmiast zarządzę podwojenie dawek leków. Nie chcę, aby coś poszło nie tak. Niech żyje w swoim świecie, ale niech nie wychyla się z niego za daleko…
Pozwolę się oddalić – na mnie już czas.
Czytelniku drogi, wszystko wyjaśnione, wszystko oczywiste. Nie będziesz mieć mi za złe, jeśli zakończę w tym oto momencie? Może istnieją rzeczy, które nie lubią czekać? Może i ja nie lubię na nie długo czekać? Może i ja kocham muzykę i śpiew chóralny?
Zatem pozwól, że zniknę, aby porozmawiać z nim.
On wiele wie, wiele przeszedł. Mam oczywiście na myśli sztukę. Jego niezwykłe doświadczenia mogą i mnie się przydać! Jeśli ktoś twierdzi, że wie i umie wszystko, albo kłamie, albo jest wariatem. Ja nie jestem aż takim bufonem.
Jakiś czas temu, w głębokiej tajemnicy przed rodziną i przyjaciółmi, wziąłem pod swoje skrzydła grupkę utalentowanych śpiewaków…
23 kwietnia 2023
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt