Ostatnie dwa miesiące byłem sam.
Nie piję. Znów próbuję malować.
Dużo zdarzyło się w tym roku, zbyt dużo. Płótna na to nie starczy.
Stary dom z zapuszczonym ogrodem, zmęczony płot przykucnął w wysokiej pożółkłej trawie. Wśród zdziczałych jabłoni snuje się zagubiona mgła, dzikie wino upija się w samotności. Zużyta, miałka przeszłość niedostrzegalnie wypełniła koleiny na piaszczystej drodze. Jest cicho, przejmująco cicho.
Nie chce się gadać. Nawet pies nie wyje. Leżał przed progiem dobre trzy tygodnie, nim dał za wygraną. Zakopałem go pod starym orzechem. To dobre miejsce, nie lepsze i nie gorsze od innych.
Ojca nie ma, odszedł bez pożegnania. Marną pogodę sobie wybrał, ludzie narzekali na sakramenckie łamanie w kościach i na cholerne skoki ciśnienia. Tylko o tym gadali, a stary nie musiał już udawać, że słucha.
Zacinało deszczem i spadającymi zmoczonymi liśćmi. Ksiądz nie przyszedł. W dupie z nim.
Ojciec nie zadbał o dobrą pogodę, może nawet o nią nie poprosił. Był hardy.
Sąsiedzi postali, ile musieli, i poszli.
Stary ostatnio w ogóle nie miał farta. Od śmierci matki wszystko rozłaziło mu się w rękach. Może nawet nie chciał niczego składać. Nie próbował. Chyba wtedy już wybrał, i postanowił.
Zdjęcie matki schował do szuflady kredensu. Nie chciał patrzeć jej w oczy, a może chodziło o to, by ona nie widziała. Zawsze starał się ją chronić.
Stoję nieruchomo i przeglądam się w lustrze starej dębowej szafy. Szafa solidna, lustro kryształowe, takich dziś już nie robią. Ojciec też był solidny. Potrafił solidnie przyłożyć, ale trzeba mu przyznać, że nigdy za nic. Złego słowa nie powiem.
Szkoda, że nie mieliśmy dla siebie czasu. To znaczy, on pewnie by znalazł, po stracie roboty miał go aż nadto, tylko ja wciąż miałem coś na głowie – spotkanie z kumplami, dziwki, chlanie.
Nie chciałem go oglądać. Nie chciałem zobaczyć się jego oczami. Było mi wstyd.
Stary chciał we mnie widzieć zwycięzcę, a ja tylko malowałem. Potem już tylko opowiadałem, że maluję. Pewnie był rozczarowany. Nigdy tego nie powiedział, nie dał znać żadnym gestem, tylko patrzył.
Patrzył na mnie, gdy pijany i zarzygany wracałem do domu. Patrzył, gdy skacowany krążyłem rano po kuchni w poszukiwaniu lekarstwa na lepszy początek dnia. Patrzył na mnie, przeze mnie, na wylot, gdzieś daleko – tam gdzie stał jego syn, taki, jakiego chciałby widzieć.
Nigdy mi tego nie mówił, tak tylko myślę. Nie wiem na pewno, ale tak myślę.
Stoję przed pustym płótnem. Patrzę na siebie.
Jestem w jego kraciastej koszuli. Zachowałem ją. Pamięta to zdjęcie – ojciec, mama, i ja, w krótkich spodenkach na szelkach i powyciąganych rajtkach. W sadzie jest świetliście i owocowo. Czarno-białe zdjęcie ma barwę szczęścia.
Fotografia gdzieś się zawieruszyła, koszula została. Tylko to, nic więcej. Pachnie jego skórą i tytoniem. Zapach nie wietrzeje.
Przeglądam się w niezagruntowanym. Przestępuję z nogi na nogę.
Zajrzałem wczoraj do Bukowskiego – stał przed innym lustrem, w jasnoniebieskim garniturze swojego starego, o niebo lepszym od tych, jakie sam nosił w życiu, i poruszał ramionami, jakby chciał przywrócić ojca do życia.
Potrząsam ramionami jak on. Nic z tego.
Niestety, gdy ktoś odejdzie na dobre, nie wraca. Choćbym chciał, nie dam rady tego zmienić. To, co się stało, już się nie odstanie, muszę żyć z myślami o tym, czego nie zrobiłem, a co mogłem. Nie pozbędę się ich do końca.
Patrzę i nie potrafię dostrzec tego mężczyzny, który stanie tu kiedyś. Jak ja dzisiaj. Nie starcza wyobraźni.
Próbuję malować. Płótna za mało, by wszystko opowiedzieć, tyle się w tym w tym roku wydarzyło. Sam już nie wiem, czy chcę spróbować.
Czułem, że chcesz, że naprawdę ci zależy. Nie zrobiłem nic, by ci pomóc. Wygodniej było nie pytać. Bałem się – siebie, ciebie, nas. Tego wspólnego życia, do którego nigdy nie doszło. Był we mnie strach, żeby nie zaplątać się w coś, co za moment stracę.
Nawet, gdy byliśmy razem, zaraz znikaliśmy, wsiąkaliśmy w kolejny szary dzień jak resztki farby. Zanurzaliśmy się w sobie tylko na chwilę i już nas nie było, do następnego razu, do kolejnego oszołomienia, bez zobowiązań.
Pamiętam, widzę twoje spojrzenie. Czytałem w nim jak w pieprzonej książce. Umiałaś opowiadać bez słów, a ja udawałem, że nie słucham. Uciekałem, piłem, wracałem, uciekałem, aż nagle obok nie było nikogo.
Stara jabłoń nie udźwignęła ciężaru mojego pijanego nieszczęścia. Kazała mi pójść się jebać.
Puste płótno. Próbuję malować. Dzień przychodzi i odchodzi z niczym, a po nim następny, podobny jak brat bliźniak.
Stoję z zamkniętymi oczami. Patrzę.
Wiosenny, kwitnący sad obejmuje ramionami dom. Światło układa się na podłodze izby jak miękki dywan.
Widzę malarza stojącego przed sztalugą i kobietę, która miesza przy mnie mąkę na placki
i śpiewa,
a farba przylega do płótna jak słodycz.*
(*) Fragment wiersza „Malarz niedzielny” Charles Bukowski
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt