Patogen - Newtroter
A A A
Klasyfikacja wiekowa: +18

PATOGEN 

Opowiadanie fantasy

 

  Nr ISBN: 978-83-962599-4-3 

                           

             

 

 

Wasza mowa niech będzie: "Tak - tak,

nie - nie". A co nadto, z zepsucia jest.

 

Ew. św. Mateusza 5,37

 

 

Człowiek współczesny homo sapiens sapiens

pojawił się w Europie około 40 tysięcy lat temu.

W tym czasie od ponad 150 tysięcy lat żyli tu

neandertalczycy. W przeciągu zaledwie

10 tysięcy lat od chwili pojawienia się człowieka

współczesnego, z nieznanych dotąd przyczyn,

neandertalczycy wyginęli.

 

 

 

Trzydzieści tysięcy lat przed naszą erą. Górny paleolit*. Jaskinia w południowo-zachodniej Francji. Plemię „Gota”.

 

- Bune, ogień gaśnie!

 

Matka Bune krzyknęła w głąb jaskini.

 

- Już idę.

 

Z ciemnego wnętrza usłyszała odpowiedź. Po chwili wyszedł z niej 17 letni mężczyzna. Jego jedynym ubraniem było futro niedźwiedzia jaskiniowego, przeszyte grubym ściegiem ze zwierzęcego ścięgna. Choć był młody, to był już uważany za dorosłego członka plemienia. Połamał kilka gałęzi i dołożył do tlącego się przed wejściem do jaskini ogniska.

 

......................

Górny paleolit* - to okres starszej epoki kamienia, trwający mniej więcej od 40 do 10 tys. lat temu.

 

 

- Pilnuj, bo drewno jest wilgotne i trudno byłoby wykrzesać ogień.

- Matko, ja zawsze wykrzeszę ogień, nawet w czasie deszczu. To dla mnie nie problem. Ojciec mnie nauczył.

- Idź, nazbieraj więcej gałęzi, bo za chwilę będę piec mięso. Potem przypilnujesz młodszej siostry.

- Chciałem iść na ryby.

- Pójdziesz wieczorem, jak będę wolna. A i pamiętaj żebyś tam nie skakał ze skały do rzeki.

 

Bune się uśmiechnął.

 

- Dlaczego? przecież wszyscy młodzi tam skaczą. Sama mi mówiłaś, że też tam skakałaś. Mówiłaś nawet, że skoczyłaś z „Serca”.

 

Oboje z matką wiedzieli, że „Serce” to charakterystyczna formacja skalna, niemal na szczycie skały rzecznego klifu. Tak na nią mówiono, bo kształtem przypominała serce. Skoki z „Serca” wykonywali tylko najodważniejsi. Było 20 metrów nad powierzchnią wody.

 

- Z „Serca” skoczyłam tylko raz i bardzo się bałam. Dno jest tam niepewne. Rzeka niesie muł. Każdego lata jest inaczej. Raz jest tam głęboko, a raz bardzo płytko. Trzeba uważać.

- Kiedy wróci ojciec?

- Kto ich tam wie. Już pół księżyca ich nie ma.

- Długo jeszcze będą chodzić?

- Chyba nie. Wojownicy mówili ostatnio, że leśnych już nie ma w okolicy. Zabili prawie wszystkich, a reszta uciekła.

- Kiedy ja zostanę wojownikiem?

- Zostaniesz, już niedługo. Nie spiesz się do tego. Zabijanie leśnych to nic dobrego.

 

Bune nazbierał gałęzi i wrócił do jaskini. Usiadł koło matki i przytulił się do niej. Ta objęła jego młodą głowę.

 

- Matko, dlaczego musimy ich zabijać? Przecież nic złego nie robią.

- Mylisz się, ludzie lasu nienawidzą nas. Jeśli ich nie zabijemy, to oni przyjdą w nocy i zrobią to z nami.

- Dlaczego nas nienawidzą?

- Bo nasi porywali Kulug.

- Jak wygląda Kulug? Słyszałem o niej. Starzy opowiadali o niej przy ognisku, ale nigdy jej nie widziałem.

- Są piękne. Najpiękniejsze są te niewidome, mają fioletowe oczy.

- Fioletowe oczy?

- Tak i piękne ciało.

- Jak piękne?

- Piękne, mają delikatną budowę i piękną twarz.

- Dlaczego je porywaliśmy?

- Nasi mężczyźni chcieli je posiąść. Nie potrafili się oprzeć.

- Leśni ich bronili?

- Tak, bardzo ich bronili. Były dla nich bardzo ważne. Były mądre i sprytne. Radziły im i umiały leczyć rany

i choroby.

- Widziałaś kiedyś Kulug?

- Raz tylko, bardzo dawno, jak byłam dzieckiem. Wojownicy ją chwycili i przyciągnęli do wioski.

- Co z nią zrobili?

- Posiedli ją, a potem zabili.

- Dlaczego ją zabili?

- Nienawidzili Kulug. One wiedziały kiedy nasi kłamią 

i szykują podstęp.

- Krzyczała?

- Raczej płakała, bardzo cierpiała.

- Jak wyglądała?

- Była piękna. Było mi jej bardzo żal, ale nic nie mogłam zrobić.

 

Trzy miesiące później.

 

Był ciepły, letni dzień. Zbliżało się południe, Było słonecznie i gorąco. Dzieciaki szukały ochłody w wodzie. Krzyki dokazującej młodzieży odbijały się od otaczających skał i lustra wody w rzece. Kąpały się nago wszystkie podrostki plemienia. Chłopcy i dziewczyny. Było ich kilkanaście w różnym wieku. Był wśród nich Bune, jego o rok młodszy brat Katu oraz znacznie młodsza siostra, Ava. Był tam również rówieśnik Bune, jego najlepszy przyjaciel, Telo. Ci starsi oczywiście popisywali się przed sobą nawzajem. Chcieli zaimponować najładniejszym dziewczynom. Wiele

z nich wchodziło już w wiek rozrodczy, który zaczynał się gdzieś między 15 a 16 rokiem życia i młodzież spontanicznie łączyła się w pary, które przeżyją krótkie życie ze sobą, wychowując potomstwo. Choć nie znano jeszcze pojęcia małżeństwa, to związki najczęściej były trwałe i monogamiczne, co nie znaczy, że wierne sobie. Więzi społeczne i rodzinne były podstawą sukcesu

w przetrwaniu plemienia.

 

Ulubioną zabawą młodzieży nad rzeką były skoki do wody ze skały. Skakali niemal wszyscy, ci najmłodsi też, ale z różnych wysokości. Natomiast na skok z „Serca” mało kto się odważył. Ta skała była naprawdę wysoka

i skoki stamtąd były niebezpieczne. Katu, brat Bune chciał zaimponować jednej z dziewczyn, którą pożądał. Ona również zerkała na niego przychylnym wzrokiem.

 

- Bune, idę skoczyć z „Serca”!

 

Katu zawołał do brata.

 

- Ani się waż, matka kazała mi ciebie pilnować!

 

Katu się roześmiał.

 

- Ty cykorze byś nie skoczył, ale ja idę!

- Już stamtąd skakałem!

- Taaa, akurat, kto to widział?!

- Panienka ci się podoba, kogucie jeden. Myślisz, że ci da!

 

Bune również się roześmiał.

 

- No dobra, jak chcesz, ale twoje ryzyko. Tylko poczekaj, zanim skoczysz z „Serca”, to podpłynę tam i sprawdzę dno.

 

Bune wskoczył do wody z brzegu i popłynął pod najwyższą skałę, a Katu w międzyczasie wspinał się na nią. Gwar młodzieży ucichł. Wszyscy z ciekawością zaczęli przyglądać się Katu. Jego wybranka szczególnie uważnie. Bune wziął głęboki oddech i zanurkował. Po dłuższej chwili jego głowa się wynurzyła i krzyknął do

brata, który stał już na krawędzi skały, 20 metrów nad

wodą.

 

- Trzy włócznie! Jest głęboko, możesz skakać.

 

Katu długo spadał z wrzaskiem, przebierając nogami. Skok zakończył się głośnym pluskiem. Na moment zniknął pod wodą, ale po chwili wynurzył swoje uśmiechnięte, młode oblicze. Wydzierał się z radością, że jest najodważniejszy. Całe towarzystwo nagrodziło śmiechem wyczyn śmiałka. Po chwili skoczył stamtąd również Bune, jego przyjaciel Telo i kilku innych chłopców. Ryzyko popłaciło. Katu wieczorem, z dala od innych, dostał od wybranki to, na co tak bardzo liczył. To był jego pierwszy raz.

 

Miesiąc później.

 

- Mężu jak sprawił się nasz syn?

- Dobrze, Bune jest silny i sprytny. Umie walczyć wręcz i strzelać z łuku. Przeszedł inicjację. Jest wojownikiem, jak jego rówieśnicy.

- Pójdzie z wami?

- Tak, jutro pójdzie z nami.

- A Katu?

- Nie, on jest jeszcze za młody.

- Dużo ich jeszcze zostało?

- Ostatnia osada o której wiemy. Resztę już zabiliśmy.

- Uważaj na Bune, kocham go. Nie ma doświadczenia.

- Nic mu nie będzie. Umie walczyć.

 

Pięć dni później.

 

Wojownicy o świcie podkradli się do jaskiń zasiedlonych przez leśnych. Nikt ich nie zauważył. Noc była ciepła. Spali wewnątrz i na zewnątrz przy kręgu ogniska. Z przygasłego ognia wydobywał się jeszcze zapach pieczonej ryby. Napastnicy ruszyli do walki. Polanę przeszywał rozpaczliwy krzyk mordowanych istnień. Ich mężczyźni zaczęli wybiegać z jaskiń i podjęli walkę.

W jednej z nich mieszkała ostatnia w tej okolicy Kulug. Najstarsza z kobiet krzyknęła do niej:

 

- Uciekaj do swojej kryjówki!

 

Ta, choć była niewidoma, to dobrze znała drogę. Wspięła się po omacku na pobliską skałkę i wczołgała do bardzo wąskiej i głębokiej groty. Zamarła w milczeniu

i bezruchu. Tymczasem bitwa dobiegała końca. Złożyło się tak, że naprzeciw najwaleczniejszego z leśnych wojowników, który jako jeden z ostatnich został jeszcze przy życiu, stanął Bune. Jego ojciec zauważył, że grozi mu niebezpieczeństwo i napiął łuk. Jednak było już za późno. Bune, choć się odchylił, to nie uniknął uderzenia w głowę krzemiennym toporem. Zaraz potem ostatni

z obrońców zginął trafiony strzałą. Przeszukano jaskinie i zabito wszystkich leśnych, włącznie z kobietami

i dziećmi. Nikomu, oprócz Kulug nie udało się uciec. Jej, pomimo starannego przeszukania jaskiń, nie znaleziono. Atakujący stracili tylko kilku wojowników. Niestety wśród nich był również Bune. Leżał nieprzytomny

z rozbitą głową a z ust i z uszu ciekły mu strużki krwi. Jego ojciec, który to sprawdzał, nie wyczuł u niego bardzo słabego tętna i uznał go za zmarłego. Zresztą nawet jakby jeszcze żył, to z taką raną i tak musiał umrzeć. Nie można było mu już pomóc. Atakujący pozostawili go wraz z innymi poległymi. Do swojej osady mieli pięć dni drogi. Nie byliby w stanie go nieść. Wiedziano, że ciałami w krótkim czasie zajmą się leśne zwierzęta. Po powrocie wojowników matka z wielkim bólem, długo opłakiwała śmierć swojego ukochanego, najstarszego syna.

 

***

 

Kulug po kilku godzinach od napadu wyczołgała się 

z trudem ze swojej kryjówki. Zapanowała cisza

i domyślała się, że napastnicy już odeszli. Potykała się 

o ciała członków swojego plemienia. W tym o ciała swoich rodziców i rodzeństwa. Jej stopy były lepkie od krwi. Była przerażona i głośno płakała. Nie była w stanie przeżyć tu sama. Była od urodzenia niewidoma. Zdawała sobie sprawę, że za kilka godzin lub kilka dni, padnie łupem dzikich zwierząt. Ona sama nie chciała już żyć. Pragnęła, żeby śmierć przyszła jak najszybciej. Wtem ze zdziwieniem stwierdziła, że jedna z ofiar jeszcze żyje. Już po pierwszym dotyku wiedziała, że to nie jeden z ich, ale młody chłopak z plemienia napastników. Fizycznie ludzie lasu różnili się od Gota. Kulug z wielkim wysiłkiem wciągnęła go do jaskini. To był Bune. Kulug miała na imię Sotu i była w tym samym wieku co on. Usiadła obok i położyła sobie na kolanach jego nieprzytomna głowę. Pochyliła się nad nim i przytuliła ją do swoich nagich piersi. Zamarła w tej pozycji na wiele godzin nie odzywając się ani słowem. Na drugi dzień rano znalazła tykwę z resztkami wody i napoiła Bune. Jego stan szybko się poprawiał. Po południu odzyskał przytomność, ale był bardzo slaby i miał wysoką gorączkę. Wymawiał jakieś słowa, których Sotu nie rozumiała. Język Gota bardzo różnił się od pradawnego języka, jakim posługiwali się leśni. Sotu znalazła przy ognisku resztki pieczonej ryby. Nie było tego wiele, ale podzieliła je między siebie a Bune. W kolejnym dniu gorączka Bune spadła i ten zaczął rozglądać się wokół siebie. Był bardzo słaby. Powoli dochodziło do niego

w jakiej sytuacji się znalazł. Powiedział Sotu, że chciałby coś zjeść i napić się wody, jednak ta pokazała mu, że jest niewidoma i nie ma już wody, ani nic do jedzenia, a ona została tu sama. Do tego ognisko wygasło i słychać było, że dzikie zwierzęta zbliżają się do jaskini. Zrozumiał, że dziewczyna jest w takiej samej sytuacji jak on i jeśli nie wstanie i nie zdobędzie czegoś do jedzenia, to oboje umrą z głodu i pragnienia albo zginą zabici przez zwierzęta. Podniósł się z trudem i wyszedł na zewnątrz. Sotu była już tak słaba, że nie umiała mu pomoc. Bune szybko znalazł owoce i źródło. Rozpalił również ognisko. Teraz on zaczął opiekować się niewidomą Sotu. Był zauroczony jej pięknem i teraz dopiero skojarzył to

z faktem, że dziewczyna nie widzi. Podszedł do niej

i wyjąkał z przejęciem:

 

- Ty jesteś Kulug?

 

Skinęła glową. Spodziewała się, że Bune ją zabije, jednak on uklęknął przed nią i zaczął przepraszać za to, co on i jego ludzie zrobili jej plemieniu. Sotu nie wszystko rozumiała, ale wiedziała, że Bune jest szczery

i dobry. Rozpłakała się i przytuliła do niego. Bune nie rozumiał, że zawdzięcza jej życie. Szybko wracał do zdrowia. Zaczął polować, łowić ryby i zaopiekował się dziewczyną. Pochował też wszystkich zabitych, ściągając ciała do zbiorowej mogiły w dość odległym parowie i przysypując je ziemią, darnią i kamieniami.

W jednej z wybranych jaskiń zamieszkali razem.

 

***

 

Minęło już pół roku od chwili kiedy tragiczne wydarzenia złączyły Sotu i Bune . W tym czasie nikt

z ludzi Gota ani leśnych tam nie przyszedł. Para mieszkała sama. Bune nie mógł wrócić do swojego plemienia nad rzekę, bo musiałby zostawić Sotu samą. Ta bez opieki marnie by zginęła. Nie mógł również przyprowadzić jej do swoich, bo starsi wojownicy natychmiast by ją zabili. Szukanie leśnych też nie miało sensu, bo tamci zabiliby jego. Parę połączyła prawdziwa miłość. Bune nie dałby skrzywdzić Sotu nikomu. Kochał ją bezgraniczną i odwzajemnioną miłością. Kochał fioletowe oczy swojej partnerki. Nie przeszkadzało mu

w niczym, że nie widzą. Był gotowy oddać za nią życie. Nauczył ją mówić w języku Gota. Nie było to zbyt trudne, bo język składał się z około dwóch tysięcy słów, ale i tak był znacznie bogatszy od dawnego języka leśnych. Leśni w niczym nie ustępowali inteligencją „Gota”. Było jeszcze coś, co od niedawna łączyło parę. Sotu wyraźnie się zaokrągliła. Była w ciąży.

 

***

 

Telo, przyjaciel Bune, choć był już dorosłym, samodzielnym mężczyzną, to był nieśmiały i miał problemy ze znalezieniem sobie życiowej partnerki. Może dlatego, że był lekkoduchem i aż tak bardzo mu na tym nie zależało. Natomiast odczuwał potrzebę odkrywania. Lubił chodzić na nowe, nieznane tereny. Jego rodzice przestali się nim opiekować, bo był już dorosły, a oni mieli jeszcze młodsze dzieci. Telo był wolny i mógł robić co chciał. Był świetnym łowcą, lubił polować i w przeciwieństwie do większości członków swojego plemienia, nie bał się zostawać samemu w lesie nawet w nocy. Las znał lepiej od innych. Często zapuszczał się głęboko w puszczę za dorodnym jeleniem, kozłem czy stadem dzików. Nikogo nie interesowało, że znikał na kilka dni. Nie musiał się nikomu tłumaczyć. Cieszono się jak wracał z upolowaną zwierzyną. Cała grupa z tego korzystała i ceniła go za to. Telo również ciężko przeżył śmierć Bune. Pewnego razu zapędził się w puszczę dalej niż zwykle. Wiedział z opowiadań, gdzie pół roku temu wojownicy jego plemienia zaatakowali ludzi lasu, wtedy jak zginał Bune, ale on sam nie brał jeszcze w tej wyprawie udziału. Ponieważ był niedaleko, postanowił sprawdzić czy ludzie lasu tam powrócili. Dyskretnie zakradł się w miejsce, które znał z opisu innych. Był dumny z siebie, że udało mu się je znaleźć.

Spomiędzy wysokich krzewów, z ukrycia, obserwował dużą leśną polanę z grupą formacji skalnych, pełnych jaskiń. Nie widział nikogo żywego. Nagle poczuł na swojej szyi chłód obsydianowego ostrza. Ktoś złapał go silnie za włosy. Zamarł z przerażenia. Wiedział, że zaraz zginie. Obrócił głowę, żeby w ostatniej chwili swego życia przyjrzeć się napastnikowi. Zaskoczenie ustąpiło miejsca strachu.

 

- Bune!

 

Krzyknął.

 

- Telo???

 

Odpowiedział mu zdziwiony głos.

 

- Bune, ty żyjesz???!!! Twoi już opłakali twoją śmierć.

 

Obaj mężczyźni rzucili się sobie w ramiona.

 

- Telo, jesteś sam?

- Tak, dlaczego nie wracasz? Co się z tobą działo?

- Nie mogę wrócić, a ty nie możesz nikomu powiedzieć, że żyję i że mnie tu spotkałeś.

- Dlaczego?

- Chodź, pokażę ci.

 

Bune zaprowadził Telo do swojej jaskini. U wejścia czekała Sotu w zaawansowanej ciąży.

 

- O jacie, Bune? będziesz miał dziecko z Kulug?

- Tak.

- O jacie!

 

***

 

Telo zaczął regularnie, co kilka tygodni, odwiedzać Bune i Sotu. Zaprzyjaźnił się z nimi obojga jeszcze silniej niż wcześniej. Nigdy nie przychodził z „pustymi rękoma”. Bune i jego kobieta mieli od tego czasu aż nadto żywności. Zbliżał się czas porodu Sotu. Bune powiedział Telo, że jak Sotu urodzi i dojdzie do siebie, to zamierza odejść stąd i szukać bezpieczniejszego miejsca dla swojej rodziny.

W osadzie Telo, nad rzeką, również szykował się poród. W zaawansowanej ciąży była kobieta Katu, brata Bune. Ta sama, która uległa jego urokowi po skoku ze skały w kształcie serca. Kiedy szczęśliwie urodziła, to Telo postanowił iść na polowanie, aby wspólnie, przy ognisku i posiłku cieszyć się z nowego członka wspólnoty. Taka była plemienna tradycja. Był w lesie trzy dni. Wrócił do swojej osady obładowany drobną zwierzyną. Jak przyszedł, to zauważył pewne zdenerwowanie i poruszenie pośród swoich bliskich. Zwrócił się do ojca:

 

- Stało się coś?

- Nic takiego, ale musimy uważać.

- Co się stało?

- Przyszli do nas zwiadowcy innej grupy Gota.

- Co chcieli?

- Ich wódz prowadzi dużą gromadę. Około 200 ludzi

i szuka nowego miejsca do życia. Jest nas coraz więcej.

- I co?

- Starsi powiedzieli im, że zostały puste jaskinie po ludziach lasu i tam mogą się osiedlić. Wytłumaczyliśmy im gdzie to jest. Poszli sprawdzić. Chyba będziemy mieli nowych sąsiadów pięć dni drogi stąd. Powiedzieli, że jeśli miejsce będzie odpowiednie, to pójdą po swoich.

 

Telo zamarł z przerażenia.

 

- Ilu ich było?

- Sześciu, a czemu pytasz?

- Kiedy poszli?

- Dwa dni temu.

 

Nic więcej nie chciał wiedzieć. Zostawił zwierzynę 

i rzucił się pędem w stronę lasu. Biegł tak szybko, jak mógł. Jednak w drugim dniu osłabł i musiał się zdrzemnąć. Nie umiał iść szybciej. Jak dotarł na miejsce po czterech dniach to przywitała go cisza. Jego oczy wypełniły się łzami. U progu jaskini leżały martwe ciała Bune i Sotu. Były poprzeszywane wieloma strzałami. Uklęknął przy Bune i przytulił jego głowę. Szlochał 

w rozpaczy. Na miejscu nie było nikogo żywego. Widocznie zwiadowcy od razu poszli przyprowadzić tu swoich. Telo odciągnął ciała Bune i Sotu do zagłębienia 

i pochował je, przykrywając kamieniami. Już chciał wracać z powrotem, gdy nagle usłyszał jakiś słaby dźwięk. Na początku pomyślał, że ciała zabitych przyciągnęły już padlinożerców. Słyszał jakby słabe kwilenie. Poszedł w tamtą stronę i zrozumiał, co właściwie słyszy. Nie miał już wątpliwości. Spomiędzy skał dochodził płacz noworodka. Wreszcie znalazł właściwą szczelinę. Na tyle szeroką, że drobny człowiek mógłby tam się wcisnąć. Z trudem sięgnął po dziecko zawinięte w kawałek koźlęcej skóry. To była dziewczynka. Mogła mieć dwa lub trzy tygodnie. Spojrzał w jej oczy i odetchnął z ulgą. Nie były fioletowe ale niebieskie. Dziecka Kulug jego wspólnota na pewno by nie przyjęła, ale ta dziewczynka niczym nie różniła się od dzieci jego plemienia. Wziął małą i ruszył 

z powrotem. Dziecko płakało coraz głośniej, było głodne. Telo nie miał zbytnio pojęcia o opiece nad noworodkiem, ale jedno wiedział na pewno. Po pięciu dniach drogi do swoich, dziecko bez jedzenia umrze z głodu. Przyniesie je martwe. Nie miał wyjścia, musiał eksperymentować. Szukał słodkich owoców i rozgryzał je w ustach do postaci papki, a następnie bezpośrednio z ust podawał je dziecku. To samo zrobił z kawałkiem pieczonej ryby, którą miał ze sobą. Sam się dziwił, że wystarczyło, żeby donieść małą żywą do osady. Wszyscy się zbiegli, żeby ją oglądać. Trudno było im uwierzyć, że Telo znalazł ją żywą w lesie. Starszyzna plemienna uznała, że dziecko jest rasy plemienia Gota i pozwolono aby zostało

w osadzie. Telo odetchnął z ulgą. Nigdy nie zdradził kim byli jego rodzice. Mała wreszcie trafiła tam, gdzie powinna. Została przystawiona do drugiej piersi kobiety Katu. Ta nie miała pojęcia, że została mamką dziecka, którego ojcem był nieżyjący już brat jej wybranka. Żartowała z uśmiechem:

 

- Ale się mała przyssała.

 

***

 

 

Rok 2035. Paryż.

Opowieść Victora.

 

Paryż przywitał mnie słoneczną, ciepłą pogodą. Był początek lata. Tak... to ja jestem Victor.

Cieszyłem się, że po tylu latach wróciłem tu na dłużej. Bywałem we Francji czasem z rodzicami, jednak teraz los sprawił, że przyjdzie mi tu spędzić przynajmniej rok. Możliwość odbycia rocznego stażu w wiodącym na świecie ośrodku naukowym, bardzo mnie ucieszyła, ale jednocześnie zaskoczyła. Dopiero co udało mi się znaleźć fajną pracę w instytucie zajmującym się badaniami genetycznymi w moim rodzinnym Nowym Jorku, a tu taka niespodzianka. Moja aplikacja, o której już prawie zapomniałem, a którą złożyłem rok temu, jeszcze przed obroną dyplomu, została nagle rozpatrzona pozytywnie. Instytut Pasteura to naprawdę było coś.

Poszedłem z listem do swojego szefa. Ten przyglądał się 

pismu z uwagą, zerkając również ukradkiem na mnie. Wiedział już wcześniej, że dostałem zgodę na staż

w Paryżu. Po chwili skonstatował z uśmiechem:

 

- Co ty się Victor od tych francuzików możesz nauczyć? Tu u nas, w Nowym Jorku, rozwija się prawdziwa nauka. Przecież jesteś genetykiem a tam to jakieś bakterie albo jeszcze co gorszego. Jeszcze jakie choróbsko nam tu potem przywieziesz. No ale... jak koniecznie chcesz.

- Koniecznie nie muszę, przyszedłem się zapytać, co profesor o tym sądzi.

- Co ja sądzę?

 

Uśmiechnął się znowu.

 

- No wiesz młody, żebyś mi się tu potem nie mądrzył.

- Jak wrócę, przyjmiecie mnie z powrotem?

- W ogóle nikt nie zamierza cię zwalniać. Jedź, bierz ten grant i rób staż jako nasz pracownik. Oddelegujemy cię tam sami, jakżeś sobie załatwił, poczekamy. A tak już poważniej to gratuluję, że ci się udało. Trzeba być dobrym i mieć dużo szczęścia. Nie łatwo tam się dostać. Zawsze warto podpatrzeć co i jak robią inni, zwłaszcza jak się jest młodym jak ty. Wrócisz, to poopowiadasz. Sprawdzimy co cię francuziki nauczyli.

 

No i jestem. Trzy tygodnie temu wylądowałem na Orly. Francja, Paryż, Europa... nareszcie. Moja mama jest rodowitą Francuzką, chociaż ja urodziłem się 

w Stanach. Jak byłem mały, to ojciec zwracał się do mnie po angielsku a matka po francusku. Trochę miałem mętlik w głowie i rozwinąłem w dzieciństwie dziwny, własny dialekt, w którym wybierałem sobie łatwiejsze do wypowiedzenia słowa z obu języków. Często rodzice komunikowali się ze sobą, żeby mnie zrozumieć a ja zacząłem mówić później niż moi rówieśnicy. Jednak efektem tego umiem teraz biegle posługiwać się obydwoma językami, choć akcent mam amerykański. Pewnie po części dzięki temu, przyznano mi ten badawczy grant. Rozejrzałem się już trochę. Zdążyłem wynająć małe mieszkanie niedaleko instytutu Pasteura

i odwiedzić dziadków, rodziców mojej mamy, którzy mieszkali około 200 kilometrów od stolicy. Jak byłem mały to przyjeżdżaliśmy do nich co roku, potem już trochę rzadziej. Zawsze za nimi tęskniłem. Przyjęli mnie serdecznie. Dziadkowie wiedzieli wcześniej, że przyjadę na dłużej kontynuować naukę w Paryżu i przygotowali dla mnie niespodziankę. Dostałem od nich starą, elektryczną renówkę. Mocno wyeksploatowaną, ale wciąż sprawną. Dziadek stwierdził:

 

- Bierz ją Victor. Już prawie nią nikt nie jeździ. Używamy wyłącznie dużego auta, które samo nas wozi. Renówka ma słabą baterię, ale po mieście, na krótkich dystansach da jeszcze radę. Najwyżej, jak będziesz wracał do Stanów, a będzie jeszcze sprawna, to przywieziesz ją z powrotem. Może dzięki temu czasem nas odwiedzisz.

 

Ucieszyłem się, choć w Paryżu pewnie poradziłbym sobie bez samochodu. Jak się wkrótce okazało, to właśnie jazda nim po Paryżu, a właściwie incydent z tą jazdą związany, rozpocznie szereg wydarzeń będących istotą tej historii. Historii, która będzie miała wpływ na moje przyszłe życie, choć ja jeszcze tego nie wiedziałem. Historii która wstrząśnie Francją.

Ale po kolei.

W instytucie przyjęto mnie bardzo serdecznie. Wszyscy dziwili się, że student z Ameryki tak biegle mówi po francusku. Przydzielono mnie do międzynarodowego zespołu badawczego, składającego się z kilkunastu studentów z Azji i Europy. Podzielono nas na czteroosobowe grupy. W mojej, oprócz mnie, byli jeszcze dwaj francuscy studenci, Roland i Tobias oraz chińska doktorantka o imieniu Lan. Choć mam 26 lat, to jestem najstarszym z całej czwórki i pozostali obwołali mnie, trochę żartem, dziekanem naszego zespołu. Zdążyliśmy zapoznać się z laboratoriami i ich wyposażeniem. Rozpoczęliśmy również swoje badania pod okiem doświadczonego profesora biotechnologii. Ponieważ z wykształcenia jestem genetykiem, to zgodnie z moimi oczekiwaniami, przydzielono mnie do zespołu zajmującego się poszukiwaniem kombinacji ludzkich genów, odpowiedzialnych za niektóre ze schorzeń. Inne zespoły próbowały na podstawie takich badań opracować ewentualne terapie. Szczepionki i leki to clou działalności tej historycznie zasłużonej, renomowanej placówki. Pod kątem naukowym zapowiadało się bardzo interesująco.

Po zajęciach nudziłem się trochę. Dopiero zaczynałem poznawać tu sąsiadów i współpracowników. Przyrzekłem sobie, że dam sobie spokój z angażowaniem się w nowe związki, przynajmniej przez kilka miesięcy.

Z moją nowojorską dziewczyną zerwałem zupełnie. Wiedziałem, że Isabell wciąż próbuje kontaktować się ze mną, może nawet mnie kocha, jednak miałem jej już dosyć. W moim pojęciu to ona zniszczyła szczerą miłość, którą ją obdarzyłem, choć wiem, że większość ludzi obwiniałaby za to mnie. Przepraszała mnie potem, ale udało jej się tak mnie zrazić do siebie, że przestało mi na niej zależeć. Moja miłość była szczera, ale nie była bezgraniczna, więc może nie była prawdziwa... czy ja wiem? Wszystko przez mój charakter a właściwie jedną jego cechę. Podłą i nieprzystającą do współczesnego świata. Otóż na pewnym etapie mojego życia zdałem sobie sprawę z tego, że jestem weredykiem*. Na początku oczywiście nie miałem pojęcia co oznacza to słowo i że w ogóle istnieje. Jednak gdzieś w gimnazjum dowiedziałem się o nim i zrozumiałem, że do mnie pasuje. Chodzi o to, że nie dość, że zawsze mówię prawdę, to obsesyjnie nie toleruję kłamstwa. Byłem gotowy wybaczyć Isabell każdą nielojalność, wybaczyłbym jej zdradę i nie przestałbym jej kochać, gdyby zdecydowała się mi szczerze o tym opowiedzieć albo nie opowiadać wcale, ale nie znoszę być okłamywany i sam nigdy nie kłamię. Taki już jestem.

W dzieciństwie ojciec okłamywał mamę. Wiedzieliśmy o tym oboje i ja i ona. Byłem bystrym dzieciakiem, wcześnie ogarniałem rzeczywistość i tak mi zostało. Uważam, że byłem w porządku, tłumaczyłem to Isabell wielokrotnie i bardzo prosiłem ją o szczerość, jeśli już zdecyduje mi się coś powiedzieć. Nie jestem despotą

i nie wymagałem od niej wiele. Nie wypytywałem jej

o nic i nie byłem zazdrosny. Wiedziała o mojej obsesji, ale nie brała tego na poważnie. W końcu poszło

o drobiazgi, które dla mnie były ważne. Gdybym chciał, to z łatwością znalazłbym tu sobie nową dziewczynę. 

Jedna ze studentek innego zespołu wyraźnie mnie adoruje, a i Paryżanki też są bardzo atrakcyjne,

 

......................

Weredyk* - osoba mówiąca prawdę, bez względu na konsekwencje.

 

 

zwłaszcza te trochę rasowo pomieszane, bardzo mnie pociągają. Nigdy nie miałem problemów z nawiązy- waniem nowych znajomości. Nieskromnie powiem, że dziewczyny lecą na mnie i miałem ich już kilka, ale teraz postanowiłem od nich trochę odpocząć. Pewnie to i lepiej również dla nich. Zacząłem szczerze wątpić czy poznam kiedyś kogoś, kto będzie w stanie tolerować mnie takim, jakim jestem przez całe życie. W mojej wyobraźni rodziła się wizja przedstawienia na jakimś forum randkowym swoistego ogłoszenia -”poznam weredyczkę”. Wątpiłem, żeby ktoś się zgłosił. Zupełnie poważnie myślałem, że jestem sam na świecie z moją obsesją.

Popołudniami intensywnie zwiedzałem Paryż. Przeważnie metrem, ale również jeżdżąc swoją starą renówką. Byłem pełen wrażeń związanych z nową pracą i nowymi ludźmi, z którymi przyszło mi ją wykonywać oraz pięknem zabytkowego miasta. 

Dla swoistej równowagi emocjonalnej, aby dobre emocje balansować ze złymi... włączałem telewizor. Telewizja to dla mnie temat szczególny i ważny. Oglądanie telewizji celebrowałem w sposób specjalny. Wyobrażałem sobie siebie, jako uczestnika podstępnie przemycanej dla mnie satanistycznej mszy. Tak sprytnie, że normalny telewidz tego nie zauważa. Mój charakter sprawiał, że ja to widziałem.

Wieczorem znudzony brałem do ręki puszkę piwa

i z obrzydzeniem sięgałem po pilot. Czynność tą, mój przepełniony wrażeniami umysł, zakwalifikował jako swoistą, obowiązkową pokutę, od której nie mogę się wymigać. Moja pozytywna energia związana z nowym środowiskiem, aby nie wprowadzać mnie w stan euforii emocjonalnej, musi być tonowana dawką codziennej, medialnej trucizny. Z przykrością stwierdzałem, że czy to Stany czy Europa, to wszędzie jest tak samo. Cokolwiek by się kliknęło, to wszędzie są reklamy. Kłamstwo i manipulacja wylewało się z ekranu przeszkadzając skupić się na jakiejkolwiek treści audycji czy przekazie informacji. A nawet jeśli już udało mi się dotrzeć do informacji, które przekazywał mi odbiornik, to były one ciągle filtrowane. Musiały być złe i budzić mój niepokój, bo tylko takie dawały gwarancję na to, że przetrzymam jeszcze kilka minut po to, aby wysłuchać kolejnych reklam. Ci co tym zarządzają wiedzą, że ludzie w swoim ogóle tak naprawdę interesują się wyłącznie nieszczęściem innych ludzi. Całą resztą jest ich trudno zainteresować. Od małego, jak tylko mój dziecięcy umysł ogarnął, że treścią wszechobecnych reklam jest manipulacja, zmierzająca wyłącznie do osiągnięcia zysku, szczerze je znienawidziłem. Zrozumiałem, że dla pieniędzy, ci co emitują i ci co zamawiają emisje, są gotowi posunąć się do każdego obrzydlistwa. Łżą

w „żywe oczy” i nikomu to nie przeszkadza. Wciąż nie rozumiem, dlaczego społeczeństwa się masowo przed tym nie buntują, pomimo, że proceder ten uwłacza ludzkiej godności. Potem zrozumiałem również, że cały przekaz medialny, podawany przez telewizję, służy wyłącznie temu abym słuchał reklam. Nie ma znaczenia czy są to wiadomości, film, dokument, edukacja czy telewizyjny show. Czym bardziej ciekawa audycja, tym podstęp bardziej chytry i skuteczniejszy.

Odbiornik kojarzył mi się z niesprawną, przepełnioną toaletą a pilot ze spłuczką, której po każdym naciśnięciu otwiera się klapa i wylewają się reklamy, mające wygląd i zapach ekskrementów. Zresztą ten odbiornik w moim wynajętym mieszkaniu wydawał mi się jakoś szczególnie podejrzany, a po wypiciu drugiego piwa nawet groźny. Łypał na mnie podstępnie swoim jedynym, 65-calowym prostokątnym okiem, tak jakby chciał mi przekazać nieuchronną, groźną przepowiednię:

 

- „To ja będę rządził twoim mózgiem”.

 

Usiadłem zmęczony, po dniu pełnym emocji i wrażeń

z puszką piwa w ręce naprzeciw tej bestii i nacisnąłem magiczny przycisk na pilocie, który natychmiast przeniósł mnie do krainy kłamstwa i obłudy. Blok reklamowy był tak długi, że zdąrzyłem spokojnie opróżnić puszkę. Nawet nie próbowałem zmieniać kanałów. Od dzieciństwa znałem już tą prostą sztuczkę. Od reklam nie wolno mi uciec, na wszystkich dwustu kanałach są w tym samym czasie. Chociaż o niczym nie myślałem, to odbierałem podprogowo, że moje gacie będą białe jak śnieg, że suplement wydłuży mi członek, że golarka najlepiej na świecie ogoli mi jaja, że chlanie taniego piwa to oddanie szacunku swojej ojczyźnie.

Potem już wszystko to zlało się w jednostajny bełkot pozbawiony treści. Moje oczy robiły się coraz bardziej senne, a pusta puszka wypadła mi z ręki na podłogę.

 

 

Giselle I. Ta historia jest o niej.

Opowieść Victora.

 

Był wyjątkowo ładny, ciepły dzień. Po zajęciach

w instytucie postanowiłem od razu nie wracać do mieszkania, ale pojechać do bazyliki Sacre-Coeur. Wiedziałem, że ten wspaniały kościół położony jest na wzgórzu, z którego rozciąga się szeroka panorama Paryża i okolic. Nigdy wcześniej tam nie byłem. Wsiadłem do auta i jechałem w stronę zaplanowanego miejsca. Aby całkowicie oddać się pogodnemu nastrojowi pogodnego dnia, to prowadzać, szukałem

w radiu relaksującej muzyki. Przejeżdżałem obok

jakiegoś parku i zamiast skupić się na drodze, to przekierowałem uwagę na szukanie odpowiedniej stacji. I wtedy doszło do nieszczęścia. Spomiędzy drzew, które odgrodzone były od jezdni tylko wąskim chodnikiem, wypadła tenisowa piłka, a zaraz za nią wybiegł rozbawiony, duży pies. Choć wbiegł na jezdnię nie dalej niż pół metra, to mój samochód akurat znalazł się przy samym krawężniku. Zjechałem trochę z właściwego toru jazdy, wpatrzony w radio zamiast w jezdnię. Jak zorientowałem się co się dzieje, to było już za późno. Wcisnąłem gwałtownie hamulec i wykonałem manewr, ale pomimo to uderzyłem zwierzaka, zanim się zatrzymałem. Wyszedłem przerażony z samochodu. Pies podniósł się i skomlał żałośnie, ale nie był w stanie normalnie biegać. Był to czarny labrador. Miał na sobie szelki, jakie nosi pies przewodnik. Po kilku krokach znowu się przewrócił. Najpierw usłyszałem kobiecy krzyk a potem dziewczynę, która wybiegła z parkowej alejki wprost na jezdnię, potykając się przy tym na krawężniku. Uklękła obok psa, przytuliła go do siebie

i zalała się łzami, głośno szlochając. Wymawiała przy tym jego imię:

 

- Foufou, Foufou!

 

Psu z pyska leciała krew, plamiąc jej ręce i jasną

sukienkę. Ukląkłem obok niej i pełen współczucia zacząłem ją przepraszać. Mówiłem szczerze, że się 

zagapiłem. Jak pozbierałem myśli, to zaproponowałem:

 

- Zawiozę cię z psem do weterynarza. Siadaj do auta a ja położę ci go na kolana.

- Musisz mi pomóc, jestem niewidoma.

 

Odpowiedziała już trochę spokojniej. Byłem tym bardzo zaskoczony. Wygląd jej twarzy w ogóle na to nie wskazywał. I jej oczy. Pomimo emocji, od razu zwróciłem na nie uwagę. Wyglądały na całkiem zdrowe, ale były inne od wszystkich, jakie w życiu widziałem. Były fioletowe. W pierwszej chwili myślałem, że to jakaś sztuczka ze szkłami kontaktowymi. Jednak wyglądały bardzo naturalnie i dodawały swoistej tajemniczości i demoniczności pięknej twarzy dziewczyny. Usadowiłem ją na tylnym siedzeniu

i ułożyłem na nim delikatnie rannego psa, tak żeby jego głowa leżała na jej kolanach. Następnie wpisałem

w telefonie zapytanie o najbliższy gabinet weterynaryjny. Podałem adres do samochodowej nawigacji i z piskiem opon pojechałem do przychodni. Po 10 minutach byliśmy na miejscu. Dziewczyna już nic nie mówiła, tylko pochyliła się nad zwierzakiem. Chciałem jej pomóc, ale ona chciała nieść go sama. Poprowadziłem ją do gabinetu, trzymając za ramie. Natychmiast przybiegł lekarz i towarzysząca mu asystentka. Zdjęto z niego szelki i szybko przeprowadzono badania.

 

- Muszę zrobić mu tomograf. To nie wygląda dobrze.

 

Powiedział lekarz i przeniesiono zwierzę z leżanki na

wózek. Następnie odjechano z nim do innego pomieszczenia. Po 15 minutach weterynarz przyszedł 

z ponurą miną:

 

- Niestety mam złe wieści. Foufou ma stłuczoną wątrobę, która krwawi i uszkodzony kręgosłup. Ma również wiele innych obrażeń. Nie da się tego wyleczyć. Pies tego nie przeżyje. Dziewczyna zdrętwiała z przerażenia. Znowu zalała się łzami. Wyjąkała, płacząc:

 

- Niech go pan ratuje, proszę.

- Nic nie mogę zrobić

- Nie da się go zoperować?

- Niestety nie. Trudno mi to mówić, ale najlepiej dla niego, będzie go uśpić. Zwierzę bardzo cierpi i umrze

w ciągu kilku godzin.

- Nie! Nie!

 

Krzyknęła.

 

- Doktorze proszę dać mu szansę, chociaż do jutra, błagam pana.

- Jeśli chcesz, to niech zostanie tutaj. Podam mu środki znieczulające, ale zwierzę i tak zdechnie do jutra.

- Jest pan tego pewny?

- Tak, niestety, jestem pewny.

- Chciałabym się z nim pożegnać. Był moimi oczami.

- Zaraz go przywiozę.

 

Patrzyłem na to wszystko przerażony. Czułem się winnym całej tej sytuacji. Bardzo było mi żal dziewczyny. Zdawałem sobie sprawę, co jej zrobiłem. Zwróciłem również uwagę na jej nieprzeciętną urodę. Dopiero po czasie doświadczyłem, że Giselle była wyjątkowa. I to nie tylko z racji swoich oczu o fioletowej barwie tęczówek, ale pod wieloma innymi względami również. Dziewczyna objęła psa obydwoma rękami

i właściwie położyła się na nim, na lekarskiej leżance. Przycisnęła go swoim ciałem i zastygła w bezruchu

z zamkniętymi oczami. Ja oraz lekarz i asystentka, przyglądaliśmy się tej scenie ze współczuciem, ale również zdziwieniem. Sekundy mijały a ona ciągle nie zmieniała swojej pozycji. Obserwowaliśmy to swoiste pożegnanie w milczeniu, w szacunku dla jej żalu

i rozpaczy, jednak sytuacja w żadnym razie do normalnych nie należała. Myślałem, że jest to objaw psychicznego szoku, jakiego doznała. Byłem przekonany, że pozostali myślą tak samo. Po jakiś trzech minutach weterynarz zapytał:

 

- Może już wystarczy?

- Jeszcze chwilę, odpowiedziała dziwnie spokojnie

i rzeczowo.

 

Lekarz chciał delikatnie odciągnąć ją od zwierzaka, ale ona stanowczo zaprotestowała:

 

- Zostaw mnie, powiedziałam jeszcze chwilę. Zaraz skończę.

 

Jeszcze mocniej wywołując tym nasze zdziwienie. Dopiero po około pięciu minutach puściła zwierzę. Pies wyglądał jakby zasnął, choć myśleliśmy, że stracił już przytomność. Dziewczyna powiedziała nie otwierając oczu:

 

- Foufou to przeżyje.

 

Lekarz pokręcił głową:

 

- Mówiłem już, że to niemożliwe.

- Przeżyje, proszę podać mu środek przeciwbólowy. Jutro do niego przyjdę

- Dobrze, zostawimy go do jutra i zobaczymy.

 

Odpowiedział, chcąc ja uspokoić i zakończyć niezręczną sytuację.

 

- Proszę przyjść jutro.

 

Wyszedłem z nią z gabinetu. Jej sukienka była cała zakrwawiona.

 

- Jeszcze raz cię przepraszam, bardzo mi przykro.

- Przecież nie zrobiłeś tego specjalnie. Nie gniewam się na ciebie.

- Przebaczysz mi?

- Oczywiście, nie martw się. On to przeżyje.

- Obawiam się, że raczej nie.

- Zobaczymy.

- Mogę zawieźć cię do domu? Jesteś cała zakrwawiona.

- Byłabym ci bardzo wdzięczna. Nie bardzo wiem, gdzie jesteśmy. Nie chodzę tu sama. Jak masz na imię?

- Victor.

 

Odpowiedziałem.

 

- A ty?

- Giselle. Masz dziwny akcent, jesteś Francuzem?

- Nie, jestem Amerykaninem, przyjechałem do Paryża na studia.

Zadzwonił telefon Giselle. Aparat zamiast dzwonka

podawał nazwę kontaktu. Usłyszałem imię: Jutith. Przyłożyła aparat do ucha. Był dosyć głośny, słyszałem rozmowę.

 

- Gdzie jesteś?

- U weterynarza, Foufou wpadł pod auto.

 

Usłyszałem, że rozmówczyni na chwilę zamilkła.

 

- Giselle, jadę po ciebie.

- Nie potrzeba. Jest ze mną facet. Ma na imię Victor. Powiedział, że mnie odwiezie. To on potracił Foufou. Zaraz będę w domu.

- Czekam na ciebie. Jestem już w twoim mieszkaniu.

 

Rozłączyła połączenie.

 

- Twoja siostra?

 

Zapytałem.

 

- Nie, Judith jest moją opiekunką.

 

Po kilkunastu minutach jazdy byłem z nią pod jej domem. Zaproponowałem, że zaprowadzę ją do mieszkania, ale powiedziała, że nie ma takiej potrzeby. Tutaj zna wszystko i sama sobie poradzi. Gdy już wychodziła 

z auta, powiedziałem:

 

- Giselle, poczekaj. Chcę jutro zawieźć cię do tego weterynarza. Czuję się winny tego co się stało i chcę

zapłacić koszty leczenia. No i jeszcze raz cię

przepraszam.

 

Zastanowiła się przez chwilę.

 

- Jeśli rzeczywiście chcesz zapłacić, to się zgadzam. Nie mam zbyt wielu pieniędzy.

- Jutro o 10 rano będę na ciebie czekał w tym miejscu. Dam ci swój numer telefonu. Jak już będę, to zadzwonię.

- Dobrze, zadzwoń do mnie teraz. Judith zapisze mi zaraz kontakt w telefonie.

 

Podała mi numer. Zadzwoniłem od razu i usłyszałem, że jej telefon powiedział na głos:

 

- „Nieznany numer”.

 

Wracałem do swojego mieszkania i nie umiałem przestać o niej myśleć. Giselle zawładnęła moją duszą. Bardzo chciałem poznać ją bliżej. Jej ułomność w ogóle mnie nie zniechęciła. No i te... oczy.

 

 

 

Nazajutrz.

 

Wszedłem z nią do gabinetu. Byłem pewny złych informacji. Nie wiedziałem jaka będzie jej reakcja na wieść o tym, że Foufou nie żyje. Weterynarz już na nas czekał. Nie miał strapionej miny, był raczej zakłopotany. Od razu zwrócił się go Giselle:

 

- Chciałbym cię przeprosić. Pomyliłem się.

- Przeżył?

Zapytała radośnie.

 

- Tak, choć nie mam pojęcia jakim cudem. Pierwszy raz spotkałem się z czymś takim, żeby pies przeżył taki uraz. Foufou to twardy wojownik. Wątroba przestała krwawić. Prześwietliłem go znowu dziś rano.

- Wyjdzie z tego?

- Nie wiem, ale wyniki badań są lepsze niż wczoraj. Możliwe, że z tego wyjdzie. To byłby prawdziwy cud.

- Mogę go zobaczyć?

- Zaraz go przywiozę. Będzie osowiały, podałem mu dużą dawkę środków przeciwbólowych.

 

Po chwili przywiózł psa na wózku. Foufou leżał spokojnie z wyciągniętym językiem. Na widok Giselle próbował się podnieść, ale był bardzo słaby. Weterynarz powstrzymał go przed próbą zejścia z wózka. Dziewczyna czule go głaskała po łbie.

 

- Wiedziałam, że mnie nie zostawisz.

 

Zwróciła się do doktora.

 

- I co z nim teraz?

- Musi zostać u mnie przez tydzień. Możliwe, że potem będziesz mogła go doleczyć w domu. Zobaczymy.

 

Chciałem zapłacić za leczenie, ale powiedział, że rozliczymy się jak pies wyzdrowieje. Taka deklaracja wcale mnie nie zmartwiła. Dawała mi szansę na kolejne spotkanie lub spotkania z Giselle. Czułem, że bardzo ich pragnę. Odwiozłem ją znowu pod dom. Zanim wysiadła to zaproponowałem:

- Jeśli chcesz, to mogę wozić cię codziennie do Foufou.

 

Widziałem zdziwienie na jej twarzy.

 

- Naprawdę chcesz mnie tam wozić?

- Tak, czuję się winny tej całej sytuacji. Chciałbym jakoś to naprawić.

- Jeśli rzeczywiście chcesz, to możemy umówić się na środę. Nie ma potrzeby jeździć tam codziennie.

- O której przyjechać?

- Mnie jest wszystko jedno, tak żeby tobie pasowało.

- O 16, po zajęciach, nie będzie za późno?

- Nie, będzie dobrze. Victor jesteś studentem? Ile masz lat?

- Jestem doktorantem w Instytucie Pasteura. Mam 26 lat.

- To do środy?

- Tak, do widzenia.

 

 

Środa, dwa dni później.

 

Foufou, przyszedł już do Giselle na własnych łapach. Widać było, że jest jeszcze osłabiony, ale radośnie merdał ogonem. Ona głaskała go czule. Widziałem jak się cieszyła. Weterynarz powiedział, że pies dobrze znosi leczenie i teraz jest już pewny, że wyzdrowieje. Umówiłem się z Giselle, że w piątek razem go odbierzemy.

 

 

Piątek.

 

Giselle założyła psu jego przewodnickie szelki, a ten

z dumnie podniesionym łbem prowadził ją do samochodu. Uregulowałem rachunek u weterynarza. Tanio nie było. To był cały mój miesięczny budżet. Jednak nie żałowałem ani jednego euro. Giselle słyszała ile zapłaciłem. Widziałem przerażenie na jej twarzy. Zanim wysiadła z samochodu, powiedziała:

 

- Bardzo ci dziękuje. Jesteś dobrym człowiekiem, czuję to.

- Nie gniewasz się na mnie, za to co zrobiłem?

- Nigdy się nie gniewałam, jeszcze raz ci dziękuję.

- Może jednak odprowadzę cię do mieszkania?

 

Zaproponowałem pełen obaw. Chciałem kontynuować tę znajomość, a nie bardzo wiedziałem, co mam jej powiedzieć. Nie chciałem, żeby robiła cokolwiek

z wdzięczności.

 

- Chciałbyś do mnie wejść?

 

Zapytała niepewnie.

 

- Zaprosisz mnie?

- Mieszkam bardzo skromnie, rozczarujesz się.

- Rozczaruję? Co ty mówisz?

- Jeśli rzeczywiście chcesz? To chodźmy. Nie boję się ciebie. Jesteś szczery.

 

Wszedłem niepewnie do mieszkania. Pierwsze, na co

zwróciłem uwagę, to niewielka ilość sprzętów i rzeczy

oraz idealny wręcz porządek.

 

- Jak tu schludnie.

Stwierdziłem odruchowo. Ona od razu zrozumiała co mam na myśli.

 

- Victor, tu musi tak być. Pamiętaj, że jestem niewidoma. Wszystko mam w pamięci. Wszystko musi być na swoim miejscu, inaczej tego nie ogarnę. Chcesz kawę albo herbatę?

- Kawę, chętnie.

- Siadaj na kanapie przy niskim stole. Zaraz ci zrobię.

 

Nie posłuchałem jej, tylko najciszej jak umiałem poszedłem za nią do kuchni. Wszystko było tam poukładane. Na blacie leżały słoiki. Giselle wprawnie sięgała po to, co chciała. Przyglądałem się temu z progu w milczeniu, starając się nie zdradzić. Nawet oddychać próbowałem jak najciszej. Gdy już zrobiła kawę, zapytała spokojnie:

 

- Naprawdę myślisz, że nie wiem, że przyglądasz mi się tutaj cały czas?

 

Roześmiałem się

 

- Skąd wiedziałaś?

- Jakbyś był niewidomy, to byś wiedział.

 

Rozmawialiśmy przez chwilę siedząc naprzeciwko siebie. Spokojnie piłem swoją kawę. Byłem oczarowany jej ciepłym, spokojnym głosem i logiką tego co mówi. Pytała mnie co robię w Paryżu. Powiedziałem jej o pracy w instytucie, o zespole z którym pracuję i o dziadkach mieszkających na stale we Francji. W końcu zacząłem zbierać się do wyjścia:

- Giselle, mogę jeszcze kiedyś przyjść do ciebie?

- Po co?

 

Zapytała zalotnie, uśmiechając się przy tym.

 

- No tak, fajnie mi z tobą porozmawiać.

 

Widziałem, że nagle spoważniała a potem niepewnie zapytała:

 

- Victor masz żonę albo dziewczynę?

 

Skupiona czekała na moją odpowiedź.

 

- Miałem dziewczyny. Z jedną byłem dłużej, ale teraz jestem sam.

- Zostawiłeś ją?

 

Nie wiedziałem co odpowiedzieć, ale zdecydowałem, że bez względu na wszystko będę trzymał się swoich zasad. Nie będę jej okłamywał. Sam też nie lubię być okłamywany.

 

- Tak.

 

Odpowiedziałem.

 

- Dlaczego?

- Okłamywała mnie.

- Cenisz sobie szczerość?

- Bardzo. Wiesz, ja nigdy nie kłamię.

- Jesteś weredykiem?

 

Zapytała. Tym naprawdę mnie zaskoczyła. Nie wierzyłem własnym uszom. Skąd przyszło jej to do głowy i skąd w ogóle wiedziała, co znaczy to słowo.

 

- Wiesz co to znaczy weredyk?

- Wiem.

- Skąd to wiesz?

- Wiem i tyle.

- Wierzysz w to co mówię? Skąd wiesz, że cię nie okłamuję?

 

Zapytałem.

 

- Coś ci powiem o sobie, jeśli o to zapytałeś. Może dobrze, żebyś o tym wiedział.

- O czym?

 

Odpowiedziałem z ciekawością.

 

- Mnie nie da się okłamać.

- Dlaczego? Jak to?

- Wiem, kiedy ktoś kłamie.

- Co takiego? W jaki sposób?

- Wiem i tyle. Nie wiem dlaczego. Mam tak od zawsze, od urodzenia.

- Nigdy się nie mylisz?

- Nigdy. Żeby to wiedzieć, muszę słyszeć głos rozmówcy. Nie potrafię rozpoznać fałszu, jeśli jest to gdzieś napisane, ale jeśli słyszę głos, który świadomie kłamie, to wiem to na pewno.

 

Zbliżyła się do mnie w milczeniu.

 

- Mogę „zobaczyć” jak wyglądasz?

- Nie wiem co chcesz zrobić, ale możesz.

 

Dotknęła swoimi dłońmi mojej twarzy i delikatnie całą ją obmacała końcami palców.

 

- Mogę zrobić to samo?

 

Zapytałem z uśmiechem.

 

- Tylko spróbuj, łotrze! To oberwiesz!

 

Roześmiała się.

 

- I co ci wyszło? Jaki jestem?

 

Zapytałem z ciekawością.

 

- Normalny.

 

Odpowiedziała z chytrym uśmiechem.

 

- Normalny?

 

Jęknąłem rozczarowany. Myślałem, że powiesz, że jestem przystojny.

 

- I... czy ja wiem?

 

Odpowiedziała.

 

- Wiesz co, ty już lepiej sobie idź, bo jeszcze się w tobie zakocham.

Żartowała.

 

- Mogę przyjść jeszcze?

- Jeśli chcesz? Chcesz mieć niewidomą dziewczynę?

- A jeśli tak?

- Podrywasz mnie?

- Teraz ty mi powiedz. Jesteś z kimś związana?

- Z facetem?

- Tak.

- Victor to przecież ja jestem ślepa a nie ty. Kto chciałby się wiązać z niewidomą dziewczyną? Zawsze byłam sama. Jakoś sobie z tym radzę.

- Zawsze byłaś sama?

- Tak, ale nic ci więcej o tym nie powiem.

- Chodzisz do tego parku w jakiś stałych godzinach?

- Raczej nie stałych. Po południu, jak pójdzie Judith. Wtedy, kiedy mam ochotę, jak jest pogoda.

- Pójdziemy jutro razem?

- O której chcesz przyjść?

- O 16, po zajęciach w instytucie.

- Zadzwoń, zejdę sama. To znaczy z Foufou.

 

***

 

 

Fabryka snów. I

Duże miasto w USA. Markowa firma kosmetyczna. Gabinet dyrektora naczelnego.

 

- Cooper, opowiedz mi wszystko o tym nowym produkcie. Czy to na pewno dobry pomysł? Nie wtopimy na tym?

- Jason, nie ma mowy. Wszystko dobrze przemyślałem.

To będzie rynkowy przebój. Nasz hit. Widziałeś opakowanie?

- Nie jeszcze, masz tu próbkę?

- Tak, zobacz.

- O... złote literki, ładny słoik i pudełko. Co to właściwie jest? Ta nazwa... dobry Boże i wieloryb?

 

Jason uważnie przyglądał się słoikowi i butelce.

 

- Serum do ciała.

- Znowu serum?

- Tak, tak, serum jest ok.

- Nie może być krem albo żel?

- Nie, nie, serum. Serum to kosmetyk, który nie ma pielęgnować, on ma leczyć.

- Leczyć? Co będzie leczyć?

- Skórę bogatych mamusiek. Dedykowany jest dla kobiet 50+.

- Jaką dolegliwość będzie leczyć?

- Jason, no pomyśl, co będzie leczyć nasze serum. Będzie leczyć starość.

- Co?

 

Jason uśmiechnął się od ucha do ucha.

 

- Cooper, daj spokój. Jesteśmy firmą kosmetyczną a nie farmaceutyczną, a na starość nie ma lekarstwa.

- Stary, zaufaj mi, jestem dostatecznie długo w tej branży.

 

Jason jest dyrektorem naczelnym, znanej na całym świecie firmy kosmetycznej a Copper jest dyrektorem technicznym, głównym specjalistą od spraw produkcji. Omawiają nowy produkt, który za kilka tygodni zamierzają wprowadzić na francuski rynek. Są przyjaciółmi od wielu lat.

 

- Serum kojarzy mi się z twarzą, a to jest do ciała?

- Tak jest lepiej.

- Lepiej? dlaczego?

- Jason, żeby posmarować twarz, baby biorą to na opuszek palca. Spróbuj w ten sposób posmarować całe ciało.

- No tak, to ma sens, trzeba tego więcej.

- Prawda, jakie proste.

- Co w tym będzie?

- To prawie wyłącznie rozcieńczony kwas hialuronowy.

- Już to słyszałem, dlaczego to?

- Mamy to w skórze, a z wiekiem jest tego coraz mniej.

- Młoda skóra - dużo kwasu, stara skóra - mało kwasu?

- Dokładnie, prościej nie mogłeś tego ująć. Baby to wiedzą i wierzą, że jak się tym kwasem posmarują, to ich skóra będzie się wolniej starzeć.

- A jest tak?

 

Cooper się uśmiechnął.

 

- Stary, w skórze to nie znaczy na skórze. Ale jak chcą

w to wierzyć. Wiesz, niektórym pewnie coś pomaga. Różnie się starzejemy. To geny, aktywność fizyczna, zdrowy sposób odżywiania. Starzenie to replikacja błędów DNA, w kolejnych pokoleniach komórek naszego ciała. Na to nie ma lekarstwa. A nasze serum? Kto wie? Może jednej na kilka coś pomoże. Czy to ważne? Skąd miałbym to wiedzieć? Jestem

biotechnologiem a nie lekarzem. Kogo to zresztą

interesuje, nawet jakby nic nie pomagało to mamuśki

w to wierzą i nie dałyby sobie wmówić, że jest inaczej.

- Nasze serum będzie się różnic od innych? Od konkurencji?

- Chodzi ci o skład?

- Tak.

- Nie, no po co? Kwas hialuronowy to kwas hialuronowy, wszyscy to mają.

- Drogie to jest? Z czego to robisz?

- E tam, drogie. Jakby było drogie, to byśmy nic nie zarobili. A my chcemy zarobić... prawda?

- Teraz naprawdę cię rozumiem.

 

Jason szeroko się uśmiechnął.

 

- Robię to w reaktorze chemicznym z pszenicy.

- Z pszenicy, jak bimber?

- Hehehe, no aż takie proste to nie jest. Zaciera się pszenicę specjalną bakterią... sfermentuje i gotowe.

- Bakterią?

- Tak, nazywa się Streptococcus equi.

- Co to jest?

- Hmm, jakby ci to stary wyjaśnić. Jason, ty kochasz konie i dużo o nich wiesz.

- Wiesz, że tak jest.

- Słyszałeś o takiej końskiej chorobie, która nazywa się zouza?

- Oczywiście, to ciężka choroba dróg oddechowych.

- Dokładnie, to właśnie nasza bakteria Streptococcus equi ją powoduje. Powoduje ropienie węzłów chłonnych zarażonych koni. Fajna rzecz.

- Z tego robią kwas hialuronowy?

 

Cooper znowu się uśmiechnął.

 

- Stary, my przynajmniej dajemy im to do smarowania, ale niektórzy wstrzykują im to pod skórę.

- Matko. Po co one to robią? Słuchaj, co to za nazwa - Spermen?

- Nasz szef marketingu ją wymyślił. Ma kojarzyć się ze spermacetem. No... nie tylko z tym. Ma się mamuśkom dobrze kojarzyć.

- Spermacet?

- Tak , to wydzielina wieloryba. Ze spermą nie ma nic wspólnego, no ale... ładnie się kojarzy.

- Co to jest?

- To taki tłusty syf. Wieloryb ma to w głowie. Nie wiadomo dokładnie po co mu to. Dorosły kaszalot ma tego dwie tony. Kiedyś wielorybnicy smarowali tym liny. W XIX wieku, zanim rozpowszechniono produkcję ropopochodnych, to stosowano to jako smar maszynowy.

- Dodajesz to do serum?

- Tak, 50 gramów na reaktor.

- Po co? Jak działa?

- E nie, w ogóle nie działa. To smar, nie ma żadnego znaczenia. To tylko haczyk reklamowy. Tak jak kolor.

- Kolor?

- Tak, normalnie wyszedłby przezroczysty żel, ale kazałem go chemicznie zabarwić na biało.

- Po co?

- No Spermen w końcu.

 

Cooper nie przestawał się uśmiechać.

 

- Jason, przecież obrońcy przyrody zaraz podniosą larum, a jeszcze w Europie tym bardziej.

- Dokładnie o to chodzi, to pomysł naszego marketingowca. Chodzi o to, żeby o naszym produkcie było głośno. Żeby o nim gadali. Mamuśki są tak głupie, że jak usłyszą że to zakazane, to pomyślą że musi być dobre. Lepsze od innych. Powiem ci coś w tajemnicy. Reklamę produktu zleciliśmy znanej firmie reklamowej. Nazywa się „Fabryka snów”. Oni tam znaleźli jakąś podstarzałą aktorkę, która będzie twarzą naszego serum. Kręcą z nią dwa spoty i robią jej zdjęcia. Stara jest, ma 53 lata, ale kiedyś musiała być fajną laską. Widziałem pierwsze zdjęcia.

 

Jason zbliżył się do Coopera i szeptał mu do ucha:

 

- Nasz marketingowiec wymyślił, że jak już spoty pójdą

i nasza miss stanie się celebrytką, to podpłaci jakiś fanatycznych obrońców zwierząt, żeby oblali ją czerwoną farbą na ulicy. Filmik pójdzie w TV a nasza sprzedaż wystrzeli jak rakieta. Ale o tym nikomu ani słowa.

- Słuchaj, 50 gramów na reaktor?

- Tak, produkuję to w reaktorze chemicznym. Na jedną partię idzie tysiąc funtów* 3% roztworu kwasu.

- Jaka jest cena wsadu?

- 400 dolarów plus robocizna i słoiki.

- Ile słoików z partii?

- 4 tysiące słoików z reaktora. Słoiki są 125 gramowe. Czyli za słoik 10 centów.

- Po ile będziemy sprzedawać?

- Na początku, w Europie, po 35 euro za słoik, a potem

 

............

Funt* - jednostka masy używana w krajach anglosaskich. 1 funt = 0,45 kg.

 

 

się zobaczy.

- Pójdą po tyle?

 

Jason się uśmiechnął.

 

- Pewnie że pójdą. W końcu Spermen, z wieloryba!

- A reklama?

- Ech stary, tu są prawdziwe koszty. Fabryka snów weźmie ponad milion dolarów. Spoty pójdą przez dwa miesiące we wszystkich francuskich, ogólnokrajowych kanałach telewizyjnych. Reklama pójdzie też

w internecie. Tym zajmie się ich paryski oddział. Po kampanii francuskiej pójdą u nas, w Ameryce.

- Trudno, jeśli są najlepsi, to trzeba im zapłacić.

- Też tak myślę.

 

 

Fabryka snów II.

Duże miasto w USA. Sarah.

 

- Mamo przestań.

- Przepraszam.

- Nie chcę żebyś płakała.

- To tak samo, przepraszam. Tak tylko. Postaram się nad tym panować.

- On się nie odzywał?

- Nie

- Jakoś się ułoży, nie martw się.

- Wiem przecież. Zjedz coś, zanim pojedziesz na uczelnię. Ty też nie martw się tym wszystkim. Za dwa miesiące się bronisz, musisz mieć spokojną głowę, żeby się uczyć.

- Dam sobie radę, nie martw się o mnie.

- Grace, kocham cię.

- Ja ciebie też, przecież wiesz. Nie płacz już, on nie jest tego warty. Ułoży się jakoś.

 

Grace wyszła z domu i zostawiła matkę samą. Sarach natychmiast znowu się rozpłakała. Jej życie dwa miesiące temu diametralnie się zmieniło. Do tej pory nie potrafiła pojąć jak to mogło się wydarzyć. Jak on mógł jej to zrobić. Eliot, jej mąż, dwa miesiące temu wyprowadził się z domu. Zostawił ją samą z dorosłą już córką, po ponad dwudziestu latach małżeństwa. Pamiętała przecież dokładnie ten dzień, w którym się poznali. To był plan filmowy. On był już znanym aktorem, a ona miała za sobą kilka drugoplanowych ról. To był najszczęśliwszy okres w jej życiu. Mężczyźni za nią szaleli. Czuła się wtedy naprawdę piękna. Mogła mieć każdego. Zostawił dla niej żonę i dziecko. To była szalona miłość. Dużo grał, dobrze zarabiał, zapewnił jej dostatnie życie. Kupił dom. Pamiętała, jak trochę żartem powiedziała mu wtedy:

 

- Eliot, kochanie, ale chciałabym, żeby ten dom był wyłącznie moją własnością. Znani aktorzy często zostawiają swoje żony dla młodszych, a ja chciałabym też coś w życiu mieć.

 

Nie miała pojęcia, że to przepowiednia, która spełni się po dwudziestu latach. On wtedy za nią szalał. Szczerze ją kochał i bez wahania zgodził się na to. Wziął kredyt 

i spłacał go przez całe ich wspólne życie. Hipoteka była tylko na nią. Za dwa lata dom będzie jej własnością.

A teraz, z tym wszystkim ją zostawił. Nie wiedziała co ma z sobą zrobić. Od czasu wyjścia za mąż przestała grać. Zajmowała się życiem towarzyskim i wychowaniem córki. Zatrudniali kucharkę i sprzątaczkę. Stołowali się 

w drogich restauracjach i mieli bardzo wielu przyjaciół, 

z którymi często się spotykali. Żyła tak, jak to sobie wymarzyła, czarując towarzystwo swoją elokwencją, ale przede wszystkim swoim zjawiskowym wyglądem. Błyszczała blaskiem gwiazdki, choć trochę w cieniu swojego, również bardzo przystojnego i sławnego męża. Jednak ich uczucie z czasem mizerniało. On ciągle był poza domem, a ona zostawała sama na wiele tygodni. Czas mijał a Eliot ją zaniedbywał. Wciąż czuła się atrakcyjna, jednak jej młodość przeminęła i bardzo ją to przygnębiało. No a teraz jeszcze to nieszczęście. Wszystko przez ten głupi przypadek. Po co to zgłaszała?

 

Nagle z rozmyślań nad swoim trudnym położeniem wyrwał ją dźwięk telefonu. Dzwoniła Juna. Jej najlepsza przyjaciółka. Była aktorka, tak jak ona.

 

- Cześć Juna.

- Słuchaj Sarah, musimy pogadać, Chyba mam coś dla ciebie.

- Co?

- Nie chcę gadać przez telefon. Spotkajmy się tam gdzie zawsze za godzinę. Możesz przyjść? Chcę ci jakoś pomóc.

- Dobrze, przyjdę.

 

Sarah znała Junę od wielu lat. Znała ją dłużej niż Eliota. Razem zaczynały swoją karierę aktorską i w obu przypadkach ich rozwój zawodowy nie potoczył się tak, jak to sobie na początku wyobrażały. Juna kiedyś bardzo zazdrościła jej Eliota. Wtedy wszystkie się w nim podkochiwały. Zazdrościła jej szczęśliwego związku. Jej nigdy nie udało się stworzyć trwałej rodziny. Obecnie żyła z trzecim mężem. Ale pomimo wszystko, zawsze były nierozłączne i były dla siebie powierniczkami swoich trosk i radości. Juna i Sarach zawsze były razem.

 

Po godzinie.

Mała kawiarnia w pobliżu studia filmowego.

 

- Juna, co ja mam zrobić? On przestał mi dawać pieniądze, odciął mnie od konta. Zwolniłam już służbę, ale pomimo to muszę spłacać kredyt. Jestem spłukana. To ogromne raty. Zabiorą mi dom, a już prawie jest mój. Za niedługo nie będę miała za co kupić jedzenia sobie

i Grace. Ona ma swoje potrzeby, jeszcze nie pracuje. Musi skończyć studia. Muszę jej coś dawać. Pożyczysz mi znowu?

- Sarah, ja to wszystko wiem, mówiłaś mi to już. Więcej ci nie pożyczę. Nie mam już z czego. Ale chyba wiem jak ci pomoc.

- Jak?

- Poczekaj, zaraz ci wszystko powiem, ale wiesz co, chciałam się ciebie o coś zapytać.

- Co?

- Wiesz, że w tym środowisku plotki rozchodzą się

z prędkością dźwięku. Żona jego przyjaciela wygadała  

się, że podsłuchała, że Eliot się zwierzał jej staremu, że cię zostawił, bo dowiedział się, że go zdradzasz. Czy to prawda?

 

Sarach zrobiła zaskoczoną minę.

 

- Sama widzisz, jaki podły się zrobił. Gada o mnie takie

rzeczy.

- Sarah czy to prawda?

- Ale obiecaj, że Grace nic się nie dowie.

- Obiecuję, gadaj wreszcie.

- Zdradzasz, zdradzasz! Co mi to za zdrada? Pół roku temu puknął mnie taki boski mięśniak kilka razy i tyle. Przecież ja ciągle sama siedzę w domu.

- Co ty gadasz? Skąd go wytrzasnęłaś? Nic nie mówiłaś.

- O czym tu gadać. Sam przyszedł.

- Sam przyszedł?

- No przecież ci mówię. On czyścił nam basen. Taki chłopaczek. Miał może ze dwadzieścia lat.

- Co ty gadasz?

- Juna, żebyś go zobaczyła. On miał boskie ciało. Ćwiczył na siłowni. Jak ten basen czyścił, to ściągał t-shirta. Był wtedy w samych bokserkach. Miał ciało greckiego boga. Chciałam tylko sprawdzić czy taki Apollo poleci jeszcze na taką starą babę jak ja. Włożyłam bikini, nasmarowałam się olejkiem

i położyłam na leżaku przy basenie. To wszystko. Nawet się nie odezwałam.

- I co?

- Żebyś to widziała. Jak tylko mnie zobaczył, jak mu stanął. Nie umiał tego ukryć. Namiot w gaciach rozstawił. Udawał, że coś robi, ale ciągle na mnie zerkał.

- I co?

 

Oczy Juny zapłonęły nieukrywaną, emocjonalną ciekawością.

 

- Podszedł do mnie, uklęknął przed leżakiem między moimi nogami, zdjął mi majtki i wsadził głowę w moje krocze. Nawet się nie zapytał.

- Pozwoliłaś mu? Nie broniłaś się?

- Nie umiałam, on mnie zaczarował, omamił. Jak tylko mnie dotknął, to odleciałam. Udawałam, że śpię. Wylizał mi, a potem zdjął mi stanik i wziął mnie na stojąco. Był silny i miał podejście do kobiet.

- Było ci dobrze?

- Juna, miałam trzy orgazmy! Oszalałam. Od lat nie miałam takiego seksu. Żebyś widziała, co on miał w tych spodenkach. Podniósłby mnie tylko na nim.

- Kurde, co ty gadasz. On czyści jeszcze te baseny? Przyszedł jeszcze?

- Nie umiałam o nim zapomnieć. Przyszedł jeszcze kilka razy w przeciągu dwóch tygodni. Potem przestał. Wpuściłam go do sypialni. Mogłabym mu płacić. Był nadzwyczajny, miał fantazję. Mógł to robić przez godzinę. Miał wytrysk za wytryskiem, a ja szczytowałam razem z nim. Juna, znamy się tyle lat. Jesteśmy aktorkami, przecież mnie rozumiesz.

- Pewnie, że tak. Kiedy to było i jak Eliot się dowiedział?

- Młodzian dymał mnie pół roku temu. W lecie.

Wydało się przez tę sukę.

- Jaką sukę?

- Sprzątaczkę, pokojówkę.

- Ona mu doniosła? Przyłapała was?

- No co ty? Taka durna nie jestem. Dwa miesiące temu podje....ła mi kolczyki.

- Co?

- Zawsze chowam, ale się zagapiłam i zostawiłam na toaletce.

- I co?

- Jak poszła, to się kapłam, że ich nie ma. Zadzwoniłam na policję.

- No i co?

- Przyjechała policja i Eliot. Zaczęli razem przeglądać monitoring. Zapomniałem, że na zewnątrz przy basenie też mamy kamerę. Akurat trafili na to. Juna, żebyś widziała jak to wyraźnie się nagrało.

 

Sarah się rozpłakała i ślimtała z goryczą:

 

- Przecież on, jak jeździ kręcić te filmy, to też na pewno rżnie młode aktoreczki. Nikt mi nie powie, że jest inaczej.

- Matko, Sarah, takie nieszczęście.

 

Juna czule przytuliła swoją przyjaciółkę. Trwały tak

w uścisku kilkadziesiąt sekund.

 

- Dobra, przestań się już mazać, ja ich znam. Wszyscy aktorzy są tacy sami. Są jak dzieci. Podąsa się jeszcze tydzień lub dwa i na pewno wróci. Przecież nic takiego nie zrobiłaś. Chyba wiem, jak ci pomóc.

- Jak?

- Wiem jak możesz zarobić kasę.

- Zarobić? Nie żartuj. Ja miałabym iść do roboty? Zaczęłaś mnie nienawidzić?

- Poczekaj aż dokończę. Możesz zagrać w filmie.

- Co takiego? Juna, ja mam 53 lata, 20 lat nic nie zagrałam. Obie wiemy, że nie jesteśmy wybitnymi

aktorkami. W czym ja miałabym grać? Kto zatrudni taką

starą d.pę?

- Co ty gadasz, obie jeszcze jesteśmy piękne. Słuchaj, popytałam trochę w twojej sprawie, żeby ci jakoś pomóc

i się dowiedziałam, że „Fabryka snów” szuka aktorki

w naszym wieku, do spotu reklamowego. To musi być ktoś bardzo atrakcyjny. Szukają starej, ale nieziemskiej laski. Nowej twarzy. Jak to określili: „dojrzałej, ale pięknej kobiety, która nie jest publicznie znana”. Sarah, jestem pewna, że szukają ciebie. To mała rola, ale dobrze płacą, możesz zostać celebrytką.

- Fabryka snów? To agencja reklamowa. Mam grać 

w reklamie? Nakręcą ze mną spota?

- Co ci zależy? Najlepsi aktorzy grają w reklamie.

- Co niby miałabym reklamować?

- Jakiś drogi kosmetyk kategorii beauty. Będziesz jak Naomi Campbell. Kampania skierowana jest na francuski rynek, a ty przecież znasz trochę francuski.

 

Sarah przez chwilę się zastanawiała, a potem się uśmiechnęła.

 

- Kurde, no dobra. Niech on zobaczy na co mnie jeszcze stać. Będzie casting?

- Będzie, ale ja wiem kto go wygra.

- Kto?

- Ty.

- Skąd wiesz?

- Znam tam kogoś. Nie tylko ciebie kręcą młodzi mięśniacy.

 

Obie kobiety spojrzały sobie w oczy.

 

***

 

 

 

 

 

 

Prawdziwa miłość I.

Szpital onkologiczny w Paryżu.

 

Olivier już miał wychodzić, ale jeszcze się wrócił i usiadł koło łóżka matki.

 

- Mamo, ty nie umrzesz, prawda, nie umrzesz, prawda, że nie umrzesz, nie umrzesz.

 

Marlene wzięła go za rękę.

 

- Nie wiem synku. Zobaczymy, ale ty i tak dasz sobie radę. Wierzę w ciebie, zawsze w ciebie wierzyłam. Musisz bardzo się starać i wszystko będzie dobrze.

- Mamo, nie zostawiaj mnie, mamo, mamo, ty nie umrzesz, prawda, nie umrzesz.

 

Olivier próbował skupić wzrok na twarzy matki, ale spojrzenie ciągle ociekało mu w stronę okna. Opiekunka podeszła do niego.

 

- Olivier, zostaw już mamę, musimy jechać. Jutro znowu przyjedziemy, chodź.

- Mamo ty nie umrzesz, ty nie umrzesz.

 

Marlene poprosiła opiekunkę, żeby do niej podeszła. Chwyciła ją za rękę, spojrzała jej w oczy i cicho powiedziała jej imię:

 

- Judith.

 

Ona odpowiedziała:

 

- Wiem, nie martw się.

 

Olivier wyszedł z opiekunką, nerwowo się rozglądając. Nie potrafił ukryć grymasu na twarzy, choć tak bardzo się starał.

 

Po pięciu minutach.

 

- Marlene pomogę ci. Miałaś nie wstawać z łóżka.

- Nie trzeba, dam sobie radę. Odłącz mi tylko wenflon. Dokończę kroplówkę jak wrócę.

- Jak lekarz zobaczy, to nas ochrzani.

 

Pielęgniarka na prośbę Marlene uwolniła ją od kroplówki.

 

- Dokąd chcesz iść? Do toalety?

- Nie, chcę pójść do kaplicy, chcę się pomodlić.

 

Marlen miała 68 lat. Jutrzejszy dzień miał być kluczowy w jej walce z nowotworem. Operacja miała zadecydować o wszystkim, ale Marlene wiedziała już, że tę walkę przegrywa. Od czasu śmierci jej ukochanego męża przed dwoma laty, utraciła siłę ducha, siłę walki. Tak naprawdę najciężej przeżyła to, że Olivier przestał pracować. To pewnie dlatego choroba, która ją dopadła pół roku temu, mogła tak łatwo ją pokonać.

 

- Dasz sobie radę sama? Pójdę z tobą.

- Nie trzeba, to niedaleko, na drugim końcu korytarza. Dam sobie radę.

 

Marlene uklękła na klęczniku przed obrazem Matki

Boskiej, w pustej kaplicy. Pochyliła głowę i ukryła twarz w dłoniach. Cicho wymawiała słowa swojej modlitwy:

 

- Maryjo, nie proszę cię o zdrowie dla siebie, wiem, że już przegrałam, że niedługo będę tam z Wami, ale błagam cię: chroń Oliviera tu na Ziemi. Oddaję go Tobie w opiece. Teraz Ty bądź jego matką, bo on tak bardzo potrzebuje wsparcia. Chroń go przed podstępem złych ludzi. Spraw, żeby sam sobie poradził. Opiekuj się nim.

 

Nazajutrz. Sala operacyjna. Trzecia godzina operacji.

 

- Szybko, zacisk. Tampon.

- Saturacja spada. Dłużej nie dam rady. Tracimy ją.

- Defibrylator, szybko. Uwaga!

- Spróbuj jeszcze raz.

- Uwaga!

 

Pulsometr, zamiast swojego miarowego bipu, przeszedł w ciągły ton.

 

- Zostaw już, Marlene od nas odeszła. Bóg tak chciał.

 

***

 

Miesiąc później.

 

- Olivier, przestań już o tym myśleć. Chodź wreszcie. Idziemy na ten spacer. Musisz wyjść trochę z domu. Nie możesz zamartwiać się cały czas.

 

Judith udało się wreszcie namówić Oliviera, żeby wyszedł z domu. Od śmierci matki minął już miesiąc,

a on wciąż był apatyczny. Mało jadł, prawie w ogóle przestał się odzywać. Siedział w ciszy na fotelu i patrzył w okno. Nie wykazywał żadnej, samodzielnej aktywności. Przestał dbać o siebie, przestał sam gotować. Jadł tylko to, co przygotowała mu Judith. Przychodziła codziennie na dwie godziny. Dwa lata temu ciężko przeżył śmierć ojca, a teraz matka. Tego było już za wiele dla jego słabej psychiki. Kilka lat temu było już całkiem dobrze. Wieloletnia rehabilitacja i troska rodziców sprawiły, że Olivier, który już dawno skończył 40 lat, stał się prawie samodzielny. Zespół Aspergera, czyli lekka odmiana autyzmu, z którą Olivier się urodził, wydawał się pod pełną kontrolą. Olivier był inteligentny, interesował się informatyką, astronomią i rozwojem kosmonautyki. Nawet udało mu się podjąć pracę 

w zespole informatyków dużej firmy. Z łatwością usuwał bieżące niesprawności systemu informatycznego. Jego przełożony był z niego zadowolony. Był wytrwały 

i zaangażowany, jednak zdawano sobie sprawę z tego, że wymaga stałego nadzoru. Przyzwyczajono się do tego

i ceniono jego wiedzę i umiejętności. Był również bardzo przystojnym, wysokim, atrakcyjnym mężczyzną. Kobiety interesowały się nim do chwili, aż orientowały się o jego słabości. Nigdy nie miał dziewczyny. Dwa lata temu, po śmierci ukochanego ojca, jego stan pogorszył się na tyle, że musiał zrezygnować z pracy. Marlene, jego matka, bardzo ciężko to przeżyła. Liczyła już na to, że będzie w życiu samodzielny. Marlene i jej mąż byli zamożnymi ludźmi. Oboje byli lekarzami i dobrze zarabiali. Wybudowali duży dom z pięknym ogrodem

i odłożyli sporo pieniędzy. Olivier był ich jedynym dzieckiem. Był zabezpieczony na przyszłość. Do tego miał swoją rentę. Marlene wiedziała, że byłby w stanie,

z tego co zaoszczędzili z mężem, przeżyć spokojnie swoje życie. Jednak wiedziała również, że był naiwny

i łatwowierny. Ufał wszystkim ludziom, kimkolwiek by  

nie byli. Zdawała sobie przed śmiercią sprawę, jak łatwo go oszukać. Teraz, 47 letni Olivier siedzi na fotelu 

i patrzy w milczeniu przez okno na piękny ogród, już wyłącznie swojego domu. Jego jedynym wsparciem jest Judith, jego opiekunka, która przychodzi do niego od lat. Lubią się nawzajem, a Olivier bardzo jej ufa.

 

- Olivier chodź już wreszcie, idziemy do ogrodu na spacer.

 

***

 

 

Prawdziwa miłość II. Viviane.

 

- Zabije cię k.wo! Zabiję cię! Miałaś przyjść wczoraj tam gdzie zawsze!

 

Mężczyzna uderzył ją dłonią w twarz.

 

- Zostaw mnie! Puść mnie! Nie będę już pracować dla ciebie, nie będę w ogóle pracować, skończyłam z tym, mówiłam ci! Jestem już stara, mam 42 lata! Klienci mną gardzą, poniżają mnie i nie chcą płacić. Jestem za chuda.

- Bo suko nie dbasz o siebie. W twoim wieku k..wy normalnie pracują. Zarabiają, dbają o siebie. A ty co

z siebie zrobiłaś? Jesteś szmatą, ale będziesz dla mnie dalej pracować, będziesz dawać d..y choćby za 10 euro, bo ja ci tak każę. Myślisz, że się ode mnie uwolnisz? Nigdy! Jesteś moją własnością.

Mężczyzna wyszedł, trzaskając drzwiami. Viviane się rozpłakała. Myślała, że ma już z nim spokój, że uwolniła się od swojego alfonsa. Przez dwa miesiące się nie odzywał, ale wczoraj znowu zadzwonił. Mówiła mu wiele razy, że więcej na ulicę nie wyjdzie. Że już z tym skończyła, ale on wciąż ją niepokoi. Klienta nie miała od roku. Jednak z tego powodu popadła w długi. Viviane bardzo chciała spróbować żyć tak, jak inni ludzie. Nie wiedziała skąd weźmie pieniądze. Próbowała znaleźć jakąś normalną pracę. Myślała o tym, żeby sprzątać albo opiekować się chorymi. Pomimo, że przepracowała 

w „zawodzie” ponad 20 lat, była biedna. Była podrzędną prostytutką, pracującą na ulicy za marne pieniądze. Klientów przyprowadzała do własnego mieszkania. Prawie wszystko co zarobiła, zabierał jej pazerny alfons. Zostawiał jej tylko na jedzenie i mieszkanie. Obecnie bardzo potrzebowała wsparcia. Nie płaciła czynszu już od trzech miesięcy. Właścicielka zagroziła jej, że jak nie ureguluje zaległości, to ją wyrzuci. W sklepie, w którym zazwyczaj robiła zakupy, ochroniarze już ją znają. Dwukrotnie przyłapano ją na kradzieży taniego wina oraz podstawowych produktów spożywczych. Jak wchodzi, to od razu za nią idą. Aż dziwne, że jeszcze nie powiadomiono policji. Powiedziano jej, że ma się tam więcej nie pokazywać. Chodzi żywić się w jadłodajni dla bezdomnych. Próbowała też żebrać pod katedrą. Raz nawet udało jej się wyciągnąć z torebki, jakiejś zafascynowanej turystki, portmonetkę. Strasznie się wtedy bała. Nie było w niej zbyt wiele pieniędzy. Piła coraz częściej, ostatnio co popadnie, czasem nawet denaturat. Oby tylko na chwilę zapomnieć o swoich obecnych kłopotach. Została w życiu sama. Samotność bardzo, ale to bardzo jej dokuczała. Miewała myśli samobójcze Rodzina się jej wyrzekła, a sąsiedzi

i znajomi ją lekceważyli i z niej drwili. Wiedzieli, czym jeszcze do niedawna się zajmowała. Groziło jej, że niedługo dołączy do grona paryskich kloszardów.

Viviane miała tylko jedno marzenie. Bardzo chciała odbudować kontakty z córką. Urodziła Ninę jak miała 20 lat. Jej ojcem był któryś z jej klientów. Nawet nie wiedziała który. Za późno zorientowała się, że jest

w ciąży. Musiała ją urodzić. Oddała ją swoim rodzicom na wychowanie. Oni już dawno zerwali z nią wszelki kontakt, ale Ninę wzięli. Viviane uciekła z domu

w wieku 18 lat, po jakiejś awanturze. Poszło o błahostki, ale ambicja nie pozwalała jej wrócić. W końcu nie miała za co żyć i trafiła w ręce złych ludzi, którzy zrobili z niej prostytutkę, mamiąc dużymi zarobkami. Nigdy nie miała nawet chłopaka. Nie miała też przyjaciół. Jej życie było stracone. W miarę jak Nina dorastała, Viviane coraz mocniej ją kochała. Jednak ta, jak urosła na tyle, żeby zrozumieć czym zajmuje się jej matka, również zerwała 

z nią kontakt. Viviane miała nadzieję, że jeszcze wszystko uda się kiedyś naprawić. Jej obecna sytuacja była bardzo trudna.

 

***

 

- Patrick, trzeba wreszcie coś z tym zrobić.

- Myślę o tym cały czas.

- Po co mu ten dom? Popadnie w ruinę. O majątek trzeba dbać, a on? Przecież do niczego się nie nadaje. Moja siostra i jej mąż całe życie na to pracowali.

- Wiem przecież, po co debilowi taki dom. Jego trzeba oddać do przytułku dla niepełnosprawnych. Tam mu będzie najlepiej. Nie będziemy przecież się nim zajmować całe życie.

 

Patrick i Yvonne byli dla Oliviera wujostwem. Yvonne była siostrą Marlene, a Patrick był jej mężem. Oboje mieszkali w skromnym mieszkaniu, w kamienicy w centrum Paryża, oddalonym od domu Oliviera o kilka kilometrów. Ona była nauczycielką a Patrick był już na emeryturze. Całe życie był pracownikiem budowlanym.

 

- Co w końcu zrobimy?

- Wiem co zrobimy, słuchaj, już wszystko zaplanowałem. On jest łatwowierny, wmówimy mu, że Marlene żyła ponad stan i narobiła ogromnych długów. Powiesz mu, że grozi mu utrata majątku i domu. Że dom będzie niedługo zlicytowany przez komornika, a on nie będzie miał gdzie mieszkać. Postraszysz go, że może nawet trafić do więzienia. Powiesz mu, że chcemy razem pomóc mu w tej trudnej sytuacji. Że jesteśmy gotowi spłacić długi matki, ale musi przepisać dom na nas, bo przeznaczymy na to całe nasze oszczędności.

- Ja mam mu to powiedzieć?

- Tak, do ciebie ma zaufanie. W stosunku do mnie jest trochę nieufny. Nigdy mnie nie lubił.

- Chyba na mnie ma przepisać?

- Nie na ciebie, ale na nas wspólnie.

- Przecież to dom mojej siostry.

- Ale ja pomogę ci go odzyskać. Ma przepisać dom na nas oboje. Powiesz mu, że będzie mógł w nim mieszkać do końca życia, a my będziemy się nim opiekować

i o nic nie będzie się musiał martwić. W jego dotychczasowym życiu nic się nie zmieni. My w zamian spłacimy długi jego matki i dom nie trafi na licytację.

- Będzie dalej w nim mieszkał?

- Przez kilka miesięcy. Jak wszystko załatwimy, to się go pozbędziemy. Zanim to zrobimy, to pomyślę jak pozbawić go oszczędności. Po co debilowi tyle pieniędzy?

- Patrick, on może jest trochę naiwny, ale nie jest idiotą. Wątpię, żeby dał się na to nabrać. Będzie pytał się Judith, tej swojej opiekunki. Ona bardzo go lubi, a on ma do niej zaufanie. Ona ostrzeże go przed nami i z naszego planu nic nie wyjdzie.

- Wiem o tym. Musimy zaczęć od tego, żeby się jej pozbyć. Chyba wiem, jak to zrobić.

- Jak?

- Przecież masz klucze.

- No mam.

- Jak byłem tam po pogrzebie Marlene, to w jej sypialni, na toaletce, widziałem broszkę. Oglądałem ją dokładnie. Jakby była cenna, to bym ją zabrał od razu, ale to było jakieś tanie gówno. Tylko drogo wyglądała. Wejdź tam po cichu jak jej nie będzie, tak żeby ten głupek cię nie zauważył i zabierz ją stamtąd. Oskarżymy Judith, że ją ukradła. Powiemy jej, że nie będziemy z tego robić afery i powiadamiać policji, bo ją znamy wiele lat i lubimy, ale że jest zwolniona i ma się wynosić.

- Kto jej to powie?

- Ja, w d..ie ją mam. Zawsze jej nie znosiłem.

- Kto będzie się nim opiekował?

- No zgadnij?

- Nie mam pojęcia.

- Viviane.

- Jaka Viviane?

- A ile ich znasz?

- Ta k..wa z parteru?

- Tak, już z nią wstępnie rozmawiałem. Niedawno sąsiadka mówiła mi, że ona szuka jakiejś pracy. Pożyczała jej pieniądze. Na razie gadałem z nią tylko czy chciałaby być opiekunką naszego niepełnosprawnego kuzyna.

- I co?

- Zgodziła się od razu, nawet się ucieszyła. Jeśli przyjdzie i się nim zajmie, to namówię ją, żeby nam pomogła. Zaproponuje jej 10 tys euro jeśli będzie z nami współpracowała i osiągniemy nasz cel. Coś mi mówi, że się zgodzi. Sąsiadka gadała, że nie płaci czynszu i grozi jej eksmisja.

- Nie boisz się, że nas wyda?

- A kto takiej uwierzy?

 

Patrick chytrze się uśmiechnął.

 

- No tak, k..wa w końcu. Ale po co tak dużo?

- Yvonne, ten dom wart jest 1,5 miliona euro.

 

***

 

Golden Boy* I. Wieś w Prowansji. Południowa Francja

 

- Cześć dziewczyny.

- Cześć Sylvie, co tak wcześnie dzisiaj?

- Taka ładna pogoda, że nie mogłam usiedzieć w domu.

- Aperitif?

- Ten co zawsze. O czym znowu plotkujecie?

 

...............

Golden Boy* (ang.) Złoty chłopak. Młody mężczyzna, który odniósł sukces.

 

 

- O tobie.

- O mnie?

- No tak, zastanawiamy się, której z nas uwiedziesz chłopa. Taka elegancka wdowa, prosto z Paryża. I to

jeszcze malarka.

 

Sylvie się głośno roześmiała.

 

- Dziewczyny, wasze chłopy? Dajcie spokój. Męczcie się z tymi staruchami same. Ale...

 

Wszystkie trzy skierowały wzrok w stronę młodego, przystojnego kelnera, który niósł im zamówione, lekkie, ranne drinki.

 

- Sylvie, przecież to dziecko, cóż on może wiedzieć

o potrzebach dojrzałej kobiety?

 

Teraz śmiały się już wszystkie trzy. Były w podobnym wieku.

 

- Słuchajcie, pamiętacie o moich urodzinach? To już za trzy dni.

- Pewnie że pamiętamy. Przyjdziemy, nie martw się.

- O 17.

- Wiemy, wiemy.

 

Sylvie bardzo dobrze czuła się w gronie swoich nowych przyjaciółek. Ich codzienne spotkania w jedynej, małej knajpce, w tej niewielkiej miejscowości, stały się już codzienną rutyną. Całe życie towarzyskie działo się właśnie w tym lokalu, a właściwie to w jego zewnętrznej części, gdzie znajdowała się wiata, mogąca pomieścić kilkadziesiąt osób. Pogoda w tej części Francji sprzyjała spotkaniom na dworze niemal przez cały rok. To była słoneczna, ciepła Prowansja, pełna bujnej zieleni

i zapachu tropikalnych roślin. Klimat idealny dla starych ludzi. Sylvie właśnie szykowała się do obchodów swoich 70-tych urodzin. To tutaj, pod tą wiatą, gdzie teraz spotkała się ze swoimi miejscowymi przyjaciółkami, zamierzała je zorganizować. Przyjadą do niej oczywiście jej dwaj synowie ze swoimi żonami i jej wnukami. Bardzo za nimi tęskni i cieszy się, że wreszcie ich zobaczy. Niestety będą u niej tylko kilka godzin. Planuje również sprosić tutaj kilkunastu nowych znajomych, których poznała przez ostatnie pół roku. Pewnie dosiądą się też inni. Sylvie zdążyła już zorientować się, że tak celebruje się tutaj różne okoliczności. Bardzo jej to odpowiadało. Zdecydowała się zaprosić również swoją serdeczną koleżankę z Paryża, z którą znała się już ponad 50 lat. Tamara jeszcze nigdy tu nie była. Razem

z Tamarą chodziły do szkoły średniej. Od tego czasu regularnie się spotykały przy różnych okazjach. Były zdecydowanie dla siebie najlepszymi przyjaciółkami. Chociaż urodziny miały być za trzy dni, to Tamara przyjedzie do niej już dzisiaj. Będą miały trochę czasu dla siebie. Sylvie cieszyła się, że pokaże jej okolicę. Przyjedzie pociągiem i Sylvie musi pojechać po nią na dworzec, do miasteczka oddalonego o kilkanaście kilometrów. Niestety Tamara nie będzie mogła przyjechać z mężem. Choć oboje mają już około 70 lat, tak jak Sylvie, to wciąż są aktywni zawodowo. Mąż Tamary prowadzi w Paryżu duży warsztat samochodowy, a ona jest kierowniczką sklepu z częściami. Nie chcą rezygnować z prowadzenia biznesu, bo ten wciąż dobrze

im idzie. Tamara i jej mąż są bardzo zamożnymi ludźmi.  

W swojej firmie zatrudniają kilkanaście osób.

 

Losy Sylvie potoczyły się inaczej. Była nauczycielką francuskiego w szkole podstawowej aż do emerytury. Prowadziła również zajęcia plastyczne. Zawsze marzyła o tym, żeby zacząć malować. Teraz, tu w plenerach słonecznej Prowansji, jej pasja się realizuje. Często wychodzi ze wsi na wzgórza z blokiem rysunkowym

i robi szkice do swoich akwarel. Miejscowi już ją po tym właśnie rozpoznają. Mąż Sylvie był znanym lekarzem. Miał prywatną praktykę w Paryżu i bardzo dobrze zarabiał. Wybudował pod Paryżem piękny dom i dorobił się sporego majątku. Niestety zmarł dwa lata temu. Sylvie kochała swojego męża i ciężko to przeżyła. Została sama. Całe życie chciała przenieść się kiedyś do Prowansji. Często z mężem spędzali tu wakacje, czasem nawet o tym rozmawiali. Wielki pusty dom i gwar wielkiego miasta zaczął ją przytłaczać. Była smutna, popadła w lekką depresję. Miała daleko do rodziny. Synowie mieszkali kilkaset kilometrów od Paryża

i rzadko ją odwiedzali. W końcu wezwała ich na poważną rozmowę i zakomunikowała im, że zamierza sprzedać dom i przeprowadzić się do Prowansji. Początkowo byli sceptyczni, ale po przemyśleniu zgodzili się z nią. Obiecała im, że wszystkie formalności związane ze sprzedażą będzie z nimi szczegółowo konsultować i nie zrobi niczego bez ich wiedzy

i akceptacji. To ich uspokoiło. Wystawiła dom na sprzedaż i w międzyczasie pojechała rozejrzeć się po ofertach. Już trzeci, niewielki dom w małej wsi, przypadł jej do gustu. Okolica była urocza, wieś położona była na wzgórzu. Naokoło rozciągał się rozległy widok. O takim miejscu właśnie marzyła. Dom był stary i bardzo zaniedbany. Parterowy, tylko z dwoma pokojami, kuchnią i łazienką. Wymagał pilnego remontu, ale jak weszła do ogrodu, to zakochała się w tym miejscu od razu. Ogród, choć również trochę zaniedbany, wydał jej się prawdziwym, rajskim Edenem. Sylvie znała się na tym na tyle, że od razu rozpoznała, że ktoś włożył w ten ogród całe swoje serce. Najstarsze rośliny miały kilkadziesiąt lat. Babcia, która tu mieszkała, zmarła kilka lat temu, a jej rodzina niewiele tu robiła. Dom był bardzo tani, wart był kilku procent wartości jej paryskiej posiadłości. Wezwała kierownika firmy budowlanej

z pobliskiego miasteczka i poprosiła o ocenę zakresu niezbędnych robót. Powiedział, że trzeba wymienić pokrycie dachu, wstawić nowe okna, poprawić instalacje i wyremontować łazienkę. Zaskoczyła ją niska cena kosztorysu. Po dwóch tygodniach była już właścicielem. Dom w Paryżu po kilku miesiącach sprzedał się bardzo dobrze i Sylvie stała się zamożną osobą z milionowym kontem, mieszkającą w prowansalskiej wsi. Od razu czuła się tu dobrze i z każdym dniem coraz lepiej.

 

 

W tym samym dniu, po południu.

 

Sylvie z uwagą przyglądała się pociągowi, który wjechał na peron. Wypatrywała Tamary. Po wymianie czułych uścisków, pomogła jej nieść bagaż na parking przed dworcem.

 

- Jak podróż?

- W porządku, cieszę się, że oderwę się od tego wszystkiego na kilka dni.

- Tamara, nie spodziewaj się zbyt wiele, mieszkam teraz

bardzo skromnie.

- No wiem przecież, zaraz wszystko mi pokażesz. Wąska ta droga.

- Tak, drogi są tu słabe jak widzisz, ale ruch też raczej nieduży.

 

Po dwudziestu minutach jazdy Sylvie przywiozła Tamarę do swojego nowego domu. Tamara również zachwycała się dużym, tajemniczym, pięknym ogrodem.

 

- Ech zazdroszczę ci takiego życia. Jesteś zadowolona

z tego miejsca? Jak żyje ci się tu na co dzień? Nie tęsknisz za Paryżem?

- Czasem tęsknię, ale jest dobrze. Nie żałuję niczego.

 

Następnego dnia po południu.

 

Sylvie zdążyła już pokazać Tamarze najbliższą okolicę oraz poznać ją ze swoimi nowymi przyjaciółkami. Tamara, choć zachwycała się wszystkim, to nie ukrywała pewnego dystansu. Sylvie znała ją już na tyle dobrze, że wyczuwała to, czego się spodziewała, a mianowicie, że ona będzie podchodzić do prowincji i życia na niej

z wyższością. Jednak w żadnym razie jej to nie przeszkadzało. W końcu to, że mieszka teraz właśnie tutaj, było jej świadomą decyzją, której nie żałowała. Po obiedzie, obie wyluzowane, a Tamara wypoczęta po wczorajszej podroży, siedziały w małej altance

w ogrodzie i popijały mocniejsze, popołudniowe, miejscowe wino. Rozpoczynały właśnie znany już dobrze Sylvie, wielokrotnie powtarzany rytuał wielogodzinnego plotkowania o wszystkim i o niczym. Sylvie spodziewała się na początek jednego tematu,

o którym Tamara za chwilę zacznie rozprawiać przynajmniej przez dwie godziny. Od tego musi zacząć

i ona o tym wiedziała. Nie będzie oponować i zmieniać wątku, choć wiedziała już o tym wszystko. Dzisiaj była wyjątkowo pozytywnie nastawiona do ponownego wysłuchiwania tej opowieści, jednak generalnie temat ten ją drażnił. Można by go najprościej opisać w dwóch słowach: „Golden boy”. Synowie Sylvie, choć samodzielni, pogodni i pracowici, niczym szczególnym w życiu się nie wyróżnili. Założyli rodziny, ciężko pracują, mają żony, które Sylvie polubiła, pomimo, że nie są idealne. Obdarzyli ją już w sumie pięcioma wnukami. Ich dochody plasują się co najwyżej

w niższym przedziale klasy średniej. Ale jedyny syn Tamary to zupełnie co innego. To prawdziwy złoty chłopak, oczko w głowie swoich zamożnych rodziców. Od kiedy pamięta, od wieku przedszkolnego, zawsze był... naj. Jak dorósł, był najprzystojniejszy, najinteligentniejszy, najlepszy w każdej szkole i klasie, do której uczęszczał. Jak miał dwanaście lat, to oprócz francuskiego władał już biegle niemieckim i angielskim. Zawsze epatował ponadprzeciętną pewnością siebie. Jak zdał maturę z wyróżnieniem, to jego bardzo zamożni rodzice zapłacili mu studia w renomowanej brytyjskiej uczelni. Studiował na kierunku bankowość i zarządzanie. Studia te skończył z wyróżnieniem i w zeszłym roku wrócił do Paryża. Znalazł pracę jako manager junior,

w paryskim oddziale znanego na świecie amerykańskiego banku. Jest tam bardzo ceniony. Sylvie wiedziała nawet, że jest pupilkiem dyrektora oddziału. Jego zarobki  podwajają się z każdym kolejnym kwartałem i już wielokrotnie przewyższyły te, które Sylvie osiągała w najlepszym okresie swojej nauczycielskiej pracy. Tamara przede wszystkim jak mantrę powtarzała, ileż to już Igor zarabia, bo tak właśnie złoty chłopak miał na imię. Dodawała do tego zawsze, że oni z mężem, żeby tyle zarobić, muszą ciężko pracować cały dzień, a jemu przychodzi to tak łatwo. Tylko z dziewczynami za bardzo mu nie idzie na razie. Często je zmienia, choć przyprowadza zawsze jakieś zjawiskowe laski. Wyrozumiałości Sylvie nie podzielali jej synowie. Teraz do spotkań rodzinnych, na których byłby również Igor, dochodziło już bardzo rzadko, ale wcześniej określali go wyłącznie jako „nadęty, zarozumiały dupek”, co Sylvie przed Tamarą musiała skrzętnie ukrywać.

Po godzinnym monologu, w którym Tamara powtórzyła już wszystkie cechy swojego super bohatera, poruszyła ciekawszy temat, który wyrwał Sylvie z głębokiego zamyślenia o potrzebie wycięcia kilku roślin, zasłaniających światło słoneczne rododendronowi, któremu za plecami Tamary się przyglądała.

 

- Wiesz, dzięki Igorowi pomnażamy nasz majątek.

 

To zdanie przebiło się do świadomości Sylvie. Wynurzyło się z bezsensownego bełkotu i przyciągnęło jej uwagę.

 

- Jak to?

- Zarabiamy na obligacjach. Igor nas namówił.

- To znaczy?

- Bank w którym pracuje, sprzedaje obligacje różnych funduszy kapitałowych. Jeden z nich jest szczególny. Jest związany z amerykańską kompanią wydobywczą, która posiada kilka kopalń złota na całym świecie.

- Dobrze płacą?

- Sylvie, roczne oprocentowanie wynosi teraz 13 procent.

- 13 procent!? Jak to działa?

- To bardzo proste, idziesz do banku i zakładasz specjalny rachunek. Wykupujesz te obligacje i po roku za każde sto tysięcy euro dostajesz 113 tysięcy.

- Nie żartuj, tyle płacą? No, ale to przecież niebezpieczne.

- A gdzie tam. W zeszłym roku zainwestowaliśmy 300 tysięcy euro i wypłacono nam wszystko, co do grosza. Te zeszłoroczne były oprocentowane tylko na 8 procent, a w tym roku aż na 13!

- Nie boicie się?

- Sylvie, Igor to sprawdził. Ta kampania, powiązana

z tym funduszem, istnieje na rynku kapitałowym 80 lat. Jeszcze nigdy nie zawiedli. Nawet w czasach największych kryzysów skupowali swoje obligacje

i wypłacali zyski. To inwestycja pewna na 100 procent. To pieniądze, które leżą na ulicy, wystarczy po nie sięgnąć.

- No tak, najlepiej oprocentowane lokaty są na nieco ponad jeden procent.

- No właśnie. A ty? Podzieliłaś już pieniądze za dom pomiędzy synów?

- Jeszcze nie, choć ciągle o tym myślę, mówiłam ci.

- Nie chcę cię do niczego namawiać, ale wiesz... może też byś chciała skorzystać?

- A wy inwestujecie w to nadal?

 

Tamara przybliżyła się do Sylvie i nachyliła w jej stronę. Następnie cicho powiedziała:

 

- W tym roku zainwestowaliśmy w to cały nasz majątek,

to znaczy całą gotówkę, którą mamy, oprócz funduszy bieżących firmy. Tylko nie mów mojemu staremu, że ci o tym powiedziałam. Kupiliśmy tych obligacji za kilka milionów euro. Igor gwarantuje, że to bezpieczny

i pewny zysk.

- Matko, co ty gadasz? Wiesz, nie muszę na razie rozdawać pieniędzy synom. Nie naciskają mnie. Mogą spokojnie rok poczekać. A ja, no cóż, tak naprawdę nie potrzebuję już pieniędzy. Mogłabym tu żyć nawet ze swojej emerytury. Domek mam wyremontowany. Starczy do końca mojego życia. Planowałam zostawić sobie 60 tysięcy euro na czarną godzinę, a milion podzielić po równo między synami. Jednak jeśli mówisz, że to taka okazja i nie ma ryzyka, to mogę swoje pieniądze ulokować na rok w ten fundusz.

- Sylvie, gorąco cię do tego zachęcam. Nie warto marnować takich okazji.

- Spróbuję skonsultować się z synami i dam ci znać. Pomożesz mi to zrobić?

- Oczywiście. Daj znać i przyjeżdżaj do Paryża. Załatwimy to.

 

***

 

Po tygodniu.

 

Sylvie bardzo intensywnie się zastanawiała nad tym, co powiedziała jej Tamara. Chciała osobiście skonsultować się z synami, ale ci akurat nie mieli dla niej czasu. Bała się rozmawiać o tym przez telefon. W końcu sama podjęła decyzję, że to zrobi. Zadzwoniła do Tamary

i umówiły szczegóły jej życiowej operacji finansowej. Sylvie dowiedziała się, że musi w banku, w którym pracuje Igor, założyć specjalne konto inwestycyjne. Oddział tego banku znajdował się na tej samej ulicy, na której był bank, w którym Sylvie trzymała swoje pieniądze. Postanowiły z Tamarą, że przewiozą gotówkę razem samochodem w walizce z jednego banku do drugiego. To tylko kilkaset metrów. Tamara jej w tym pomoże. Tamara, po konsultacji z synem, poinstruowała ją, że aby mogła wypłacić w gotówce milion euro, to musi to osobiście zgłosić dzień wcześniej, żeby bank się przygotował. Umówiły się, że Sylvie przyjedzie

w czwartek, zamówi pieniądze w swoim banku, przenocuje u Tamary i w piątek rano wypłaci gotówkę. Następnie razem przewiozą ją wzdłuż ulicy do drugiego banku. Tam Sylvie, za sprawą Igora, była już umówiona na godzinę jedenastą z dyrektorem, który osobiście sprzeda jej obligacje. Wszystko przebiegało zgodnie

z tym prostym planem. Sylvie przyjechała w czwartek pociągiem do Paryża. Jednak, aby nie fatygować Tamary, która zajęta była pracą w swoim sklepie z częściami samochodowymi, Sylvie powiedziała jej, że sama pojedzie do banku metrem i zamówi na jutro pieniądze. Nie była w stanie określić, ile czasu jej to zajmie. Jak będzie gotowa, to da jej znać i wtedy ta po nią przyjedzie, zostawi sklep i się nią zaopiekuje.

 

Sylvie przeszła z dworca do metra i wsiadła do pociągu jadącego do centrum. Dobrze znała Paryż. Za oknem jadącego wagonu przesuwały się zabudowania kolejnych dzielnic. W konfrontacji z jej Prowansją wydawały się szare i brudne. Nie żałowała, że stad wyjechała. Ubrała się dzisiaj ładnie z beżową garsonkę

i ciemne spodnie. Chciała elegancko wyglądać, bo był to przecież ważny dzień w jej życiu. Spakowała się

w walizkę, którą planowała nazajutrz wykorzystać do przewozu gotówki. Przyglądała się obojętnym wzrokiem na ludzi siedzących obok niej. Na krześle naprzeciwko siedział przystojny mężczyzna w wieku około 40 - 45 lat. Ubrany był w charakterystyczny, ciemnoniebieski sweter z białym paskiem i dżinsowe spodnie. Sylvie zwróciła na niego uwagę, bo nerwowo i niepewnie rozglądał się przez okno. Miał dziwne spojrzenie. Po drugiej stronie wagonu siedziała atrakcyjna blondynka w średnim wieku, ubrana w ciemnozielony żakiet i czarną spódnicę. Na nogach miała ciemnozielone szpilki, pasujące do marynarki. Była bardzo elegancka. Nie miała więcej niż 30 lat. Nieco dalej stał młody chłopak. Taki 16-latek

w pomarańczowych, modnych butach. Na kolejnej stacji do wagonu wszedł młody mężczyzna. Nie miał jeszcze 30-stki. Był w szarym swetrze i sztruksowych, czarnych spodniach. Sylvie zwróciła uwagę, że był bardzo blady. Stanął obok niej, bo nie było już miejsc siedzących. Po chwili zwróciła uwagę, że ma również spocone czoło. Pociąg lekko przyhamował przed kolejną stacją i wtedy mężczyzna puścił się uchwytu, zatoczył się i usiadł na podłodze. Omal się na nią nie przewrócił. Natychmiast wstała, żeby mu pomóc. Podeszli do niego również pozostali pasażerowie, będący w pobliżu. Mężczyzna

w niebieskim swetrze, chłopak w pomarańczowych butach i kobieta w zielonym żakiecie. Podnieśli pechowca i posadzili na siedzeniu. On po chwili powiedział im, że czuje się już lepiej i dalej poradzi sobie sam. Sylvie następnie zrealizowała swój dzisiejszy plan. Zamówiła w banku gotówkę na następny dzień. Pracownik banku zachęcał ją, aby transakcję przeprowadzić bezgotówkowo, ale ona chciała uniknąć dodatkowych formalności. Wydawało jej się, że tak będzie najprościej i najbezpieczniej. Obiecano jej więc, że nazajutrz będzie czekać na nią gotówka.

 

***

 

 

I cię nie opuszczę aż do śmierci I. Paryż.

 

- Rose, zabrałaś z szafy moją niebieską koszulę? Nie umiem jej znaleźć.

 

Rose przetarła zaspane oczy. Rémi, jej mąż, z którym są razem już od dwudziestu lat, wychodzi z domu pierwszy. Ma odpowiedzialne stanowisko w dużej korporacji. Wymagają od niego, żeby był na porannej naradzie z dyrekcją. Ona ma jeszcze czas. Może wyjść prawie trzy godziny później od niego. Butik z damską odzieżą, którego jest właścicielką od 12 lat, otwiera o 10. Jedna z dwóch pracownic, które zatrudnia w swoim sklepie, będzie tam pół godziny wcześniej. Rose musi wtedy otworzyć sklep. Jest szósta rano i może jeszcze trochę poleżeć.

 

- Tak, prałam ją wczoraj. Musisz wziąć jakąś inną.

- Dlaczego nie mówisz mi wcześniej o takich rzeczach, dzisiaj chciałem iść właśnie w niej.

 

Rose obojętnie zamknęła oczy. Przyzwyczaiła się już do ciągłego zrzędzenia swojego męża. Wstanie za godzinę

i zrobi śniadanie dzieciom. Pomoże im się wybrać do szkoły. Nastolatkowie zawsze mają z tym jakieś problemy. Oboje chodzą do średnich szkół. Z tym że starsza, 18-letnia córka, będzie niedługo zdawać maturę

a młodszy od niej o trzy lata syn, dopiero w zeszłym roku skończył podstawówkę. Rose kocha oboje ponad wszystko. Stara się panować nad sobą, aby nie rozpieszczać ich ponad miarę. To dobre dzieciaki, na razie żadne z nich nie sprawiło jej poważnych kłopotów. Te drobne są codziennością, ale jakoś udaje się im wspólnie zaradzić. Normalne, często kapryśne nastolatki.

 

***

 

Półtorej godziny później. Biuro dyrektora naczelnego dużej korporacji.

 

Uczestnicy narady właśnie opuszczali gabinet dyrektora. Dyrektor lubił Rémiʼego i cenił go za wiedzę zawodową i zaangażowanie w pracę. Pomimo znacznej różnicy wieku i podległości służbowej, obaj mówili sobie po imieniu.

 

- Rémi zostań na chwilę.

- Tak?

- Wiesz, że Jovite w przyszłym miesiącu odchodzi na emeryturę?

- Tak, oczywiście, będzie pracować do końca przyszłego tygodnia, potem bierze urlop. Mam nadzieję, że samego mnie nie zostawisz.

 

Jovite to jego doświadczona sekretarka, z którą współpracuję już wiele lat. Była również na tym stanowisku za czasów poprzedników Rémiʼego. On bardzo ją lubi i ceni za rzetelność i pracowitość. Zawsze mógł na nią liczyć.

 

- No przecież. Od poniedziałku będziesz miał nową sekretarkę. Już podpisali z nią umowę. Rzecz jest w tym, że nie ma doświadczenia w naszej branży. Będziesz ją musiał wszystkiego nauczyć. Pracowała jako sekretarka, ale w firmie zajmującej się zupełnie czymś innym. Mój znajomy jest tam dyrektorem. Robili jakąś reorganizację i musieli ją zwolnić. Polecił mi ją, pytał czy możemy ją przyjąć. Akurat dobrze się złożyło. Jovite obiecała, że co da radę, to jej pokaże.

- Nie ma doświadczenia?

 

Rémi jęknął zawiedziony.

 

- Nie marudź, ważne, że w ogóle kogoś kompetentnego udało się znaleźć.

- Fajna chociaż?

- Nie wiem czy fajna, bo jej nie widziałem,

a zapomniałem się zapytać, kadry ją przyjęły, ale wiem, że jest młoda.

- Zawsze coś. Jak ma na imię?

- Isabelle.

 

Rémi się uśmiechnął, zamykając drzwi gabinetu.

 

 

Tydzień później.

 

- Dzień dobry. Przysłano mnie tutaj. Od dzisiaj mam podjąć tu pracę.

- Masz na imię Isabelle?

- Tak, to właśnie ja.

- No proszę wejdź. Ja będę twoim szefem. Tu jest mój gabinet, a to twoje biurko. Możesz przy nim usiąść. Tu będziesz pracować. Są w nim jeszcze rzeczy Jovite. Może dzisiaj je zabierze. Za godzinę przyjdzie. Jovite to dotychczasowa sekretarka, posiedzi z tobą trochę

i wszystko ci pokaże. Będzie przychodzić do końca tygodnia. Może powiesz mi coś o swojej dotychczasowej pracy?

 

Rémi z ciekawością przyglądał się dziewczynie. Była od niego przynajmniej 10 lat młodsza. Nie miała więcej niż 30 lat. Była średniego wzrostu, szczupła, bardzo zgrabna. Przyszła ubrana elegancko, w ciemną garsonkę

i spódnicę do kolan. Jej długim, szczupłym nogom uroku dodawały czarne szpilki. Miała bardzo miłą, dziecięcą twarz i ciemne, bystre oczy. Czarne, długie, nieupięte włosy, opadały jej na szczupłe ramiona. Isabelle miała również bardzo miły, wysoki, kobiecy głos. Od razu wzbudziła jego zainteresowanie. Powiedziała mu, że pracowała już 5 lat na stanowisku sekretarki w innej firmie, ale ta przechodziła reorganizację i zlikwidowano jej dział. Trudno powiedzieć dlaczego, ale Rémi,

w trakcie pierwszej, luźnej rozmowy o błahostkach, chciał ją od razu zapytać czy jest mężatką. Jednak się nie odważył. Zapytał ją jednak czy opieka nad dziećmi nie będzie problemem w jej dyspozycyjności w pracy. Ona od razu żywo zareagowała na to pytanie, tak jakby się go spodziewała. Spojrzała na niego śmielej, zalotnie

i odpowiedziała z dziwnym, bystrym uśmiechem na twarzy, że nie ma dzieci. Stanęła bokiem i obróciła głowę w jego stronę, spuszczając aktorsko wzrok. Po celowej chwili przerwy dodała poważnym tonem:

 

- Jestem w pełni dyspozycyjna.

 

Po tym manifeście Rémi się zarumienił. Zaskoczyło go niezamierzone poruszenie w jego spodniach.

 

***

 

Minął już drugi miesiąc współpracy Isabelle ze swoim nowym szefem. Rémi z każdym tygodniem wychodził rano do swojej firmy z większą ochotą. Kochał swoją żonę, był bardzo mocno związany z rodziną. Relacje rodzinne były dobre, choć Rémi czuł się trochę zaniedbywany. Żona i dzieci często go ignorowały, nie liczyli się już z jego zdaniem, tak jak kiedyś. Czasem wydawało mu się, że nie jest im już potrzebny. Wiedział, że Rose również go kocha i miał do niej wielkie zaufanie. Żona dbała o siebie i pomimo swoich 39 lat, wciąż była bardzo atrakcyjną kobietą. Ich życie seksualne nadal było intensywne i satysfakcjonujące dla obojga, choć straciło już swoją początkową świeżość i spontaniczność. Pomimo wszystko Rémi nie wyobrażał sobie życia bez niej. Jednak to, co spotykało go teraz codziennie w jego własnym biurze, było czymś absolutnie nadzwyczajnym i nadawało jego rutynowej egzystencji zapomnianej świeżości. Ulegał iluzji, że z chwilą wejścia do swojego gabinetu czas cofał się o 20 lat, przenosząc go

w przestrzeń wspomnień o szczęśliwym okresie swoich pierwszych doświadczeń seksualnych, pełną egzaltacji

i porywaną wiatrem hormonalnej burzy. Sprawczynią tego wszystkiego była oczywiście ona... Isabelle, jego sekretarka. Igrała z nim w swoistym tańcu subtelnych sygnałów; spojrzeń, gestów i uśmiechów, a ostatnio również „niewinnych” dotyków. Pomimo, że Isabelle była 30 letnią kobietą, to nie wyglądała na swój wiek. Obdarzona była dziecięcą urodą. Wydawała się krucha, delikatna i bezbronna i to właśnie w kontrapunkcie ze zmysłowym, zalotnym dystansem oraz dobrze odgrywaną powściągliwością, działało na Rémiʼego jak narkotyk. Odbierało mu rozum. Do tego, dodatkowym bodźcem, który popychał go w bliski kontakt

z nieznanym, był element ryzyka, prowadzący go

w przestrzeń zachowań zakazanych. A przecież Rémi był prawdziwym mężczyzną i ryzyko go pociągało. No i ten zapach. Mógłby ją wąchać godzinami. Było lato

i mieszanina zapachu jej perfum z zapachem jej potu tworzyła specyficzną, afrodyzjakalną woń, która  niemal pozbawiała go świadomości.

Komunikacja werbalna między nimi już dawno utraciła walor profesjonalnego dystansu. Od dwóch tygodni oboje mówili do siebie tylko po imieniu. Oczywiście jak nikt ich nie słyszał. Na komputerowej myszce, która kursorem szukała fragmentów tekstu do poprawy,

w pismach, które Isabelle pisała dla niego, bardzo często spoczywały dwie złączone dłonie; najpierw jej, a na niej jego.

 

***

 

Pewnego dnia obowiązki wymusiły na Rémiʼm sporządzenie pilnego raportu. Raport musiał być gotowy nazajutrz. Rose była przyzwyczajona do tego, że takie sytuacje czasem się zdarzały i wiedziała, że jej mąż może czasami z pracy wrócić późno. Nie przejmowała się tym w ogóle. Nie budziło to również jej podejrzeń. Rémi zapytał Isabelle czy ta zostanie z nim kilka godzin dłużej, w tej wyjątkowej sytuacji. Dla niej praca „po godzinach” byłaby czymś nowym. Zgodziła się od razu. Rémi wiedział, że ona jeździ do pracy metrem i kiedy już skończyli, a było dosyć późno, zapytał ją czy chciałaby aby odwieźć ją do domu. Z ciekawością oczekiwał jej odpowiedzi. Spojrzała na niego uważnie i cicho powiedziała:

 

- Jeśli chcesz, to mnie odwieź.

 

Zaskoczyła go jej zgoda. Kiedy podjechali pod dom

w którym wynajmowała mieszkanie, to zapytała:

 

- Chciałbyś wejść na chwilę?

- Mieszkasz sama?

- Tak.

 

Odpowiedziała zawstydzonym głosem. Zaparkował samochód i pojechał z nią windą do jej mieszkania. Otworzyła drzwi. To była mała kawalerka, ładnie urządzona. Zamknęła drzwi na zamek i nic nie mówiąc, stanęła naprzeciw niego. On zbliżył się do niej

i zaryzykował. Zbliżył usta, do jej ust. Nie broniła się

w ogóle. Odpowiedziała namiętnym pocałunkiem

i objęła jego szyję. Pozwoliła mu rozebrać ją ze wszystkiego. Po chwili byli nadzy w jej łóżku. Takiego namiętnego seksu Rémi nie pamiętał od lat. Była uległa, ale jednocześnie zaangażowana. Uważny obserwator zauważyłby, że ma doświadczenie. On robił z nią co chciał, cieszył się nią jak zabawką, a ona spełniała wszystko, czego oczekiwał. Poznawał każdy szczegół jej delikatnego, bardzo szczupłego, pięknego, młodego ciała, szczytując raz za razem. Tak jak kiedyś, gdy miał 20 lat. Ona również kilka razy krzyczała w miłosnej ekstazie, wtulając się w niego z całej siły.

 

Giselle II.

Opowieść Victora.

 

Przecież obiecywałem sobie, że dam sobie spokój 

z dziewczynami przynajmniej na jakiś czas. A tu co? Co się ze mną dzieje? Ciągle o niej myślę. Minęły już prawie dwa miesiące od naszego pierwszego spotkania. Tych spacerów po parku było już tyle, że znam tam każdy kąt, każdą alejkę. Foufou wyzdrowiał całkowicie 

i tak się ze mną zaprzyjaźnił, że Giselle stała się o to zazdrosna. Zresztą nie tylko w parku z nią byłem. Towarzyszyłem jej w większych zakupach, raz byłem

z nią w urzędzie, żeby pomóc jej załatwić sprawę dotyczącą jej mieszkania. Czekam na każde spotkanie. Jak zbliżam się do niej, to czuję ucisk w żołądku. Oszalałem na jej punkcie. Potrzebuję jej zapachu, jej dotyku, dźwięku jej głosu. Takiego uczucia nie czułem do żadnej ze swoich byłych dziewczyn. Nie wiem co się ze mną stało. Jej kalectwo w ogóle mi nie przeszkadza, wręcz przeciwnie, przyciąga mnie do niej. Chcę być jej oczami. Nie marzę o niczym innym, jak o możliwości opieki nad nią. Zapominam często, że nie widzi. Ona długo była zdystansowana. Nie odrzucała mnie, ale również nie angażowała się tak mocno, jakbym tego chciał. Była niepewna, zawstydzona każdym czułym gestem i wciąż bardzo nieśmiała. Teraz się to zmienia. Muszę zdobywać jej zaufanie stopniowo, jednak wiem, że jestem na właściwej drodze. Pamiętam jak drżała, kiedy pierwszy raz wziąłem ją za rękę. Pamiętam z jakim trudem przyszedł jej pierwszy pocałunek. Teraz widzę szczery uśmiech na jej twarzy, jak tylko pojawię się 

w pobliżu. Nie wiem skąd wie, że się zbliżam. Próbowałem stawać jej na drodze nieruchomo. Nie zdradzałem się żadnym ruchem, żadnym dźwiękiem, wstrzymywałem oddech. Próbowałem nie używać żadnych kosmetyków, żadnych charakterystycznych zapachów. Zawsze jest tak samo. Wystarczy, że zbliży się do mnie na 5 metrów, natychmiast widzę uśmiech na jej twarzy. Robi kilka kroków w moją stronę

i w odpowiednim momencie rozkłada ręce na powitanie. Teraz już zawsze obdarowywany jestem czułym pocałunkiem. Wiem już, że za mną tęskni i że również mnie kocha. Rozmawiamy coraz odważniej o naszych uczuciach, o zaufaniu, o życiu i ostatnio o seksie:

 

- Viki, zostawisz mnie, jak inne swoje dziewczyny?

- Nigdy cię nie zostawię.

- A jeśli cię oszukam, okłamię?

- Nie okłamiesz, już cię znam, nigdy nie kłamiesz, tak jak ja. Ale wiesz co.

- Co?

- Tobie wybaczyłbym wszystko. Nie wyobrażam sobie życia bez ciebie. Chcę być z tobą.

- Życie z niewidomą wcale nie musi być łatwe.

- Nie wiem o czym mówisz. Kocham twoje piękne, fioletowe oczy, choć nie mam pojęcia dlaczego są właśnie takie. Nie ma znaczenia, że nie widzą.

 

Objąłem jej głowę i pocałowałem ją delikatnie

w zamknięte powieki. Usiadła mi na kolanach

i przytuliła się do mnie.

 

- Z tobą czuję się bezpiecznie. Skąd się wziąłeś? Kto przysłał cię do mnie. Viki, jesteś ciekawy, jaka jestem?

 

Jej twarz zapłonęła rumieńcem.

- Ciągle o tym myślę.

 

Pomimo wstydu wzięła moją dłoń i włożyła ją pod stanik. Twarz schowała przytuloną do mnie. Objąłem jej pełną pierś i delikatnie pieściłem wnętrzem dłoni jej nabrzmiały, podniecony sutek. Giselle była piękną, szczupłą kobietą, obdarzoną nadzwyczaj kształtnym, pełnym biustem. Hormony szalały w całym moim ciele. Byłem szczęśliwy i podniecony do granic możliwości.

 

- Viki, ja jeszcze nigdy...

 

Drugą ręką przytuliłem jej głowę i całowałem jej włosy.

 

- Giselle... szaleję za tobą.

 

 

Giselle III. Judith.

Paryż. Galeria handlowa.

 

- Zostaw to już.

- Jest taki delikatny i taki ciepły. To jedwab, prawda?

- Tak jedwab.

- Jaki ma kolor?

- Jest w kwiaty.

- Co się z niego szyje?

- Sama za bardzo nie wiem? Chyba sukienki albo pościel. Może kimono? A już wiem, raczej bluzki.

Judith się roześmiała.

- Judith, masz dużo sukienek?

- Kilka mam, ale nie z jedwabiu przecież.

- Dlaczego?

- Jest bardzo drogi. No chodź już. Musimy iść jeszcze po

proszek i tabletki do zmywarki. Trzeba też kupić jedzenie.

 

Judith znała Giselle już pięć lat. Przychodziła do niej od pierwszego dnia swojej pracy, którą rozpoczęła

w wieku 20 lat. Była zawodową opiekunką osób niepełnosprawnych. Pracowała dla miejskiego ośrodka pomocy ludziom chorym, ale również prywatnie, za pieniądze osób, którym bezpłatna opieka się nie należała. Takim właśnie prywatnym jej podopiecznym był również, chory na chorobę Aspergera, przystojny, 47- letni mężczyzna o imieniu Olivier. Do Giselle przychodziła trzy razy w tygodniu. Giselle, z racji jej kalectwa, przysługiwała opieka, którą opłacał miejski ratusz. Były niemalże w tym samym wieku i bardzo się zaprzyjaźniły. Relacje formalne, wynikające z racji funkcji zawodowej już dawno przerodziły się w szczerą przyjaźń dwóch młodych dziewczyn. Judith, podobnie jak Viktor, często łapała się na tym, że zapominała

o niepełnosprawności Giselle. Traktowała ją emocjo- nalnie, jak równą sobie.

 

- „A widziałaś to? Widziałaś jak wygląda? Nie wiesz?... wczoraj pokazywali to w telewizji.”

 

Giselle ściskała ją za ramię i śmiała się z tego.

 

- „No, mogłam to przeoczyć”.

- Ech, no tak... Judith się reflektowała.

 

Po zrobieniu zakupów, obie z załadowanymi torbami doszły do samochodu Judith i włożyły zakupy do bagażnika. Giselle nagle zapytała:

- Co tam u Jean`a. Kocha cię jeszcze?

- Kocha, kocha, spróbowałby nie.

- Oświadczy ci się?

- A bo ja wiem? Z nimi to nigdy nie wiadomo.

- Chciałabyś?

- Chyba tak.

 

Judith się roześmiała. Jean to jej chłopak, z którym chodzi już parę lat. Właściwie to jej partner życiowy, bo mieszka z nim już razem od dwóch lat w jednym mieszkaniu.

 

- Chyba szybciej Victor oświadczy się tobie.

 

Judith ciągle się śmiała. Giselle chwyciła ją za ramię

i z poważną miną zwróciła się do niej:

 

- Co o nim sądzisz?

- O Victorze?

- Tak.

- Szczerze?

- Gadaj.

- Niezłe ciacho wyrwałaś.

 

Giselle się roześmiała:

 

- Głupia jesteś.

- Poważnie mówię. Jest przystojny, wykształcony, rozsądny. Naprawdę fajny facet. Nawet ci zazdroszczę. Nie martwię się już o twoją przyszłość.

- Nie dziwi cię to?

- Co?

- Że zakochał się w niewidomej?

- Zasługujesz na każdego. Jesteś piękną, mądrą dziewczyną. To, że nie widzisz, nie ma nic do tego.

- Nie przesadzaj. Obie wiemy, że jestem kaleką.

- Głupstwa gadasz. Jakoś nie widzę, żeby mu to przeszkadzało. Zakochał się na całego.

- Myślisz?

 

Giselle się uśmiechnęła.

 

- Nie myślę tylko wiem. To widać.

- To widać? W jaki sposób?

- No tak, ty nie wiesz. Jak na ciebie patrzy, to ma oczy cielaczka.

- Co takiego?

 

Obie dziewczyny się roześmiały.

 

- Zresztą twoje oczy wyglądają podobnie.

- No co ty?

- Ty, coś ty dzisiaj taka rozmowna?... kurde... wiem!

 

Judith spojrzała na Giselle z ciekawością i pełna emocji zapytała:

 

- Giselle, ty się chcesz z nim kochać?

 

Giselle zarumieniła się od razu. Ścisnęła mocniej ramię Judith.

 

- Myślisz, że mogę?

- Czy możesz? Powiedz lepiej czy chcesz?

- Wydaje mi się, że on bardzo chce.

- Nie ma znaczenia czego on chce, ale czy ty chcesz?

- Judith, przecież wiesz, ja jeszcze nigdy.

- Wiem, że nigdy, gadaj no prawdę.

 

Giselle się roześmiała.

 

- Przecież zawsze mówię prawdę.

- Zawsze mówisz, ale dzisiaj coś kręcisz.

- No co?

- Gadaj wreszcie.

- Chcę, bardzo chcę, ale nie wiem czy umiem. Nauczysz mnie?

- Giselle, tu nie ma się czego uczyć, to wie każda kobieta. To natura.

- Niewidoma kobieta też?

- Do tego wzrok nie jest niezbędny. Choć czasem się przydaje.

 

Judith się roześmiała.

 

- Nie śmiej się, tylko gadaj.

- Ale co?

- Jak to co? Jak to się robi? Albo, co ja mam robić?

- Nic nie musisz robić. On będzie wiedział. Mówiłaś, że przyznał się, że miał dziewczynę. Poprowadzi cię, niech robi co chce.

- No ale Judith.

- Co?

- Jak to wygląda?

- Co?

- No to, u niego.

- Pomacasz sobie dokładnie, to będziesz wiedziała.

- Myślisz, że mi pozwoli?

- Ooo tak, na pewno ci pozwoli.

- Judith czy ja muszę się jakoś przygotować?

 

Judith czule objęła Giselle.

 

- Co chcesz przygotowywać? Gotowa jesteś.

- No wiesz, ogolić się albo co?

- Jesteś niewidoma, nie bierz się za żadne golenie bo zrobisz sobie krzywdę, a i tak ci dobrze nie wyjdzie.

- Będę mu się taka podobać?

- Czy ty się będziesz podobać? Jaja sobie robisz? Ty jesteś nieziemską laską. Masz ciało jak bogini. Ech, ileż bym dała, żeby wyglądać tak jak ty. On wie, że jesteś niewidoma i musi się liczyć z pewnymi ograniczeniami, ale wiesz co.

- Co?

 

Giselle zapytała z ciekawością.

 

- Jak mu będzie bardzo zależało, to sam to zrobi.

- Co?

- Będzie cię golił.

 

Obie się roześmiały.

 

- Umrę ze wstydu. Judith czy ja się muszę czymś posmarować?

- Nie martw się, nie umrzesz. Gdzie chcesz się smarować?

- No wiesz.

- Ech, kupię ci coś, to się posmarujesz, tylko nie przesadzaj, odrobina.

- Nie wyleję tego?

- Nie martw się, będzie w żelu. Giselle, wiesz, że możesz

zajść w ciążę?

- No właśnie, o tym też chciałabym z tobą porozmawiać.

 

***

 

Dwa tygodnie później.

 

- Jak tam układa wam się z Victorem? Coś ostatnio przestałaś o nim mówić.

- A normalnie.

- Co to znaczy normalnie?

- No dobrze, dziękuję, a czemu pytasz?

 

Na twarzy Giselle pojawił się chytry uśmieszek. Judith ją objęła i przytuliła do siebie. Szeptała jej wprost do ucha:

 

- Ty... gadaj wreszcie.

- Ale co?

 

Giselle się roześmiała.

 

- Jak to co? Cnotę straciłaś?

- No... może?

- Aaa... może. No to straciłaś. I co? Pomacałaś sobie?

- Już wszystko wiem.

 

Giselle odpowiedziała rzeczowo. Judith dopytywała:

 

- Seks jest przereklamowany... nieprawdaż?

- Judith, przecież wiesz, że ja wiem, kiedy nie mówisz prawdy.

 

Obie dziewczyny się roześmiały.

 

 

Giselle III. Babcia. Opowieść Victora.

 

Zdecydowałem się, pochwalić się rodzinie moją nową dziewczyną. Rozesłałem zdjęcia rodzicom i powie- działem im o kalectwie Giselle. Nie wiem co tam sobie

o tym myśleli, ale mało mnie to interesowało. Mama, rozmawiając ze mną przez telefon, zachowywała wyczuwalną rezerwę, ale odniosła się do tematu kulturalnie. Nie zniechęcała mnie do niej. Nie robiła niezręcznych uwag. Czuła, że jestem zakochany

i zdeterminowany. Oczywiście podzieliła się nowiną ze swoimi rodzicami we Francji. Dziadkowie zadzwonili do mnie i zapytali, kiedy przedstawię im swoją niewidomą dziewczynę. Odpowiedziałem, że jak nadarzy się okazja to przyjedziemy razem i zapomniałem o tej rozmowie. Kilka tygodni później zadzwoniła do mnie mama

i powiedziała, że babcia się gorzej poczuła i trafiła do szpitala. Kazała mi jechać tam i rozeznać sprawę szczegółowo. Porozmawiać z lekarzem. Jakby było bardzo źle, to miałem jej dać znać. W takim przypadku planowała pilnie lecieć ze Stanów do Paryża. Obiecałem jej, że się tym zainteresuję.

 

- Giselle jadę do dziadków. Babcia się źle czuje, jest

w szpitalu. Pojedziesz ze mną? Muszę rozeznać, co z nią jest.

 

Giselle zdrętwiała z zaskoczenia. Była przerażona.

 

- Naprawdę tego chcesz?

- Dziadkowie bardzo chcieli cię poznać. Wiedzą o tobie.

- Nigdy nie ruszałam się dalej z domu bez Judith.

- Przecież ci ją zastąpię.

- Jeśli tego naprawdę chcesz.

 

Odpowiedziała niepewnie.

 

- To tylko 200 km. Zajmie nam to w sumie kilka godzin. Nic takiego.

- Kiedy chcesz jechać?

- Jutro rano.

- Dobrze, przygotuję się. Mam nadzieję, że pamiętasz, że jestem niewidoma.

- Nie gadaj głupstw.

 

Pojechaliśmy od razu do szpitala, do miasta leżącego niedaleko miejsca zamieszkania moich dziadków. Dziadek wiedział że przyjedziemy i już na nas czekał

w szpitalu. Przywitaliśmy się czule. Dziadek szepnął mi do ucha, jak Giselle tego nie słyszała.

 

- Zjawiskowa laska.

 

I poklepał mnie dyskretnie po ramieniu. Babcia leżała

w łóżku. Trudno było jej się podnieść. Była bardzo słaba. Miała już prawie 80 lat. Bardzo się ucieszyła na nasz widok. Poszliśmy w trójkę poszukać lekarza. Był

w pokoju obok.

 

- Może zostawię was samych?

 

Zapytała Giselle. Ale dziadek powiedział, że ma zostać

z nami. Lekarz tłumaczył nam dłuższą chwilę, jaki jest stan zdrowia babci. Powiedział, że nerki są chore

i działają coraz słabiej. Że potrzeba będzie zrobić babci kilka dializ aby je odciążyć i trochę je podleczyć. Nie

Wiedział czy to się uda. Nie miał zbyt wesołej miny.

W końcu podsumował, że za tydzień będzie mógł powiedzieć coś więcej, ale że generalnie z babcią dobrze nie jest.

 

- Może umrzeć?

 

Zapytałem wprost.

 

- Tak, ale na pewno nie od razu. Będziemy ją leczyć.

 

Usiedliśmy w trójkę przy jej łóżku. Babcia wzięła Giselle za rękę i trzymała ją cały czas. Była dla niej pełna współczucia, choć to ona jego tak naprawdę potrzebowała. Dziadkowie przepytali nas trochę. Obydwoje zachwycali się nad urodą mojej dziewczyny. Jak już zbieraliśmy się do wyjścia, to babcia powiedziała.

 

- Chodź dziecko, chciałabym cię uściskać.

 

Giselle jakby na to czekała. Opuściła jej kołdrę i wtuliła się w nią całym ciałem. Niemal się na niej położyła. Babcia westchnęła zaskoczona i zamilkła. Zastygły tak razem na bardzo długą chwilę. Sekundy mijały. Dziadek zdziwiony na to patrzył, ale nic się nie odzywał. Z uwagą przyglądały się również inne pacjentki z sali. Ja natychmiast doznałem swoistego deja vu. Przecież niedawno widziałem taką samą scenę u weterynarza. Nie miałem pojęcia co ona robi i dlaczego się tak zachowuje.

Gdy ją w końcu puściła to babcia spała. Dziadek patrzył

na Giselle podejrzliwie. Powiedział:

 

- Nie budźmy już jej. Niech wypoczywa.

 

Wyszliśmy ze szpitala i pożegnali się z dziadkiem. Ten wykorzystał moment, że Giselle nieco się oddaliła

i szepnął mi do ucha:

 

- Victor, co to było?

- Nie mam pojęcia.

 

Odpowiedziałem szczerze.

 

 

Po tygodniu.

 

Wybrałem właściwy numer.

 

- Cześć dziadku, co tam z babcią? Jak się czuje?

- Podam ci ją, niech sama ci powie.

- Jest już w domu?

- Tak.

- Jak tam babciu?

- Victor, miło mi cię słyszeć. Dobrze wszystko. Ci lekarze zawsze przesadzają.

- Przeszło ci?

- Oczywiście, to nie było nic groźnego, chwilowa niedyspozycja. Chciałam ci jeszcze powiedzieć, że masz piękną i miłą dziewczynę.

 

Babcia zawiesiła na chwilę głos i dodała poważnym, tajemniczym tonem:

 

- Myślę, że jest nadzwyczajna.

- Dziękuję, daj mi dziadka jeszcze.

- Tak Victor.

- Gadałeś z lekarzem?

- Wiadomo.

- Rzeczywiście jej się poprawiło?

- On sam się dziwił, że tak dobrze zareagowała na leki. Nawet dializy nie były potrzebne.

- Do mamy dzwoniłeś?

- Tak, odwołała rezerwację. Na razie nie przyleci.

- To świetnie. Cieszę się, że z babcią już lepiej.

- Victor, zaczekaj, nie rozłączaj.

- Co dziadek?

- Ona jeszcze chce rozmawiać.

- Co tam babciu?

- Bardzo chciałabym poznać bliżej twoją dziewczynę.

 

W tym samym dniu

 

- Victor, jak się czuje babcia? Rozmawiałeś

z dziadkiem?

- Poprawiło jej się. Już jest w domu.

- Cieszę się.

- Giselle, muszę cię o to zapytać.

- O co?

- Przytulałaś babcie tak długo. To było dziwne.

- Nie przesadzaj.

- Czy to, że jej się poprawiło, miało z tym coś wspólnego?

- Opowiadasz dziwne rzeczy.

 

Spojrzała na mnie tajemniczym wzrokiem. Choć przecież mnie nie widziała.

 

***

Fabryka snów III.

 

 

Znana amerykańska agencja reklamowa „Fabryka snów”. Oddział w Paryżu. Dział BTL*. 

 

- Stella, jak cię nie było, to wybrali wreszcie babę, która będzie reklamować Spermen.

- Skąd wiesz?

- Zobacz, przysłali pierwsze zdjęcia z Ameryki.

- Pokaż. O jacie, fajna laska. Nie za młoda? Ile ma lat?

- 53.

- Co ty powiesz? Fajnie jeszcze wygląda. Kto to jest?

- Podobno jakaś była aktorka. Ma na imię Sarah.

- Pytałeś kiedy zrobią zdjęcia i spoty reklamowe z nią

i tym Spermenem... czy jak mu tam?

- Tak, powiedzieli, że jeszcze w tym tygodniu. Grafik od spotów powiedział, że z Photoshopem mu zejdzie. Target jest na 30.

- No tak, żeby odmłodzić ją o 23 lata, to trochę roboty ma, ale... nie takie rzeczy już robił.

- Gadał, że jak ma nie podpadać, to musi mieć jeszcze dwa dni. Spoty obrobią w Ameryce. Przyjdą gotowe.

- Za tydzień musi skończyć. Wtedy zaczynamy.

 

Stella jest kierownikiem działu marketingu interneto- wego agencji reklamowej „Fabryka snów” w Paryżu. Wróciła z dwutygodniowego urlopu i rozmawia ze swoim zastępcą:

 

 

.............

BTL* (ang. below the line) – (poniżej linii) - działania reklamowe skierowane do indywidualnego klienta. Na przykład w internecie.

 

 

 

- Jak przyjdą, to od razu dawaj na zajawki. Szykuj tam miejsce.

- Jest miejsce, właśnie kończymy promocję maści na potencję.

- Ile aktywnych zajawek mamy w tej chwili?

- Dwanaście.

- Co tam masz?

- A różnie, to co zwykle: jak teraz wygląda znana aktorka, pies który odkopał ludzką dłoń, kobieta która zaszła w ciążę z koniem, facet z dwoma fiutami, jak nauczyć się języka w dziesięć dni, no i te z bajerem finansowym: jak zostać milionerem w różnych wariantach albo jak kupić nowy, przez trzy lata niesprzedany samochód, za 200 euro.

- A odnośniki do zajawek?

- Są wszędzie, na każdym ogólnokrajowym portalu informacyjnym. Wiesz, z tą reklamą tego kremu na potencję była mała wtopa, jak cię nie było. Podpięliśmy tam kawałek twardego pornola i dzwonił jakiś rzecznik praw dziecka czy coś takiego, że to niby poza kontrolą rodzicielską.

- Zdjąłeś to?

- A gdzie tam.

- I dobrze, niech się wali. Wszyscy tak robią. Po to są rodzice, żeby sobie dzieci pilnować. Zajawki masz na ile?

- Trzymam na 20. To norma.

- Klikają?

- Spoko.

- Wiesz co, ciągle się temu dziwię. Jakim ciekawskim idiotą trzeba być, żeby kliknąć po kolei dwadzieścia stron internetowych, czekać aż się otworzą, czytać tam te bzdety, na każdej obowiązkowo zobaczyć dwie reklamy żeby przejść dalej, po to, żeby na koniec dowiedzieć się ze ginekolog był tak pijany, że na usg pomylił dziecko

z koniem.

- Stella, liczą się tylko kliknięcia w reklamę, reszta jest bez znaczenia. Taka robota.

- O pozycjonowaniu pamiętałeś?

- Jasne, informatycy już wiedzą. Każde wpisanie

w przeglądarkę: ciało, żel do ciała, krem do ciała, serum do ciała, młodość, piękno, kobieta i takie tam, będzie odnosić do naszych reklam i spotów aż do dwudziestego rekordu. A jeśli ktoś kliknie w jakąkolwiek reklamę kosmetyku, to zasypiemy jego profil reklamami Spermenu. Przez pół roku się od niego nie uwolni. Informatycy powiedzieli, że dla nich to żaden problem. Tak to zrobią, że nawet czyszczenie ciasteczek nie pomoże.

 

Do gabinetu weszła młoda dziewczyna.

 

- Przepraszam, jestem w agencji na stażu i przysłali mnie do pani kierowniczki. Mam podobno być u was przez tydzień.

 

Stella i jej zastępca popatrzyli na siebie ze zdziwieniem.

 

- Co z nią zrobimy?

- Niech idzie na razie na nekrologi.

 

Młoda z ciekawością zapytała:

 

- Na nekrologi?

- No tak, co się dziwisz? Idź do pokoju obok, zaraz do ciebie przyjdę i ci wytłumaczę. Będziesz przeglądać

nekrologi.

- Ale po co?

- Jak to po co? Nie wiesz? Będziesz szukać znanych nazwisk, celebrytów, polityków itp. - no wśród zwykłych ludzi oczywiście.

- Ale po co?

- Jak to po co. Napiszemy, że iksiński umarł. Odbiorca żeby dowiedzieć się, że to nie ten o którym myśli, będzie musiał najpierw obejrzeć pięć reklam.

 

Młoda stała w nieopisanym zdumieniu.

 

 

 

Fabryka snów IV.

 

Znana amerykańska agencja reklamowa „Fabryka snów”. Oddział w Nowym Jorku. Dział ATL*. 

 

- Axel, wczoraj był kasting, mają aktorkę do Spermenu.

- O żesz, jak wygląda? Da się z nią coś zrobić?

- Nie wiem, nie widziałem, ale szef gadał, że jest fajna. Podobno była prawdziwą aktorką. Dzisiaj ma przyjść, to sobie z nią pogadasz.

- O, to super. Z aktorką może będzie prościej. Ciągle muszę się męczyć z tymi durnymi modelkami. Ile ma lat?

- 53.

- Stara du.a, lekko nie będzie. Grafik już wie?

- Tak. Nasz mistrz Photoshopa zrobi spoty. Zrobi ci

.................

ATL* (ang. above the line) – (powyżej linii) - oznacza niespersonalizowaną reklamę, skierowaną do masowego odbiorcy. Na przykład w telewizji.

 

 

 

z niej, co będziesz chciał. Zdjęcia obrobią we Francji.  Tylko mówił, że jak ma 53 lata, to musi mieć sporo czasu.

- Co ze scenariuszem?

- Jest już, nie dali ci?

- Nie, pokaż. O... aż dwa spoty?

- Tak, ta francuska kampania tak jest rozpisana. Najpierw wchodzi pierwszy, a na finał puszczą drugi.

 

Axel jest bardzo znanym reżyserem spotów reklamowych. Pomimo stosunkowo młodego wieku, ma już spore doświadczenie, a spod jego ręki wychodziły już spoty reklamujące produkty najbardziej znanych marek na świecie. Jego spoty mają bardzo dużą oglądalność. Pracował z najbardziej rozpoznawalnymi modelkami. Znany jest również z tego, że oprócz spotów reklamowych, kręci w konkurencyjnej wytworni filmy porno. Tam też ma sukcesy. Usiadł przy swoim biurku głęboko zaczytany w scenariusze spotów kampanii Spermenu. W końcu skonstatował:

 

- Co to k..wa ma być? To mają być scenariusze? Co to będzie za reklama!? Co to za tekst?!...” Oferujemy ci wiodący produkt na rynku”. Co za bzdet, kogo to obchodzi?

 

Zadzwonił do kierownika działu:

 

- Kto wymyślił ten scenariusz?

- Nasza scenarzystka, a co?

- Co za bzdury, takiej reklamy nikt do końca nie obejrzy. W ogóle nikt jej nie obejrzy. Przy czymś takim ludzie natychmiast wyłączają umysł. Tak to robią inni. Inni frajerzy. Szefie, my tak nie robimy. Nasz spot musi uderzyć klienta, musi go jeb...ąć w czoło. On musi zaniemówić, złapać się za głowę. Szczęka ma mu opaść. Nie będę tego kręcił, szkoda na to czasu.

- Axel, czego ty znowu chcesz?

- Zrobię to po swojemu, tak jak trzeba.

 

Kierownik chwilę się zastanowił.

 

- Dobra, zrób to jak chcesz. Ale ja muszę to potem zaakceptować. Jak będzie źle, to będziesz robił drugi raz.

 

I odłożył telefon. Axel na skrawku papieru napisał odręcznie nowe scenariusze. Na koniec znacząco się uśmiechnął.

 

Po godzinie.

 

- Dzień dobry, kazano mi zgłosić się do pana. Mam wystąpić w reklamie.

 

Sarah zrobiła dumną minę gwiazdy filmowej i się uśmiechnęła. Spojrzała na Axela z poczuciem wyższości.

Axel wstał z krzesła i w milczeniu, uważnie przyglądał się jej twarzy.

 

- Podejdź do okna, chce ci się lepiej przyjrzeć. Ile masz lat?

- 53.

- No tak, na więcej trudno liczyć w tym wieku. Masz 173 cm wzrostu?

- 172.

- Kiedy grałaś ostatnio?

- 20 lat temu. Ty, a kto ty właściwie jesteś, że się tak spoufalasz? Mogłabym być twoją matką.

- Nie pieprz. Chcesz zarobić, to nie pieprz. Jestem reżyserem, który ma zrobić z ciebie celebrytkę. Jestem tu najważniejszy. Tylko ja się tu naprawdę liczę. I tylko ja tu gadam. Ty milczysz i robisz to, co ci każę. Rozbierz się do bielizny.

- Co takiego? Mam się tu rozbierać, teraz, tak od razu?

- Słuchaj no mamuśka, chcesz k..wa kręcić ten spot czy nie? Przecież masz reklamować serum do ciała! Rozbieraj się albo wypierniczaj! Z kim ja muszę pracować?

 

Sarah ze wstydem zaczęła się rozbierać. Zdjęła wszystko, oprócz stanika i majtek. Axel przyglądał się zniesmaczony.

 

- O mamo, grafik się zapłacze. Te rozstępy. Słuchaj no, jak się chce być celebrytką, to trzeba mniej żreć.

- Ważę 58 kg.

- No przecież o tym mówię. O 10 za dużo.

- Skup się teraz. Powiedz: „Drabina z powyłamywanymi szczeblami”.

- Po co?

- Gadaj już!

 

Axel wrzasnął.

 

- Drabina z powyłamywanymi szczeblami.

 

Powtórzyła.

 

- Teraz powiedz: „ tam też nie wyglądam na 53 lata”.

Sarah powtórzyła.

 

- Dobra, może być. Podobno znasz francuski. Spróbujesz powiedzieć to po francusku. Studio jest zamówione na jutro na 10. Ty masz tu być o 8 rano. Zgłosisz się do charakteryzatorni. Masz być wykąpana i masz mieć umyte i wysuszone włosy. Żadnego makijażu, podkładu, nic. Resztę zrobimy my. Paznokcie też ci zrobimy. Zajmiemy się tobą.

- Co będę grała?

- Co cię to obchodzi? To co ci każę. Jutro zobaczysz. To wszystko, bierz te szmaty i idź już. A i żadnych perfum! Nie znoszę tego na planie. Śmierdzisz jakimś tanim gównem.

 

Sarah wyszła speszona i zawstydzona. Chciało jej się płakać.

 

Nazajutrz. Studio filmowe agencji reklamowej „Fabryka snów”. Godzina 10.

Axel rozmawia ze swoim asystentem. Ten z uwagą przegląda scenariusz.

 

- Axel, ale ty wiesz o tym, że reklama nie może kłamać?

- Co takiego? Co ty gadasz? Wszystkie reklamy kłamią 

i wszyscy o tym wiedzą.

- Prawo nakazuje rzetelnie informować konsumentów.

- Przecież rzetelnie informujemy.

- A co tu niby będzie rzetelne?

- Jak to co? Wiek aktorki. 53 lata.

- A reszta?

- Reszta to ch.j. Zaufaj mi stary, nie pierwszy spot robię 

i wiem co wolno, a co nie.

- A Photoshop? Przecież ona będzie wyglądać jak 30- ka. Jeszcze ktoś pomyśli, że to po tym... serum.

- No nie żartuj. Trzeba by być kompletnym idiotą, żeby w takie coś uwierzyć.

- Axel a to: „tam też nie wyglądam na 53 lata”.

- No co?

- No jak to co? Skąd wiesz, że to serum w ogóle... tam, się używa?

- Przecież to serum do ciała, a to też ciało. Zresztą spoty zanim pójdą, to będą klepnięte przez zleceniodawcę. Nigdy nie zdarzyło mi się jeszcze, żeby ktoś kwestionował.

- Skąd wiesz, że... tam, też będzie młodziej?

- Przecież nikt nie wie jak w ogóle to... tam, powinno wyglądać, młodo czy nie młodo. Każda ma inną, jaki problem? Tego w żaden sposób nie da się zweryfikować. Zresztą pokazywać nie będziemy. Wszystko w zgodzie

z prawem. Wierz mi, mamuśki właśnie tam chcą być najpiękniejsze. O to chodzi w tych spotach.

 

Jedna z asystentek przyprowadziła Sarah

z charakteryzatorni. Była tylko w bieliźnie i szlafroku kąpielowym.

 

- Nareszcie jesteś, słuchaj uważnie:

 

Axel wytłumaczył jej dokładnie na czym polega scenariusz pierwszego spota:

 

- Jeszcze raz powtarzam. Jak cię ustawimy i ułożymy ręcznik, to wchodzi kamera. W lewej ręce trzymasz słoik, bierzesz trochę na palce i wcierasz w udo, potem znowu nabierasz i wkładasz sobie rękę pod ręcznik, dokładnie... tam. Potem pokazujesz słoik do kamery i mówisz spokojnie po francusku. „Tam też nie wyglądam na 53 lata, ale tego ci nie pokażę”. Akcentem się nie przejmuj, chodzi tylko o ruchy ust. Dźwięk i tak dogramy osobno w studiu dźwiękowym. Może damy twój głos, może lektorki. Dźwiękowiec zdecyduje. Na początek pięć prób i przerwa. Po każdym powtórzeniu będę poprawiał.

- Ta reklama jest jakaś zboczona, co to w ogóle ma być?

- Już ci wczoraj tłumaczyłem, nie prowokuj mnie. Musisz zdjąć stanik, majtki spróbujemy przykryć ręcznikiem.

- Co takiego?

- To co słyszysz, ręcznikiem przykryjemy tylko sutki. Piersi musi być widać.

- Mam się tu rozbierać?

- Przecież k..wa jesteś aktorką. Z kim ja muszę pracować! Przyszłaś reklamować jakieś gówno do ciała! Dla starych bab!

 

Po 30 próbach i półtorej godziny.

 

- Dobra, do pierwszego spota wystarczy. Jakoś to zmontujemy. Idź do charakteryzatorni, odpocznij

i odśwież się trochę. Przyjdź za 10 minut, to weźmie cię fotograf. Po sesji, za godzinę, kręcimy drugiego spota.

 

Minęło półtorej godziny.

 

Sarah zdziwiło trochę, że oświetlenie zostało przeniesione z tej części studia, które inscenizowało łazienkę, do tej części, która miała inscenizować sypialnię. Na planie było duże małżeńskie łóżko. Przy nim stała szafka, a na ścianie wisiała półka, na której postawiono słoik ze Spermenem. Na planie był już również przystojny, dobrze zbudowany, mocno posiwiały mężczyzna w wieku około 50 lat. Sarah przeraziła się tym. Była tylko w bieliźnie. On również był prawie nagi. Był tylko w samych majtkach.

 

- No chodź wreszcie, już na ciebie czekamy. Poznaj Owena. On zagra z tobą w drugim spocie.

- On będzie ze mną w tym łóżku?

- Powiedziałem ci już, słuchaj i rób co ci każę. Scenariusz jest następujący: Leżysz naga w łóżku 

a Owen trzyma głowę między twoimi nogami, tak jakby ci robił dobrze. Widać tylko jego włosy. Sutki zakryjemy ci kołdrą. Kamera bierze was z profilu, a potem najeżdża na jego głowę. Owen podnosi głowę do góry

i uśmiechnięty mówi: „jesteś wciąż piękna kochanie”. Następnie kamera bierze twoją twarz z zamkniętymi oczami, po dwóch sekundach otwierasz oczy i tylko się lubieżnie uśmiechasz. Dalej kamera idzie na półkę ze słoikiem. Tam robi zbliżenie. To wszystko. Planowany czas ujęcia 21 do 22 sekund.

Sarah zastygła w stuporze w nieopisanym wręcz zdumieniu i zaskoczeniu. Na moment odebrało jej mowę.

 

- Cooooo takiegooo???!!!. Słuchaj no ty cały Axel albo jak ci tam, pieprzony zboczeńcu!!! Co ty myślisz, że ja jestem k..wą!!! Miałam kręcić reklamę a nie pornola. Ja mam rodzinę i znajomych!

 

Tym razem Axel stanął jak zamurowany. W końcu wskazał palcem wskazującym drzwi i wrzasnął na całe gardło, wprowadzając tym samym całą ekipę w małą konsternację:

- Jak ci się nie podoba to wypier...aj! Nie wiesz, że aktorka w reklamie jest gorsza od k..wy?!

 

I spokojniej dodał:

 

- O kasie zapomnij, nie dostaniesz ani centa. Zapłacisz nam jeszcze za zerwanie umowy, stracony czas

i dziesiątki zdjęć, które już zrobiliśmy.

 

Sarah się rozpłakała:

 

- Przecież w umowie było, że nie będę pokazywać żadnych intymnych części ciała.

- A ja ci każę coś pokazywać? Wszystko będzie zakryte. Pokażemy tylko kawałek wzgórka łonowego, a to do intymnych części ciała się nie zalicza. Mam nadzieję, że jesteś porządnie ogolona. Jeszcze raz mówię, jak nie chcesz tej kasy, to wynocha.

 

Sarah zaczęła zanosić się płaczem:

 

- Ja potrzebuję tych pieniędzy. Mam ściągnąć majtki i on ma trzymać głowę w moim kroczu?

- No i co takiego?

- On ma mnie tam oglądać i dotykać ustami?

- On też jest aktorem. Jest profesjonalistą. Zresztą jak chcesz, to możemy ci ją zakleić plastrem, choć nie wiem, po co czas marnować. Ważne, żeby kamera tego nie zauważyła. Nie musisz się obawiać, nie stanie mu, Owen jest gejem.

 

Axel zwrócił się wzrokiem do asystentki, żeby przygotowała aktorkę.

W końcu Sarah milcząco zaczęła przygotowywać się do ujęcia. Miała nadzieję, że francuskie spoty nie dotrą do Stanów. Wiedziała, że to, co teraz zrobi, bardzo nie spodobałoby się Eliotowi. On nigdy by się na to nie zgodził, no ale przecież nie wiedziała czy w ogóle jeszcze do niej wróci, a bardzo potrzebowała pieniędzy. Dobrze odegrała swoją rolę. Była aktorką. Axel był zadowolony.

 

***

 

Po dwóch dniach Sarah przyjechała do agencji z nadzieją otrzymania swojej gaży, zawartej w umowie. Pieniędzy pilnie potrzebowała. Ze zdziwieniem przeliczała banknoty w kasie.

 

- Ale co to ma być? Tylko tyle?

- No, za dzień zdjęciowy, normalna stawka, wszystkim tyle płacimy.

- Przecież w umowie była zupełnie inna suma.

- A przeczytała ją pani do końca? Wskazaną kwotę otrzyma pani dopiero po wyemitowaniu spotów, jeśli kampania przyniesie zamierzony efekt marketingowy. Trzeba poczekać, to pewne pieniądze.

- Kiedy to będzie?

- Rozliczymy się, za około 3 miesiące.

 

Sarah znowu się rozpłakała.

 

***

 

 

 

Prawdziwa miłość III.

 

- Cześć. Jestem twoją nową opiekunką. Mam na imię Viviane.

 

Olivier nie rozumiał dlaczego spadają na niego same nieszczęścia. Nie rozumiał dlaczego matka zostawiła długi. Nic mu o tym nie mówiła. Wręcz przeciwnie, zanim poszła do szpitala, to mówiła mu, że ma się niczym nie martwić, że jest bogaty. Teraz dowiedział się od ciotki, że musi iść z nimi do notariusza i przepisać jej dom, bo inaczej pójdzie do więzienia. Bardzo się wystraszył i chciał się poradzić Judith. Miał do niej zaufanie. Chciał z nią szczerze porozmawiać. Nie raz tak robił, zwłaszcza po śmierci mamy. I nagle, kilka dni temu, ciotka powiedziała mu, że Judith zrezygnowała

z pracy i znaleziono mu nową opiekunkę, której nie znał. Był przerażony. Próbował dzwonić do Judith, ale wujostwo wykasowało mu jej numer telefonu.

 

- Chciałbym, żeby przyszła Judith. Chciałem z nią porozmawiać. Mam ważną sprawę.

- Kto to jest Judith?

- To moja opiekunka.

- Olivier, nie wiem dlaczego Judith zrezygnowała. Twój wuj i ciotka nic mi o tym nie mówili. Przyjęłam tą pracę, bo mnie o to prosili.

 

Viviane czuła się trochę zakłopotana. Współczuła Olivierowi. Widziała, że cierpi, że jest nieszczęśliwy, ale nie umiała mu pomóc. Nie bardzo też wiedziała, co ma robić i jak ma się nim opiekować.

 

- Olivier, powiedzieli mi, że mam ugotować ci obiad, ale lodówka jest pusta.

- Wiem, że jest pusta. Nikt mi nic nie ugotował przez tydzień. Od czasu jak Judith zniknęła, nikogo u mnie nie było.

- Czy mam iść do sklepu i kupić coś do jedzenia?

- Tak, musisz pójść.

 

Viviane nie wiedziała czy może o to zapytać.

 

- Czy ty mógłbyś dać mi na to trochę pieniędzy?

- Pieniądze są w puszce, w kuchni na szafce.

 

Poszła do kuchni, znalazła tą puszkę, otworzyła ją 

i zaniemówiła. Było tam ponad dwieście euro w różnych banknotach i bilonie. Nie pamiętała, kiedy trzymała 

w ręku taką kasę. Wyjęła czterdzieści euro i poszła po zakupy do pobliskiego sklepu. Zanim wyszła, zapytała:

 

- Olivier, co chcesz na obiad?

- Jest mi wszystko jedno. Nie bardzo chce mi się jeść.

 

Viviane nie była w stanie ukraść Olivierowi nawet jednego euro centa, choć na początku taka myśl przyszła jej do głowy, ale jedzenia kupiła więcej. Nie jadła porządnego obiadu od miesięcy.

 

 

Dwa tygodnie później.

 

Relacje pomiędzy Viviane a Olivierem rozwijały się bardzo korzystnie. Przychodziła do niego codziennie na dwie godziny w stałych porach, między śniadaniem

a obiadem. Stwierdzała ze zdziwieniem, że właściwie Olivier jest niemal całkowicie samodzielny. On zaczął przyzwyczajać się niej i obdarzać ją coraz większym zaufaniem. Ona widziała, że upośledzenie Oliviera jest

o wiele mniejsze, niż się tego spodziewała. Zaczęli wspólne, krótkie rozmowy na różne tematy dotyczące codziennego życia. Na początek banalne, ale kilka z nich była dłuższa i głębsza. Olivier zaczął opowiadać jej

o sobie. Odkryła, że jest w stanie myśleć bardzo logicznie, że inteligencją w niczym nie odbiega od zdrowych ludzi. Jedynie trochę wolniej się wysławia. Dla niej te rozmowy były nowym doświadczeniem. Od lat z nikim nie rozmawiała o zwykłych sprawach. 

W ogóle z nikim o niczym nie rozmawiała. Nie miała

z kim, nikt jej nie chciał słuchać. Miała kiedyś serdeczną koleżankę, prostytutkę, tak jak ona, lecz ta szybko popadła w takie uzależnienie od narkotyków, że wylądowała w oddziale psychiatrycznym, a potem przekazano ją do domu opieki. Próbowała ją odwiedzać ale ta była tam w takim stanie, że trudno było

o nawiązanie z nią logicznego kontaktu. Aż tu nagle Olivier uważnie słuchał, co ona do niego mówiła. Zaczął się wypytywać. Czym się zajmuje czy ma rodzinę, dzieci. Powiedziała mu, że ma dorosłą córkę, ale nie chciała zwierzać się z niczego. Widziała, że czymś bardzo się martwi i coś przeżywa. Myślała, że to z powodu niedawnej śmierci matki, jednak dziś Olivier poprosił ją, żeby usiadła obok niego, bo chciałby się jej o coś zapytać. Usiadła i słuchała z ciekawością. Nie potrzebowała wiele. Już po pierwszym zdaniu wiedziała o co chodzi. Viviane była sprytna i inteligentna. Niemal przez całe życie próbowano ją oszukiwać i wykorzy- stywać. Jak tylko Oliwier zaczął jej opowiadać, że martwi się tym, że matka pozostawiła długi i wuj i ciotka muszą je spłacić i zażądali od niego, że ma przepisać im dom, od razu wiedziała, że zastawili na niego pułapkę 

i chcą go oszukać. Jednak życie nauczyło ją również, aby nie wtrącać się do spraw innych ludzi. Była bardzo ostrożna i powiedziała mu, że nie wie, co ma o tym myśleć. Że skoro ciotka tak mówi, to pewnie tak jest. Uspokoiła go, żeby się tak, tym nie przejmował.

 

 

Dwa dni później.

 

Do mieszkania Viviane wieczorem ktoś zadzwonił. Wystraszyła się, bo myślała, że to znowu jej alfons. Jednak przez wizjer w drzwiach zobaczyła znajomą twarz swojego sąsiada. To był wuj Oliviera. Ponieważ zbliżał się termin jej pierwszej wypłaty, to przyszedł jej wyjaśnić, że to Olivier ma jej zapłacić:

 

- On jutro otrzymuje swoją rentę. Pieniądze przelewają mu na konto w banku. Musisz pojechać z nim jutro do banku, on wypłaci pieniądze i zapłaci ci za dwa tygodnie pracy. Poprzednie opiekunki też tak robiły.

 

- Myślałam, że to pan będzie mi płacił.

- Ja? A a z jakiej racji? Przecież pracujesz dla niego, 

a nie dla mnie. On ma kasy jak lodu.

- On nie jest ubezwłasnowolniony?

- Oczywiście, że nie. Może pobierać pieniądze ze swojego konta oraz dysponować swoim majątkiem.

- No właśnie, o to chciałam się pana zapytać. On bardzo się martwi. Mówił mi, że musi iść z wami do notariusza 

i przepisać wam dom.

- Już ci to powiedział?

- Tak.

- Słuchaj no, oboje wiemy kim naprawdę jesteś. Ja również wiem, że bardzo potrzebujesz pieniędzy, bo inaczej cię stąd wyrzucą. Chcę ci zaproponować prosty układ. Dostaniesz od nas 10 tysięcy euro za to, że nie będziesz się wpier...ła do naszych, rodzinnych spraw. Jak załatwimy to, o czym wspomniałaś, to kasa jest twoja.

- Myślisz, że każda k..wa jest oszustką? Czego ode mnie oczekujecie?

 

Viviane się oburzyła.

 

- Nikt nie każe ci go oszukiwać. Po prostu się nie wpier...aj. Udawaj, że się na tym nie znasz i niczego nie rozumiesz. Nie podejmuj rozmów na ten temat w taki sposób, aby nie wzbudzało to jego podejrzeń. A jak ci się nie podoba, to gadaj od razu. Znajdziemy kogoś innego. A to czy są jakieś długi czy nie, to nie powinno cię obchodzić. To nasze rodzinne sprawy, a nie twoje.

 

Viviane bardzo potrzebowała tych pieniędzy. Rozumiała, że los się do niej uśmiechnął, że ma szansę dzięki temu się podnieść. Pomyślała również o relacjach ze swoją córką. Domyślała się, że wujostwo próbuje oszukać Oliviera, jednak pewności nie miała. Nie wiedziała również czy się nie rozmyślą i kiedy chcą to zrobić. Po chwili zastanowienia powiedziała cicho:

 

- Zgoda, będę do niego dalej przychodzić.

 

***

 

Prawdziwa miłość IV. Intymność.

 

Minęło już prawie trzy miesiące od czasu jak Viviane została opiekunką Oliviera. Oboje nawzajem bardzo się polubili. Rozmawiali coraz więcej i coraz więcej nawzajem o sobie wiedzieli. Viviane czuła się dowartościowana, że nareszcie ktoś traktuje ją jak normalną osobę. Oczywiście o swojej przeszłości nic mu nie mówiła. Nakłamała mu, że do tej pory pracowała jako sprzątaczka i że jest panną, choć ma dorosłą córkę. To ostatnie zresztą było prawdą. Jej sytuacja materialna, dzięki pracy z Olivierem, poprawiła się na tyle, że mogła spłacić część swoich długów i właścicielka kamienicy, 

w której mieszkała, przestała ją bez przerwy nagabywać 

i straszyć, że ją wyrzuci. Starczało jej nawet na to, żeby trochę o siebie zadbać i kupić sobie jakieś niedrogie ubrania. Zaczęło jej na tym zależeć. Układała włosy

i zaczęła stosować lekki makijaż, kiedy szła do Oliviera. Od trzech miesięcy w ogóle nie piła alkoholu. Łapała się na tym, że wraz z rosnącym zaufaniem i przychylnym nastawieniem przystojnego i pedantycznie dbającego 

o wygląd i higienę Oliviera, zaczęła odczuwać symptomy zainteresowania jego osobą, jako mężczyzną. Czuła z nim wielką więź, relację opartą na tym, że oboje w swoim życiu są zupełnie zagubieni i przegrani. Odczuwała to w ten sposób, że życie ich obojga zostało bezpowrotnie stracone. Przepadło, nie dając żadnej satysfakcji. Jej z powodu losu, jaki sama sobie zgotowała, a jego z powodu choroby. Czuła się w jego towarzystwie coraz lepiej i coraz pewniej, a opieka nad nim przestała być obowiązkiem a stała się przyjemnością. W swoim życiu była tak samo samotna jak on i nagle to się zmieniło. Znalazł się ktoś, kto chciał z nią rozmawiać. Mogłaby siedzieć z nim cały dzień, ale starała się zachowywać pozory obojętności i zawodowego profesjonalizmu. Nie wiedziała, co naprawdę myśli

o tym Olivier. Rzadko uzewnętrzniał emocje i intymne myśli. Nie dawno nawet wypowiedziała do siebie cicho tą niedorzeczną myśl:

 

- Tylko się w nim nie zakochaj, bo znowu się w coś wpakujesz i oberwiesz od życia.

 

O podstępie wujostwa niemal zupełnie zapomniała. Olivier o nic nie pytał, wuj ani ciotka go nie nagabywali. Viviane była przekonana, że ruszyło ich sumienie

i odstąpili od swoich niecnych zamiarów. Nie była pewna czy w ogóle takie mieli. Sama też o nic go na ten temat nie pytała, zgodnie ze zobowiązaniem, które złożyła wujowi.

  Olivier grywał w szachy ze swoją matką i kiedyś zapytał:

 

- Viviane, zagrasz ze mną w szachy?

 

Bardzo się zdziwiła.

 

- Nie wiem czy będę umiała. Znam tylko ruchy

z dzieciństwa. Potem już nigdy nie grałam. Chyba, że chcesz mnie nauczyć?

 

Zauważyła, że to banalne pytanie wywołało w nim bardzo emocjonalną reakcję. Zupełnie odwracało jego relacje z otaczającym go światem. To przecież on zawsze, wszystkiego był cale życie przez wszystkich uczony, aż tu nagle ona prosi go o to, żeby to on ją uczył. Nikt do tej pory tak się do niego nie zwrócił. Viviane to zauważyła. Uważnie go obserwowała.

 

- Jeśli tak, to siadaj.

 

Od tego czasu partyjka szachów stała się ich codziennym rytuałem a Viviane coraz mocniej się wciągała. Zawsze chciała nauczyć się czegokolwiek. W głębi duszy była  ambitna. Po tygodniu powiedział do niej:

 

- Jesteś zdolna, idzie ci coraz lepiej.

 

Musiała przerwać i uciec na chwilę do kuchni, żeby nie widział jej łez. Olivier kiedyś zapytał ją:

 

- Dasz mi swój numer telefonu?

 

Była zaskoczona, ale zgodziła się od razu.

 

- Jeślibym kiedyś czuł się bardzo źle, to mogę do ciebie zadzwonić?

- Możesz dzwonić, kiedy chcesz.

- W nocy też?

- Też.

 

Olivier uważnie jej się przyjrzał. Nie tego się spodziewał. Był zaskoczony. Kiedyś, przypadkiem zapytał ją:

 

- Viviane, wuj na początku, jak odeszła Judith, powiedział mi, że mieszkasz tam gdzie oni. Że dlatego cię wynajął. Czy to prawda?

 

Bardzo ją zaskoczył. Nawet trochę się wystraszyła. Nie

chciała, żeby on odkrył jej tajemnicę, żeby dowiedział się, kim naprawdę jest. Niepewnie odpowiedziała:

 

- Tak, to prawda. Mam tam małe mieszkanie na parterze.

- Zaprosisz mnie kiedyś?

 

Zamurowało ją zupełnie. Chętnie by to zrobiła, choć pewnie wstydziłaby się tego, jak biednie mieszka, ale nie mogła się zdradzić. Wszyscy tam wiedzieli kim jest.

W końcu powiedziała:

 

- Olivier, nie gniewaj się na mnie, nie mogę na razie tego zrobić. Gdyby się dowiedzieli, to by mnie wyrzucili.

- Zależy ci, żeby do mnie przychodzić?

- Przecież mi płacisz, jestem biedna.

 

Po chwili namysłu dopytał:

 

- Tylko dlatego?

- Chodzi ci o to czy cię polubiłam?

- Tak?

- A jak myślisz?

 

Popatrzyła na niego zalotnie.

 

- Myślę, że mnie lubisz.

- To sobie myśl.

 

Roześmiała się, ale spoważniała i odpowiedziała pytaniem:

 

- Olivier, a ty? Lubisz mnie?

- Bardzo cię lubię. Zostawisz mnie, tak jak Judith?

Uklękła koło niego i wzięła go za rękę.

 

- Nie wiem co dalej będzie, co życie przyniesie, ale nie myśl o tym i się nie martw na razie. Lubię cię i cię nie zostawię.

 

***

 

Viviane w środku nocy obudziła się, bo usłyszała, że ktoś próbuje otworzyć kluczem drzwi do jej mieszkania. Przypomniała sobie z trwogą, że jedynym, który ma klucze, jest jej były alfons. Wielokrotnie myślała o tym, żeby zmienić zamek, ale wciąż pieniądze potrzebne były na coś innego, a on od dłuższego czasu przestał ją nachodzić. Kiedy pracowała, był dla niej miły i dobrze ją traktował. Nie raz wybawiał ją z opresji, jeśli klient okazywał się być agresywny. Jednak tej nocy było inaczej. Mężczyzna wtargnął rozjuszony do środka i od razu zaczął się na nią wydzierać. Nawet nie zdążyła się ubrać.

 

- Masz k..wo klienta, wiem, że masz! Widziałem cię na ulicy, zaczęłaś dbać o siebie, a właścicielka domu powiedziała mi, że zaczęłaś płacić.

 

Chwycił Viviane za szyję i zaczął ją dusić.

 

- Nie wiesz k..wo, że nie wolno ci pracować beze mnie! Nie wiesz!

 

Zaczął bić ją na oślep po twarzy z wielka furią. Viviane zasłaniała się jak umiała i zaczęła wzywać pomocy, ale on zamknął jej usta ręką.

- Kasa, dawaj kasę! Dawaj całą kasę! K..wa daje kasę swojemu alfonsowi, całą kasę!

 

Bez przerwy ją bił.

 

- Dawaj kasę!!!

- Nie mam!

- Dawaj!

 

Viviane, żeby się ratować, krzyknęła przerażona:

 

- Nie mam w domu. Muszę wypłacić z banku.

- Dawaj kartę!

- Nie mam karty. Muszę iść sama do banku!

 

Alfons się wściekł. Uderzył ją jeszcze kilka razy w twarz i wrzasnął:

 

- Jutro przyjdę po pieniądze. Jak masz klienta i mnie oszukujesz, to zabiję jego i ciebie! Jutro cała kasa dla mnie! Rozumiesz, cała! Wszystko co zarobiłaś.

 

***

 

Viviane rano nie przyszła do pracy. Olivier bardzo się tym przejął. Na początku myślał, że coś jej wypadło i po prostu się spóźni. Czasem tak było, ale wtedy ona zawsze dzwoniła do niego. Dzisiaj jej telefon milczał. Potem wystraszył się, że nagle zostawiła go tak, jak Judith. W jego oczach pojawiły się łzy. Postanowił pierwszy raz sam do niej zadzwonić. Telefon długo nie odpowiadał, ale w końcu usłyszał jej zapłakany głos:

 

- Olivier, bardzo cie przepraszam, dzisiaj i jutro nie mogę przyjść do ciebie. Nie gniewaj się na mnie, naprawdę nie mogę.

- Co się stało? Dlaczego płaczesz?

 

Jednak ona przerwała rozmowę i już więcej nie odbierała telefonu. Bardzo się przejął. Usiadł i myślał czy powinien coś zrobić. Po chwili postanowił, że spróbuje do niej pójść. Było to dla niego poważne zadanie. Rzadko sam wychodził z domu. Świat zewnętrzny trochę go przerażał. Jeśli już, to szedł na pocztę, do banku czy do pobliskiego sklepu. Ta droga, którą dzisiaj zaplanował, była dla niego prawdziwym wyzwaniem. Nie wiedział gdzie dokładnie mieszka Viviane, ale pamiętał gdzie mieszka wujostwo. Jak rodzice żyli, to stosunki pomiędzy nimi a wujostwem były bardzo dobre i oni często zabierali go do nich ze sobą, przy rożnych okazjach. Zapamiętał też adres. On sam nie jeździł samochodem i nie miał prawa jazdy. Wozili go wtedy rodzice. Choć nigdy nie szedł tam na piechotę, to zapamiętał drogę, bo była dosyć prosta. To było około 4 kilometrów. Ubrał się i wyszedł. Po godzinie marszu dotarł pod właściwy dom. Był na miejscu koło południa. Trochę wystraszony wszedł na klatkę schodową. Zapamiętał tylko, że Viviane mieszka na parterze. Były tam trzy mieszkania. Akurat po schodach schodziła jakaś starsza pani. Zaryzykował:

 

- Nie wie pani, gdzie mieszka Viviane?

 

Ta surowo zmierzyła go wzrokiem i z wyraźnym obrzydzeniem wskazała skinięciem głowy właściwe drzwi. Nie odezwała się w ogóle. Olivier zadzwonił pełen strachu i niepewności. Viviane znowu się przestraszyła. Podeszła do wizjera i zamarła

z przerażenia, ale również ze wstydu. Długo zastanawiała się, co ma zrobić, ale zrozumiała, że skoro on już tu przyszedł, to nie może zostawić go tak sama. Pomimo wszystko czuła się w obowiązku się nim zaopiekować. Pomimo wstydu otwarła drzwi. Olivier wszedł i zaczął przyglądać się jej posiniaczonej twarzy.

 

- Kto ci to zrobił? Kto cię zbił?

- Mój opiekun.

 

Powiedziała płacząc.

 

- Jaki opiekun?

- Olivier, skoro już tak się stało, to nie będę cię dłużej okłamywać. Ja nie jestem opiekunką. Ty jesteś pierwszym, do którego przychodzę w tym charakterze. Jestem, a właściwie byłam prostytutką. Czy ty w ogóle wiesz, kto to jest prostytutka?

 

Zaczęła głośno płakać.

 

- Wiem.

 

Olivier przytulił ją czule, a ona przytuliła się do niego.

 

- Nie gniewaj się, że cię oszukałam. Wuj wszystko

o mnie wiedział, jak mnie zatrudniał. Wstydzę się tego, ale nic już nie da się zmienić. Wiem, że nie będziesz już chciał, żebym do ciebie przychodziła.

- Co ty mówisz? To nie prawda. Nie obchodzi mnie kim byłaś. Jesteś dobra i ja to wiem. Bardzo cię polubiłem,

bardzo.

- Naprawdę? Nie przeszkadza ci kim jestem? Olivier byłam prostytutką, miałam setki klientów.

- Jesteś dobra i bardzo cię lubię.

 

Olivier się rozpłakał.

 

W tym momencie do mieszkania wtargnął alfons. Viviane nie zdążyła zamknąć drzwi. Mężczyzna zaczął się wydzierać:

 

- Miałem rację, masz klienta, wiedziałem!

 

Olivier przestał płakać, a na jego twarzy pojawił się grymas niepohamowanej złości. Wycedził przez zęby:

 

- On cię zbił?

 

Alfons i Viviane zamilkli zdezorientowani. Olivier rzucił się na niego z wielką furią. Był wysokim, silnym mężczyzną. Alfons się bronił, umiał się bić i kilka razy trafił boleśnie Oliviera w twarz, jednak był od Oliviera

o głowę niższy i był już stary. Olivier natomiast zachowywał się tak, jakby w ogóle nie czuł bólu. Ból tylko wzmagał jego furię. Okładał alfonsa z taką siłą 

i tak szybko, że ten zaczął chronić głowę i przeszedł do defensywy. Olivier tylko na to czekał. Oprócz serii ciosów, zaczął również celnie kopać przeciwnika. Ten zasłoniwszy głowę, się tego nie spodziewał. Najpierw kopał go po nogach, ale potem kopnął go celnie w twarz. Kluczowe było kapnięcie w krocze, zadane z maksy- malną siłą, okazało się przeważyć losy pojedynku. Alfons z wrzaskiem zgiął się w pół i wtedy na jego głowie wylądowała seria tak silnych ciosów i kopnięć, że zatoczył się częściowo ogłuszony. Jego twarz zalała się krwią. Natychmiast rzucił się do ucieczki. Czuł, że jego życie jest w niebezpieczeństwie a narastającej furii oszalałego Oliviera nic nie jest w stanie powstrzymać. Wybieg przerażony z mieszkania i zaraz potem

z budynku, wyraźnie przy tym kulejąc. Viviane próbowała powstrzymywać Oliviera, bo wystraszyła się, że ten zabije alfonsa, ale bała się stanąć miedzy nimi, żeby samej nie oberwać. Olivier stał półprzytomny 

i dyszał pełen emocji, jak rozjuszony byk na arenie corridy, który właśnie odesłał swojego toreadora na odział intensywnej terapii, z dodatkową dziurą w du.ie. Jego złamany nos mocno krwawił, a podbite oczy zaczęły szybko puchnąć. Sine, poobijane twarze Viviane i Oliviera tworzyły swoistą harmonię. Teraz naprawdę do siebie pasowali. Byli parą.

 

***

 

Minęły już dwa tygodnie od incydentu w mieszkaniu Viviane. Na początku bała się iść do niego, bo obawiała się reakcji ciotki i wuja Oliviera. Jednak poszła i dopiero wtedy zdała sobie sprawę z tego, że ci w ogóle nie zauważyli, że oboje są poobijani. Do Oliviera, oprócz niej, nikt nie przychodził i nikt się nim nie interesował. Wujostwo nawet nie wiedziało, co się stało. Choć słyszeli od innych sąsiadów, że na dole była jakaś awantura, to nie skojarzyli jej z Viviane. W kamienicy, 

w której razem mieszkali, szczęśliwie się nie spotkali. Rany na ich twarzach okazały się powierzchowne

i szybko się goiły. Viviane nie obawiała się już zostawać u Oliviera dłużej. Zrozumiała, że i tak nikt o tym nie wie.

  Kiedyś, przez przypadek zaczęli rozmowę na temat intymnego życia Oliviera. Oglądali razem telewizję. 

Pokazano tam reklamę jakiegoś kosmetyku. Serum do ciała. To była jakaś dziwna reklama, można by powiedzieć, że była zboczona. Zwiastun kampanii reklamowej, która miała się rozpocząć za kilka tygodni. Aktor, który zachwalał ten kosmetyk, trzymał głowę 

w kroczu starszej, ale bardzo atrakcyjnej aktorki. Olivier się zarumienił. Viviane spojrzała na niego uważnie. Zapytała niepewnie:

 

- Miałeś kiedyś dziewczynę?

- Nie,

 

Odpowiedział bez żadnego zażenowania.

 

- Nigdy nie byłeś z kobietą?

- Co to znaczy być z kobietą?

- No wiesz.

- Co?

- No to, seks. Wiesz co to jest seks?

- Wiem.

- I co?

- I nic. Nie miałem seksu z kobietą.

 

Dziwiło ją, że Olivier bez żadnego zmieszania i wstydu

o tym mówi.

 

- Jak sobie z tym radzisz?

- Normalnie.

- To znaczy?

- No wiesz, sam, ręką.

- Często to robisz?

- Codziennie, czy to źle?

- Nie, w twojej sytuacji to normalne.

 

Viviane zastanawiała się dłuższą chwilę, aż odważyła się to powiedzieć:

 

- Wiesz co.

- Co?

- Wiesz, że jesteś przystojny.

 

Popatrzył na nią z ciekawością i uśmiechnął się.

 

- To znaczy, że ci się podobam?

- Tak, bardzo mi się podobasz. Obroniłeś mnie. Zaskoczyłeś.

- Przyszedł jeszcze?

- A gdzie tam, podobno ma nogę w gipsie. Zmieniłam

w końcu ten zamek. Tak mu dołożyłeś, że jestem prawie pewna, że więcej nie przyjdzie. W kulturze tego światka uznaje się wyższość silniejszego. Pokonałeś go. Olivier.

- Co?

- Masz już 47 lat.

- Przecież wiem.

- Mogę cię o coś zapytać, nie obrazisz się na mnie?

- Pytaj.

 

Viviane zapytała cicho i niepewnie:

 

- Chciałbyś mieć seks z kobietą?

 

Popatrzył na nią z ciekawością, ale bez wstydu

i zażenowania:

 

- Chciałabyś mieć ze mną seks?

- Chciałabym. A ty?

- Chciałbym.

- Obiecaj mi, że nie przejmiesz się tym za bardzo.

- Dobrze.

- Wstań na chwilę.

 

Viviane rozłożyła składaną sofę, na której siedział 

i zasłoniła okna.

 

- Połóż się.

- Co mam robić?

- Na razie nic, poczekaj.

 

Rozebrała się do bielizny, usiadła do niego tyłem

i powiedziała:

 

- Rozepnij mi stanik.

 

Następnie położyła jego dłoń na swojej piersi. Potem położyła się i powiedziała:

 

- Teraz majtki, ściągnij je ze mnie powoli.

 

Widziała, że zrobił się czerwony na twarzy. Był podniecony i pełen emocji. Zrobił to, co mu kazała.

 

- Mogę popatrzeć? Nigdy nie widziałem.

- Tak, patrz, tak wygląda kobieta. Już najwyższy czas, żebyś to wiedział.

 

Olivier szybko się rozebrał i położył na niej.

 

- Nie tak. Masz mnie najpierw pocałować. W usta

głupku. Nie tak, dłużej. Uchyl je trochę. Tak już lepiej. Teraz tu masz mnie całować. Przesunęła jego głowę na swoje piersi. Nie tak, no nie tak. O tak już lepiej. Delikatnie. Powoli. No jeszcze, jeszcze.

- To przyjemne. Masz tu taką delikatną skórę.

- Wiem, wiem. Najpierw ręką, tu, tak masz to robić.

- Po co?

- Nie gadaj tylko rób, co ci mówię, bo tak. Dobrze, teraz chodź. Powoli, no nie tak, tak już lepiej. No wolniej. Jeszcze wolniej. Poczekaj chwilę. No tak.

 

Viviane zamknęła oczy i zamilkła. Wtuliła się mocno

w Oliviera i wstrzymała oddech. Nie chciała, żeby to wiedział. To co się nagle stało, było jej tajemnicą

i bardzo ją zaskoczyło. Pierwszy raz, od przynajmniej 20 lat, przeżyła orgazm. Prawie zapomniała, jak to jest. Przytuliła się do niego i oboje zasnęli. Pierwszy raz została u niego na noc. Czuła się wartościowa

i bezpieczna. Czuła, że nareszcie coś dobrego dzieje się w jej popieprzonym życiu.

 

***

 

Golden Boy II. Nowy Jork. Znana agencja ratingowa. Dwa miesiące wcześniej.

 

Rozmawiają ze sobą dwaj doświadczeni analitycy:

 

- Stary, widziałeś ostatnie obligacje tego funduszu kapitałowego?

- 13 procków, niezły profit, kup dla siebie.

 

Obaj się roześmiali.

 

- Chyba cię powaliło. Przecież to ściepa. Wartość akcji tej kampanii jest niepewna. Potrzebują pilnie kasę na nową koncesję. Dlatego poszli na żeber.

- Wiem, złoże.

- No właśnie, przez 80 lat szczerpali najlepsze działki. Tam zostały resztki. Teraz mają tylko eksploatację

w tym afrykańskim kraju. Nie mają dywersyfikacji.

- Tam jest dobre złoże, jaki problem?

- Problem nie jest w złożu, bo to jedno z najbogatszych na świecie. Świetna ruda, okruszcowanie miejscami sięga uncji z tony urobku. Całą przyszłość oparli na tych dwóch kopalniach, Zainwestowali ogromną kasę na koncesje i badania. 20 lat to szykowali. Dobrze kombinowali i zdążyli, wydobycie idzie zgodnie 

z planem. Politycznie też było ok.

- W czym rzecz?

- Mieli pecha. Tego nie dało się przewidzieć. To amerykańska spółka, a ten watażka, wiesz który?

- Spaślak, w czarnych okularach.

- Dokładnie, bardzo nie lubi Amerykanów. Podobno ma już pod bronią 10 tysięcy plemiennych wojowników. Raczej kupiłbym akcje tych, co im karabiny i działa sprzedają.

- Jasne, na broni jeszcze nikt nie wtopił. Nic w naszym biznesie nie jest pewniejsze, niż wzajemna potrzeba zabijania się ludzi.

- Dokładnie. Rebelia wisi na włosku.

- Nasi ich rządu nie obronią?

- Przecież wiesz kto został prezydentem.

- No tak, anioł nie człowiek, tylko patrzeć, jak mu aureola zacznie świecić, może jakąś pokojową nagrodę

dostanie?

- Jak obalą tam rząd, to o wydobyciu złota Amerykanie

mogą zapomnieć na dekady. Kompania będzie w czarnej du.ie. Fifty/fifty.

- To co rekomendujemy?

- Na razie rating neutralny, ale swoim gadaj już po cichu, żeby z tego uciekali. To zaczyna brzydko wyglądać 

a jeszcze gorzej pachnieć.

- Też tak myślę.

 

***

 

Paryż. Oddział dużego, renomowanego banku. W tym samym czasie. Gabinet dyrektora naczelnego.

 

- Panie dyrektorze, jakiś pan chce z panem rozmawiać.

- Dobrze, wpuść go.

 

Dyrektor zwrócił się do sekretarki.

 

- Dzień dobry panie dyrektorze.

- O dzień dobry, my się przecież znamy.

- Oczywiście, byłem u pana w zeszłym roku.

- Pamiętam, obligacje waszego funduszu cały czas mamy w naszej ofercie. Dobrze się sprzedają

- Tak wiem, ale chcę panu dyrektorowi zaproponować specjalną, promocję.

- No słucham.

- Nasze nowe obligacje.

- Ile procent?

- 13.

 

Dyrektor niemal wstał z fotela bardzo poruszony

i zdziwiony.

 

- Co takiego?

- No tak, dajemy teraz 13 %.

 

Dyrektor nieufnie spojrzał na swojego gościa.

 

- Stało się coś?

- Co się miało stać? Wszystko w porządku, rozwijamy się i potrzebujemy pieniędzy. Zarząd postanowił podzielić się zyskiem z udziałowcami funduszu.

- Ooo, jakież to szlachetne.

- No właśnie.

- Dużo tych udziałów macie?

- Edycja nielimitowana, ile pan sprzeda.

- A tak na poważnie, po co pan do mnie dzisiaj przyszedł?

 

Gość się przez chwile zastanawiał, a potem cicho powiedział:

 

- Nasz fundusz przewidział specjalną premię dla managerów, którzy zajmą się rozprowadzaniem naszych udziałów.

- Jaką?

 

Gość wymienił kwotę.

 

- Dobry Boże. Nasz zarząd o tym wie?

- Oczywiście, mam specjalną rekomendację głównego zarządu waszego banku. Przegłosowano to na ostatniej

radzie nadzorczej. Ta uchwała ma charakter poufny. Wie

pan, że inaczej bym do pana nie przyjechał.

- Sprawdzę to oczywiście.

- Oczywiście.

- To cuchnie na kilometr.

- Panie dyrektorze, można dobrze zarobić.

 

Dyrektor popatrzył w oczy swojego gościa. Obaj milczeli przez dłuższą chwilę.

 

***

 

 

Pół godziny później.

 

Niezwłocznie po opuszczeniu gabinetu przez przedstawiciela funduszu, dyrektor pospiesznie odwrócił się w stronę komputera i wszedł na swoje prywatne konto bankowe. Spieniężył wszystkie obligacje rzeczonego funduszu. Trochę było mu żal, że nie otrzyma wysokiego oprocentowania za ostatni okres rozliczeniowy, ale uznał, że nie może dłużej ponosić ryzyka. Jak już sprzedał swoje udziały, to odetchnął

z ulgą i przez interkom zwrócił się do sekretarki:

 

- Niech pani wezwie do mnie Igora.

 

Pięć minut później.

 

- Słuchaj młody. Mam dla ciebie specjalne zadanie.

- Tak, panie dyrektorze.

- Zorganizujesz akcję promocyjną udziałów jednego

z funduszy inwestycyjnych. Udało mi się załatwić bardzo korzystne warunki. Nasi klienci będą zachwyceni. Im  

więcej sprzedasz, tym lepiej zarobisz.

- Ile dają?

- 13 procent za roczną obligację

- Świetny zysk? Są pewni?

- Oczywiście, to sprawdzony fundusz. Są na rynku kapitałowym od 80 lat i jeszcze nigdy nie zawiedli.

- To prawda. Cały czas sprzedajemy ich obligacje, ale nigdy nie były tak korzystne. Nie powinno być z tym problemu. Pomyślę, jak najlepiej to zareklamować.

- Dlatego pomyślałem o tobie. Jesteś bystrzak, a teraz naprawdę masz okazję się wykazać. Jak najwięcej naszych klientów musi się o tym dowiedzieć.

- Zrobi się, panie dyrektorze, przecież mnie pan zna.

 

Igor zwrócił się do szefa z wielką pewnością siebie.

 

- Doskonale Igor, jeszcze jedno.

- Tak?

- Z klientami, którzy będą chcieli wykupić udziały za milion euro lub więcej, ja chcę rozmawiać osobiście.

Z nimi ja będę podpisywał umowy. Będziesz ich kierował do mojego gabinetu.

- Oczywiście panie dyrektorze.

 

***

 

I cię nie opuszczę aż do śmierci II. Mała kafejka

w Paryżu.

 

- Emma, muszę ci coś powiedzieć.

- No gadaj wreszcie.

- Wyrwałam nowego staga*.

 

...............

Stag*- (ang.) - samiec jelenia.

 

 

- Co ty gadasz?

 

Isabelle zrobiła minę niewinnego dziecka. A potem uśmiechnęła się tajemniczo. Emma i Isabelle znały się od przedszkola. Były prawdziwymi przyjaciółkami. Określenie „papużki nierozłączki” pasowało do nich idealnie. Obie dziewczyny łączyło teraz dodatkowo to, że nie umiały ułożyć sobie na razie życia w szczęśliwym związku. Emma, choć była młoda i bardzo atrakcyjna, była już rozwiedziona. Wyszła za maż za chłopaka

z sąsiedztwa w wieku 18 lat. Choć na początku była to wielka miłość, to bardzo szybko skończyło się to totalną katastrofą. Kiedy minął czar uniesienia, to Emma zorientowała się, że wyszła za maż za agresywnego, prymitywnego pijaka. Isabelle była panną. Ona również wciąż szukała swojego życiowego partnera. Od czasu jak zaczęła dojrzewać, zorientowała się, że miała słabość do starszych od niej mężczyzn. Tylko do nich czuła silny, seksualny pociąg. Rówieśników traktowała jak dzieciaków.

Emma aktualnie swoje potrzeby seksualne realizowała

w pracy. Była pielęgniarką na oddziale położniczym, dużego miejskiego szpitala. Pełniła tam nocne dyżury

w towarzystwie młodych, atrakcyjnych lekarzy ginekologów, którzy często się zmieniali. W męskiej części kadry lekarskiej, zwłaszcza w jej młodszym, kawalerskim segmencie, rozniosły się już słuchy o tym, że Emma zawsze jest chętna i prawie nigdy nie odmawia. Młodzi lekarze mieli z tego powodu wiele radości i tak, jak zazwyczaj bronią się z całych sił przed nocnymi dyżurami, tak w przypadku niektórych z nich, jeśli na

obłożeniu była również Emma, to opór ten wyraźnie malał.

- No gadaj więcej, to ten z nowej pracy?

- Tak, mój szef.

- Bzyknął cię?

- Tak.

- Gdzie, na biurku?

 

Isabelle się roześmiała.

 

- No co ty? Głupia jesteś. Zaprosiłam go do mieszkania.

- Co ty gadasz? Przyszedł? Jak było?

- Ech, brał mnie i tak i tak i tak.

- Kurde, zna się?

- Trochę go trzeba jeszcze poduczyć. Chyba jego mamuśka nie ma wyobraźni. Ale ogólnie, wie o co chodzi.

 

Obie dziewczyny się roześmiały.

 

- Kiedy ty wreszcie przestaniesz lepić się do starszych.

I co teraz?

- Zobaczymy, facet jest milutki, wygląda przyzwoicie,

w gaciach ma co trzeba, no i ma kasę. Chyba o to chodzi? Prawda... Emma?

- Jasne, o to w tym biega. Chcesz go związać na stałe?

- Może, kto wie? czas pokaże. Wiesz, jest żonaty, ma dzieci. Pewnie łatwo nie będzie.

- Żebyś tylko nie wdepła, tak jak ostatnio.

 

Isabelle się uśmiechnęła.

 

- Było, minęło.

 

***

Paryż. Rémi.

 

Rémi, choć tego nie uzewnętrzniał w żaden sposób, to bardzo mocno przeżył wydarzenia związane z wizytą

w mieszkaniu swojej sekretarki, które miały miejsce tydzień temu. Jego młodzieńcza ekscytacja radosną grą uwodzenia ślicznej, młodej dziewczyny wyraźnie osłabła. Pojawiły się natomiast silne wyrzuty sumienia oraz refleksja nad poczuciem odpowiedzialności. Odpowiedzialności dotyczącej losu swojej żony, którą wciąż kochał, losu swoich dzieci, ale również odpowiedzialności za los młodej, w jego mniemaniu naiwnej Isabelle, którą tak łatwo udało mu się uwieść. Czuł, że stoi w swoistym rozkroku. Kochał dojrzałą, pełną, acz chłodną miłością Rose oraz szaleńczą, gorącą miłością swoją młodą sekretarkę. Kochał równocześnie dwie kobiety i zdawał sobie sprawę z tego, że taki stan go przerasta i nie może trwać długo. W jego uczciwym rozumieniu rzeczywistości czuł się w obowiązku dokonać wyboru i z czegoś zrezygnować. Wahał się. Perspektywa zrobienia volty w swoim życiu i spędzenie jego reszty u boku młodszej o 10 lat Isabelle, bardzo go pociągała. Pomimo swojej dojrzałości, zauroczenie sprawiło, że jej obraz w jego wyobraźni został bezwiednie wyidealizowany. Iluzja jej kruchej, delikatnej fizyczności sprawiała, że postrzegał ją jako prawą, niezaradną istotę, szukającą w życiu ochrony mężczyzny, któremu zaufała i któremu za to będzie wierna aż po grób. Ta iluzja odebrała mu zdolność do prostej refleksji, że tak naprawdę to wcale jej nie zna

i nic o niej nie wie, oprócz tego, że dobrze było mu z nią w łóżku, a jej dobroć i uległy charakter być może istnieje tylko w jego wyobraźni. Rémi, choć był już dojrzałym mężczyzną i wiele w życiu osiągnął, to tak naprawdę nie znał dobrze ludzi. W jego wyobraźni, na zasadzie analogii do własnego postrzegania świata, wydawało mu się, że ci z którymi los go wiązał są dobrzy i uczciwi. Jedno wiedział na pewno, zgrzeszył i czuł się z tym podle.

Isabelle, pomimo młodego wieku, bardzo dobrze znała się na ludziach. Była sprytna i inteligentna. Już po kilku dniach zorientowała się, że zaangażowanie po stronie Rémiʼego wyraźnie osłabło. Czuła, że on się waha. Że nie jest gotowy na gwałtowne zmiany w swoim życiu. Jednak to, czego Rémi nawet się nie domyślał, ona wiedziała aż nazbyt dobrze. Wiedziała, że jest typem wojowniczki i to jeszcze bardziej ciągnęło ją w jego stronę. Nie miała żadnych wyrzutów sumienia, względem żony Rémiʼego oraz ewentualnego rozpadu jego rodziny. Było jej to obojętne, a nawet dodawało jej dodatkowej motywacji do walki. Co będzie potem, to się zobaczy, ale Rémi musi być jej, a jego małżeńskie szczęście i sielanka musi się skończyć. Była o niego zazdrosna i wiedziała, że musi rozwalić mu życie, a czy potem będzie chciała dalej z nim być?... o tym zdecyduje później.

 

 

Tydzień później.

 

Isabelle dzwoni do Emmy:

 

- Emma mam do ciebie prośbę.

- Co potrzebujesz?

- Załatwisz mi znowu?

- Co?

- Wiesz co. To co wtedy.

- Isabelle, coś ty znowu wymyśliła? Nie pamiętasz jak się to ostatnio dla ciebie skończyło?

- Załatwisz czy nie?

 

Emma po chwili zastanowienia:

 

- No dobra, jeśli naprawdę chcesz, to ci załatwię.

 

***

 

 

Giselle IV. Braterska więź. Opowieść Victora.

 

Rodzice mają nas troje. Mam jeszcze siostrę i brata. Gabriel jest ode mnie rok starszy a Olivia dwa lata młodsza. Zawsze mieliśmy bardzo dobre relacje i mocno wspieraliśmy się wzajemnie. Cała nasza trójka dobrze się uczyła i wszyscy jesteśmy wykształceni, lecz to Gabriel uważany był za najzdolniejszego. Ukończył prestiżową, prywatną uczelnię, w której kształcono przyszłych polityków, samorządowców i rożnych, innych vipów. Rodzice zainwestowali w jego edukację kupę kasy. Dyplom tej wszechnicy otwierał drzwi do urzędniczej kariery na najwyższych szczeblach. Naprawdę świetnie się zapowiadał. Nie był jednak zarozumiały, przynajmniej w stosunku do nas. Na ostatnim roku studiów poznał Nylę. Uważano ją za jedną z najatrakcyj- niejszych studentek tej uczelni. Była śliczną, zgrabną

blondynką. Musiała być zdolna, jeśli udało jej się

skończyć tam studia, choć nie była wyróżniającą.

Z racji swoich koneksji rodzinnych, jej kariera świetnie się zapowiadała. Jej ojciec był senatorem stanu,

w którym mieszkaliśmy. Na pewno nie przeszkadzało jej to w pomyślnym zdaniu egzaminów końcowych.  Dzięki Nyli, a w szczególności jej ojca i dla Gabriela otwierała się droga błyskotliwego awansu. Jednak ja oraz Olivia, zgodnie uważaliśmy, że z Nylą jest coś nie tak. Po prostu jej nie lubiliśmy. Była zarozumiała i próżna. Zakochany Gabriel, zauroczony jej fizycznością, niestety tego nie zauważał. Choć bardzo subtelnie, obydwoje próbowaliśmy mu przekazywać sygnały, żeby nie robił niczego pochopnie i jeszcze się zastanowił, to hormony zwyciężyły i ten, zaraz po skończeniu studiów, się jej oświadczył.

Wszyscy, włącznie z Gabrielem wiedzieliśmy, że Nyla przez wiele lat była związana z Leo. Olivia znała go

z widzenia. Miejscowość, w której się wychowywaliśmy nie była wielkim miastem. Leo był byłym chłopakiem Nyli. Znała go jeszcze z czasów dzieciństwa. Był mechanikiem i zajmował się handlem używanymi samochodami. Miewał kłopoty z prawem. Te samochody czasem dostarczane były przez jego koleżków. Były

w świetnym stanie, jednak poprzedni właściciele byli flejtuchami. Pojazdy nie miały dokumentów

i oryginalnych kluczyków. Przystojny, wysoki Leo, obdarzony był fizycznością gwiazdy modelingu. Wystające kości policzkowe tego macho sprawiały, że mógł mieć każdą dziewczynę. Jego harley i skórzana kurtka, były rozpoznawalne w naszym miasteczku. Ojciec Nyli zaszantażował ją, że przestanie opłacać jej studia, jeśli ostatecznie z nim nie zerwie. Natomiast moim bratem, jako potencjalnym zięciem był zachwycony. Wszystkie te okoliczności, w zgodnej ocenie mojej bystrej siostry i mojej własnej, zwiastowały kłopoty. Jednak nie miałem pojęcia, że nastąpią tak szybko a afera jaka miała wybuchnąć już na dniach, rozniesie się echem po całych stanach. Niestety Giselle miała w niej istotną rolę. W roli aferzystki, jeszcze jej nie znałem.

 

- „Matko... ale się porobiło!”

 

Pomyślałem.

 

 

Dziesięć dni wcześniej.

 

- Giselle, mam dla ciebie niusa. Obawiam się, że nie będziesz zachwycona.

- Coś znowu wymyślił?

- Musisz poświecić się dla mnie. Przecież mnie kochasz, to zakładam, że jesteś gotowa zrobić dla mnie wszystko.

- Wszystko? Nie przesadzaj. Mogę zrobić dla ciebie wiele, ale żeby zaraz wszystko?

 

Giselle się uśmiechnęła.

 

- Ja zrobiłbym dla ciebie wszystko.

- Viki? Gadaj, czego chcesz?

- Lecimy do Stanów.

- Co takiego???!

 

Zastygła w przerażeniu.

 

- W końcu jesteś moją dziewczyną, a co z tym związane

nałożyłaś na siebie określone obowiązki społeczno towarzyskie.

- Po co mam tam lecieć? Sam sobie poleć.

- Nie ma żadne... sam. Poznasz moich rodziców, ale

w szczególności lecimy razem na ślub mojego brata.

- Gabriel się żeni?

- Tak, mówiłem ci, że ma narzeczoną. Ślub jest za tydzień, a ja już zarezerwowałem bilety na samolot. Dwa bilety!

- O matko!

 

Jęknęła przerażona.

 

- Nie wstydzisz się pokazywać kaleki, jako swojej dziewczyny?

- Głupia jesteś a przynajmniej głupstwa gadasz.

- Nigdy nie byłam na żadnym ślubie, ani na weselu.

- No właśnie, już pora.

- Viki, zlituj się.

- Nie ma żadnych ale, lecimy razem.

- Naprawdę muszę? O już wiem, nie mogę lecieć.

- Dlaczego?

- Nie mam sukienki.

 

Chytrze się uśmiechnęła. Lecz ja też odpowiedziałem uśmiechem.

 

- Ale masz Judith.

 

 

 

Nazajutrz

 

- Ta nie.

- Dlaczego?

- Zbyt wulgarna. No przecież widzisz, tu mi cycki widać.

Giselle macała się palcem po biuście.

 

- Giselle, wkurzasz mnie tą gadką, przecież idziesz na wesele.

- Judith, chyba cię powaliło. Mam tam iść z takim dekoltem? Nigdy nie miałem takiej rozpustnej sukienki.

- Ty w ogóle miałaś kiedyś sukienkę?

 

Giselle się uśmiechnęła i zastanowiła przez chwilę.

 

- Jak szłam do komunii?

- No tak! Jak chcesz, możemy przymierzać następne, ale ta jest naprawdę super. Wyglądasz świetnie, a dekolt jest bardzo skromny. Piersi prawie nie widać.

- No właśnie, prawie.

- Słuchaj, jak chcesz żeby się Victorowi podobało, to tak jest ok. Poświęć się dla niego. I ten kolor.

- Jaki ma kolor?

- Liliowy, kolor twoich nieziemskich oczu.

- Myślisz? Będzie mu się podobało?

- Oszaleje na ten widok. Hormony pozbawią go rozumu. Po przyjęciu, zerwie z ciebie tę kieckę.

 

- Głupia jesteś.

 

Obie dziewczyny się roześmiały. Wybierały wspólnie sukienkę dla Giselle.

 

- No dobra, niech zostanie.

- Jeszcze buty.

- Buty?

- Chcesz tam pójść w adidasach?

- Jakie buty?

- Obcasik, kochana.

- Co takiego? Chcesz mnie zabić? Nie ma mowy. Szpilek nigdy na nogach nie miałam. Ja nie widzę! Ratunku!

- Nie marudź, chodź, znajdziemy jakieś na trochę niższym obcasie, żebyś dała radę.

 

***

 

 

 

Tydzień później.

 

Rodzice oraz Olivia i Gabriel bardzo serdecznie przyjęli Giselle. Czym bardziej ją poznawali, tym bardziej znikała niepewność i dystans. Widziałem, że byli pod wrażeniem jej fizyczności. Podziwiali ją również za to, jak dobrze umie sobie sama radzić. Zwłaszcza Olivia ciepło ją przyjęła. Szybko stawały się przyjaciółkami, a siostra przejęła ode mnie obowiązki przewodnika osoby niewidomej. Bardzo dobrze dawała sobie z tym radę. Dziewczyny szczebiotały radośnie, wyraźnie wyluzowane. Ich nastrój, z każdą godziną zbliżającą nas do uroczystości, stawał się coraz lepszy

i swobodniejszy. Olivii udało się przełamać niepewność Giselle. Myśleć by można, że moja dziewczyna będzie tu postrzegana jako osoba niepełnosprawna, może kaleka. Nic bardziej mylnego. Zauważyłem to od razu. Wszyscy męscy członkowie rodziny, z ojcem włącznie, brat oraz inni krewni, znajomi, sąsiedzi i inni, patrzyli na Giselle jak na zjawisko, z wyraźnym podtekstem erotycznym. Jej nadzwyczajna wręcz uroda powodowała, że nie mogli oderwać od niej wzroku. O fioletowych tęczówkach jej

oczu zaczęto szeptać w miasteczku, a ciekawscy, niby

przypadkiem, chcieli je zobaczyć. Przebywaliśmy

w moim rodzinnym, dużym domu w Stanach już trzeci dzień. Giselle poznała również Nylę, ale tylko przelotnie. Nyla wyraźnie była zaskoczona i zawiedziona. Przygotowana była na to, że będzie mogła subtelnie wyrażać swoje współczucie biednemu bratu swojego przyszłego męża i jego rodzinie. To ona zawsze była postrzegana jako ta najpiękniejsza z towarzystwa. Jak zobaczyła Giselle, to odjęło jej mowę.

 

- „Kaleki tak nie wyglądają”.

 

Pomyślała. W końcu wyjąkała parę zdań na przywitanie. Nyla mieszkała już u nas od kilku dni, a od jutra miała zamieszkać na stałe. Właśnie jutro, w południe,

w największym kościele w mieście, miała odbyć się ceremonia zaślubin, a po niej przyjęcie weselne. Od jutra Nyla miała stać się członkiem naszej rodziny. Napięcie narastało. To będzie naprawdę duża uroczystość.

 

 

Nazajutrz, wcześnie rano.

 

Olivia wstała przed szóstą. Miała napięty plan. Umówiła się z Giselle, że rano wyciągnie ją z łóżka. O ósmej miały zamówioną fryzjerkę, a musiały się jeszcze do tego przygotować. Obiecała Giselle, że się nią zajmie. Giselle w swoim mieszkaniu do wszelkich czynności higienicznych nie potrzebowała żadnej pomocy. Znała każdą śliską kafelkę w swojej łazience, bezbłędnie sięgała po kurki z wodą, ręczniki, niezbędne kosmetyki

a nawet papier toaletowy. Tutaj było inaczej. Sama nie dałaby rady, była w obcym domu, nie znała otoczenia. Olivia obiecała jej, że jej pomoże. Postanowiła, że najprościej i najszybciej będzie, jak prysznic wezmą razem.

  Już miała pukać do naszego pokoju, ale usłyszała na dole jakiś dziwny hałas. Tam, na parterze, nie powinno być o tej porze nikogo. Wystraszyła się. Myślała, że jesteśmy okradani. Już chciała wszcząć alarm, ale postanowiła, że najpierw sama to sprawdzi. Zeszła

w samej bieliźnie, po cichu na palcach, tak, aby nie spłoszyć złodzieja. Usłyszała namiętne szepty z małego przedsionka pod schodami. Schowała się za krawędzią drzwi i najciszej jak tylko mogła, wychyliła lekko głowę aby zobaczyć kto tam jest. Nie mogła uwierzyć w to co widzi. Jej oczy natychmiast zalały się łzami. Zupełnie naga Nyla stała oparta plecami o ścianę. Jej były chłopak Leo, ubrany był w swoją skórzaną kurtkę. Spodnie

i majtki miał opuszczone do kolan. Dociskał kochankę do ściany. Jedną ręką obejmował ją mocno, a drugą przytrzymywał jej wysoko uniesioną nogę, penetrując przy tym dogłębnie narzeczoną jej brata. Jego krępe pośladki ruszały się coraz szybciej i napierały coraz silniej, a Nyla zaczęła wydawać coraz głośniejsze jęki. Leo zatkał jej ręką usta. Byli zajęci sobą i niczego nie zauważyli. Olivia po cichu wycofała się z powrotem

i poszła do swojego pokoju. Cicho płakała, nie wiedziała jak ma reagować. Zdawała sobie sprawę z tego, że wszystko jest przygotowane do ceremonii i wesela.

 

- „W końcu ta suka jest jeszcze wolna, niby może jeszcze robić co chce”.

 

Pomyślała. Po chwili namysłu, z wielkim żalem postanowiła, że to, co przed chwilą zobaczyła zostawi wyłącznie dla siebie. Nie powie nikomu do końca życia. Nie miała odwagi niszczyć bratu tego, jakże ważnego dla niego dnia. Wiedziała, że jeśli teraz zacznie krzyczeć, zrobi awanturę, to do ślubu nie dojdzie, a Gabriel będzie wystawiony na pośmiewisko. Małomiasteczkowa subkultura nie wybaczała takich sensacji. Wiedziała również, że Gabriel bardzo ją kocha. Może by nawet jej to wybaczył, a do ślubu i tak by doszło. Z drugiej strony czuła, że powiedzenie o tym wszystkim, byłoby najlepszym wyjściem. Minuty mijały, trochę się uspokoiła. Usłyszała, tuż za drzwiami swojego pokoju, cicho przemykającą, nagą Nylę, a po chwili, gdzieś daleko, warkot motocykla.

 

 

Pół godziny później.

 

- Myślisz, że to dobry pomysł?

- Nie marudź, najlepszy. W końcu jak mam ci pomóc, to i tak muszę cię zobaczyć gołą, a ciebie nie muszę się wstydzić, bo i tak mnie nie widzisz. Właź pod prysznic.

 

Giselle się roześmiała.

 

- Jak nas tu ktoś nakryje, to pomyśli, że jesteśmy lesbijkami.

- Kichać na to, trzymaj mydło. Kurde Giselle. Jaka ty jesteś zgrabna. Masz idealne ciało. Viki zawsze miał szczęście.

- Cicho bądź, bo nas ktoś usłyszy.

 

Obie dziewczyny się roześmiały.

 

Kilka godzin później.

 

- Viki, twoja laska jest gotowa, chcesz zobaczyć?

 

Olivia zawołała mnie, ze swojego pokoju. Giselle stała

w swojej nowej sukience i butach. Włosy miała podkręcone, miała też lekki makijaż, którego sama nigdy sobie nie robiła. Po prostu mnie zamurowało. Tak pięknej, jeszcze nigdy jej nie widziałem.

 

- Czemu nic nie gadasz?

 

Giselle zwróciła się do mnie, słysząc moją obecność.

 

- Nie poznaję cię.

 

Wymamrotałem. Olivia dodała:

 

- Twoja dziewczyna wygląda jak milion dolarów.

- Nie przesadzajcie.

 

Kiedy już wychodziliśmy, Giselle dyskretnie przytrzymała Olivię i szepnęła jej do ucha:

 

- Co jest nie tak?

- O co ci chodzi?

- Martwisz się czymś, wczoraj tak nie było, wyczuwam to

- Nie ważne, wydaje ci się, chodź już.

 

***

 

 

Godzinę później. W kościele.

 

Ceremonia zbliżała się do punktu kulminacyjnego. Kościół był pełen ludzi. W końcu Nyla była córką senatora. Siedzieliśmy z Giselle w drugiej ławce, wśród członków najbliższej rodziny. Tuż za nami siedzieli zaproszeni ważni goście. Wśród nich wiele znanych postaci ze świata polityki. Było kilku senatorów, burmistrzowie miast, a gościem honorowym była pani wiceprezydent Stanów Zjednoczonych. Po przeciwnej stronie przejścia była rodzina Nyli, otoczona również zacnymi vipami. W pierwszym rzędzie oczywiście był jej ojciec. Wśród kilku lokalnych stacji telewizyjnych była ekipa CNN, z zadaniem nakręcenia krótkiej relacji, z przekazem do krajowych nadawców informacyjnych. Krótkiej, ale... na żywo. Panowała podniosła i napięta atmosfera. Organy ucichły i wszyscy zamilkli. Wsłuchiwali się w słowa przysięgi, którą właśnie, za pastorem, powtarzała Nyla.

 

- .....biorę ciebie Gabrielu za męża i ślubuję ci: miłość,
wierność i uczciwość mał......

 

W tym momencie, w podniosłym, acz przewidywalnym przebiegu ceremoniału nastąpiła niespodziewana

i gwałtowna volta. Giselle stanęła i wydarła się po francusku na całe gardło:

 

- Stop!!! Nie!!! Gabriel, nie rób tego!!!

 

Wszystkie głowy, ale naprawdę wszystkie, jak na komendę najlepiej wyszkolonego pododdziału kompanii honorowej albo jak w stadzie nasłuchujących surogatek, obróciły się w naszą stronę. Przez sekundę w kościele nastała taka cisza, że słychać było tylko szum dmuchawy zasilającej organy. Potem odgłos ogólnego poruszenia. Operator kamery CNN, który w trakcie transmisji ceremonii skierował nieruchomy obiektyw na parę młodą i popadł w rutynowe odrętwienie, nagle ożywił się jak sprinter, po wystrzale startera. Kamera zatoczyła gwałtowny, półkolisty ruch i w centralnym kadrze znalazły się fioletowe oczy mojej dziewczyny. Obrazek uzupełniała reszta jej wzburzonej, czerwonej od emocji twarzy. Oczywiście wprawny ruch manetki fokusowania sprawił, że to niewinne, acz pełne egzaltacji oblicze wypełniło cały kadr. Doświadczony operator zaskoczył nawet kierownika transmisji, który z wrażenia aż podskoczył na swoim siedzeniu, w wozie transmisyjnym na zewnątrz kościoła. Po ułamku sekundy, kiedy już elektronika kamery wyostrzyła obraz oblicza Giselle

i ustawiła właściwą przysłonę, stosowną do gwałtownej zmiany warunków oświetlenia i właściwą, dla idealnego oddania barwy jej tęczówek, ta kontynuowała swój przekaż, prosto w oczy milionów obywateli naszego kraju:

 

- Ona kłamie!!! Czuję to! Ona niczego ci nie przysięga! Zmarnujesz sobie życie!!! Ona jest złym człowiekiem. Nie rób tego!!!

 

Determinację Giselle w swoim natchnionym przesłaniu, wywrzeszczanym po francusku, można by porównać, do tego świętej Joanny d'Arc, stojącej na barykadzie, podczas wojny stuletniej. Z tą tylko różnicą, że jak wiadomo, Giselle, za moim skromnym udziałem nie była już dziewicą. Nie wiem jak poradzili sobie Amerykanie ze zrozumieniem treści jej przesłania, ale moje rodzeństwo i większość mojej rodziny, dobrze znało francuski. Gdybym mógł to przewidzieć, to bym ją zakneblował przed wejściem do kościoła albo przynajmniej trzymałbym rękę w pogotowiu, w pobliżu jej ust. Jednak to bezbronne, niewinne stworzenie, zaskoczyło również mnie. To, co stało się potem określiłbym jako otwarcie bramy piekieł. Kamera znowu zatoczyła półkole, wracając do ujęcia panny młodej. Ta bowiem podjęła rolę adwersarza w swoistym aktorskim przedstawieniu, rozpoczętym przez Giselle. Nyla zwróciła się do ogółu o pomoc w tłumaczeniu, bowiem zupełnie nie znała francuskiego. Aczkolwiek trochę się domyślała. Jej piękne, blondwłose oblicze, udrapowane białym welonem, świadkiem jej stanu niewinności, również zapłonęło niepohamowaną złością:

 

- Co ta wariatka pier..li ?!!!

 

Zagrzmiała na cały kościół. Po kilku sekundach rolę kolejnego aktora w tym przedstawieniu podjął jej ojciec, pan senator:

 

- Weźcie ją stąd, wyprowadźcie! Jest niezrównoważona psychicznie. Co to ma być!!!???

 

Wskazując wzrokiem na Giselle. Z ławek po przeciwnej stronie wyszło dwóch młodych, silnych kuzynów Nyli

i chciało wyciągnąć z miejsca Giselle. Oczywiście ja oraz wszyscy męscy członkowie mojej rodziny stanęli za nią murem, nie pozwalając jej dotknąć. Rozpoczęła się przepychanka, która przypominała grę wstępną do dobrze przygotowanej, kibicowskiej ustawki. Widziałem jak chłopak Olivii, który też był zaproszony, zaczyna podwijać rękawy swojej marynarki. W tym momencie inicjatywę przejęła Olivia. Wyskoczyła z ławki

i podbiegła do zdezorientowanego Gabriela, krzycząc już po angielsku na całe gardło:

 

- Zostawcie Giselle!!! Ona ma rację!!! Gabriel, ta suka...

 

Tutaj wskazała skinieniem głowy na panią młodą.

 

- ...pieprzyła się dzisiaj o piątej rano z tym swoim Leo!!! Rżnął tą dziwkę w naszym domu, a potem ona poszła położyć się koło ciebie. Przyłapałam ich na tym, ale nie chciałam rujnować ci uroczystości. Byłam głupia! Przepraszam, że od razu ci nie powiedziałam.

 

Realizator CNN siedzący w wozie transmisyjnym otrząsnął się już z zaskoczenia i wprawnie kierował członkami swojej ekipy. Dzisiaj był tu trochę

w zastępstwie chorego kolegi. Specjalizował się

w transmisjach sportowych. Teraz dobrze poczuł się

w swojej roli. Wiedział, że takie spontaniczne wydarzenia zdarzają się tylko kilka razy w przeciągu całej zawodowej pracy. Nie mógł tu dzisiaj niczego zepsuć. I nie zepsuł.

 

- Odjedź trochę, żebyś widział w kadrze wszystkich uczestników tej awantury.

 

Instruował kamerzystę.

 

- Kierunkowy na pierwsze dwie ławki prawej strony.

 

Przekazywał komendy dźwiękowcowi. Zaskoczony

i zrozpaczony Gabriel zwrócił się do wybranki swojego serca z kluczowym pytaniem:

 

- Czy to prawda?

 

Na jej twarzy pojawił się szyderczy uśmieszek:

 

- Wiesz co, pieprzę ciebie i tą ślepą czarownicę. W du.ę sobie wsadź ten pierścionek.

 

Zdjęła pierścionek zaręczynowy i rzuciła nim w kierunku Gabriela. Ten dźwięcznie zaczął odbijać się od kamiennej, średniowiecznej posadzki, budząc odruchową ciekawość gości pierwszego rzędu. Następnie odwróciła się od pastora i zwróciła z wrzaskiem wprost do swojego ojca:

 

- Mówiłam ci, mówiłam! Nigdy go nie kochałam!!! Widzisz co narobiłeś!

 

Następnie zaczęła uciekać przez cały kościół centralnym przejściem nawy głównej, w stronę głównego wyjścia. Po drodze zgubiła swoje białe szpilki.

 

Jeden z kolegów Gabriela skomentował głośno:

 

- Pier....ny Kopciuszek.

 

Cały kościół odreagował śmiechem i oklaskami. Roztrzęsiona Giselle wtuliła się z płaczem w moje ramiona:

 

- Przepraszam.

- Nie płacz już aferzystko. Nie skończysz dzisiaj jak Joanna d'Arc. Chyba.

 

Westchnąłem.

 

 

Dwa dni później.

 

Ja, Giselle, Olivia i moi rodzice, staliśmy w hali odlotów. Właśnie wyświetliła się informacja, że pasażerowie naszego lotu do Paryża mają udać się do stanowiska odpraw.

 

- Jak tam Gabriel?

 

Zapytałem ojca.

 

- Nie ma co gadać. Ciągle przeżywa.

- Chyba zrozumiał co się stało?

- No niby tak, ale wiesz.

- Nie chciał z wami jechać?

- Przyjechał, zaraz przyjdzie, tylko gdzieś zaparkuje.

 

Giselle powiedziała:

 

- Do mnie, to już chyba nigdy się nie odezwie.

 

Matka skinęła głową.

 

- Idzie.

 

Szybkim krokiem szedł Gabriel, żeby zdążyć nas

pożegnać. Giselle, jak go usłyszała, to zapytała:

 

- Przyszedłeś mnie udusić?

 

Gabriel objął ją i wyjąkał:

 

- Jedź już sobie lepiej aferzystko. A tak naprawdę, to ci dziękuję. Masz charakterek... nie ma co.

 

Olivia również czule przytuliła Giselle mówiąc:

 

- No tak, tej pani już dziękujemy. Na śluby jej więcej nie zapraszamy.

 

Roześmialiśmy się wszyscy. Moja mama wzięła ją za rękę na pożegnanie i zapytała:

 

- Za sprawą babci Victora, mojej matki, krążą już o tobie w rodzinie różne opowieści. Ona podejrzewa, że jej nagła poprawa stanu zdrowia ma z tobą coś wspólnego. Ale Giselle, wszyscy się tu zastanawiamy... skąd wiedziałaś? Dlaczego zaatakowałaś Nylę na jej ślubie? Przecież jej w ogóle nie znasz? Nawet dobrze jej nie rozumiesz. Słabo znasz angielski. A jakbyś się pomyliła?

- Nigdy się nie mylę.

- Dlaczego?

- Nie wiem, wyczuwam fałsz w głosie ludzi. Victor

o tym wie. Nie wiem, dlaczego tak jest. Taka się urodziłam. Nie umiem tego wyjaśnić. Chciałam ratować Gabriela przed nieszczęściem.

- Dobra, musimy już iść.

 

Zakończyłem tę rozmowę.

Paryż w tym samym czasie.

 

Judith siedziała wieczorem na krawędzi łóżka

i patrzyła z filiżanką kawy w ręce, na telewizor. Bezmyślnie oglądała wiadomości. Jean, jej chłopak, leżał już obok niej i ciągnął ją za koszulkę do siebie.

 

- Wyłącz to i chodź już.

 

W tym momencie, jako ciekawostkę ze świata, pokazano krótką migawkę ze ślubu córki pewnego ważnego, amerykańskiego senatora. Choć relacja trwała tylko kilkadziesiąt sekund, to była tak dobrze zmontowana, że dawała pogląd na cały przebieg wydarzeń. Na koniec opatrzona była dowcipnym komentarzem amerykańskiego redaktora. Judith zaniemówiła, a jej szeroko wytrzeszczone oczy omal nie wyszły ze swoich oczodołów. Zwróciła się do Jean`a.

 

- Ty, patrz na to! Przecież to Giselle!

 

Nius za sprawa CNN poszedł w świat. W ostatniej chwili uratowała się przed kawą, która już zaczęła wylewać się z filiżanki.

 

- Ja pierniczę!

 

Jęknęła trochę przerażona, ale bardziej rozbawiona. Odstawiła filiżankę i złapała się za głowę.

 

***

 

 

Monsieur Pasteur I. Paryż. Opowieść Victora.

 

Moja praca w instytucie dawała mi dużo satysfakcji. Prowadziłem ciekawe badania genetyczne z fajnymi ludźmi, których polubiłem. W szczególności zaprzyjaźniłem się z trojgiem członków mojej grupy.

Tworzyliśmy zgrany zespól. Byli to dwaj studenci

z Francji: Roland i Tobias oraz chińska doktorantka

o imieniu Lan . Jej historia była ciekawa. Choć w pełni na to zasługiwała, to nie trafiła tu przypadkowo. Dostała się na paryskie studia doktoranckie za sprawą swojego wuja. Wiedzieliśmy o tym po imprezie w pubie, którą spontanicznie zorganizowaliśmy z okazji urodzin Lan. Wyciągnęliśmy to z niej. Przyłapaliśmy ją kiedyś, jak do jednego z najbardziej znanych profesorów instytutu, przez przypadek zwróciła się „wuju”. Trochę się opierała, ale w końcu powiedziała nam w tajemnicy, że to on pomógł jej się tu dostać. Nie mieliśmy o to do niej żadnych pretensji. Po prostu tak w życiu bywa, a Lan była inteligentna i bardzo zdolna. Zasługiwała na to, żeby z nami pracować. Historia jej wuja była trochę tajemnicza. Mówiono o nim różne rzeczy. Choć był stałym pracownikiem instytutu, to często bywał

w delegacjach. Prowadził wykłady i zajęcia fakultatywne na kilku znanych uczelniach na świecie. Słyszeliśmy plotki, że był kiedyś członkiem zespołu badawczego

w jednym z azjatyckich krajów rządzonych przez wojskową juntę. Jednak nikt ich nie potwierdzał. Był znany w środowisku mikrobiologów na świecie. Nazywano go profesor Zhang. Niestety wtedy jeszcze nie wiedziałem, że historia mojego zespołu badawczego, którą teraz wam opowiem, będzie najtragiczniejszym doświadczeniem mojego dotychczasowego życia.

Kiedy już mocno związałem się z Giselle i zacząłem na poważnie myśleć o ułożeniu sobie z nią życia, wpadłem na pewien pomysł:

 

- Giselle, chciałbym z tobą porozmawiać.

- No co?

- Będziesz kiedyś moją żoną?

- Oświadczasz mi się? Trzymasz tam gdzieś pierścionek?

 

Roześmiałem się.

 

- No teraz nie. Przecież nie mam pierścionka. Daj spokój.

- To skąd te pytania? Chcesz mnie sobie zarezerwować dla siebie?

 

Roześmialiśmy się razem.

 

- No pewnie, że chcę.

- No, co chcesz?

- Co byś powiedziała na to, jakbym przeprowadził ci badania genetyczne w instytucie.

 

Giselle się zastanowiła.

 

- Chcesz wiedzieć czy nasze dzieci nie będą ślepe?

- Może to nie będzie zbyt grzeczne, ale dokładnie o to mi chodzi.

- Zgadzam się. Co z nami będzie, jak się okaże, że będą? Zostawisz mnie?

- Nigdy cię nie zostawię, ale nie będą.

- Skąd wiesz?

- Bo się na tym znam.

 

Kilka dni później.

 

Przyprowadziłem Giselle do instytutu. Członkowie mojego zespołu już o niej ode mnie słyszeli i chcieli ją poznać. Lan nawet pochwaliła się, że widziała przypadkowo jej telewizyjny występ. Nie mogla uwierzyć, kiedy powiedziałem jej, że to właśnie moja dziewczyna grała tam główną rolę. Z racji koloru tęczówek jej oczu, moi kumple z instytutu przyjęli niemalże entuzjastycznie możliwość przeprowadzenia

u niej badań genetycznych. Z naukowego punktu widzenia była naprawdę ciekawym przypadkiem.

 

- Cześć, jestem Giselle.

 

Przywitała się niepewnie. Odpowiedziała jej cisza. Cała trojka: Lan, Roland i Tobias byli tak zafascynowani widokiem jej oczu, że zbliżyli się do niej i na moment zaniemówili przejęci.

 

- Victor, ja wiem, że na mnie patrzą, dlaczego nic nie mówią?

 

Dopiero wtedy cała trójka się roześmiała i uprzejmie przywitała.

 

- Cześć, jesteś nadzwyczajna.

 

Odpowiedziała Lan i wpatrując się we fioletowe tęczówki od razu zaczęła formułować niezrozumiałą dla Giselle diagnozę:

 

- Stawiam na zespól Claude’a Bernarda-Hornera. To

mogłoby pasować do faktu, że nie widzisz.

- Co to za choroba?

 

Zapytała Giselle.

 

- Jest bardzo rzadka, uszkodzenie nerwów oka może spowodować różnobarwność tęczówek.

- Ja raczej stawiałbym na cechę związaną z albinizmem.

 

Wypowiedział się Roland.

 

- No tak, tylko u niej brak jest jakichkolwiek innych cech świadczących o albinizmie. Ma śniadą skórę i ciemne włosy.

 

Oponowała Lan. Do dyskusji dołączył Tobias:

 

- Słyszałem kiedyś o zespole Alexandria Genesis. 

- Co to znowu jest?

 

Dopytywała Giselle.

 

- To zespół cech uważanych za mutację genetyczną. Charakteryzuje się u kobiet fioletowymi oczami i bardzo zgrabną sylwetką. To by do ciebie pasowało.

- To legenda, a nie pojęcie naukowe. Nikt tego naukowo nie opisał.

 

Oponowała Lan. Moi znajomi współpracownicy

z instytutu nic nie wiedzieli o innych, tajemniczych cechach Giselle. Nic im o tym nie mówiłem. I tak by

w to nie uwierzyli. Byli młodymi naukowcami. Nie wierzyli w zdolności nadprzyrodzone. Lan kontynuowała:

 

- Victor, jeśli rzeczywiście chcesz wiedzieć czy wasze dzieci mogłyby być obciążone genetycznie, to oprócz Giselle, musimy przebadać również ciebie. Inaczej to nie ma sensu.

 

Przyznałem jej rację.

 

- No to do roboty.

 

Skomentowali wspólnie. Pipetką z wacikiem zrobili nam obojgu wymaz z ust.

 

 

 

Trzy dni później.

 

Na drodze były korki i tak się złożyło, że przyszedłem do instytutu ostatni. Wiedziałem, że wyniki już będą

i rzeczywiście moi kumple żywiołowo komentowali je miedzy sobą.

 

- Pokażcie, co wyszło? Pewnie nic.

 

Zapytałem z ciekawością.

 

- Czekaj, czekaj, wszystko ci opowiemy. Są naprawdę ciekawe.

 

Powiedziała Lan.

- Są charakterystyczne?

 

Zapytałem z niedowierzaniem.

 

- Bardzo,

 

Odpowiedziała tajemniczo.

 

- Przede wszystkim to, co cię najbardziej interesuje.

- Co z chorobami dziedzicznymi?

 

Odpowiedziałem.

 

- Nie ma niczego niepokojącego. Nie wiemy dlaczego jest niewidoma. Wasze dzieci będą genetycznie zdrowe. Przynajmniej w zakresie, który potrafimy badać. Dobrze by było przebadać również jej rodziców i rodzeństwo.

- Niestety to niemożliwe.

- Dlaczego? Nie żyją?

- Ona nie zna swoich rodziców i nic nie wie

o rodzeństwie. Ktoś urodził niewidome dziecko

i podrzucił je siostrom zakonnym. Wychowywała się

w domu dziecka dla niewidomych.

 

- No to trudno, najważniejsze wiesz. Wyniki macie dobre. Ale jest jeszcze coś, co przy okazji odkryliśmy.

- Co?

- Powiedz mi czy wiesz, ile jest średnio w genomie Europejczyka genów neandertalczyka?

- Od 2,5 do 4 procent. Różne badania, różnie pokazują

 

Odpowiedziałem natychmiast na łatwe pytanie.

 

- No właśnie. Raczej bliżej 3 procent, ale ty masz 4,8 procenta.

- Co takiego?

 

Odpowiedziałem z niedowierzaniem.

 

- A wiesz ile ma Giselle?

- Ile?

- 7,3 %.

- Co wy gadacie, nie ma takich ludzi.

- Takich ludzi nie ma, ale twoja laska tyle ma. Aleście się dobrali. Może to właśnie ta przysłowiowa „chemia”, która was łączy. To przypadek wart opisania

w „Science”*. Jest nadzwyczajny. Podejrzewamy, że gdzieś w tych procentach mogą być jej fioletowe oczy. Nigdy się tego nie dowiemy, bo nie ma innych, takich przypadków, opisanych naukowo.

 

***

 

 

Utqiaġvik, najdalej na północ wysunięte miasto Alaski. 10 tysięcy kilometrów od Paryża.

Mały dom opieki dla osób starych.

 

- Pitsi, trzeba nakarmić babcię. Ona lubi tylko ciebie.

- Wiem, wiem, zaraz się tym zajmę, tylko jeszcze tu posprzątam.

- Sama już nie chce jeść.

- Nie dziw się, jest najstarsza z nich wszystkich. Ma

 

.................

Science* (ang) - nauka, w tym przypadku chodzi o znane, amerykańskie czasopismo naukowe, o tym tytule.

 

 

prawie 100 lat. Kto wie, może jest najdłużej żyjącą Inuitką na świecie, zważywszy, że średnio dożywamy 60-ki.

- Nie gadaj głupot, ty pożyjesz dłużej.

 

Pitsi jest jedną z kilku stałych opiekunek tego małego przytułku. Ona, tak jak babcia o której rozmawiają, jest również Inuitką, w przeciwieństwie do swojej przyjaciółki, białej Amerykanki. Rozmawiają

o podopiecznych. Obie tutaj pracują. Jest ciężko, trzeba być tu też w nocy. Osoby, które tu trafiają, najczęściej są już zupełnie zniedołężniałe. Dziewczyny pracują na zmiany.

 

- Ciekawe, że babcia tak lubi oglądać telewizję.

- Prawda? Patrzy się w ekran cały czas.

- Czy ona w ogóle jeszcze coś tam widzi?

- Może i widzi, ale czy cokolwiek zrozumie?

- Próbowałaś kiedyś z nią rozmawiać?

- Tak, można się z nią porozumieć w podstawowych sprawach, dotyczących opieki. Używa wielu dawnych, już dzisiaj nie używanych słów. Wydaje się bardziej sprawna psychicznie, niż na to wygląda.

- Jeden z byłych pacjentów opowiadał mi kiedyś, że była znaną osobą w okolicy.

- Naprawdę?

- Tak, podobno kiedyś, kilkadziesiąt lat temu, zjeżdżali się do niej mieszkańcy nawet bardzo odległych wiosek. Potrafili przez wiele dni wieźć na saniach chorych. Ona była szamanką. Jedną z ostatnich. Ponoć umiała również leczyć.

- Ech, te dawne eskimoskie zabobony.

 

Nagle obie dziewczyny skupiły uwagę na dziwnym zachowaniu seniorki. Próbowała sama usiąść

i wskazywała kościstą ręką na telewizor. Na jej zawsze obojętnej, przygasłej twarzy, widoczne były wielkie emocje. Jej szaro, żółte oblicze zapłonęło czerwienią. Wykrzykiwała dawne, niezrozumiałe słowa. Układały się w jakąś modlitwę. Przeplatała je imieniem:

 

- Kulug, Kulug!

 

Dziewczyny podbiegły do niej, żeby ją uspokoić, lecz nie zdążyły. Opadła bezwładnie na łóżko. Zamknęła oczy

i przestała oddychać. Na jej pomarszczonej twarzy widoczny był lekki uśmiech. Pitsi próbowała potrząsnąć nią za ramiona, ale nie dawała już żadnych oznak życia.

 

- Zostaw, już jej nie pomożemy. Odeszła. To musiało nastąpić.

- Co się stało?

- Nie wiem, tak, jakby zobaczyła coś w telewizji, co ją tak poruszyło.

- Ale co?

- Nie wiem. CNN pokazywała jakieś niusy ze świata.

 

***

 

 

W tym samym czasie. Mały, niedemokratyczny kraj azjatycki. Tajne, biologiczne laboratorium wojskowe.

 

- Profesorze Zhang, przepraszam, że pana wezwaliśmy

w tak pilnym trybie, ale pojawiły się nieprzewidziane komplikacje.

- Chodzi o ten najnowszy wariant?

- Tak.

- Wszczepiliście fragmenty DNA, tak jak wam poleciłem?

- Tak, stosowaliśmy metodę CRISPR*. Wyniki były bardzo obiecujące. Prowadziliśmy badania na szympansach. Wstępne rezultaty naprawdę były bliskie naszego celu.

- Proszę omówić.

- Osiągnęliśmy bardzo wysoki współczynnik zakażalności*. Przekraczał 30.

- Doskonale, bardzo zaraźliwy!

- Właśnie, nasz wirus jest stosunkowo łagodny. Objawy przypominają grypę. Lekkie podwyższenie temperatury, kaszel i katar. Ustępują po kilku dniach. Najważniejsze są objawy neurologiczne. Małpy stawały się nerwowe

i traciły koncentrację. Nie rozumiały prostych poleceń,

z którymi przed zarażeniem z łatwością sobie radziły. Objawy neurologiczne utrzymywały się około 6 tygodni, potem znikały bez śladu i małpy wracały do pełnego zdrowia.

- Czyli zgodnie z oczekiwaniami.

 

Profesor Zhang zamyślił się przez chwilę. Przypomniał sobie jakie wymagania postawił przed nim generał Che, dowódca sił lądowych, podczas rozmowy, która odbyła się pół roku temu:

 

 

................

CRISPR* - (genetyczne nożyczki) to metoda inżynierii genetycznej, pozwalająca na manipulacje genomem.

Współczynnik zakażalności* - mówi, ile kolejnych osób zakaża jedna osoba.

- „Rozpylony z dronów wirus nad liniami przyfrontowymi wroga ma powodować objawy

neurologiczne, skutkujące niezdolnością żołnierzy do prowadzenia walki. Mają utracić zdolność rozumienia rozkazów. Oczywiście nasze wojsko musi być wcześniej zaszczepione skuteczną szczepionką. Ją też musicie wymyślić. Wirus musi być bardzo zaraźliwy. Wszyscy mają zachorować w przeciągu kilku dni. Po przejęciu inicjatywy i rozbiciu armii wroga, jego żołnierze mają odzyskać zdrowie. Wirus powinien być nierozpoznany przez służby, jako celowo użyty. Świat nie może się

o nim dowiedzieć. Nikt nie może nas oskarżyć

o stosowanie broni biologicznej”.

 

Profesor otrząsnął się z zamyślenia i powrócił do rozmowy w laboratorium.

 

- Tak, proszę kontynuować.

- Wszystko wskazywało na to, że nam się udało. Próby na szympansach wyszły świetnie i zdecydowaliśmy się na zarażenie trzech ochotników.

- Testowaliście na ludziach?

- Właśnie.

- Skąd wzięliście ochotników?

- To byli miejscowi chłopi.

- Byli?

- Właśnie, dlatego tak pilnie żeśmy pana wezwali.

- Co się stało?

- Wszystko wyglądało naprawdę świetnie. Ochotnicy tracili zdolność percepcji, nie rozumieli, co dzieje się

wokół nich. Nie rozumieli poleceń i jako żołnierze, nie byliby zdolni do walki.

- Naprawdę? To znakomicie. Brawo!

- No nie zupełnie. Pierwsze objawy były łagodne, tak jak przewidywaliśmy. Lekka gorączka, kaszel, katar. Nawet zaczęły ustępować, ale po trzech dniach od zarażenia.

- Co?

- W przeciwieństwie do szympansów, które ciągle wyglądały na zdrowe, wszyscy nagle zmarli.

- Cooo takiego ???!!!

- To, co panu mówię.

- Dlaczego?

- Nie mam pojęcia. Na ludzi zadziałało inaczej. Nagłe zatrzymanie krążenia. Reanimacja nic nie pomogła.

- Boże! Zabezpieczyliście laboratorium? Co z ciałami?

- Wszystko posprzątaliśmy. Ciała są skremowane, laboratorium odkażone. Nikt z personelu się nie zaraził.

- A szympansy?

- Wszystko spalone.

- A rodziny ofiar?

- Zapłaciliśmy, będą cicho. To biedacy, nikt się nie dowie.

- Musimy to poprawić.

- Może lepiej dać sobie z tym spokój. Ryzyko jest zbyt duże.

- Doktorze, co pan mówi, poprawimy to, inaczej nam nie zapłacą. To kupa szmalu. Jesteśmy już tak blisko.

- Jak pan uważa profesorze. Ale proszę naprawdę z tym uważać.

- Dzisiaj nad tym popracuję. Zastanowię się. Proszę być spokojnym. Nic się nie stanie. Potrzebna jest tylko drobna modyfikacja. Następny wariant będzie lepszy. Pobraliście próbki tkanek od zmarłych przed kremacją?

- Oczywiście.

- Proszę mi je udostępnić, będę nad nimi pracował.

 

Trzy godziny później:

 

Profesor Zhang, ubrany w specjalny kombinezon, włożył ręce do gumowych rękawic, będących częścią przeszklonego pojemnika, którego wnętrze zapewnia całkowitą izolację przed zewnętrznym otoczeniem. Urządzenie było integralną częścią aparatu badawczego. Sekwencjonowało DNA. Miał problemy z otwarciem jednej z probówek zawierających zakonserwowaną krew zmarłego ochotnika. Korek był silnie włożony.

 

- „Co za idiota aż tak mocno to zamknął”.

 

Pomyślał. W tym momencie korek puścił jednak

z krawędzi próbówki ułamał się malutki fragment szkła. Profesor poczuł lekkie ukłucie w opuszek palca. Ostra krawędź odłamka przebiła rękawice pojemnika oraz rękawice kombinezonu i spowodowała maleńkie nakłucie skóry palca profesora.

 

- Ku..a mać!

 

Zaklął i natychmiast zamknął ponownie probówkę oraz nacisnął nogą pedał, który spowodował wypełnienie silnym odkażalnikiem całego przyrządu. Wysunął dłonie z rękawic i zdezynfekował rankę. O incydencie nikogo nie powiadomił. Musiał na razie zakończyć pracę, bo jutro, wcześnie rano leciał na zajęcia do Paryża. Postanowił wrócić tu za tydzień.

 

***

 

 

Monsieur Pasteur II. Paryż. Patogen. Opowieść Victora.

 

Mieliśmy dzisiaj ciekawe zajęcia z mikrobiologii. Prowadził je wuj Lan, sławny profesor Zhang. Naukowiec pracował z naszą czteroosobową grupą. Uczestniczyłem w nich ja, Lan, Roland i Tobias. Uczył nas, w jaki sposób da się w zaplanowany sposób przecinać za pomocą enzymów, DNA badanych komórek i podmieniać jego fragmenty, zmierzając do osiągnięcia zaplanowanych celów. Byliśmy pod wrażeniem wielkiej wiedzy i wprawy profesora. Lan nie ukrywała dumy z pokrewieństwa z wybitnym uczonym. Wykorzystaliśmy okazje, że akurat profesor miał dla nas trochę czasu. Dopiero co, dzień wcześniej, wrócił

z delegacji. Zajęcia zaczęły się o ósmej rano i trwały trzy godziny.

 

Po zajęciach chciałem jechać prosto do Giselle. Nawet spotykając się codziennie, tęskniliśmy za sobą. Rozbudziłem w mojej niewidomej dziewczynie, ukryte dotąd cechy namiętnej kochanki. Seks stał się nieodłącznym elementem naszych randek, co oczywiście jeszcze bardziej zbliżyło nas do siebie. Coraz częściej zdarzało się, że zostawałem u niej na noc. Giselle,

z pomocą Judith, nauczyła się również dla mnie gotować proste potrawy. Często żywiłem się u niej. Gotowanie dla mnie sprawiało jej przyjemność. Budowało w niej poczucie własnej wartości. Zaraz po zajęciach wsiadłem do renówki, żeby do niej jechać i zaskoczony stwierdziłem, że zapomniałem wczoraj podłączyć samochód do ładowarki. Wyliczyłem, że z tak niskim poziomem energii, mogę nie dojechać do Giselle

i z powrotem, a jutro w południe znowu musiałem być na zajęciach. Podłączyłem auto do prądu i pojechałem metrem. Poszliśmy jak zwykle na spacer do parku, wyprowadzając przy tym Foufou. Wieczorem postanowiłem, że dzisiaj znowu zostanę z nią na noc. Zanim położyliśmy się razem, poczułem się gorzej. Wydawało mi się, że mam gorączkę i robi mi się zimno. Poczułem dreszcze. Po chwili również poczułem, że mój nos robi się wilgotny i zacząłem kichać.

 

- Masz gdzieś chusteczki do nosa?

 

Zawołałem w stronę łazienki, bo Giselle właśnie brała prysznic.

 

- Mam je w łazience, zaraz ci przyniosę.

 

Odpowiedziała.

 

Czekając na Giselle oglądałem telewizor.

 

- „Znowu reklamy”.

 

Pomyślałem. Normalnie bym go nie zauważył, ale zwróciłem uwagę na spot, bo skojarzył mi się akurat

z moją dziewczyną, biorącą prysznic. Patrzyłem na piękną, młodą, zgrabną kobietę, wyglądającą najwyżej na 30 lat. Była naga w łazience, a duży ręcznik kąpielowy zasłaniał jej sutki i krocze. Jedną nogą wspierała się o brzeg wanny. Najpierw milcząco wsmarowywała sobie dłonią w udo płynne, białe serum, a potem zanurzyła ponownie palce w słoiku i włożyła sobie rękę pod ręcznik, dokładnie w miejscu waginy. Po chwili odezwała się słodkim głosem:

 

- „ Tam też nie wyglądam na swoje 53lata. Ale tego ci nie pokażę”. 

 

Kamera zrobiła zbliżenie na jej rękę. Na opakowaniu słoika, który trzymała w dłoni, widniała nazwa produktu -„Spermen”, a pod nią było zdjęcie wieloryba. Na ekranie pojawił się napis:

 

- „ Na bazie naturalnego spermacetu”.

 

Ten spot zobaczyłem po raz pierwszy. Był to zwiastun dużej kampanii reklamowej.

 

- Świat się kończy. Robią je coraz głupsze.

 

Skonstatowałem. Naga Giselle wyszła z łazienki i podała mi chusteczki. Patrzyłem na nią.

 

- „Jaka ona jest śliczna”.

 

Pomyślałem. Zapytała:

 

- Co ci jest?

- Nie wiem, chyba mam gorączkę, czuję dreszcze.

- Pokaż.

 

Dotknęła mojego czoła, a potem położyła się koło mnie

i całym ciałem się przytuliła.

 

- O kurde, rzeczywiście.

Leżeliśmy nieruchomo przytuleni i po dłuższej chwili szepnęła wyraźnie przerażona.

 

- Victor.

- Co? Przecież to nic groźnego.

- Jesteś chory, jesteś ciężko chory!

- Co mi jest?

- Nie wiem, ale to nie grypa, to coś bardzo poważnego, czuję to.

- Nie przesadzaj.

 

Zaskoczyło mnie, że zaczęła płakać.

 

- Dlaczego płaczesz?

- Nic nie mów, jesteś ciężko chory. Twoje życie jest

w niebezpieczeństwie. Nie wiem czy umiem ci pomóc.

 

Ciepło jej nagiego ciała spowodowało, że dreszcze mi przeszły. Wystraszyłem się. Nie o siebie, ale o Giselle. Myślałem, że dzieje się z nią coś niedobrego. Chciałem coś powiedzieć, ale poczułem, że nagle tracę siły i robię się senny. Jak się ocknąłem, to było już jasno. Nawet nie wiem kiedy przespałem całą noc. Giselle leżała obok mnie. Była cała mokra od potu i wyglądała na bardzo zmęczoną, wręcz wyczerpaną. Nie spała, ale się nie odzywała. Nadal kiepsko się czułem. Miałem gorączkę

i katar. W końcu powiedziała słabym głosem:

 

- Zmieniłam to, chyba cię uratowałam, ale choroby nie udało mi się pokonać. To jakiś wirus. Wydaje mi się, że udało mi się go zmienić, ale go nie zwalczyłam. Jesteś wciąż chory.

 

Pocałowałem ją czule i się roześmiałem.

 

- Moja dobra wróżko, kocham cię. Widzę, że źle spałaś. Nie martw się o mnie.

- Nie śmiej się, to poważna sprawa. Nie wiadomo co

z tego będzie.

- Giselle, zbieram się. Za trzy godziny muszę być

w instytucie.

- Nie idź tam dzisiaj.

- Muszę.

 

Wyszedłem i udałem się na stację metra. Wsiadłem do wagonu i wtedy poczułem, że robi mi się słabo. Stałem trzymając się, bo nie było gdzie usiąść, ale kiedy pociąg przyhamował, to ręka wyślizgnęła mi się z uchwytu, zachwiałem i przewróciłem. Pasażerowie, którzy znajdowali się w pobliżu, ruszyli mi na pomoc. Pamiętam zgrabną blondynkę w ciemnozielonym żakiecie oraz starszą kobietę, ubraną w beżową garsonkę i ciemne spodnie. Był tam również jakiś siwiejący, wysoki, szczupły facet w niebieskim swetrze oraz nastolatek w pomarańczowych butach. Posadzili mnie

i po chwili doszedłem do siebie. Jak dotarłem do mieszkania, to stwierdziłem, że rzeczywiście czuję się tak kiepsko, że dzisiaj nie pójdę na zajęcia. Położyłem się do łóżka i właśnie chciałem zadzwonić do Rolanda

i powiedzieć mu, że źle się czuję i dzisiaj nie przyjdę. Jednak nie zdążyłem, bo usłyszałem dzikie walenie do moich drzwi. Naprawdę się wystraszyłem, ale jednak postanowiłem otworzyć. Podszedłem w majtkach

i przekręciłem klucz. Do mojego mieszkania wtargnęło kilku silnych facetów, ubranych w pełne kombinezony.

Znałem ten rodzaj sprzętu ochronnego z laboratoriów

biologicznych. Stosowano go przy badaniach

z niebezpiecznymi patogenami. Zdążyłem jeszcze zauważyć, że dwóch ostatnich niosło specjalne nosze

z kapsułą izolującą. Nikt ze mną o niczym nie gadał. Dwóch pierwszych, którzy wydawali mi się najsilniejsi, chwyciło mnie za ramiona, a trzeci wbił mi w ramię bolesny zastrzyk. Przygotowaną strzykawkę trzymał już w ręku. Nie zdarzyłem nawet krzyknąć z przerażenia, poczułem, że tracę świadomość.

 

***

 

Ocknąłem się nagi na lekarskiej leżance w jakiejś specjalnej izolatce. Pomieszczenie było niewielkie, całe wykafelkowane, włącznie z sufitem, a jedynym sprzętem, który tam się znajdował, była leżanka, na której leżałem. Nie było okien na zewnątrz ale było jedno, pancerne

w bocznej ścianie. Prowadziło do sąsiedniego pomieszczenia. Zauważyłem, że przez to okno przygląda mi się z ciekawością dwóch lekarzy w białych kitlach. Nagle, gdzieś z ukrytego głośnika, usłyszałem głos:

 

- Victor, jak się czujesz?

 

Zauważyłem, że jeden z nich trzymał w ręku mikrofon.

 

- Słaby jestem. Kto mnie pyta, gdzie jestem i co się stało?

 

Odpowiedziałem.

 

- Jesteś w wojskowym laboratorium badawczym, niedaleko Paryża. Odpowiadaj na nasze pytania. Czy

możesz ruszać rękami i nogami?

 

Zamiast odpowiedzi, usiadłem na leżance.

 

- Czy czujesz ból w klatce piersiowej?

- Pić mi się chce. Poza tym, nic mi nie jest.

- Masz gorączkę i czujesz dreszcze?

- Nie, nic mi nie jest. Co ja tu robię?

- Zaraziłeś się bardzo niebezpiecznym wirusem.

- Wirusem? Gdzie się zaraziłem, od kogo?

- Zaraziłeś się w instytucie Pasteura, prawdopodobnie od profesora Zhang`a. On był naszym pacjentem zerowym.

 

Nagle zobaczyłem, że jedna z kafelek w ścianie się otwarła. Przez hermetyczną śluzę podano mi butelkę wody mineralnej, majtki, lekarski fartuch i klapki. Ubrałem się i napiłem wody. Zacząłem ogarniać, co się dzieje wokół mnie. Zapytałem:

 

- Co to znaczy był?

- Niestety był, to znaczy, że nie żyje.

- Nie żyje???

 

Powtórzyłem z przerażeniem i niedowierzaniem.

 

- Twoi współpracownicy, Roland, Tobias i Lan również zmarli. Nie udało się ich uratować.

- Coooo takiego !!!???

 

Krzyknąłem i zaraz dodałem:

 

- Giselle!

- Nie martw się, twoja niewidoma dziewczyna jest

w izolatce obok i ma się dobrze, tak jak ty. Nikt poza wymienionymi zmarłymi na szczęście się nie zaraził.  Ty miałeś szczęście i dlatego żyjecie. Badamy to.

- Co to za wirus?

- Ebola.

- Ebola? Skąd się wziął?

- Nie wiemy. Prawdopodobnie Zhang nad nim

w tajemnicy pracował i się zaraził.

- Nie miałem biegunki ani wymiotów.

- Bo miałeś szczęście. Nie zaraziłeś się.

- Kim wy jesteście?

- Jesteśmy wojskowymi lekarzami, specjalizujemy się

w zwalczaniu wirusów.

- Czy mogę zobaczyć Giselle?

- Na razie nie, nie martw się o nią, ma wszystko co potrzebne. Jak wszystko będzie dobrze, to damy was za parę dni do wspólnej sali. Na razie musicie być osobno. Ośrodka nie opuścicie wcześniej, niż za sześć tygodni. Tyle trwa kwarantanna. Toaleta jest za drzwiami. Jak będziesz musiał skorzystać, to zawołaj, otworzymy drzwi.

- Jestem waszym więźniem?

- Niestety tak.

- A telefon?

- Dostaniecie go z Giselle tylko na chwilę i tylko po to, aby poinformować rodzinę i znajomych o tym, że jesteście na obserwacji w szpitalu. Potem je wam odbierzemy. Dostaniecie telefony dopiero przed wyjściem. Wszystko co tu się dzieje jest ściśle tajne. Potem też, ani ty ani Giselle nie będziecie mogli nikomu nic o tym mówić. Powiedz nam czy od Giselle do swojego mieszkania jechałeś samochodem?

- Jechałem metrem.

- Metrem?

 

Usłyszałem małe poruszenie za szybą.

 

 

Dziesięć minut później.

 

Centrum dowodzenia wojskowego laboratorium. Tajna narada lekarska:

 

- Jechał metrem.

- Gorzej być nie mogło.

- Spokojnie, nie panikujmy, najważniejsze, żeby zachować to w tajemnicy. Gdyby rozniósł śmiertelny wariant wirusa, to już mielibyśmy zgłoszenia o ciężko chorych i zmarłych. Zarażeni już by nie żyli, tak jak profesor i studenci. Coś musiało się zmienić. Wirus musiał zmutować. Ciągle to dyskretnie monitorujemy, nie ma żadnych nowych zgłoszeń. Nikt w Paryżu ciężko nie choruje.

- Co proponujecie?

- Nie róbmy niczego. Do niczego się nie przyznawajmy na razie. Zachowujmy ciszę. Rodzinom studentów powiedzieliśmy, że w laboratorium doszło do wypadku. Powiedzieliśmy im, że studenci zarazili się wirusem Ebola. Że zaraził ich wykładowca, który musiał być nieostrożny i zaraził się za granicą.

- Kupili to?

- Chyba tak. Dostaną wysokie odszkodowania.

- A profesor?

- Niech go piekło pochłonie. Nikt o niego nie pytał. Jest szansa, że nam się uda. Że żadne informacje nie wyciekną.

- A co z tymi dwojga?

- Nic. Musi uwierzyć, że miał szczęście i się nie zaraził tak jak inni. A te lekkie objawy zwalimy na grypę.

 

***

 

 

Prawdziwa miłość V. Patogen.

 

Trzy dni wcześniej.

 

Partnerstwo Oliviera z Viviane uległo ostatnio istotnej zmianie. Można by powiedzieć, że weszło na wyższy poziom. Ich wzajemne relacje wzbogaciły się o czułe gesty i pocałunki, którymi wzajemnie się często obdarowywali. Zaczęli również, oczywiście w tajemnicy przed wujostwem, regularnie uprawiać satysfakcjonujący dla obojga seks. Efektem tego był tajny plan, który urodził się w jego głowie. Intensywnie nad nim myślał. Nie był pewny czy właściwie ocenił sytuację, jednak jego pomysł nie dawał mu spokoju. Myślał o nim nawet w nocy. W końcu postanowił, że jutro zrealizuje swój zamiar. Viviane wyczuwała, że jest dziwnie zdenerwowany, ale nie przykładała do tego dużej wagi. Jak wychodziła, to go pocałowała i zapytała:

 

- W porządku wszystko? Wydaje mi się, że czymś się martwisz.

- Idź już, nie przejmuj się. Wszystko jest w porządku.

 

Nazajutrz rano przystąpił do realizacji swojego pomysłu. Takiego wyzwania nie podejmował

samodzielnie nigdy. Ubrał dżinsy i swój ulubiony  

niebieski sweter z białym paskiem, wziął dokumenty

i wyszedł z domu. Na początku poszedł wprost do banku, w którym trzymał pieniądze. Podszedł do okienka kasowego.

 

- Chciałbym wypłacić tysiąc euro.

- Dowód proszę.

 

Następnie z kieszenią pełną banknotów, udał się w stronę metra. Jak matka żyła, to często chodził z nią na zakupy. Przyglądał się z ciekawością witrynom sklepowym. Często też razem jeździli metrem. Jednak sam metrem jechał pierwszy raz w życiu. Paryż znał słabo. W metrze jakiś młody mężczyzna zasłabł na chwilę. Olivier, wraz

z innymi, próbował mu pomóc, co jeszcze dodatkowo go zestresowało. Wysiadł na zaplanowanym przystanku

i udał się wprost do dużego, jubilerskiego sklepu, który kiedyś zapamiętał. Wszedł niepewnie do środka. O tej porze klientów było niewielu. Podeszła do niego młoda ekspedientka.

 

- Mogę w czymś pomóc?

- Chciałbym kupić pierścionek.

- Jaki?

- Taki, który daruje się na zaręczyny.

 

Dziewczyna znacząco się uśmiechnęła.

 

- Ale mam tylko tysiąc euro.

- Coś znajdziemy.

 

***

 

Nazajutrz.

 

Olivier usłyszał, że ktoś do niego przyszedł. Było jeszcze wcześnie, o wiele za wcześnie na Viviane. Ze zdziwieniem zobaczył, że przyszło wujostwo. Przyszli razem. Ciotka od razu z progu zaczęła mówić:

 

- Olivier, przyszedł czas, żeby wreszcie to załatwić. Chodź szybciutko, pomożemy ci się ubrać i zawieziemy cię do notariusza. Trzeba to wreszcie załatwić i mieć to

z głowy.

- Mam z wami jechać do notariusza?

- Tak, rozmawialiśmy już o tym, chyba pamiętasz?

- Czy to musi być dzisiaj? Źle się dzisiaj czuję, jestem przeziębiony, mam gorączkę.

- Olivier, musimy jechać dzisiaj, już zaraz. Wszystko jest już umówione.

 

Olivier był zaskoczony i chwilę się zastanawiał.

 

- Czy mogę zadzwonić do Viviane. Czy ona mogłaby

z nami pojechać?

- Po co ma z nami jechać?

 

Zapytał wuj.

 

- Jest moją opiekunką a poza tym chciałbym się jej zapytać, co o tym myśli. Nigdy z nią o tym nie rozmawiałem.

- Viviane wie o wszystkim, ja jej to wytłumaczyłem. Zgodziła się z nami całkowicie. Przyznała, że to najlepszy sposób, aby tak załatwić tą sprawę.

- Naprawdę? Zgodziła się?

- Oczywiście.

- I będzie tu dalej do mnie przychodzić?

- No przecież.

- No dobrze, to się ubieram.

- Olivier, słuchaj uważnie, ten notariusz nic nie może się dowiedzieć. Nie może wiedzieć, dlaczego przepisujesz nam dom. Nie może się dowiedzieć o długach mamy. Jak się dowie, to plan się nie powiedzie i zabiorą ci dom, 

a Viviane nie będzie mogła już do ciebie przychodzić.

 

Olivier naprawdę się przeraził.

 

- Dobrze, nic o tym nie powiem.

 

Jak wyszedł po ubranie, to wuj wyłączył i schował do kieszeni jego telefon.

 

***

 

Viviane przyszła o normalnej porze i zobaczyła, że go nie ma. Była bardzo zdziwiona. Otwarła drzwi swoim kluczem, który dał jej Olivier. Próbowała do niego dzwonić, ale telefon był wyłączony. Próbowała dzwonić do jego wuja, ale ten też nie odbierał. Nagle zrozumiała, że wykorzystali okazję, że go nie upilnowała i zawieźli go do notariusza. Teraz, przy takich relacjach jakie miała z Olivierem, nigdy nie zgodziłaby się na to, żeby go ktoś skrzywdził i wykorzystał. Rozpłakała się i cierpliwie na niego czekała, patrząc przez okno na wjazdową bramę,

z nadzieją, że jednak się myli i że on zaraz przyjdzie. Po półtorej godziny podjechał pod dom samochód wujostwa. Wysiadł z niego Olivier. Usłyszała, że oboje drą się o coś na niego, ale było zbyt daleko, żeby usłyszeć co mówią. Następnie gwałtownie odjechali. Zobaczyła, że wuj odjeżdżając, wyrzucił na trawnik telefon Oliviera. Wybiegła mu na spotkanie. Był bardzo zdenerwowany

i wystraszony. Podniosła telefon i pomogła mu wejść do domu. Przytuliła się do niego i od razu zauważyła, że ma spocone czoło i jest bardzo rozpalony. Miał gorączkę.

 

- Olivier, gdzie byliście?

- U notariusza. Pomóż mi, źle się czuję.

 

Viviane podała mu leki, a on położył się do łózka. Był chory i tak zdenerwowany, że nie był w stanie opowiedzieć jej o tym, co się stało.

 

***

 

Dzień wcześniej.

Kancelaria notarialna.

 

- No to dobrze, wszystko jest przygotowane. Proszę jutro z nim przyjechać i dopełnimy formalności.

 

Notariusz zwrócił się do wuja Oliwiera, chytrze się uśmiechając:

 

- Panie Patrickʼu. Tylko jeszcze raz powtarzam dla jasności. Po pierwsze, on musi być w pełni świadomy

i nie może być ubezwłasnowolniony, a po drugie, to musi być naprawdę jego własna, nieprzymuszona wola

- Oczywiście, panie mecenasie. On nie jest ubezwłasnowolniony. Powinien pan zrozumieć, że robimy to dla jego dobra. On jest chory i nie udźwignie

tego wszystkiego. Będzie miał najlepszą opiekę do końca  

życia.

- Dlaczego nie możemy wpisać tego w akcie darowizny?

- A po co? Przecież jesteśmy rodziną i to wystarczy.

 

Wuj Oliviera wstał i zbliżył się do prawnika. Ustawił się tak, aby zasłonić swoim ciałem widoczną w rogu gabinetu kamerę monitoringu. Następnie dyskretnie wyjął z kieszeni spodni, wypchaną banknotami kopertę

i wsunął ją do uchylonej szuflady biurka notariusza, nie odzywając się przy tym ani słowa. Ten cicho zamknął szufladę.

 

***

 

 

Golden Boy III. Patogen.

 

Sylvie nie spała tej nocy zbyt dobrze. Nie czuła się swobodnie w obcym domu, pomimo, że Tamara oddała do jej dyspozycji duży pokój na piętrze swojej luksusowej willi. Bardzo przeżywała powagę sytuacji. Nie była do końca pewna czy chce pójść za radą swojej przyjaciółki i ulokować cały majątek swojego życia

w obligacje. Nie znała się na tym za bardzo, ale również nie była naiwna. Wiedziała, że inwestowanie w giełdę,

w każdej formie, wiąże się z ryzykiem. Z drugiej jednak strony rozważała, że przecież Tamara i jej mąż są bardzo zamożnymi ludźmi, naprawdę dobrze znają się na prowadzeniu biznesu i całe życie pomnażają z sukcesem swój majątek. Trudno znaleźć lepszego doradcę finansowego jak oni, zwłaszcza, kiedy nocuje się w ich luksusowo wyposażonym domu i cały czas patrzy się na sprzęty i wyposażenie z najwyższej cenowej półki.

- „Tak właśnie powinni żyć bogaci ludzie”.

 

Myślała.

 

- „Przecież oni nie mogą się mylić”.

 

Do tego Sylvie nie czuła się dziś rano zbyt dobrze. Nie bardzo wiedziała dlaczego. Podejrzewała, że musiała się wczoraj przeziębić. Bolała ją głowa i wydawało jej się, że ma gorączkę. Ale była zdeterminowana, żeby swój plan zrealizować. Chciała mieć to już za sobą. Po śniadaniu Tamara zawiozła ją do banku i Sylvie pobrała gotówkę. Pieniądze zapakowano do pustej walizki, którą przywiozła ze sobą do Paryża. Równo milion euro.  Kasjerka podejrzliwie na to wszystko patrzyła. Widziała, że ma odczynienia z kimś, kto na co dzień nie zajmuje się pieniężnymi transakcjami.

 

- Na pewno nie potrzebuje pani ochrony?

- Nie, poradzę sobie. Pod bankiem czeka moja przyjaciółka, która zawiezie mnie do innego banku na tej ulicy. To niecały kilometr. Poradzimy sobie.

 

Ochrona wydała Sylvie walizkę pełną pieniędzy. Ważyła około 15 kilogramów. Tamara podjechała pod bank

i Sylvie szybko wsiadła do środka. Walizki nie wypuszczała z ręki. Obie przyjaciółki poczuły się przez chwilę, jak bohaterki sensacyjnego filmu. Obcowanie

z taką gotówką wzbudzało w nich emocje. Stan taki nie trwał długo. Przejazd do banku inwestycyjnego potrwał parę minut i obył się bez żadnych przeszkód. Nikt ich nie śledził i nie próbował napadać. Weszły obie do środka. Igor już na nie czekał.

- Dzień dobry pani Sylvio. Dawno pani nie widziałem.

- Cześć Igor, ale zmężniałeś i ta broda. Wyglądasz jak prawdziwy bankowiec.

- Chodźmy już, mój szef czeka.

 

Igor zaprowadził Sylvie do gabinetu dyrektora banku

a sam został z matką. Chwalił jej się, że zamierza kupić sobie nowy samochód. Pokazywał jakiś folder reklamowy. Samochód naprawdę był bardzo drogi.

Sylvie weszła niepewnie do gabinetu dyrektora. Nigdy wcześniej nie załatwiała żadnych spraw finansowych

w ten sposób. Formalności bankowe zawsze kojarzyły jej się z główną salą operacyjną:

 

- Dzień dobry pani Sylvio. Igor opowiadał mi o pani.

 

Dyrektor uprzejmie przywitał się z klientką. W duchu myślał z radością:

 

- „Jest następny milion. Żebyś ty kobieto wiedziała jaką dostanę premię za to, że kupisz u mnie te obligacje”.

 

Dyrektor wiedział, że za transakcje, które przeprowadzał osobiście, premia wpływała w całości na jego prywatne konto. Kontynuował:

 

- Cieszę się, że zdecydowała się pani ulokować swój kapitał na naszej lokacie. A ta walizka?

 

Wskazał wzrokiem na walizkę, którą Sylvie trzymała kurczowo przez cały czas. Od uścisku bolała ją już dłoń.

 

- To właśnie moje pieniądze.

- Co takiego? Przywiozła pani milion euro

w gotówce?

- Myślałam, że to uprości formalności.

- Pani Sylvio, nikt już tak nie robi. Ale w porządku, to nie ma znaczenia. Trochę tylko wydłuży formalności, bo kasjerka będzie musiała przeliczyć i sprawdzić gotówkę. Proszę, niech pani usiądzie.

 

- Nic nie trzeba liczyć, przed chwilą wypłaciłam je

z banku.

- Pani Sylvio.

 

Dyrektor się uśmiechnął. Sylvie usiadła nie wypuszcza- jąc walizki z ręki.

 

- Panie dyrektorze czy ta kampania wydobywcza jest wiarygodna?

- Oczywiście droga pani. Jest na rynku już 80 lat

i zawsze była wypłacalna. Proszę podać mi tą walizkę.

 

Sylvie podała mu walizkę i on objął ją obiema dłońmi, ale wciąż kurczowo trzymała za uchwyt.

 

- Ale niech mi pan szczerze powie, czy moje pieniądze będą na pewno bezpieczne?

 

Z napięciem oczekiwała na odpowiedź.

 

- Ależ oczywiście, to pewna i całkowicie bezpieczna inwestycja.

 

Dyrektor trzymał walizkę i lekko pociągnął ją do siebie, dając znak Sylvie, że może ją już puścić. Ta jednak

wciąż ją trzymała.

 

- Przepraszam, czy mógłby pan powtórzyć. Nie zrozumiałam pana.

- No przecież mówiłem pani, że to pewna i bezpieczna inwestycja. A zysk będzie bardzo wysoki.

 

I mocniej pociągnął walizkę w swoją stronę, a wraz z nią trzymającą ją wciąż Sylvie.

 

- Ale ja ciągle pana nie rozumiem!

 

Sylvie pociągnęła mocno walizkę w swoją stronę, a wraz z nią kurczowo już trzymającego ją dyrektora.

 

- No proszę już puścić. Po raz kolejny powtarzam, że to bezpieczne.

 

Sylvie zaparła się i z całej siły wyrwała walizkę z rąk bankowca. Zaskoczyła go i dlatego jej się to udało. Przycisnęła ją do piersi i powiedziała:

 

- Ja bardzo pana przepraszam, ale jednak zrezygnuję na razie!

 

Poderwała się gwałtownie z krzesła i wybiegła

z gabinetu. Dyrektor pomyślał:

 

- „Co jej się stało? To jakaś wariatka”.

 

Sylvie wbiegła na salę transakcyjną i krzyknęła do przyjaciółki:

 

- Tamara, jedziemy stąd!

- Co się stało?

- Rozmyśliłam się!

- Co takiego? Dlaczego?

- Nie wiem. Nie rozumiem go. Źle się dzisiaj czuję. Zawieź mnie z powrotem.

 

Tamara i Igor dziwnie na siebie popatrzyli. Ale Tamara wykonała prośbę przyjaciółki i zawiozła ją z powrotem pod jej bank, choć była obrażona. Kasjerka była bardzo zaskoczona, jak ją znowu zobaczyła:

 

- Co się stało?

- Transakcja nie doszła do skutku. Chcę wpłacić

z powrotem.

 

Kasjerka się wystraszyła. Nie wiedziała czy nie jest przedmiotem jakiegoś oszustwa. Wezwała do pomocy kierownika sali. Oboje długo liczyli gotówkę, sprawdzając dokładnie każdy banknot.

 

***

 

 

I cię nie opuszczę aż do śmierci III. Patogen.

 

Paryż. Metro.

 

Rose zaczęła się śpieszyć. Jeśli chciała nie spóźnić się do pracy i w porę otworzyć swój butik, to za 5 minut musiała wyjść z domu. Szybko włożyła ciemnozielony żakiet i czarną spódnicę. Jej blond włosy opadające na ramiona, bardzo ładnie kontrastowały z ciemną zielenią marynarki. Włożyła również zielone szpilki, które specjalnie kupiła niedawno do tego kompletu.  Najczęściej do pracy jeździła metrem. Miała dobre połączenie i tak było jej najwygodniej. Usiadła

i spokojnie obserwowała najbliższych pasażerów. Nieco dalej siedziała starsza kobieta, ubrana w beżową garsonkę i ciemne spodnie. Mogła mieć około 70 lat, ale nie wyglądała bardzo staro. Była zadbana. Rose umiała to zauważyć i docenić. Naprzeciwko niej siedział przystojny mężczyzna, w wieku, trochę ponad 40 lat. Ubrany był w niebieski sweter i dżinsowe spodnie. Jego gęste włosy zaznaczone już były pierwszymi objawami siwizny. Miał dziwne spojrzenie i zachowywał się nerwowo. Zwróciła również uwagę na młodego chłopaka, jadącego pewnie z matką. Miał na nogach pomarańczowe, drogie buty. I wtedy wydarzyło się coś niecodziennego. Na jednej z kolejnych stacji do wagonu wszedł młody mężczyzna w szarym swetrze. Rose po chwili zauważyła, że był bardzo blady. Lekko zatoczył się na nogach, nie miał już gdzie usiąść. Wtedy pociąg przyhamował i ten osunął się na podłogę. Rose wraz

z innymi pasażerami rzuciła mu się na ratunek. Posadzono go i szybko odzyskał świadomość. Po chwili stwierdził, że już wszystko z nim w porządku i dalej sam sobie poradzi. Dziękował za udzieloną pomoc. Podnosząc go, zauważyła, że był spocony i rozpalony. Przetarła chusteczką swoją wilgotną dłoń.

 

***

 

 

 

 

Biuro Rémiʼego. Dzień później.

 

- Wydaje mi się, że wyczuwam jakiś dystans. Isabelle dlaczego? Gniewasz się o coś?

 

Rémi podszedł od tyłu do swojej sekretarki i czule pocałował ją w szyję. Jednocześnie objął dłonią jej pierś. Ona przycisnęła swoją dłoń do jego.

 

- Muszę z tobą poważnie porozmawiać.

- Rozmawiajmy więc.

- Chciałabym wiedzieć, jak jest między nami.

- O co ci chodzi?

- Rémi, kochasz mnie?

- Przecież wiesz, że tak, szaleję za tobą.

- Będziemy kiedyś razem?

- Przecież jesteśmy.

- Jestem twoją sekretarką.

- Czego więcej byś chciała?

- Powiedz mi, na co mogę liczyć?

- To znaczy?

- Czy mogę liczyć na życie z tobą?

- Chcesz, żebym zostawił żonę?

- A ty?... chciałbyś to zrobić dla mnie?

- To poważna decyzja, zastanawiam się nad tym.

- To się zastanawiaj, bo muszę wiedzieć, co mam zrobić.

- O co ci chodzi?

- O to.

 

Isabelle wyjęła z drugiej ręki mały, plastykowy, podłużny przedmiot i mu go podała.

 

- Co to jest?

Zapytał z ciekawością i nagle zrozumiał, co właściwie trzyma. Zastygł w przerażeniu. Na teście ciążowym, który podała mu Isabelle, wyraźnie było widać dwie kreski. Pamiętał, że już miał w ręku taki test wtedy, kiedy Rose zaszła w ciążę z córką. Pamiętał również, że dwie kreski to wynik dodatni.

 

- Jesteś w ciąży?

 

Wykrztusił po dłuższej chwili.

 

- Przecież widzisz.

- Ze mną?

- A z kim!

 

Warknęła ze złością. Rémi aż usiadł z wrażenia.

 

- Isabelle, co myśmy narobili.

 

Jego oczy wypełniły łzy, ale ukrył to przed nią. To nie były łzy radości.

 

***

 

 

Rémi tego dnia długo sam siedział w biurze. Próbował podjąć życiową decyzję. Czuł się z tym wszystkim podle. Oceniał, że zaradna Rose, prowadząca dobrze prosperujący interes i prawie dorosłe dzieci, poradzą sobie bez niego. Przynajmniej tak to oceniał. Wydawało mu się, że codzienna obojętność żony i dzieci w stosunku do niego znaczy tyle, że bez niego poradzą sobie znakomicie. Może nawet specjalnie się nie przejmą tym, że ich zostawi. Z drugiej strony myślał o młodej, niezaradnej życiowo dziewczynie, szukającej swojego miejsca w życiu, którą swoim nieodpowiedzialnym zachowaniem doprowadził do nieszczęścia. Oczami wyobraźni widział biedną Isabelle porzuconą przez niego, jak męczy się w biedzie, wychowując jego dziecko i nie umiejąc przez to znaleźć sobie partnera. Nie odważyłby się namawiać ją do usunięcia ciąży. Wydawało mu się, że w ten sposób tylko pogorszyłby sytuację. Przecież jakby chciała to zrobić, to sama by mu o tym powiedziała. Czuł się odpowiedzialny za tą niewinną, bezbronną istotę, której wyrządził taką krzywdę,

a przecież, choć od niedawna, to bardzo ją kochał. No

i do tego to delikatne, pachnące ciało i ten seks. Rémi zdecydował. Zdecydował, że porzuci Rose dla Isabelle. Nie zniósłby zwłoki. Jeszcze dzisiaj spróbuje oznajmić to swojej żonie.

 

W tym samym dniu, późnym wieczorem.

 

Było już przed północą, kiedy Rémi i Rose zostali sami w swojej sypialni i mogli spokojnie porozmawiać. Dzieciaki poszły spać. Ona też chciała się już położyć. On przejęty do granic możliwości, czerwony na twarzy, ze łzami w oczach i spuszczonym wzrokiem, postanowił wykrztusić, łamiącym się głosem, przygotowany manifest. Wieszczył koniec świata, a przynajmniej apokaliptyczną awanturę. Nabrał powietrza i na jednym wdechu wyrecytował:

 

- Chciałbym z tobą poważnie porozmawiać. Wydaje mi się, że nasze wspólne życie straciło sens. Nasza miłość wygasła. Doszedłem do wniosku, że najlepiej dla nas obojga będzie, jeśli ułożymy je sobie na nowo. Chcę odejść od ciebie i zacząć wszystko od początku. Jestem pewny, że beze mnie będziesz szczęśliwsza. Jestem pewny, że sobie poradzisz. Tak będzie lepiej dla nas obojga.

 

Skończył i oczekiwał na reakcję. To co stało się później, całkowicie go zaskoczyło. Rose zachowała się tak, jakby w ogóle nie obeszło ją to, co Rémi do niej powiedział, choć on mówił to głośno, wyraźnie, a w ich sypialni panowała już nocna cisza.

 

- Rémi przepraszam cię, ale muszę się położyć. Jeśli chcesz powiedzieć mi coś ważnego, to zrób to jutro. Dzisiaj jestem wyjątkowo zmęczona i do tego źle się czuję. Chyba się przeziębiłam, możliwe, że mam gorączkę. Przez to w ogóle cię nie rozumiem.

 

Położyła się do łóżka, jakby nic się nie stało.

 

- Słyszałaś co powiedziałem?

- Tak oczywiście, ale nie chcę dzisiaj o tym rozmawiać.

 

Rémi zaniemówił ze zdziwienia i zaskoczenia. Położył się koło niej w ich wspólnym, małżeńskim łóżku. Ona natychmiast przytuliła się do niego i położyła głowę na jego ramieniu. Po chwili słyszał już jej cichy oddech. Dotknął jej czoła, było rozpalone. Miała wysoką gorączkę. Postanowił, że jeśli Rose sama o to nie zapyta, to wróci do tematu za kilka dni.

 

***

 

Dwa dni później. Biuro dyrektora firmy, w której pracuje Rémi.

 

Dyrektor po naradzie, tak jak dwa miesiące temu, znowu zwrócił się do Rémiʼego:

 

- Zostań na chwilę, musimy pogadać.

 

Dyrektor, w przeciwieństwie do Rémiʼego, był znawcą ludzkich charakterów. Jego najbliżsi współpracownicy czasem żartowali, że na te narady to niepotrzebnie ich zwołuje, bo ma dar czytania ich myśli i zanim się odezwą, to on już wie, co mu powiedzą. Tak jak Rémi, on też miał sekretarkę. Była to bardzo doświadczona

i inteligentna osoba, z tych co to wiedzą wszystko

o wszystkich, którzy pracują w firmie. Dyrektor nawet nie musiał jej specjalnie wypytywać. Lubił z nią plotkować, a ona lubiła jego. Powiedzieć, że znali się jak „łyse konie”, to trafić w dziesiątkę w ocenie ich wzajemnych relacji. Dzięki temu wiedział niemal wszystko o swoich pracownikach. Tego, co przez ostatnie dwa miesiące dzieje się w gabinecie

i sekretariacie Rémiʼego, pomimo największych starań zarówno jego, jak i Isabelle, w żaden sposób nie dało się ukryć. W końcu do sekretariatu wchodzili różni ludzie, czasem zupełnie niespodziewanie, a w biurach nie puka się do drzwi. Kilku znaczących gestów i spojrzeń nie udało im się ukryć i plotka zaczęła krążyć. Dyrektor znał również Rose. Było kilka jubileuszowych okazji, żeby ją poznać. Bardzo mu się podobała i zazdrościł Rémiʼemu takiej atrakcyjnej i inteligentnej partnerki. To był prawdziwy dyrektor, interesował się swoimi podwładnymi, w szerokim aspekcie ich życia. Domyślał się, że Rémi zaczyna robić głupstwa i postanowił rozeznać czy są podstawy do jego interwencji i czy warto ją podjąć.

 

Dzień wcześniej.

 

Dyrektor dzwoni do swojego kolegi, dyrektora innej firmy, który polecił mu Isabelle.

 

- Cześć, co tam u was?

- W porządku, idzie dobrze. Jak ty już dzwonisz, to na pewno czegoś potrzebujesz.

- Może i potrzebuję. Potrzebuję informacji.

- O czym?

- Nie o czym, tylko o kim.

- To znaczy?

- Isabelle.

 

Po drugiej stronie nastąpiła krótka cisza, a następnie rozmówca odezwał się wyraźnie rozbawionym głosem:

 

- Jak rozumiem, chcesz mi podziękować.

- Za co?

- No jak za co? Nieziemska du.a przecież. A jaka sprytna i... kompetentna. Jak się sprawdza?

- Słuchaj no, w tę historyjkę o reorganizacji, to od razu nie wierzyłem. Nikt nie pozbywa się w ten sposób dobrej sekretarki. Nie ma ich zbyt wiele. Nie chciałem cię dopytywać, bo akurat była mi potrzebna, ale teraz stary racz mi łaskawie powiedzieć... za co żeście ją wypier...li.

 

Rozmówca głośno się roześmiał. Długo nie mógł się uspokoić.

- A co?... uwiodła już kogoś?

- Gadaj.

- Rozwaliła małżeństwo mojemu technicznemu. Po trzech miesiącach współpracy oczy mu p...dą zarosły. Wyobraź sobie, stary chłop, pod 50 tkę, zostawił żonę

i chciał się z nią żenić.

- O, ciekawa historia, a finał?

 

Ten znowu zaczął się śmiać.

 

- Słuchaj, puknął ją, a ona chciała go wziąć na dziecko. Podobno obsikany test ciążowy mu pod nos podetknęła. Wszyscy się głowią, skąd go wytrzasnęła. Moje sekretarki jak o tym gadają, to niemal sikają z radości. Cała firma miała ubaw. W końcu jakoś się w tym wszystkim stary dziad połapał, ale małżeństwa do tej pory nie udało mu się posklejać. Wpadł do mnie do gabinetu i grzmiał na całe gardło: „Albo ja albo ta k..wa”. No i tak trafiła do was.

 

Tego już dyrektor również nie wytrzymał. Po obydwu stronach połączenia słychać było niekończący się, nieokiełzany rechot.

 

***

 

- Zostań na chwilę, musimy pogadać.

- Tak?

- Rémi, co ty tam z tą Isabelle wyprawiasz?

- A bo co?

- Wiesz, krążą plotki.

- Niech sobie krążą

- Martwię się o ciebie.

- Niepotrzebnie, dam sobie radę.

- Popatrz na mnie.

 

Rémi spojrzał w oczy dyrektora.

 

- Spałeś z nią?

- Co takiego? Co cię to k..wa obchodzi?

 

Dyrektor postanowił zaryzykować i pójść va banque.

 

- No dobra, to inaczej. Kreseczki już widziałeś?

 

Rémi zamilkł przerażony. Dosłownie szczęka mu opadła. W końcu wyjąkał:

 

- Macie u mnie jakaś kamerę? Podglądasz mnie?

 

Dyrektor uśmiechnął się szeroko. Wiedział już, że trafił. Pomyślał tylko:

 

- „Dlaczego k..wa, zawsze mam rację”.

 

Opowiedział mu całą historię o poprzednim szefie Isabelle. Rémi zareagował emocjonalnie:

 

- Ja pier...le!

- Mam nadzieję, że żadnych głupot już nie narobiłeś?

- Chyba nie.

 

Rémi od razu pomyślał, że jakby Rose zapytała go, co to miało znaczyć, to powie jej, że to był rodzaj żartu, bo chciał, żeby ktoś w ich domu wreszcie zwrócił na niego uwagę.

- Słuchaj, sprawdzałem w kadrach, masz jeszcze miesiąc zaległego urlopu.

- Pewnie tak.

- Bierz go od dzisiaj. Twój zastępca się zajmie robotą. Namów Rose i jedzcie gdzieś na jakieś wyspy, pod palemki. Isabelle za tydzień kończy się okres próbny. Nie przedłużymy jej umowy i już jej więcej nie zobaczysz. Wywietrzymy po niej te perfumy.

 

Rémi chwilę się zastanawiał. Myślał:

 

- „Ale jak to?... to boskie ciało”.

 

Po chwili odpowiedział:

 

- Dzięki stary, można na ciebie liczyć. Zrobię tak, jak radzisz.

 

Poszedł do swojego gabinetu. Isabelle już na niego czekała. Nic się nie odezwał, tylko namiętnie ją pocałował, wziął swoją teczkę i wyszedł. Ona stała zaskoczona, niczego nie rozumiejąc.

 

Rémi poczuł wielka ulgę. Łzy radości napłynęły mu do oczu.

 

***

 

 

 

 

 

 

Demokracja I.

 

Montpellier, duże miasto na południu Francji. Wiec wyborczy czerwonych.

 

- Ilu przyszło?

- Komplet, panie przewodniczący, 30 tysięcy ludzi, pełny stadion.

 

W pomieszczeniu, w którym przewodniczący głównej, opozycyjnej w stosunku do obecnego rządu partii, przygotowywał się do swojego wystąpienia, słychać było wyraźnie gwar tłumu zgromadzonego na stadionie. Było to jedne z zaplanowanych w okresie przedwyborczym spotkań ze zwolennikami jego partii. Stylistka pracująca w sztabie wyborczym znanego opozycyjnego polityka, lidera partii czerwonych, poprawiała mu lekki makijaż potrzebny do występu przed kamerami telewizyjnymi. Przewodniczący nie przejawiał objawów zdenerwowania. Takich spotkań było już kilkanaście, wszystkie podobne do siebie. Był gotowy wytoczyć swoją tyradę, przeciwną rządowi i partii czarnych z rządem związanej. Wiedział już czego oczekiwać i co chcą usłyszeć jego zindoktrynowani słuchacze, którzy przybyli na wiec.

 

- Dobra, zostaw już, jest ok, idę, zaczynamy.

 

Polityk wszedł na scenę i zajął miejsce na przygotowanym dla niego podium. Tłum przyjął go gromkimi oklaskami.

 

- Bracia, stoję tu przed wami po to, aby powiedzieć wam prawdę! Prawdę o tych, którzy teraz rządzą naszym krajem. Krajem, który pod tymi rządami stacza się

w przepaść korupcji i upadku gospodarki. Który staje się ruiną !!!

 

Polityk zrobił celowo krótką przerwę. Tłum natychmiast zrozumiał jego intencję i wrzasnął z wielką siłą, w geście potwierdzenia tej oczekiwanej przez siebie diagnozy.

 

- Chcę wam powiedzieć, że rządzi wami banda idiotów, nie będąca w stanie podjąć żadnej, korzystnej dla naszego narodu decyzji. Banda debili, których jedynym celem jest was okraść. Oni myślą tylko o tym, żeby dorobić się majątków, kosztem naszej ukochanej ojczyzny!!! Myślą tylko o swoim dobrobycie, a los zwykłych obywateli mają za nic. Zepsuli wszystko, za co się wzięli. Zepsuli edukację, służbę zdrowia, sądownictwo, a przede wszystkim wasze biznesy.

 

Znowu zaplanowana przerwa i znowu oczekiwany przez polityka aplauz, tyle, że jeszcze głośniejszy i gwałto- wniejszy niż poprzednio.

 

- Tak, powtarzam wam po raz kolejny i będę powtarzał aż do znudzenia. Rządzą wami złodzieje, łajdacy, nieudacznicy i degeneraci. Jeszcze raz wam przypomnę

o nieślubnym dziecku; tu wymienił nazwisko obecnego premiera, które spłodził 30 lat temu z kobietą

o wątpliwej reputacji!!!

 

Tłum wpadł w prawdziwy amok po tych słowach.

 

- Takie moralne kreatury oszukały swój naród

i podstępnie przejęły władzę.

 

Tłum oszalał, drąc się wniebogłosy.

 

- Ale przyszedł czas! bracia, przyszedł czas to zmienić!!! Strząśniemy tą zarazę, zdepczemy te karaluchy, niech zdychają razem z tymi swoimi średniowiecznymi zabobonami. Nadchodzi nasz czas! Czas wolnych, światłych ludzi o otwartych umysłach i sercach. Czas czerwonych. Pokonamy te śmiecie, zwyciężymy!!!

 

Dziki aplauz trwał 15 minut. A polityk zaczął rozrzucać ze swojego podwyższenia czapeczki i inne drobne, wyborcze gadżety.

 

***

 

Montpellier, duże miasto na południu Francji. Wiec wyborczy czarnych.

 

 

 

Sztabowi wyborczemu czarnych, z racji tego, że rząd związany z ich partą obecnie sprawował władzę, udało się tak zaplanować spotkania z wyborcami, że mogli je organizować kilka dni po spotkaniach wyborczych czerwonych, co dawało im pewna przewagę. Premier obecnego rządu, a jednocześnie przewodniczący partii czarnych, szykował się właśnie do wystąpienia na wiecu wyborczym zwolenników jego rządu. Rządu, który aktualnie sprawował władzę. Specjalnie zaproszono ich

i przywieziono autobusami na ten sam stadion, na którym tydzień wcześniej odbywała się konwencja wyborcza czerwonych. Premier zasygnalizował swoją gotowość i wyszedł na scenę, a następnie wszedł na specjalnie przygotowana mównicę. Tłum 30 tysięcy jego sympatyków przywitał go głośną, emocjonalną owacją.

- Bracia, stoję tu przed wami po to aby powiedzieć wam prawdę! Prawdę o tych, którzy po raz kolejny próbują przejąć władze w naszym kraju. Myślę, że wszyscy jeszcze dobrze pamiętacie, jak nasza ojczyzna staczała się w przepaść korupcji i upadku gospodarki. Jak rządy czerwonych doprowadziły ją do ruiny!!!

 

Polityk zrobił celowo krótką przerwę. Tłum natychmiast zrozumiał jego intencję i wrzasnął z wielką siłą w geście potwierdzenia tej oczekiwanej przez siebie diagnozy.

 

- Chcę wam przypomnieć, że rządziła wami wtedy banda idiotów, nie będącą w stanie podjąć żadnej, korzystnej dla naszego narodu decyzji. Banda łajdaków, których jedynym celem było was okraść. Oni myśleli tylko o tym, żeby dorobić się majątków kosztem naszej ukochanej ojczyzny!!! Myśleli tylko o swoim dobrobycie a los zwykłych obywateli mieli za nic. Jestem pewny, że dobrze to pamiętacie. Zepsuli wszystko, za co się wzięli. Zepsuli edukację, służbę zdrowia, sądownictwo. Doprowadzili do tego, że pracownicy zarabiali tak mało, że nie starczało im na podstawowe potrzeby!!!

 

Znowu zaplanowana przerwa i znowu oczekiwany przez polityka aplauz, tyle że jeszcze głośniejszy i gwałto- wniejszy niż poprzednio.

 

- Tak, powtarzam wam po raz kolejny i będę powtarzał aż do znudzenia. Nie dopuścimy do tego, żeby znowu rządzili wami złodzieje, bandyci, nieudacznicy

i degeneraci. Jeszcze raz wam przypomnę o tym, że 30 lat temu przewodniczącego czerwonych przyłapano na tym, jak umawiał się na seks z prostytutką!!!

Tłum wpadł w prawdziwy amok po tych słowach.

 

- Takie moralne kreatury oszukały swój naród

i podstępnie przejęły wtedy władze. Ale Bóg dał, że udało nam się ją odzyskać.

 

Tłum oszalał drąc się wniebogłosy.

 

- Nadchodzi czas próby! Bracia, musicie spełnić swój patriotyczny obowiązek i znowu zagłosować na nas!!! Czarni muszą zwyciężyć!!! Rozprawimy się z tą zarazą ostatecznie, zdepczemy te karaluchy, niech zdychają na śmietniku historii. Pokonamy czerwonych! Nadchodzi nasz czas! Czas wolnych, dumnych ludzi o otwartych umysłach i sercach. Czas czarnych. Pokonamy te śmiecie, zwyciężymy!!!

 

Dziki aplauz trwał 15 minut. A polityk zaczął rozrzucać ze swojego podwyższenia czapeczki i inne drobne, wyborcze gadżety.

 

***

 

 

Anioł Stróż I.

Miejscowość Brive-la-Gaillarde. Około 400 km od Paryża. Poludniowo -zachodnia Francja.

 

Véronique bardzo podoba się Fabien`owi. Zwrócił na nią uwagę już w pierwszej klasie średniej szkoły, której oboje są uczniami. Teraz Véronique i Fabien mają po 16 lat. Za dwa lata wszyscy będą zdawać maturę. Fabien jest nieśmiały, nie wie jak zwrócić uwagę dziewczyny,

o której myśli coraz częściej, a właściwie myśli o niej cały czas. Próbuje ją zagadywać, często razem żartują, ale ona podoba się również innym chłopakom w klasie. Jest ładna i jest adorowana. Taki stan jej odpowiada. Nie myśli na razie poważnie o przywiązaniu do siebie chłopaka. Nie bardzo wie, co myśleć o nich wszystkich. Nie dąży również do inicjacji seksualnej. Śmieje się

z tego wszystkiego, bo taki ma charakter. Pogodny

i jeszcze trochę dziecinny. Wydaje jej się, że wszyscy mają równe szanse. Na nieszczęście Fabien`a, Véronique interesuje się również Timon. Timon, to jest naprawdę ktoś. Wygląda przynajmniej na dwa lata starszego, niż jest w rzeczywistości. Jest wysoki i przystojny. Ma już dobrze wykształcony zarost. Świetnie gra w piłkę. Jest młodym mężczyzną, w pełnym tego słowa znaczeniu. To on rządzi całym tym towarzystwem. On tu organizuje życie pozaszkolne. Jest na każdych urodzinach, organizuje spotkania kumpli i kumpeli. Jak trzeba, to doniesie piwo, jak trzeba zorganizuje muzykę, a nawet trawkę załatwi. Jest ogólnie lubiany, choć potrafi być również agresywny, jeśli mu ktoś podpadnie. Zdarzało się, że wdawał się w szarpaniny i bójki z rówieśnikami, które na szczęście niczym groźnym dla nikogo się nie kończyły. Timon jest typem niespokojnego ducha. On śmielej zalecał się do Véronique. Zagadywał ją, próbował odciągnąć ją od towarzystwa i zdobyć ją tylko dla siebie. Miał już pewne doświadczenia z dziewczy- nami, choć nie z tymi z klasy, ale starszymi od niego

o rok czy dwa, z klubu, do którego chodził ze starszym bratem każdej soboty. Nie był już prawiczkiem. Véronique imponowało to, że jest adorowana przez Timona. Wiedziała, że inne koleżanki w klasie jej tego zazdroszczą. Prawdę mówiąc był pierwszym na jej liście. Ale na razie nie chciała niczego przesądzać. Fabien

z kolei imponował jej inteligencją. Był najlepszym uczniem w klasie. Był opanowany i jak na swój wiek, aż zanadto rozsądny.

 

- Véronique, słyszałaś co znowu wymyślił Timon.

- Co?

- W przyszły piątek, jak będzie pogoda, to mamy wszyscy przyjechać do szkoły na rowerach.

- Jean-Marie, on mądry nie jest. Po co?

- Powiedział, że będziemy tylko na matmie i geografii. Na wf nie będziemy czekać, bo jest lato i szkoda marnować czas w szkole. Zerwiemy się i mamy jechać nad rzekę

- Na rowerach?

- Tak.

- To 12 km.

- Powiedział, że do domu wrócimy normalnie, jak byśmy byli w szkole. Że niby to takie małe wagary, ale nikt się nie zorientuje. Jak zdążymy, to zajrzymy również do jaskini.

- Kto niby miałby tam jechać?

- Fabien i Louis już się zgłosili. Inni się jeszcze zastanawiają. No i oczywiście Timon.

- Fabien też pojedzie?

- Tak.

- Co o tym sądzisz? Jedziemy z nimi?

- Sama nie wiem. Chyba jedziemy, może być fajnie. Timon powiedział, że mamy wziąć stroje kąpielowe,

a chłopaki kąpielówki.

- Chce skakać ze skały, tak jak w zeszłym roku?

- Chyba tak. Też skoczymy?

- W zeszłym roku przeżyłam, to teraz też się uda.

 

Véronique się uśmiechnęła.

 

- Nie boisz się? Ja chyba nie skoczę.

- Skoczysz, sama cię zepchnę.

- Chcesz skoczyć z „Serca”?

- A jak. Jak już skakać, to tylko stamtąd.

- Luis powiedział, że weźmie gitarę.

- Będzie ją wiózł na rowerze?

- Chyba tak.

 

Jean-Marie jest najlepszą koleżanką Véronique. Mieszkają obok siebie i znają się jeszcze z czasów przedszkolnych. Chodziły razem do podstawówki a teraz, w średniej szkole, znowu chodzą do tej samej klasy. Nie mają przed sobą sekretów. Łączy ich prawdziwa, młodzieńcza przyjaźń.

 

- Jean-Marie, chodź już do klasy. Za chwilę ta nieszczęsna chemia.

- Wiem, ta wredna baba powie nam co dostałyśmy

z ostatniego sprawdzianu.

- Mam złe przeczucia.

- Ja też.

 

Véronique nie znosiła chemii. Nie rozumiała wielu rzeczy i nie miał jej kto wytłumaczyć. Miała zaległości.

 

Dziesięć minut później.

 

Nauczycielka chemii odczytuje wyniki ważnego sprawdzianu:

- ... Jean-Marie - dostateczny, Véronique - jedynka, Fabien - celujący. Fabien, doskonale sobie poradziłeś, Véronique, jak nie poprawisz wyniku na następnym sprawdzianie, to będziesz miała jedynkę na semestr. Weź się wreszcie do pracy. Wiem, że stać cię na więcej.

 

Oczy Véronique wypełniły łzy.

 

Dwie godziny później, po zakończonych lekcjach.

 

- Véronique poczekaj.

 

Fabien zaczepił dziewczynę gdy wychodziła ze szkoły.

 

- Co chcesz?

- Umówmy się razem. Posiedzimy z godzinkę lub dwie

i trochę ci wytłumaczę te zadania z chemii. To nie takie trudne, jak się wie o co chodzi.

- Chcesz mi pomóc?

- No pewnie.

- To kiedy?

- Zostańmy jutro po lekcjach. Klasy nikt nie zamyka. Możemy w niej posiedzieć. Rozwiążemy razem kilka zadań. Pokażę ci.

- Dzięki. Powiem mamie, że wrócę jutro godzinę później.

 

Nazajutrz.

 

Timon wybiegł ze szkoły wprost na boisko. Umówił się

z kumplami na mecz. On oczywiście był napastnikiem

i kapitanem swojej drużyny. Usiadł na murku, żeby się przebrać i nagle doznał olśnienia:

- Kurde, moje trampki, przecież zostały w klasie.

 

Zostawił wszystko na murku i pobiegł z powrotem do szkoły. Wpadł do klasy i znieruchomiał ze zdziwienia.

W jednej ławce siedziała Véronique i Fabien. On, zaabsorbowany tłumaczeniem jej trudnego zadania, nawet nie zdawał sobie sprawy, że nachyla się nad nią tak, że omal ją obejmuje. Ona również nie zwróciła na to uwagi, próbując zrozumieć zasadę proporcji w trudnym równaniu chemicznym.

 

- Wy tu razem?

 

Timon wyjąkał zaskoczony.

 

- Nie przeszkadzaj.

 

Rzeczowo zwrócił się do niego Fabien, jednocześnie spoglądając na niego znacząco i z wyraźną satysfakcją. Timon wziął swoje trampki i wybiegł z klasy, jednak gra tego dnia nie szła mu zbyt dobrze. Był zdenerwowany, rozkojarzony i na boisku mało skuteczny. Jego drużyna dzisiaj przegrała, choć zdarzało się to bardzo rzadko.

 

Dwa dni później, sobota.

 

- Fajne laski dzisiaj przyszły!

- Patrz na tą w zielonej mini!

- Fajne buforki!

- Podejdę do niej!

 

Timon, jak co sobotę, przekrzykiwał się ze swoim starszym bratem i jego kolegami na dyskotece,

w znanym w ich miejscowości nocnym klubie. Jak skończył 16 lat to ubłagał rodziców, żeby pozwolili mu tam chodzić. Chciał podejść do dziewczyny, która go zainteresowała, ale nagle zauważył siostrę Fabien`a. Znał ją z widzenia i mówił jej „cześć”. Ona również często tu przychodziła ze swoim chłopakiem. Była od Fabien`a rok starsza, a jej chłopak aż o trzy lata starszy od niej. Dzisiaj byli w jakimś większym gronie i drinkowali wyraźnie więcej niż normalnie. Chyba świętowali czyjeś urodziny. Timon zorientował się, że Evelyne, bo tak miała na imię, wypiła dzisiaj za dużo. Pod koniec dyskoteki, kiedy już wszyscy zbierali się do domu, Evelyne próbując wstać z krzesła, obsunęła się pijana na podłogę. Jej chłopak próbował ją podnieść, ale też był pijany. Chwycił ja w pół tak niefortunnie, że zamiast podnieść Evelyne to podwinął jej bluzkę i to razem ze stanikiem. Sutek jednej piersi wyślizgnął się spod niego, a do tego krótka spódniczka nie zasłaniała majtek, siedzącej na podłodze, półprzytomnej dziewczyny. Timon wykorzystał moment, wyciągnął telefon

i niezauważenie zrobił jej zdjęcie. Choć Evelyne była porządną dziewczyną, to na tym zdjęciu wyglądała bardzo wulgarnie i to w tłumie ludzi.

 

Dwa dni później.

 

Timon zaczepił Fabien`a na przerwie i dyskretnie odciągnął go na bok.

 

- Ty, zobacz kogo w sobotę spotkaniem w klubie. Ty ją chyba znasz?

 

Pokazał mu zdjęcie siostry w telefonie.

- Wykasuj to!

 

Twarz Fabien`a zapłonęła złością. Chciał wyrwać Timon`owi telefon. Zaczęli się szarpać. Omal się nie pobili. Timon odepchnął silnie Fabien`a.

 

- Chwila, chwila, w porządku wykasuję, ale jeden warunek

- Jaki?

- Odwal się od Véronique. Ona jest moja.

- Spróbuj to komuś pokazać

- To niby co mi zrobisz?

 

Timon bezczelnie się roześmiał. Napięte relacje pomiędzy nimi, jeszcze się pogorszyły.

 

 

Trzy godziny później. Po lekcjach:

 

- Fabien, umówisz się ze mną jeszcze raz na tą chemię? Dużo zrozumiałam ostatnio.

- W tym tygodniu nie mam już na to czasu. Poradzisz sobie sama.

 

Véronique nie komentowała, ale była bardzo zdziwiona

i zawiedziona. Fabien bardzo jej ostatnio zaimponował,

a tak naprawdę to wcale tak nie było, że nie zauważyła tego, że jak tłumaczył jej zadania, to się do niej przytulał. Zauważyła i dobrze to zapamiętała. Zapamiętała zapach chłopaka blisko siebie i to nie było przykre wspomnienie. Poczuła wielki smutek, że on nie chce tego powtórzyć

i nie rozumiała dlaczego. Tak naprawdę to miał rację. Wiedziała już, że zaliczy następny sprawdzian. Wiedziała również, że to Fabien przesunął się na pierwsze miejsce na jej liście.

 

***

 

Fabien jeszcze tego samego dnia opowiedział siostrze

o zdjęciu z klubu, które zrobił Timon. Opisał jej, co na nim było. Ona roześmiała się i powiedziała mu, że ma się tym w ogóle nie przejmować. Ze ma na to wywalone

i niech sobie to pokazuje komu chce.

 

- Braciszku, mój cycek jest najpiękniejszy na świecie.

 

Podsumowała z uśmiechem.

 

***

 

 

Giselle V. Językoznawstwo diachroniczne*, dr Emma Davis.

Opowieść Victora.

 

Po sześciu tygodniach wypuszczono nas razem ze szpitala wojskowego. Giselle na początku była przerażona. Ale po tym jak nas połączono, poczuła się pewniej. Nią w szpitalu opiekowano się szczególnie troskliwie. W miarę upływu czasu kwarantanny, rygory

ostrożności były coraz łagodniejsze i pobyt tam coraz

 

.........................

Językoznawstwo diachroniczne* - (Wikipedia) (gr. día „przez”, chrónos „czas”), językoznawstwo historyczne – dział językoznawstwa ogólnego zajmujący się badaniem relacji, jakie występują między elementami języka w różnych epokach jego rozwoju.

 

 

mniej uciążliwy. Mnie przerażała śmierć moich kolegów. Pod szpital przyjechała po nas Judith. Dzień wcześniej dostaliśmy wreszcie swoje telefony i mogliśmy ją o to poprosić. Judith czule wyściskała Giselle.

 

- Victor, co to było? Co się stało?

- Mówili nam tu, że doszło do wypadku w laboratorium.

- No tak, to wiem, głośno o tym było miesiąc temu. Umarli młodzi naukowcy. Pracowaliście nad niebezpiecznymi wirusami?

- A gdzie tam. Tak naprawdę to nie mam pojęcia co się tam stało.

- Jak się czujecie? Byliście chorzy?

- Mieliśmy grypę na początku, a potem już nic nam nie dolegało. Judith czy we Francji panuje teraz epidemia Eboli? Czy ktoś się zaraził?

- Eboli? W mediach nic nie mówią o tym. Nie ma też żadnych ostrzeżeń. Jedyne, co ostatnio słyszałam to to, że w Paryżu panuje epidemia grypy.

- Podobno miałem szczęście, że inni się zarazili, a ja nie.

 

Oboje z Judith spojrzeliśmy znacząco na Giselle.

 

- Wiesz coś o tym?

 

Giselle wzruszyła ramionami. Nie chciała niczego komentować. Po powrocie przeglądałem pocztę elektroniczną. Wśród morza spamu, było wiele informacji od zaniepokojonej rodziny i znajomych. Nie wszyscy wiedzieli, co się ze mną dzieje i szukali kontaktu. Omal nie przegapiłem jednej, ciekawej wiadomości. Myślałem, że to spam, ale mail był

adresowany bezpośrednio do mnie. Otwarłem i czytałem  

z ciekawością:

 

- „Panie Victorze. Nazywam się Emma Davis. Jestem doktorem nauk humanistycznych. Od trzydziestu lat zajmuję się badaniami językoznawczymi. Prowadzę badania z zakresu językoznawstwa diachronicznego. Jest to nauka o dawnych językach, ich rozwoju i wpływu na języki współczesne. W tym w szczególności na obecnie używany język amerykańskich Inuitów na Alasce. Zadałam sobie wiele trudu aby ustalić pana adres mailowy. Zainteresowała mnie telewizyjna migawka ze ślubu w pańskiej rodzinie, którą przez przypadek zobaczyłam. Pokazano tam pańską niewidomą dziewczynę o fioletowych oczach. W telewizji mówiono, że ma na imię Giselle. Bardzo proszę o kontakt w tym temacie. Wydaje mi się, że dzięki prowadzonym badaniom językowym sprzed trzydziestu lat, posiadam ciekawą informację, która mogłaby jej dotyczyć. Bardzo proszę o kontakt. Chciałabym się z wami spotkać

i osobiście o wszystkim opowiedzieć. W przyszłym miesiącu będę służbowo parę dni w Europie”.

 

Przeczytałem maila Giselle.

 

- Co o tym sądzisz?

- Sama nie wiem? Pewnie jakaś kolejna ciekawska dziennikarka i tyle.

- Myślisz?

- No nie wiem, a ty co sadzisz?

- Skoro udało jej się jakoś zdobyć mojego maila, to może warto się z nią umówić. Giselle, co ty w ogóle wiesz

o sobie, o swojej rodzinie?

- Nic. Mówiłam ci już. Wiem tyle, że ktoś mnie

podrzucił do klasztoru jak miałam 3 miesiące. Pewnie jakaś biedna kobieta przeraziła się tego, że będzie musiała wychowywać niewidomą córkę, jak usłyszała diagnozę. Siostry nic o niej nie wiedziały. To one nadały mi imię Giselle. Prowadziły przytułek dla niewidomych.

- To musiało być straszne dzieciństwo.

- Nie, nic takiego. Byłam pod czułą i troskliwą opieką.

A przede wszystkich od razu pod opieką fachowców

w dziedzinie rehabilitacji niewidomych dzieci. Nauczono mnie wszystkiego, co potrzebne niewidomej do samodzielnego życia. Jestem im bardzo wdzięczna. Do matki nie czuję żalu. Jak już musiała mnie oddać, to nie mogła wybrać lepszego miejsca.

- Co robimy z tym mailem?

- Jeśli chcesz, to odpisz jej, że możemy się spotkać. Wątpię, żebyśmy się dowiedzieli czegoś ciekawego. Pewnie opowie nam kolejną bajkę z dawnych czasów, no ale w końcu to jakaś przygoda.

 

Uśmiechnęliśmy się oboje. Odpisałem i zaprosiłem ją do wynajmowanego przeze mnie mieszkania. Po trzech tygodniach przyjechała do mnie starsza pani doktor. Giselle oczywiście była wtedy ze mną. Patrzyłem na nią z ciekawością. Widziałem, że jest zafascynowana swoją pracą. Przyjechała z teczką pełną notatek. Przywitała się uprzejmie a ja poczęstowałem ją kawą.

 

- Bardzo wam dziękuję, że zgodziliście się ze mną spotkać.

- O jakie informacje chodzi?

 

Zapytała Giselle.

 

- Zaraz wszystko wam wytłumaczę.

 

Powiedziała, jednocześnie z uwagą przyglądając się fioletowym oczom mojej dziewczyny.

 

- Naprawdę patrząc na ciebie w ogóle nie da się zorientować, że nie widzisz. Jesteś piękna, co pasuje do mojej teorii.

 

Skomentowała i kontynuowała.

 

- Tak jak napisałam w mailu, od wielu lat zajmuję się badaniem dawnych języków. Ich pierwotnym źródłom 

i pochodzeniu oraz wzajemnym powiązaniom. Chciałabym podzielić się z wami pewną przygodą z tym związaną sprzed 30 lat. Otóż wtedy, jeszcze jako młoda doktorantka, pracowałam w terenie nad zbieraniem dawnych historii i legend, przekazywanych sobie

z pokolenia na pokolenie przez amerykańskich Inuitów. Interesowały mnie z powodu używanego przez nich języka. Występowały w nim bardzo pierwotne nawiązania do języków, którymi posługiwały się ludy

w czasach prehistorycznych. W trakcie moich obserwacji dokonałam ciekawego odkrycia, którym podzieliłam się z innymi naukowcami, w swoich artykułach 

i opracowaniach specjalistycznych. Niektórzy z badaczy je podważali i negowali, ale inni wskazywali, że mogłam mieć rację. Otóż odkryłam, że w niektórych inuickich legendach, tych prawdopodobnie najstarszych, mogą występować nawiązania do czasów sprzed tak zwanego LGM* czyli maksimum ostatniego zlodowacenia. Pewne

dawne, pierwotne określenia roślin i zwierząt wskazywały na to, że najstarsze przekazy mogą pochodzić jeszcze sprzed ostatniej epoki lodowcowej, kiedy klimat był cieplejszy. Podsumowując, mogą być bardzo, bardzo stare. Być może nawet sprzed 30 tysięcy lat. W kilku takich legendach, które udało mi się wtedy usłyszeć, jest mowa o „innych” ludziach albo o leśnych ludziach, którzy egzystowali razem z gatunkiem, który tworzył te przekazy.

 

- Jak u Tolkiena?

 

Zapytałem.

 

- Dokładnie, coś takiego. Otóż wysunęłam hipotezę, że te przekazy, choć oczywiście przez kolejne dziesiątki pokoleń przekształcane, upiększane i rozbudowywane, obecnie przekazywane przez Inuitów, mogą pochodzić od ludów zasiedlających nowe tereny Europy północnej w czasie, kiedy żyli tam jeszcze ostatni neandertalczycy.

 

Słuchaliśmy z ciekawością, ale też z niedowierzaniem

i lekkim rozbawieniem. Stwierdziliśmy z Giselle, że aż trudno w to uwierzyć.

 

- To prawda. Czas kiedy je spisywałam był naprawdę ostatnią na to chwilą. Dzisiaj, do najdalszych zakątków współczesnego świata, nawet do dalekiej północy, dociera już przekaz współczesnej kultury medialnej, 

a ludzie tam żyjący przestali się ogólnie dawnymi legendami interesować. Wiele z nich popada

 

................

LGM* (ang.) Last Glacial Maximum - Ostatnie maksimum lodowcowe - 21 500 lat temu Szczyt ostatniego okresu zlodowaceń miał miejsce 21 500 lat temu.

 

 

 

 

w zapomnienie. Obecnie moje zapiski, nagrania

i obserwacje sprzed 30 lat, są prawdziwym skarbem.

- No dobrze, ale co to ma wspólnego ze mną?

 

Zapytała Giselle.

 

- Już tłumaczę. Nie wiem czy dobrze zrozumiałam to, co zobaczyłam w telewizji, ale wywnioskowałam, że masz pewien dar czy nadzwyczajną umiejętność rozpoznawania charakterów ludzi. Na tej podstawie oraz  z powodu koloru twoich oczu, tu przyjechałam. Czy to może być prawda?

- Na ten temat nie udzielamy nikomu żadnych informacji.

 

Odpowiedziałem za nią.

 

- Tania sensacja to ostanie, czego byśmy potrzebowali.

- O, to słyszę, że coś jest na rzeczy.

 

Doktor Davis radośnie się uśmiechnęła. To może na- daremno do was nie jechałam. Posłuchajcie więc. Zacytuję wam legendę, którą usłyszałam 30 lat temu od inuickiego szamana. Był już bardzo stary, jak na Inuitę. Był po 60- ce. Zaraz potem umarł. Żył może jeszcze pół roku, od czasu moich badań. Zacytuję wam tę legendę dosłownie, tak jak mi ją opowiedział a wnioski spróbujcie wyciągnąć sami. Ciekawi mnie zdanie Giselle na ten temat. Wzięła do ręki jakieś notatki i zaczęła czytać. Przerwałem jej jeszcze, wziąłem telefon

i zapytałem:

 

- Mogę to nagrywać?

- Oczywiście.

 

Odpowiedziała i zaczęła czytać od początku.

 

- „To wielka Sedna, bogini morza rzuciła klątwę na nasz lud, za to, że zabiliśmy Kulug. W corocznym obrzędzie prosimy ją o wybaczenie. To było bardzo dawno temu. To był czas wielkiej wojny. Walczyliśmy z ludźmi lasu. Las był pełen roślin i zwierząt. Oni byli silniejsi i umieli walczyć lepiej od nas. Ale to my zwyciężyliśmy ku chwale naszych bogów i ludu. Wygraliśmy, bo byliśmy mądrzejsi. Odkryliśmy kłamstwo, a oni go nie znali. Najpierw żyliśmy razem. Ale potem było nas więcej 

i wtedy zaczął padać śnieg. Jedzenia zaczęło brakować

a do tego nasi wojownicy zaczęli pożądać Kulug i je porywać, a ludzie lasu je bronili i przez to nastała krwawa wojna. Kulug były ich chlubą. Były pięknymi kobietami. Na tysiąc ludzi lasu rodziła się jedna z nich. Niektóre rodziły się ślepe, ale nie wszystkie. Wszystkie miały piękne ciało, a niewidome fioletowe oczy. Były sprytne i one wyczuwały kłamstwo. Ostrzegały swoich przed podstępem. Ludzie lasu dzięki nim byli niepokonani. Jednak nasi przodkowie zrozumieli, że moc ich wrogów pochodzi od Kulug. Zaczęli je zabijać

i wtedy zaczęliśmy wygrywać. Bez nich ludzie lasu dali się zwodzić jak dzieci i przegrali. Bogowie oddali nam ich ziemie i ich kobiety. W złości zabiliśmy wszystkie Kulug, a bez nich wszyscy leśni wymarli w wielkim smutku. Nasza chwała była wielka. Jednak wraz ze śmiercią Kulug przepadły ich moce. Oprócz tego, że wyczuwały kłamstwo, to potrafiły leczyć swoich

i naszych. Niewidome potrafiły również widzieć oczami swoich widzących sióstr. Wraz z upadkiem ludzi lasu zniknęła moc Kulug. Dopiero jak zaczęliśmy chorować, to zrozumieliśmy, że zabicie Kulug to był wielki błąd, ale było już za późno.”

 

Pani doktor Davis zamilkła na chwilę, a potem podsumowała: 

 

- To wszystko.

 

Jak to usłyszałem, to od razu skojarzyłem sobie wyniki badań genomu Giselle.

 

- „Do licha, 7,3 % genomu neandertalczyka”.

 

Pomyślałem. Przez wypadek w laboratorium nawet zapomniałem to Giselle powiedzieć. Powiedziałem jej tylko, że nasze dzieci będą zdrowe. 

 

- Co o tym myślisz Giselle?

 

Emma Davis zwróciła się do niej.

 

- Myślicie, że to może mieć ze mną coś wspólnego? Przecież to jakaś bajka, legenda. Ja po prostu taka się urodziłam. Rzeczywiście wyczuwam kłamstwo, ale to ma raczej związek z tym, że jestem niewidoma i przez to bardziej uwrażliwiona na inne bodźce.

- Wiem przecież. To zupełnie z nauką nie ma nic wspólnego. Jednak taka legenda gdzieś w dawnych przekazach istnieje, dlatego chciałam wam ją przedstawić. Gniewacie się za to na mnie?

- A gdzie tam. Fajnie, że pani przyjechała. To naprawdę interesujące, choć trochę budzi grozę. Nie mam o nic pretensji.

 

Giselle podsumowała tą ciekawą przygodę, żegnając się 

z panią doktor Emmą Davis. Wieczorem leżałem z nią 

w łóżku i gładziłem jej długie włosy na głowie przytulonej do mojego ramienia:

 

- Moja Kulug.

- Daj spokój.

- Tylko wrażliwość mówisz. A Foufou, a babcia

i wreszcie ja i ten wirus. Oboje wiemy, że gdyby nie ty, to już bym nie żył, tak jak Lan i inni.

- Daj spokój, jesteś naukowcem, a wierzysz w bajki.

- Wiesz, o tej grypie ludzie gadają rożne rzeczy.

- Viki, weź przestań.

- Odnośnie nauki, to zapomniałem ci powiedzieć.

- Co?

- Słyszałaś teorię o leśnych ludziach pani doktor Davis.

- Neandertalczycy?

- No tak mówiła. Giselle, wiesz ile procent neardeltalczyka ma genom przeciętnego człowieka?

- Nie.

- Maksymalnie około czterech.

- No i co?

- Wiesz ile masz ty?

- Ja?

- No ty?

- Ile?

- 7,3%

- Co takiego, skąd wiesz? Czy to dużo?

- Przebadaliśmy to, tylko zapomniałem ci powiedzieć.

- Viki to jakieś bzdury, śpij już.

 

Po chwili słyszałem już tylko jej ciche chrapanie

i głęboki oddech.

 

***

 

 

Doktor Smile*

 

Doktor Smile naprawdę miał na imię Pierre. Jego nazwisko od dzieciństwa było jego przekleństwem. Było pochodzenia brytyjskiego i we Francji brzmiało śmiesznie. Nasłuchał się w szkole rożnych złośliwości

z tego powodu, choć rzeczywiście do niego pasowało.

Młody Pierre był typem wesołka i na jego twarzy prawie zawsze gościł uśmiech. Złośliwości nasiliły się na studiach medycznych. Niemal od początku, choć do zdobycia uprawnień medycznych jeszcze sporo czasu go dzieliło, został „ochrzczony” przez koleżanki i kolegów: doktorem Smile`m. Miało to oczywiście związek ze znaną kampanią reklamową pewnego produktu stomatologicznego. Ci co słabiej go znali, nawet nie wiedzieli, że na imię ma Pierr. Doktora Smile`a znali wszyscy. Pierr był przystojny i cieszył się powodzeniem u kobiet. Był przy tym imprezowiczem i utracjuszem. Znany był z tego, że nie przepuścił żadnej okazji, aby zaliczyć kolejną panienkę. Wśród studentek zaczęły krążyć legendy o jego talencie i predyspozycjach, do zaspakajania potrzeb kobiecej seksualności. Wiedziano również, że zdawanie kolejnych przedmiotów szło mu

 

................

Smile* (ang.) - uśmiech

 

 

 

 

wyjątkowo opornie. Był znawcą tematyki ostatnich terminów, egzaminów komisyjnych, itp. Potrzebującym chętnie udzielał rzeczowych porad w tym zakresie. Każdy student uczelni w kłopocie zgłaszał się do niego

o poradę. Kiedy Pierr w końcu skończył studia, to fama jego luzackiego podejścia do obowiązków i życia

w ogóle, ciągnęła się za nim. Zresztą jego podejście do pracy zawodowej w szpitalu, w którym podjął pracę podtrzymywało tą opinię. Często się spóźniał, zdarzało się, że niespodziewanie błagał kolegów o zastępstwo, bo „zabalował” zbyt ostro i nie był w stanie potem przyjść. Generalnie w pracy był lubiany, acz nie cieszył się autorytetem. W związku z tym, w obawie o zdrowie pacjentów, zaczęto odsuwać go od czynności wymagających dużej wiedzy i odpowiedzialności. Miano nadzieję, że kiedyś zwiąże się z kimś na stałe i ustatkuje. Przydzielano mu za to zadania mniej ważne, których inni podejmowali się niechętnie. On się przed tym nie bronił. W ten sposób stał się stałym rezydentem przyszpitalnej przychodni, do której przychodzili pacjenci „z ulicy”, wymagający pomocy doraźnej.

Francję nawiedziła nagła epidemia choroby wirusowej. Generalnie lekarze uważali ją, jako kolejną mutację wirusa grypy, choć nie był to sezon grypowy. Była bardzo zaraźliwa. Wydawało się, że jest bardziej zaraźliwa od zwykłej grypy. Do przychodni Pierr`a zwaliły się tłumy pacjentów. Jednak objawy były stosunkowo łagodne. Gorączka, katar i kaszel trwały kilka dni. Jedynie w wyniku gorączki, a potem osłabienia chorobą, stwierdzano u większości pacjentów zaburzenia neurologiczne, polegające na rozdrażnieniu

i trudnościach ze skupieniem się. Leczenie polegało tylko na podawaniu leków antywirusowych

i wzmacniających odporność, a nawet bez leczenia choroba u większości zarażonych szybko ustępowała. Nie powodowała żadnych trwałych następstw.

 

Pierr właśnie przyszedł rano do przychodni i z trwogą stwierdził, że na korytarzu czekał tłum pacjentów. Wszedł do gabinetu i zobaczył, że jego biurko całe zastawione jest kartami. Choć wszystkie dane pacjentów przechowywano na serwerze przychodni, to jednak od czasu poważnej awarii głównego komputera, która miała miejsce kilka lat temu i spowodowała utratę wszystkich danych, kierownik przychodni polecił, aby najważniejsze informacje zapisywać również na papierowych kartach pacjentów.

Do gabinetu weszła pielęgniarka, którą Pierr dobrze znał. Przyniosła mu kawę. Była młoda i ładna, jednak była mężatką dopiero od kilku miesięcy, a w związku z tym była poza kręgiem zainteresowań lekarza, uwodziciela:

 

- Ty, co to ma być?

 

Wskazał wzrokiem na biurko.

 

- Panie doktorze, tylu ich dzisiaj przyszło.

- Tylu, to znaczy ilu?

- No przecież pan widzi: 53.

- Mam dzisiaj przyjąć 53 pacjentów?

- No i co takiego? Jest pan młody.

 

Pierr włączył na swoim terminalu funkcję kalkulatora.

 

- Podejdźmy do tematu systemowo. Mam pracować sześć godzin, to jest 6 razy 60 czyli 360 minut. W tym czasie przynajmniej raz będę musiał wyjść się wysikać czyli minus 5, to daje 355 minut. Podzielmy to przez 53, to daje ok 6 minut i 40 sekund na pacjenta. 4 minuty i 40 sekund zajmuje mi wpisanie danych pacjenta do systemu i wypisanie recepty. Tak więc, na zbadanie i postawienie diagnozy zostają mi równo 2 minuty.

- No spoko, wyrobi się pan doktorze. 2 minuty to naprawdę sporo czasu. To aż 120 sekund. Prawie wszyscy mają grypę.

 

Jak wychodziła z gabinetu, to na jej twarzy pojawił się szyderczy uśmiech:

 

- Proszę się uśmiechnąć doktorze Smile. Najważniejsze: utrzymać właściwy rytm pracy.

 

Zanim zamknęła drzwi, to usłyszała:

 

- Więcej tu dzisiaj nie przychodź, bo cię uduszę.

 

Cztery godziny później.

 

Pierr był już przy czterdziestym pacjencie, był naprawdę zmęczony. Choć karty miał ułożone zgodnie

z numerkami, jakie otrzymali pacjenci w kolejce, to jedna z kart była ułożona w niewłaściwej kolejności. Pierr odruchowo przywitał starszą panią, patrząc na imię na karcie:

 

- Witam Marie-Claire. Proszę usiąść, co dolega?

- Przepraszam, ale nie zrozumiałam pana doktora.

- No mówię, że witam.

- A no tak, to jeszcze zrozumiałam, tylko już dalej nie usłyszałam.

- Pani ma na imię Marie-Claire.

- Nie, ciągle nie rozumiem.

 

Pierr popatrzył na nią z ciekawością.

 

- Jak pani ma na imię?

- A no tak, jestem Colette. 

- Colette? Chwila...

 

Pierr spojrzał na ułożone karty.

 

- A no tak, przepraszam Colette, pomyliłem karty. Są źle ułożone.

 

Jednak coś go tchnęło. Drzemiący w nim żartowniś podsunął mu nagle i znikąd niedorzeczny pomysł. Widział na karcie Colette, że ma 66 lat, ale z głupim uśmieszkiem stwierdził:

 

- Colette, ma pani 68 lat.

- Przepraszam, ale znowu pana nie rozumiem.

- No mówię, że ma pani 66 lat.

- A tak, zgadza się.

 

Pierr, pomimo zmęczenia, natychmiast się ożywił. Jego twarz zapłonęła rumieńcem.

 

- „Co kurde?”.

 

Pomyślał. Wyczytał z karty, że Colette mieszka

w Paryżu na ulicy Rue de Rivoli.

- Mieszka pani na Rue de Mouffetard.

- Doktorze, znowu pana nie rozumiem.

- Powiedziałem, że mieszkasz na Rue de Rivoli.

- A tak, zgadza się.

 

Pierr wypisał receptę i Colette wyszła z gabinetu. Postanowił nadal sprawdzać swoje odkrycie. Nie wierzył własnym uszom i oczom. Przy kolejnych kilku pacjentach chorujących na grypę, specjalnie ich oszukiwał i podawał im fałszywe informacje, obserwując z ciekawością ich reakcje. Z niedowierzaniem stwierdzał, że za każdym razem jak ich okłamywał, to ci nie rozumieli, co do nich mówi.

 

- „Przecież to niemożliwe, niedorzeczne, co za bzdury, nie ma takiej choroby”.

 

Myślał. Ostatnia, 53, była młoda dziewczyna. Niestety natura całą swoją mocą sprzeciwiła się jej fizyczności. Była po prostu zupełnie nieatrakcyjna, żeby nie powiedzieć: okropnie brzydka. Pierr spojrzał na nią

i diabeł mieszkający na stałe w jego duszy szepnął mu do ucha:

 

- „Teraz idź na całość”.

 

Z wylewnym uśmiechem rozłożył ręce i zaintonował zalotnie, zdając sobie sprawę z ryzyka:

 

- Ależ piękne dziewczę do mnie dzisiaj zawitało.

 

Dziewczyna popatrzyła na niego dziwnie i zakłopotana powiedziała:

- Panie doktorze, przepraszam, ale nie zrozumiałam, co pan do mnie powiedział.

 

 

Nazajutrz.

 

Pierr w szpitalu spotkał swojego przełożonego. Ordynatora oddziału na którym pracował. Jego wczorajszy dyżur w przychodni był na razie ostatnim. Kolejny, najbliższy, miał za trzy tygodnie.

 

- Panie ordynatorze, chciałbym podzielić się z panem swoim wczorajszym odkryciem.

- Pierr, wyrwałeś nową laskę?

 

Ordynator zwrócił się do niego lekceważąco.

 

- Ale ja mówię poważnie.

- Co chcesz?

- Ten wirus grypy, który teraz panuje.

- Co z nim?

- Powoduje u pacjentów niecodzienny, nieznany objaw.

- Jaki?

- Nie rozumieją kłamstw.

 

Ordynator popatrzył na niego zmęczonym wzrokiem:

 

- Doktorze Smail, dość tych bzdur, bo każę ochronie przynieść alkomat.

 

Pierr machnął na to ręką. Po kilku dniach o tym zapomniał. Nie wiedział, jak blisko był prawdziwej sławy. Byłby pierwszym, który dokonał odkrycia. Zwykli ludzie się domyślali, gadali miedzy sobą rożne rzeczy, ale nikt oprócz Pierr`a do tej pory do tematu nie podszedł w sposób naukowy. Ten nowy wirus badany był w trzech renomowanych ośrodkach. Określono jego RNA, opracowywano szczepionkę, wiedziano, że powoduje dziwne zaburzenia neurologiczne, ale nikt w całej Francji do tej pory nie wpadł na to, co on. Dopiero miesiąc później psychiatrzy opublikowali swoje obserwacje. Nie uwierzono mu, bo nie cieszył się autorytetem.

 

***

 

 

Prawdziwa miłość VI. Szczerość. Prawie zakończenie tej historii.

Paryż. Kancelaria notarialna.

 

 

Olivier, Patrick i Yvonne wysiedli z samochodu na parkingu przed kancelarią.

 

- Olivier, pamiętasz o czym rozmawialiśmy wielokrotnie?

- O czym?

- No o tym, że nie wolno ci mówić u notariusza

o długach mamy. To wiemy tylko ty i my, to nasza tajemnica.

- Tak pamiętam.

- Jakby cię coś wypytywał, dlaczego przepisujesz nam dom, to masz powiedzieć, że jesteś chory i sam nie poradziłbyś sobie.

- Ciocia, nie bardzo cię rozumiem.

- No nie ważne, nic masz nie gadać tylko podpisać

i wychodzimy

- Rozumiem.

 

W trójkę weszli do środka. Do gabinetu prawnika wpuściła ich asystentka. Mecenas już na nich czekał.

 

- A witam, proszę siadajcie, już wszystko przygotowałem. Pan, jak rozumiem jest Oliwier...

 

Mecenas wymienił nazwisko.

 

- Tak, to ja.

 

Olivier odpowiedział wystraszony.

 

- Czy mógłbym zobaczyć pana dowód?

 

Mecenas uważnie przyglądał się dokumentowi

i porównał dane z przygotowanym już aktem darowizny.

 

- Panie Olivierze czy jest pan świadomy tego, po co pan tu przyszedł ze swoim wujostwem?

 

Olivier zastanowił się chwilę.

 

- Mam przepisać im mój dom, który pozostał mi po rodzicach.

- Dokładnie, widzę, że się rozumiemy. Proszę słuchać uważnie. Przeczytam panu treść aktu darowizny.

 

Olivier słuchał a mecenas zaczął czytać treść dokumentu. Wymienił aktualną datę oraz wyszczególnił kto jest darczyńcą a kto obdarowanym, z uwzględnieniem szczegółowych danych osobowych. Obdarowanymi oczywiście było wujostwo. Następnie przeczytał, że przedmiotem darowizny jest dom Oliwiera oraz działka na której się znajduje, opisując szczegółowo nieruchomość z przytoczeniem numeru księgi wieczystej, uwzględniając, że Olivier jest jej jedynym, prawowitym właścicielem. Mecenas stwierdził ponadto, że nieruchomość nie posiada wad prawnych i wolna jest od hipoteki. Podał również aktualną wartość nieruchomości. To było półtora miliona euro. Olivier zdziwił się, że dom wart jest aż tyle pieniędzy, ale nic nie powiedział. Następnie przeczytał jeszcze kilka krótkich, prawnych formułek i podsumował:

 

- To wszystko. Panie Olivierze, czy wszystko dobrze pan zrozumiał?

- Tak zrozumiałem.

- Zgadza się pan z tym, co jest tu napisane?

- Tak zgadzam się.

- No to proszę tylko tu podpisać i kończymy.

 

Mecenas wskazał mu miejsce i podał długopis. Olivier już miał podpisać, jednak zatrzymał się w ostatniej chwili i zwrócił się do notariusza:

 

- Czy mogę jeszcze o coś zapytać?

- Tak oczywiście, proszę pytać.

 

Czy jak Viviane zgodzi się wyjść za mnie, to będzie mogła ze mną tam mieszkać?

 

Ciszę, jaka zapadła w kancelarii, można by porównać do

tej, w której dyrygent podniósł już pałeczkę, ale orkiestra nie zagrała jeszcze pierwszego dźwięku. Wujostwo spojrzało na siebie z takim zdziwieniem, że niezorientowany obserwator mógłby pomyśleć, że usłyszeli wołanie o ratunek z wnętrza jajka wrzuconego do garnka z gorącą woda. Minęło kilka długich sekund zanim wuj odzyskał mowę:

 

- Olivier, co ci przyszło do głowy, co to za pomysł?

 

Wycedził przez zęby, z trudem panując nad narastającą złością, z nadzieją, że jeszcze uda mu się jakoś uratować tą sytuację.

 

- Chciałbym, żeby pan prawnik mi odpowiedział.

 

Olivier powiedział z ciągle wisząca ręką z długopisem nad formularzem dokumentu. Mecenas wyraźnie zmieszany wyjąkał:

 

- To będzie zależało już wyłącznie od twojego wuja

i ciotki. Będą musieli się na to zgodzić.

 

Olivier zwrocił się do Patrick`a i Yvonne:

 

- To będę mógł czy nie?

 

Ciotka przejęła inicjatywę:

 

- Przecież wiesz, że chcemy dla ciebie jak najlepiej. Będziesz mógł tam sobie mieszkać, z kim będziesz chciał.

- Tylko wreszcie to podpisz.

Dopowiedział wuj. Olivier spojrzał na Yvonne zdezorientowany i zupełnie szczerze powiedział:

 

- Ciocia, nie zrozumiałem cię. Powiedz mi wreszcie czy Viviane będzie tam mogła ze mną mieszkać?

- Przecież mówiłam ci już, że tak!

 

Warknęła, nie będąc w stanie ukryć złości.

 

- Nie, nie rozumiem cię. Przepraszam, ale dzisiaj źle się czuję. Bardzo boli mnie głowa i mam gorączkę. Nie rozumiem, co ode mnie chcecie.

 

Olivier odłożył długopis i wyprostował się na krześle. Mecenas zapytał:

 

- Nie chcesz podpisać?

- Dzisiaj nie.

 

Patrick nie wytrzymał i wrzasnął na Oliviera. Pamiętasz co ci mówiliśmy o matce! Musisz podpisać!

 

- Nic nie rozumiem. Nie wiem co wuj do mnie mówi.

 

Mecenas popatrzył znacząco na całą trojkę a następnie wziął dokument i włożył go do niszczarki. Patrick

i Yvonne z niedowierzaniem patrzyli jak ich półtora miliona dolarów zamienia się w dziesiątki wąskich pasków, wpadających do przeźroczystego pojemnika urządzenia. Notariusz spokojnie podsumował:

 

- Proszę ustalić szczegóły miedzy sobą i jak państwo będą już zdecydowani to umówimy się ponownie. Jeśli oczywiście taka będzie nadal wola darczyńcy. Grymas na twarzy mecenasa był zamaskowanym, szyderczym uśmiechem. Następnie zwrócił się do Patrick`a:

 

- I proszę w sekretariacie uiścić opłatę za dzisiejsze spotkanie.

 

***

 

W tym samym dniu, po południu.

 

Patrick już czekał pod drzwiami na Viviane. Nie chciał robić awantury przy Olivierze. Oczywiście 

w żadnym razie nie odstąpił od swojego planu. Miał przekonanie, że dom Oliviera to jemu się należy. Viviane przyszła i ze zdziwieniem zobaczyła go pod swoimi drzwiami. Warknął do niej:

 

- Wpuść mnie, musimy porozmawiać!

 

Weszli oboje do jej skromnego, małego mieszkania. Jak tylko zamknęła drzwi, to ryknął na nią jak zranione, rozjuszone zwierzę.

 

- Ty cwana k..wo, miałaś się nim opiekować, a nie go okraść! Co ty sobie myślisz, że jestem idiotą?

 

Viviane spojrzała na niego zdezorientowana.

 

- Ja chcę go okraść?

- A może nie? Omotałaś go sobie i chcesz zabrać mu dom! Myślisz, że nie wiem co planujesz. Ten dom będzie mój, słyszysz k..wo mój! Zwalniam cię, wyp...aj. Nie waż się więcej do niego przychodzić. Jak jeszcze raz się tam pojawisz, to wezwę policję! Ty żmijo, wiesz co ten debil powiedział, wiesz?

- Co?

 

Zapytała z nieukrywaną ciekawością.

 

- Że chce się z tobą ożenić!

 

Viviane się uśmiechnęła, choć zaskoczona, nie przejęła się wrzaskiem Patrick`a. Umiała radzić sobie

z agresywnymi mężczyznami w podobnych sytuacjach. To wpisane było w jej byłą profesję. Warknęła na niego:

 

- Ty stąd wyp....aj, bo to ja zaraz wezwę policję! Opowiem im, jak chcecie go oszukać! Jak wmawiacie mu jakieś legendy o długach matki! A poza tym, to dla niego tam przychodzę, a nie dla ciebie i to on mi płaci

a nie ty! Wynocha z mojego mieszkania!

 

Patrick zdezorientowany i zaskoczony jej zdecydo- waniem wyszedł, trzaskając drzwiami.

 

 

Nazajutrz.

 

Viviane trochę niepewnie weszła do domu Oliviera.

W nocy nie umiała zasnąć. Bardzo przejmowała się całą tą sytuacją. Musiała z nim porozmawiać. Ten, jak ją zobaczył, to radośnie się uśmiechnął, uściskał ją czule 

i powiedział:

 

- Bałem się, że po tym wszystkim się na mnie obrazisz.

- Za co miałabym się na ciebie gniewać?

- No wiesz, ta cała awantura.

- Przecież to nie ty ją zrobiłeś. Jak się dzisiaj czujesz?

- Ciągle mam gorączkę, ale jest już lepiej.

- Olivier, co tam naprawdę wczoraj się stało u tego notariusza?

- Chcieli, żebym przepisał im dom.

- Domyślałam się, że o to chodzi.

- Mówili, że muszę to zrobić, bo mama narobiła wielkich długów.

- Uwierzyłeś w to?

- Tak mówiła ciotka, to jej uwierzyłem.

- Myślę, że to nie prawda. Wydaje mi się, że chcą cię oszukać.

- Tak myślisz?

- Tak. To są źli ludzie, nie można im ufać. I co w końcu się stało?

- Miałem już podpisywać ale...

- Ale co?

- No, o coś się zapytałem.

- Zapytałeś?

- Tak.

- O co?

- No nieważne.

- Gadaj.

 

Viviane się uśmiechnęła.

 

- Zapytałem czy będziesz mogła mieszkać tu dalej ze mną.

- I co powiedzieli?

- Nie wiem.

- Jak to nie wiesz? Nie słyszałeś?

- Słyszałem ale nie rozumiałem.

- Nie rozumiałeś?

- Ciotka i wuj coś mówili, ale ja ich w ogóle nie rozumiałem.

- Nie rozumiałeś? Dlaczego?

- Nie wiem.

- I co było dalej?

- Niczego nie podpisałem.

 

Viviane odetchnęła z ulgą.

 

- Potem wyszliśmy, a wujostwo bez przerwy na mnie krzyczało. Dalej już widziałaś.

 

Viviane podeszła do Oliviera i objęła jego głowę dłońmi.

 

- Olivier? Chcesz, żebym tu z tobą mieszkała?

- Tak.

- Jak długo?

- Zawsze, dobrze mi z tobą, kocham cię.

- Kochasz mnie?

 

Viviane z powagą patrzyła mu prosto w oczy.

 

- Zdajesz sobie sprawę kim byłam i kim już zawsze będą postrzegać mnie ludzie. Mógłbyś mieć przez to kłopoty.

- Nie obchodzi mnie to. Wiesz, tam u notariusza powiedziałem jeszcze coś i to ich tak zdenerwowało.

- Co?

 

Viviane znowu się uśmiechnęła.

 

- Powiedziałem, że... chcę się z tobą ożenić.

- Olivier, co ty gadasz?

- Mam coś dla ciebie.

- Masz coś dla mnie?

- Tak, zobacz.

 

Olivier wyciągnął z szafy głęboko schowany pierścionek.

 

- Co to jest?

- Otwórz.

 

Viviane otwarła pudełko. W środku był złoty pierścionek z niewielkim brylantem.

 

- Kupiłeś to dla mnie?

- Tak.

- Sam kupiłeś?

- Tak, pojechałem metrem.

- Dlaczego miałabym to wziąć?

- Podoba ci się?

- Jest piękny.

- Viviane, wyjdziesz za mnie?

- Oświadczasz mi się?

- Tak.

 

Viviane się rozpłakała. Ze wzruszenia nie umiała wymówić słowa. W końcu wymamrotała:

 

- Przecież byłam prostytutką.

- Wyjdziesz czy nie?

- Zrobię wszystko co chcesz. Też cię kocham. Jeśli tego chcesz, to wyjdę za ciebie.

 

Więcej nie była w stanie mówić. Przytuliła się do Oliviera i głośno szlochała. Długo nie umiała się uspokoić.

 

***

 

Miesiąc później.

 

Patrick, wuj Oliviera dzwoni do Judith, byłej opiekunki Oliviera.

 

- Słucham.

- Mówi Patrick, wuj Oliviera.

- Poznaję pana, słucham.

- Czy możemy porozmawiać?

- O czym mielibyśmy rozmawiać? Przecież mnie zwolniliście, podobno coś ukradłam!

 

Warknęła Judith. Czuła jak złość w niej narasta.

 

- Judith, przepraszam cię, wiesz to tak rzeczywiście głupio wyszło. Znaleźliśmy tą broszkę i dzwonię, żeby cię przeprosić.

 

Judith trochę się uspokoiła, choć wiedziała, że to nie prawda.

 

- Dobrze, przyjmuję przeprosiny. Czy to wszystko, bo nie mam zbyt wiele czasu.

- Mam do ciebie wielką prośbę.

- Jaką prośbę?

- Dzwonię do ciebie, bo znasz dobrze Oliviera

i pamiętasz jego matkę. Chcę cię prosić, żebyś go ratowała, on jest w wielkim niebezpieczeństwie.

- Olivier jest w niebezpieczeństwie?

 

Judith zaczęła słuchać z dużym zainteresowaniem. Rzeczywiście bardzo lubiła Oliviera i była w stanie zrobić wiele, żeby mu pomoc, jeśli rzeczywiście coś mu grozi.

 

- W jakim niebezpieczeństwie?

- Wplątał się w złe towarzystwo. Oszuści zastawili na niego pułapkę. Chcą go okraść z jego majątku.

- Co takiego? On wplatał się w złe towarzystwo? W jaki sposób, przecież prawie w ogóle nie wychodzi.

- Wiesz, jest taka prostytutka o imieniu Viviane. Wkradła się w jego łaski. Omotała go i namówiła, żeby się z nią ożenił.

- Co takiego?

- To co słyszysz. Pewnie z kimś współpracuje. To na pewno jakaś szajka oszustów. Judith błagam cię, ratuj go, choćby z racji pamięci dla jego matki. Nas już w ogóle nie słucha. Rozmawialiśmy z nim wiele razy, tłumaczyli, że padł ofiarą oszustwa, ale to nic nie daje. Teraz przestał nas wpuszczać do domu. Zmienił zamek. Ta suka izoluje go od nas. Do ciebie miał kiedyś zaufanie. Tylko ty możesz przemówić mu do rozumu. Porozmawiaj z nim, wytłumacz mu!

- Dobrze, jeśli tak, to spróbuję.

 

Odpowiedziała, bardzo zdziwiona tą sytuacją.

 

 

 

Godzinę później

 

- Cześć Olivier, pamiętasz mnie jeszcze?

- Judith, to ty?

- No przecież, co u ciebie?

- Pogniewałaś się na mnie, że tak nagle zniknęłaś?

- Nie pogniewałam się. Twój wuj zabronił mi do ciebie przychodzić. Zwolnili mnie.

- Zwolnili? dlaczego?

- Ech, nie ważne teraz, opowiem ci przy okazji. A co

u ciebie?

- Mam nową opiekunkę, nazywa się Viviane.

- Słyszałam, właśnie dlatego do ciebie dzwonię.

- Dzwonisz w sprawie Viviane?

- Lubisz ją?

- Bardzo ją lubię. Chcę się z nią ożenić.

- No tak, słyszałam. Słuchaj, czy mogę przyjść do ciebie i porozmawiać z tobą i Viviane?

- Pewnie, że możesz. Cieszę się, że się z tobą zobaczę.

- Viviane mi pozwoli? Mieszkacie razem?

- Mieszkamy razem i na pewno ci pozwoli. Jest bardzo miła.

- Ok, to umówmy się na środę. Przyjdę koło południa.

- Będziemy na ciebie czekać.

 

***

 

Nazajutrz. Mieszkanie Giselle.

 

- Judith, idź już. Z resztą sama sobie poradzę.

- Wiem, wiem, że wszystkim sobie sama poradzisz. Niedługo w ogóle nie będziesz mnie potrzebować. On dzisiaj przyjdzie?

- Na pewno, przychodzi codziennie.

- Tak, tak. Słuchaj Giselle, chciałabym cię o coś poprosić.

- O co?

- Pamiętasz, opowiadałam ci nie raz o jednym z moich podopiecznych, o Olivierze.

- Oczywiście. Wyrzucili cię stamtąd... i co z nim?

- Wiesz, dzwonił do mnie jego wuj, żeby go ratować.

- Co takiego?

- Podobno uwiodła go nowa opiekunka i on chce teraz się z nią ożenić.

- Opiekunka?

- Tak, nazywa się Viviane. Podobno jest prostytutką.

- O rany, chce go oszukać?

- Tak twierdzi ten wuj, tylko wiesz co, ja mu nie wierzę. To podstępny cwaniak i podły człowiek.

- Co zrobisz?

- Umówiłam się z Olivierem, że przyjdę do niego

w środę i porozmawiam z nim i tą Viviane.

- Zgodzili się?

- Tak. Może uda mi się rozeznać, co naprawdę tam się dzieje.

- Jasne, jeśli trzeba, to go ostrzeż.

- Giselle, chodź tam ze mną.

 

Giselle znieruchomiała na chwilę ze zdziwienia, zaskoczona tą dziwną prośbą.

 

- Po co?

- Wiesz, pamiętam jego matkę, pamiętam jej wzrok

i uścisk dłoni na dzień przed jej śmiercią. Błagała mnie wzrokiem, żeby się o niego zatroszczyć. Nie chciałabym, żeby ktoś go skrzywdził. Jest chory i naiwny. Za bardzo wierzy ludziom. Ty będziesz wiedzieć od razu co myśleć o tej Viviane. Jeśli ma podstępne zamiary, to przed tobą ich nie ukryje. Obie wiemy co potrafisz.

- Jeśli mnie o to prosisz, to mogę spróbować.

 

***

 

Dwa dni później. Środa.

 

Viviane usłyszała dzwonek do drzwi. Od kilku tygodni mieszkała już razem z Olivierem. Do swojego mieszkania zaglądała tylko raz na kilka dni, żeby sprawdzić czy wszystko tam w porządku. Z Olivierem czuła się szczęśliwa, a poza tym zaczęła inne życie. Życie jakiego nigdy nie znała. Mogła pójść do sklepu

i kupić sobie ubrania i jedzenie, takie jakie chciała. Renta Oliviera, w jej pojmowaniu rzeczywistości, była małą fortuną. No i stało się to, co było dla niej najważniejsze

i nadało sens jej życiu. Znowu chciała żyć, bo przestała być ciągle sama. Ciągłej samotności nie była w stanie już dłużej wytrzymać. Jeszcze niedawno miała myśli samobójcze, a teraz czuje się tak, jakby świat znowu dla niej istniał i narodziła się na nowo.

 

- Dzień dobry. Czy możemy wejść?

- Ty jesteś Judith?

- Tak. To Giselle, moja przyjaciółka, możemy wejść razem?

- Wejdźcie. Olivier już czeka.

 

Olivier czule uścisnął Judith na przywitanie. Potem wszyscy rozsiedli się w dużym salonie a Viviane zapro-

ponowała kawę. Olivier z ciekawością patrzył na Giselle.

- Chciałaś pokazać koleżance jak wyglądam?

 

Zapytał.

 

- Niezupełnie, to moja podopieczna, tak ja ty kiedyś. Mówiłam ci o niej nie raz.

 

Olivier zrobił zdziwiona minę i zwrócił się do Giselle.

 

- Jesteś niewidoma?

 

Giselle krótko odpowiedziała:

 

- Tak.

 

Zainteresowało to również Viviane. Przyniosła kawę 

i z ciekawością i współczuciem przyglądała się Giselle,

a w szczególności jej oczom. Olivier zwrócił się znowu do Judith:

 

- Dawno cię nie widziałem, tęskniłem za tobą. Dlaczego tak nagle zniknęłaś?

- Twój wuj oskarżył mnie o to, że cię okradłam. Kazał mi się wynosić. Zabronił mi z tobą rozmawiać. Nie miałam wyjścia.

- Co takiego?

 

Twarz Oliviera zapłonęła złością.

 

- Nie ważne, nie przejmuj się tym. Powiedz co u ciebie

i co tu razem z Viviane kombinujecie?

 

Zamiast Oliviera odpowiedziała Viviane:

- Jego wuj was tu przysłał?

 

Nastała niezręczna cisza, odezwała się Giselle.

 

- Tak, to on dzwonił do Judith. Przyszłyśmy po to, aby sprawdzić czy Olivierowi nie dzieje się krzywda.

- Krzywda? Ze mną?

 

Giselle kontynuowała:

 

- Viviane, może ty nam to wszystko wytłumaczysz. O co tu chodzi?

- Co mam tłumaczyć?

- Czy to prawda, że chcesz wyjść za niego?

- Oczywiście, oświadczył mi się. Czy to jakieś przesłuchanie?

- Przecież wiesz, że on jest chory.

- Nie jest z nim tak źle.

- Kochasz go?

 

Viviane po chwili namysłu:

 

- W życiu mam tylko jego. Jemu chociaż można ufać. Dobrze mi z nim. Cieszę się, że nie jestem sama.

- Wiesz o tym, że bierzesz na siebie wielki obowiązek. Będziesz musiała się nim opiekować. Nie możesz go zawieść. Mógłby tego nie przeżyć.

- Wiem, co chcę zrobić. Nie jest z nim tak źle. Myślę, że potrzebujemy siebie nawzajem. Dobrze mi tutaj, nie potrzebuję do życia niczego więcej. Potrafię o niego zadbać.

- Wiemy, czym się zajmowałaś. Wuj nam powiedział.

 

Olivier się odezwał:

 

- Ja też to wiem. Ona mnie nie okłamuje. Powiedziała mi. Nie przeszkadza mi to, już tego nie robi. Nie martwcie się o mnie, ona jest w porządku.

 

Giselle wstała z krzesła i zwróciła się w stronę Viviane.

 

- Możesz do mnie podejść? Ciekawa jestem jak wyglądasz.

 

Viviane podeszła, a Giselle zaczęła palcami dotykać jej twarzy, a potem objęła dłońmi jej głowę.

 

- Ja też ci wierzę. Myślę, że Olivier miał szczęście, że cię spotkał. Chciałabym, abyście byli razem szczęśliwi.

 

Judith odetchnęła z ulgą. Dalsza rozmowa przebiegała już w przyjaznej atmosferze. Olivier opowiedział im

o intrygach wujostwa oraz o swoich przygodach

u notariusza, co wzbudziło wielkie zainteresowanie Giselle i Judith.

 

- Olivier, kiedy to było? Pamiętasz dokładnie datę?

 

Zapytała Giselle. Olivier podał datę.

 

- O jacie, Judith, słyszałaś? Dzień po ucieczce wirusa! Byłeś jednym z pierwszych zarażonych.

- Zarażonych?

- Chorowałeś w ten dzień?

- Tak, rzeczywiście źle się wtedy czułem, ale już o tym zapomniałem. Myślisz, że to przez to?

- Co robiłeś dzień wcześniej?

 

Oliwier zaskoczony się zamyślił.

 

- No, jechałem po pierścionek.

- Po pierścionek?

- No tak, zaręczynowy dla Viviane.

- Czym jechałeś?

- Metrem.

- Sam?

- Tak.

- Spotkałeś w metrze młodego mężczyznę? Wysokiego, szczupłego, ciemne, krótkie włosy. Około 25 lat?

- W szarym swetrze i czarnych spodniach?

 

Judith bezwiednie westchnęła:

 

- O kurde.

 

Olivier kontynuował:

 

- Pomagałem mu, zemdlał na chwilę. Był spocony i miał rozpalone czoło. Inni też mu pomagali. Jakiś chłopak

w pomarańczowych butach i blondynka w zielonym żakiecie. Dlaczego o to pytacie?

- To długa historia, kiedyś wam opowiemy, na razie chcielibyśmy o tym nie gadać. My go znamy. Ten mężczyzna to Victor, chłopak Giselle.

 

Viviane z ciekawością zapytała:

 

- Masz chłopaka?

- Myślisz, że jak jestem niewidoma, to mi się nie należy?

Ze śmiechem i przekąsem odpowiedziała Giselle. 

 

Kiedy już spotkanie dobiegało końca i Giselle z Judith zbierały się do wyjścia to Viviane niepewnie zapytała:

 

- Może przyszlibyście na nasz ślub? Nie bardzo mamy kogo zaprosić.

- Nie masz rodziny?

- Mam córkę. Dzwoniłam do rodziców, ale nie odbierają. Do córki w ogóle nie mam telefonu, nie chce mnie znać. A Olivier nie ma nikogo. Wujostwa zapraszać nie będziemy.

 

Giselle z Judith znieruchomiały z zaskoczenia.

 

- Zapraszacie nas?

- No tak i na obiad poślubny do restauracji też. Razem

z waszymi chłopakami.

 

Judith natychmiast odpowiedziała:

 

- Kiedy to wesele, pewnie że przyjdziemy. Nie Giselle?!

- No pewnie, przecież mam już sukienkę.

 

Obie się roześmiały. Jak już wyszły z domu to Judith zwróciła się do Giselle:

 

- Wiesz co, ona nie zdaje sobie sprawy z tego, że zaproszenie ciebie na ślub, to nie musi być dobry pomysł.

 

Giselle mocniej ścisnęła jej ramię.

 

- Zawsze wiedziałam, że kiedyś wreszcie wylezie

z ciebie jędza.

 

Obie dziewczyny znowu zaczęły się śmiać.

 

***

 

 

Prawdziwa miłość VII. „Oddaję go Tobie w opiece”.

Teraz już naprawdę koniec.

 

Tydzień przed weselem Viviane i Oliviera.

Olivier dzwoni do Judith:

 

- Zrobisz coś dla mnie?

- Co się stało?

 

Olivier przedstawił jej swoją prośbę.

 

- Znasz adres?

- Tak, Viviane chciała wysłać zaproszenie, ale w końcu wyrzuciła je do kosza. Tam je znalazłem. Było zaadresowane. Widziałem jak płakała.

 

Dwa dni później.

 

Giselle rozmawia z Judith. 

 

- Byłaś tam?

- Byłam.

- Wpuścili cię?

- Na początku było ciężko, nie znają mnie przecież. Ale jakoś powoli, choć na progu, wszystko im

opowiedziałam. Pozwoliły na to.

- Były razem?

- Tak, akurat obie były w domu. Jej ojciec też tam był, ale nie chciał ze mną gadać.

- Jak zareagowały?

- Były zdziwione, niewiele mówiły. Poinformowałam je

i tyle.

- Myślisz, że przyjdą?

- Nie wiem? Entuzjazmu nie widziałam.

 

***

 

 

Kilka dni później. Ślub Viviane i Oliviera.

 

Organy wielkiej paryskiej katedry ryknęły w C-dur, potężnym basem, w dostojnym takcie weselnego marsza. Judith i Jean oraz Giselle i Victor stali w pierwszym rzędzie. Judith i Victor mieli powierzoną szczególną rolę świadków. Wszystkie oczy skierowały się w stronę otwartego wejścia. Olivier w podniosłym nastroju, dumnie prowadził swoją przyszłą żonę w stronę ołtarza. Przejście przez nawę główną tej świątyni ma długość kilkudziesięciu metrów. Viviane była tak wzruszona, że nie była w stanie rozpoznać gości, którzy przyszli na ich ślub. Było ich tylko kilkunastu, w tym kilku przypadkowych. Oczy zalewały jej łzy. Olivier mocno ją przytrzymywał i prowadził. Giselle szeptem mówiła do ucha Judith:

 

- Gadaj mi coś wreszcie, idą?

- Tak.

- Jak wyglądają? Białą suknię ma?

- Super wyglądają. Ma białą, ale skromną, bez koronek.

- A welon?

- Nie ma, cicho bądź wreszcie.

- A bukiet?

- Ma, z białych róż.

 

Ceremonia potoczyła się właściwym sobie trybem.

W kulminacyjnym momencie Viviane i Olivier ślubowali sobie miłość, wierność i uczciwość małżeńską. Łzom wzruszenia nie było końca. Po ceremonii do pary młodej ustawiła się krótka kolejka gości z gratulacjami

i życzeniami. I wtedy podeszli również oni. Rodzice Viviane oraz jej córka. Jak ich rozpoznała to znowu zalała się łzami. Przyjęła gratulację od rodziców i czule objęła córkę. Ona również mocno przytuliła się do matki. Zastygły tak we dwie na kilkanaście sekund. Obie głośno szlochały. Viviane powtarzała jak mantrę:

 

- Przepraszam, przepraszam.

 

***

 

Nie... to jeszcze nie koniec. Jeszcze kilkanaście linijek.

 

W trakcie przyjęcia weselnego, które w zasadzie było skromnym „obiadem poślubnym” i planowane było do północy, rozmawiano swobodnie o różnych aspektach ciekawej historii państwa młodych. W szczególności zwracano uwagę na aspekt dziwnych wydarzeń, prawdopodobnie związanych z nową, powszechną chorobą. Rodzice i córka Viviane również dali się zaprosić do restauracji na to spotkanie. Po przełamaniu pierwszego dystansu, Viviane coraz swobodniej zaczęła z nią rozmawiać i wypytywać ją o szczegóły jej młodego życia. Próbowała w ten sposób nadrobić wieloletnie zaległości. Kiedy spotkanie miało się już ku końcowi, tuż przed północą, Victor poprosił wszystkich o ciszę. Oznajmił dziwnie oficjalnym tonem, że chciałby zabrać głos. Goście zamilkli z ciekawością. Jedynie Viviane

i Olivier wiedzieli co się święci. Victor zapytał ich wcześniej o zgodę. W końcu to było ich wesele i musiał to zrobić. Zgodzili się z wielką radością. Wyłączono muzykę. Victor wziął Giselle za rękę i wyprowadził na środek sali. Myślała, że chce z nią zatańczyć jakiś specjalnie dedykowany taniec, ale on wyjął coś

z kieszeni marynarki i przed nią uklęknął. Zdezorientowana Giselle zapytała:

 

- Judith, gadaj, co się dzieje?

- Chyba wiem.

 

Odpowiedziała tajemniczo.

 

- Co?

 

Jednak Judith nie zdążyła odpowiedzieć. Victor głośno zapytał:

 

- Giselle, wyjdziesz za mnie?

- Co ty gadasz?

 

Giselle zrobiła pół kroku do przodu i zrozumiała, że Victor przed nią klęczy. Objęła jego głowę i krzyknęła radośnie:

 

- Judith, on mi się oświadcza!?

- Tak.

- Pewnie że wyjdę, wstawaj wariacie!

 

Victor założył jej na palec, wcześniej przygotowany pierścionek a ona z radością podniosła rękę do góry, prezentując go wszystkim. Następnie objęła go

i namiętnie pocałowała, nie kryjąc wzruszenia. Fioletowe oczy zalały się łzami a serce biło szybko, w wielkim afekcie.

 

No tak... o Viviane i Olivierze to już koniec.

 

***

 

 

Fabryka snów V. Zakończenie tej historii.

 

Wieś w Prowansji. Południowa Francja. Tydzień po ucieczce wirusa. Ulubiony pub Sylvie.

 

- Cześć Sylvie. Co tam u ciebie? Przeszło ci już?

- Tak, już mi przechodzi. Od wczoraj nie mam już gorączki. A wy? chorujecie jeszcze?

- Już u nas w porządku. Zaraziłaś nas chyba?

- Boże, a mnie jak bolała głowa. Myśleć normalnie nie umiałam.

- Przepraszam dziewczyny. Przywiozłam to świństwo

z Paryża. Tam naprawdę mnie wzięło. Pojechałam załatwić coś ważnego i przez to przeziębienie nie byłam w stanie. Tak się źle czułam, że nie poradziłam sobie

w banku.

- Tak, tak, opowiadałaś. Jakiegoś przystojnego, dojrzałego, bogatego wdowca tam czasem w tym Paryżu

nie poznałaś?

- Poznałam. Zakochał się we mnie od razu.

 

Zażartowała z uśmiechem. Ze zdziwieniem stwierdziła, że żadna z przyjaciółek nie zareagowała.

 

- Co tam Sylvie mówisz?

- No nie słyszycie? Głuche jesteście! Chłopa poznałam, zakochał się we mnie, a ja w nim!

 

Jedna z przyjaciółek spojrzała ze zdziwieniem na drugą

i całkiem poważnie powiedziała:

 

- Co ona gada?

- Nie mam pojęcia, nie rozumiem jej.

 

Zdumiona i zaskoczona Sylvie, w końcu skomentowała:

 

- No dobra, jaja sobie ze mnie robicie. Przecież żartowałam. Słuchajcie, nie siedźmy dzisiaj na dworze, mocno wieje a wszystkie przeszliśmy to przeziębienie.

- Masz rację, chodźmy do środka. W naszym wieku trzeba dbać o zdrowie.

 

We trzy przeszły ze swojej ulubionej, zewnętrznej wiaty do wewnątrz lokalu. Było jeszcze przed południem

i w środku przebywało tylko kilku starszych mężczyzn, których lepiej lub gorzej znały. Wiedziały, że oni też przyjaźnią się ze sobą i niemal codziennie, tu spotykają. Panowie pozdrowili je przyjaznym gestem, nie odrywając uwagi od transmisji. Oglądali w telewizji mecz piłki nożnej, radośnie go komentując. Pili przy tym piwo. Kobiety odruchowo usiadły tak, że wszystkie mogły się przyglądać dużemu ekranowi telewizora, powieszonego wysoko, na centralnej ścianie. W tym momencie zakończyła się pierwsza połowa i zaczęto nadawać blok reklamowy. Wszystkie trzy bezmyślnie patrzyły w ekran. Sylvie skomentowała:

 

- Słuchajcie, od kilku dni mam problemy ze zrozumieniem reklam. Nie umiem się na nich skupić. Większości nie rozumiem.

- Ty... wiesz co, ja też mam coś takiego.

- To dziwne, co mówicie, bo mnie też tak się wydaje.

 

Potwierdziła trzecia z nich.

 

- Może to ze starości?

 

Skomentowała Sylvie. Wszystkie się roześmiały. W tym momencie na ekranie pojawiła się reklama, w której naga, kobieta wsmarowywała sobie coś w udo.

 

- Patrzcie, mówi, że ma 53 lata a jak fajnie jeszcze wygląda.

- Że się tak nie wstydzi w tym wieku? Ona coś reklamuje?

- No, nie wiem właśnie. Chyba to reklama, ale nic nie rozumiem.

- Zrobili ją w Photoshopie. Baby w tym wieku tak nie wyglądają.

 

Skomentował na głos jeden z mężczyzn.

 

Po kilku kolejnych reklamach i krótkiej przerwie, przedstawiającej zapowiedzi dzisiejszych audycji sportowych, znowu pokazano kolejny blok reklamowy. Przyjaciółki natychmiast rozpoznały przed chwilą oglądaną aktorkę, ale w innym spocie.

 

- O jacie! Dziewczyny patrzcie, to znowu ta sama!

- Całkiem goła leży w łóżku.

 

Nagle wszystkie wybuchły radosnym śmiechem. Mężczyźni pijący piwo również zaczęli z uwagą oglądać telewizor. Kobiety komentowały:

 

- Patrzcie, patrzcie! On jej chyba liże!

- O kurde, rzeczywiście. Co to ma być?!

- To chyba reklama?

- Czego? Prezerwatyw?

- Prezerwatyw do lizania?

- Jakaś nowość? Prezerwatywa do zakładania na język!

 

Pub wypełnił zbiorowy, głośny rechot. Już wszyscy obecni, włącznie z młodym barmanem, zaczęli się uważnie przyglądać i histerycznie śmiać. Chłopak głośno powiedział:

 

- Naprawdę tego nie widzicie? Przecież to jakaś maść do ciała... serum chyba? To kosmetyk dla kobiet w waszym wieku.

 

Sylvie zdziwiona znowu skomentowała:

 

- Co on gada? Raczej reklama szamponu?

 

Koleżanki odpowiedziały:

 

- Szamponu?! Przecież ma tam ogolone.

- Myślę o nim, a nie o niej.

- Może to jakiś smakołyk?

- Przed chwilą się tam smarowała a teraz on...

- Patrzcie teraz, pokazali chyba słoik ze spermą wieloryba!

- Sperma i starszy gość, to chyba na potencję, tyle że

w kremie?

- Tak się to stosuje? Czy to bezpieczne?

- Może to krem do golenia?

- Dla obojga?

 

 

Wszyscy mężczyźni śmiali się również. Bawiły ich te głupie komentarze, lecz zaczęli z zainteresowaniem przyglądać się kobietom i spoglądać na siebie znacząco. Nie pojmowali, dlaczego one nie rozumieją oczywistej treści tej reklamy. Jak spot się skończył a klienci pubu trochę ochłonęli to Sylvie głośno skomentowała:

 

- Słuchajcie, kim trzeba być, żeby wystąpić w takiej roli w telewizji? I w ogóle, żeby takie coś nakręcić

i pokazywać. Co dzieje się z naszym światem? Jak nisko upadliśmy? Jak bardzo jesteśmy gotowi dać się upokorzyć dla pieniędzy i w żywe oczy okłamywać się nawzajem?!

 

Jeden ze starszych mężczyzn niespodziewanie zaczął kichać. Przetarł ręką po spoconym czole i ze zdziwieniem stwierdził, że jest rozpalone, choć godzinę temu był jeszcze całkiem zdrowy.

 

***

Stany Zjednoczone, dwa miesiące później.

 

Sarach dzwoni do Juny:

 

- Chodź się dzisiaj spotkamy. Powiem ci nowości.

- Wrócił?

- Tak, wczoraj.

 

Dwie godziny później. Mała kawiarnia w pobliżu studia filmowego.

 

- Juna, ale się porobiło w tej Francji.

- Wiem przecież, gadają o tym cały czas.

- Naprawdę dziwna sprawa.

- Sarach, to opowiadaj. Wczoraj wrócił?

- Tak. Najpierw dzwoniłam do niego, przeprosiłam go.

- Prosiłaś go, żeby wrócił?

- No tak, prosiłam. Powiedział, że wróci ale powiedział też, że nasz związek kolejnego skandalu już nie przetrzyma. Mówił, że ta historia z tym od basenu się rozniosła i zaszkodziła mu w karierze. Że stracił przez to jakiś kontrakt, czy coś tam. Że go ośmieszyłam.

- I co?

- Obiecałam mu że... będę grzeczna.

 

Obie się roześmiały.

 

- Sarach, mówiłaś mu, że nakręciłaś spoty reklamowe?

- Tak.

- I co?

- Zdenerwował się, nie lubi reklam.

- On wie, jak wyglądały?

- Nie, no co ty. Jakby się dowiedział, to chybaby mnie

zabił.

- Nie zobaczy ich?

- No jak? Przecież są tylko we Francji.

- To całe szczęście.

- Wiesz, że ta cała „Fabryka Snów” jeszcze mi za to nie zapłaciła.

- Dlaczego?

- Powiedzieli mi dwa miesiące temu, że dopiero jak kampania przyniesie pozytywny skutek i poprawi się sprzedaż tego serum, to mi zapłacą. Przedwczoraj powiedzieli, że mam poczekać jeszcze kilka dni. Podobno taka była umowa.

- Nie dali ci jej wcześniej?

- Coś tam podpisywałam, ale kto by to wszystko czytał. Jutro znowu pojdę do nich po kasę. W końcu mi się należy za tego pornola.

 

Znowu obie się roześmiały. Juna i Sarach są najlepszymi przyjaciółkami.

 

Nazajutrz

 

Biuro finansowe agencji reklamowej „Fabryka Snów”

 

- Przyszłam po należne mi pieniądze za spoty kampanii reklamowej.

- Tak, wiem niestety na razie nie mam dla pani dobrych wieści.

- Co to znaczy?

 

Sarach zrobiła się czerwona ze złości.

 

- Przecież słyszała pani chyba, co dzieje się we Francji.

- A co mnie to obchodzi?

- No powinno, przecież od wzrostu sprzedaży tego serum, zależy pani wypłata.

- No i co?

- Spoty w których reklamuje pani nasz produkt okazały się kompletnym niewypałem. Nikt tego, tam nie chce oglądać i nikt nie chce kupować. Nikt w nie nie uwierzył. Nawet nie zauważyli naszego produktu. Zmarnowaliśmy na nie pieniądze i na razie nic nie dostaniesz. Taką podpisałaś umowę.

 

Sarach jeszcze bardziej się zdenerwowała tym, że urzędniczka się spoufala. Była od niej przynajmniej o 20 lat młodsza.

 

- Nie opowiadaj mi tu bzdur. Ja żądam swoich, należnych mi pieniędzy. Zrobiłam to, co ten cały zboczony wasz Axel mi kazał.

- Ale źle. Nie przekonywająco. Nie zagrałaś dobrze, zmarnowałaś pieniądze, które w to włożyliśmy. Na razie nic ci nie zapłacimy. Na razie nic nie zarobiłaś. Ale możliwe, że jednak ci coś zapłacimy. Za tydzień rusza kampania w Stanach. Jest szansa, że część kasy odzyskamy i wtedy ty też może coś dostaniesz.

- Chcecie to puścić w Stanach???

- Oczywiście.

- Te spoty pójdą u nas?

- Nie wiedziałaś? Zgodnie z umową, najpierw Francja

a potem cały świat. Już je puszczamy.

- Cały świat?

 

Oczy Sarach zalały się łzami.

 

Kilka dni później.

 

W domu Sarach jest mała uroczystość. Grace pierwszy raz przyprowadziła do domu swojego chłopaka, 

z którym planuje związać się na poważnie. Ucieszyła się 

z powrotu ojca do domu i z tego, że rodzice się pogodzili, dlatego go zaprosiła. Sarach, Eliot, Grace i jej chłopak wspólnie siedzą przy stole i jedzą obiad. Toczą miłą, kulturalną rozmowę na błahe tematy. Sarah stwierdziła, że chłopak jest miły. W pewnej chwili Eliot zapytał:

 

- Nie będzie wam przeszkadzało, że na chwilę włączę telewizor. O tej porze podają wyniki krykieta, a wiecie, że bardzo lubię obstawiać zakłady. To tylko kilka minut.

 

Oczywiście nikt nie protestował i Eliot włączył olbrzymi, plazmowy ekran, dominujący na centralnej ścianie salonu. Eliot był bardzo zamożny i miał bardzo duży telewizor. Wszyscy z ciekawością spoglądali na ekran.

I wtedy właśnie, przed podaniem wyników, Eliot zobaczył na tym wielkim ekranie, proporcjonalnie wielką głowę przystojnego aktora, który głęboko zanurzył swoją twarz pomiędzy nagimi udami jego nagiej żony. Zdziwienia na twarzach Eliota, Grace i jej chłopaka nie dało się opisać. Zaniemówili z wybałuszonymi oczyma. Po kilku sekundach chłopak nie wytrzymał i parsknął śmiechem. Bardzo tego nie chciał, ale to było silniejsze, nie umiał nad tym zapanować. Potem zrobiło się naprawdę groźnie. Eliot wpadł w szał. Podniósł się

z krzesła, drąc się na całe gardło, wyraźnie zwracając się w stronę niewiernej:

 

- Ty k..wo!!! Tego już za wiele!!! Drugi raz widzę łeb

obcego faceta w twoim kroczu. To, że cię pieprzył ten chłoptaś, to jeszcze jakoś przebolałem, ale to! To najgorsze, co mogłaś zrobić! Przecież to jest szmato

w telewizji! Zniszczyłaś mi karierę, nie wiesz, że aktorstwo w reklamie to najgorsza odmiana prostytucji!? Sprzedałaś się, żeby oszukiwać innych! Żeby pluć ludziom w twarz! Jeszcze wykorzystujesz do tego swoją ci.ę. Ośmieszyłaś siebie, mnie i całą naszą rodzinę!

 

Szybko poszedł do sypialni po swoją, jeszcze nie do końca rozpakowaną walizkę, trzasnął drzwiami i wyszedł

z domu. Mocy reklamy nie można nie doceniać. Zawsze czyni zło.

 

- Mamo, o jakim chłoptasiu tata mówił?

 

Zapytała zapłakana Grace.

 

***

 

 

Golden Boy IV. Siostrzana przyjaźń.

 

Tamara długo nie odzywała się do Sylvie. Była obrażona o to, że ta nie obdarzyła pełnym zaufaniem jej zdolnego i inteligentnego syna. To bardzo ją zabolało. Dopiero po miesiącu przyjaciółki zaczęły z powrotem rozmawiać ze sobą, choć z wyraźnym dystansem

i rezerwą. Tak chłodno miedzy nimi jeszcze nigdy nie było, choć Sylvie naprawdę szczerze ją za wszystko, wielokrotnie przepraszała. Nie potrafiła jednak racjonalnie wyjaśnić z jakiego powodu się rozmyśliła.

W końcu, po trzech miesiącach, wzajemne relacje prawie  

się odbudowały, choć telefony były znacznie rzadsze niż wcześniej. I nagle nastąpiła jakaś gwałtowna zmiana. Minęło już prawie pół roku od przygody w bankach. Sylvie wieczorem usłyszała telefon. Odczytała nazwę kontaktu „Tamara”.

 

- Sylvie bardzo chciałabym z tobą pilnie porozmawiać.

- Stało się coś?

- Tak.

- No mów przecież.

- Mogę do ciebie przyjechać? Chcę porozmawiać osobiście.

- Chcesz do mnie przyjechać? Kiedy?

- Mogę jutro?

- Mam pojechać po ciebie na dworzec?

- Nie, przyjadę samochodem.

- Będziesz w nocy jechać do mnie samochodem?

- Tak.

- No dobrze, to przyjedź. Cieszę się, że się zobaczymy.

 

Sylvie ze zdziwieniem odłożyła telefon.

 

- „Co jej się stało?”

 

Pomyślała.

 

Nazajutrz.

 

Tamara już o 9 rano zadzwoniła do drzwi Sylvie. Ta była zaskoczona. Dopiero przed chwilą wstała z łóżka. Przyjaciółki czule się wyściskały na powitanie, jednak Sylvie od razu zauważyła, że Tamara ma bardzo strapioną minę.

- No mów wreszcie, co się stało?

 

Tamara się rozpłakała.

 

- Stało się nieszczęście. Pamiętasz ten fundusz inwestycyjny, o którym kiedyś rozmawialiśmy?

- Chodzi ci o ten, na który miałam wpłacić kasę.

- No tak, o ten. Słyszę, że coś pamiętasz.

- Tamara, jaja sobie robisz? Czy ja to pamiętam? Myślę o tym codziennie.

- Wiesz, dobrze że wtedy się wycofałaś.

- Dlaczego?

- Ten fundusz nagle zbankrutował. Straciliśmy z mężem wszystkie nasze pieniądze.

- Wpłaciliście tam wszystkie pieniądze?

- Tak, wszystkie. Nawet te z bieżącej działalności. Wszystkie jakie mieliśmy.

- Dobry Boże, to straszne. Wpłaciliście na jeden fundusz?

- Igor mówił, że to pewne. Uwierzyliśmy mu, ale nie ma jeszcze doświadczenia. Jego też spotkało nieszczęście.

- Co się stało?

- On też wszystko stracił. Miał wielki kredyt za mieszkanie i samochód i teraz nie ma za co spłacać.

- Przecież dobrze zarabia.

- Już nie. Już tam nie pracuje. Wyrzucili go.

 

Tamara zaczęła głośno szlochać.

 

- Wyrzucili Igora z banku? Co ty gadasz, dlaczego?

- Pobił dyrektora, jak się to stało.

- Matko!

- Sylvie słuchaj mnie. Stoimy z mężem na skraju

bankructwa. Nie mamy za co zapłacić ludziom wypłaty. Nie zapłaciliśmy też bieżących podatków. Czy ty mogłabyś pożyczyć nam trochę pieniędzy?

- Ile?

- 200 tysięcy euro by nam wystarczyło, żeby wyjść na swoje. Pożyczyliśmy już w bankach, ale żaden nie chce pożyczyć nam więcej. Wiedzą już, że mamy długi. Za pół roku cię spłacimy. Dobrze ci to wynagrodzimy. Błagam cię, ratuj nas!

- 200 tysięcy euro. Tamara, ja tyle nie mam.

- No jak to, przecież masz w banku milion euro.

- Nie mam już. Zostawiłam sobie 50 tysięcy a resztę podzieliłam miedzy chłopaków. Jeden zainwestował

w maszyny w swojej firmie a drugi spłacił kredyt na mieszkanie. Przykro mi, nie mam już pieniędzy.

- Sylvie, jak mogłaś!

 

Tak, tak. Tak się skończyła ta historia, a wraz z nią wielka, siostrzana przyjaźń.

 

***

 

 

I cię nie opuszczę aż do śmierci IV.

 

Rémi był już tydzień na urlopie. Isabelle wysyłała sms-y a potem dzwoniła do niego wiele razy, ale on nie odbierał. Zablokował na stałe jej numer w telefonie. Zarezerwował już dwutygodniowe wakacje na rajskiej wyspie. Jutro razem z Rose mają samolot z Orly. Ona czuła się już dobrze, objawy infekcji ustąpiły. Było przed południem. Właśnie zaczął się pakować gdy weszła do sypialni. Była zdenerwowana i zmartwiona. Od razu to zauważył:

 

- Musimy pogadać

- Stało się coś?

- Tak.

 

Powiedziała przerażonym głosem. On również się wystraszył.

 

- Co się stało?

- To.

 

Trzęsącą ręką podała mu mały plastikowy, podłużny przedmiot. Rémi aż nadto dobrze wiedział, co to jest. Trzymał go w dłoni kilka dni temu. Taki sam i tak samo pokazywał: dwie kreski. Od razu zrozumiał, że Rose ma test od Isabelle. Jego wyobraźnie podpowiadała mu, że Isabelle tu była i wszystko Rose opowiedziała. Był również przekonany, że choć w poprzedniej pracy blefowała, to tym razem rzeczywiście zaszła z nim

w ciąże. Jego trauma natychmiast powróciła. Był przerażony. Chciał od razu zapytać, kiedy tu była, ale zachował odrobinę zimnej krwi:

 

- Skąd to masz?

- Wiesz co to jest?

- Wiem, test ciążowy.

- Jak to, skąd to mam. Nie wiesz?

- Nie.

 

Rémi zrobił się blady jak ściana.

 

- Takie rzeczy kupuje się w aptece.

- Kupiłaś go w aptece?

- No przecież, co się głupio pytasz?

- Jest pozytywny, kto go obsikał?

- No, a jak myślisz?

 

Rémi popatrzył w oczy Rose.

 

- Jesteś w ciąży?

 

Rose się rozpłakała:

 

- Tak.

- No ale jak to?... przecież bierzesz tabletki

- No biorę, tylko wiesz, tyle tych spraw teraz mam. Czasem o nich zapominam.

- Rose, będziemy mieli trzecie dziecko?

- Co o tym sądzisz?

- To fajnie, czym się przejmujesz?

- Nie gniewasz się?

- No co ty? Cieszę się. Dasz sobie radę?

- No właśnie, w moim wieku?

 

Rémi czule ją przytulił.

 

- Dasz radę, wszystko będzie dobrze, zobaczysz.

- Co z naszym wyjazdem?

- A co ma być, lecimy, niczego nie zmieniamy. Mamy okazję to uczcić.

- Pić już chyba nie mogę.

 

***

 

Dwa tygodnie później. Wyspy Bora Bora.

 

Rémi i Rose leżeli na leżakach w strojach kąpielowych

i patrzyli na jasny błękit wody, uroczej laguny

i otaczające ich palemki. Pomimo ciemnych okularów, mrużyli oczy przed słońcem. Oboje sączyli przez słomki swoje drinki, z tym że Rose był bez alkoholu.

 

- Rémi, pamiętasz tam w sypialni chciałeś mi coś ważnego powiedzieć?

- Pamiętam.

- O co ci chodziło, niczego nie zapamiętałam.

- W telewizji mówili, że to przez ten wirus chyba. Powoduje jakieś zaburzenia neurologiczne. Pamiętasz, miałaś gorączkę

- A no tak, chyba ciągle do końca mi nie przeszło. Wydaje mi się od tego czasu, że czasem nie dociera do mnie co mówią.

- To możliwe, podobno objawy będą utrzymywać się przez kilka tygodni.

- To co mi tam powiedziałeś?

- Powiedziałem, ze cię bardzo kocham.

- Ciągle cię nie rozumiem.

- Rose, daj spokój. To nie ma już znaczenia.

- Czyli to nie było nic ważnego?

 

Rémi skinął głową.

 

***

 

 

 

 

Demokracja II.

Paryż. Trzy tygodnie od ucieczki wirusa.

Wiec wyborczy czerwonych.

 

To najważniejszy wiec wyborczy, do którego partia opozycyjna przykładała wyjątkową wagę. To tu,

w stolicy kraju mają ostatecznie rozstrzygać się losy wyborczego poparcia, zbliżających się wyborów. Przewodniczący opozycyjnej partii czerwonych, kandydat na przyszłego premiera, szykował się do wyjątkowo płomiennego wystąpienia. Swoje oszczercze mantry miał już perfekcyjnie wyćwiczone. To spotkanie będzie transmitowane na żywo we wszystkich, najważniejszych kanałach telewizyjnych. To tutaj właśnie zamierzał zadać ostateczny cios, decydujący

o wygraniu wyborów. Wyszedł na mównicę, a jego zwolennicy go nie zawiedli. Już na jego widok 50-tysieczny tłum zgromadzony na stadionie, oszalał

w amoku.

 

- Bracia, stoję tu przed wami po to, aby powiedzieć wam prawdę! Prawdę o tych, którzy teraz rządzą naszym krajem! Prawdę o czarnych!

 

Słowo „prawda” wywołało wśród tłumu wyjątkową reakcję. Ludzie byli zachwyceni faktem, że nareszcie się jej dowiedzą i wiwatowali na cześć swojego politycznego idola, który zamierzał im ją objawić. Ten kontynuował:

 

- Czarni czyli ci, którzy rządzą obecnie naszym krajem, powodują, że staczamy się w przepaść korupcji i upadku

gospodarki. Powodują, że nasza ukochana ojczyzna staje

się ruiną

 

Polityk zrobił wyćwiczoną już przerwę, oczekując zbiorowego okrzyku aplauzu. I nagle stanął jak wryty, zdezorientowany i zaskoczony. Przez trybuny przeszła fala krótkiego buczenia, a następnie nastąpiła cisza. Na czole polityka pojawiły się kropelki potu. Przez głowę przeleciała mu krótka myśl:

 

- „Co jest k..wa grane???”

 

Jednak nie dał się zbić z tropu i kontynuował, akcentując każde słowo:

 

- Chcę wam powiedzieć, że rządzi wami banda idiotów, nie będąca w stanie podjąć żadnej, korzystnej dla naszego narodu decyzji. Banda debili, których jedynym celem jest was okraść. Oni myślą tylko o tym, żeby dorobić się majątków, kosztem naszej ukochanej ojczyzny!!! Myślą tylko o swoich fortunach a los zwykłych obywateli mają za nic.

 

Znowu zrobił przerwę. Był pewny, że teraz już tłum,

w końcu specjalnie zaproszonych jego zwolenników, zareaguje zgodnie z jego oczekiwaniem. Jednak nic takiego się nie stało. Stadion milczał. Polityk zwrócił się przez mikrofon do technika obsługującego nagłośnienie, pomimo, że słyszał, że wypowiedziane przez niego słowa niosą się po całym stadionie, za sprawą potężnych wielokilowatowych głośników.

 

- Dajcie mnie głośniej.

Technik przesunął dźwignię poziomu wzmocnienia

w górę do końca skali. Głośniki ryknęły z siłą silników jumbo jeta:

 

- Powtarzam wam po raz kolejny i będę powtarzał aż do znudzenia. Rządzą wami złodzieje, bandyci i degeneraci. Tacy są czarni i nic nie jest w stanie ich zmienić. Jeszcze raz wam przypomnę o nieślubnym dziecku, które ten śmieć spłodził 30 lat temu!!!

 

W tym momencie, ku jego największemu zdziwieniu, tłum mu przerwał. Zaczął wściekle buczeć, a następnie gwizdać i ze złością wymachiwać mu pięściami. Bohater spotkania uciekł ze sceny przerażony i wpadł do pomieszczenia swojego sztabu wyborczego:

 

- Widzieliście to, widzieliście!!!

- Wracaj tam, to nie może się tak skończyć!

 

Rozkazał mu główny spin doktor kampanii wyborczej jego partii.

 

- Chyba cie poje...ło! Co mam im powiedzieć!?

- Co im się stało? To pewnie jakiś spisek!

- Wracaj i powiedz im jak jest naprawdę!

- Co takiego? Zwariowałeś. Jaką k..wa prawdę? Że nam ryj od koryta, siłą oderwano?

 

Na krótkiej, nerwowej naradzie zapadła cisza. Była wyrazem bezradności doświadczonych polityków.

W swojej trzydziestoletniej praktyce nigdy nie spotkali się z czymś takim, z czymś tak obrzydliwym, nigdy nie spotkało ich takie nieszczęście.

 

Paryż. Pięć tygodni od ucieczki wirusa.

Wiec wyborczy czarnych.

 

Tym razem wiec wyborczy czarnych, inaczej niż

u swoich przeciwników politycznych, nie odbywa się na stadionie, ale w największej w Paryżu hali sportowej. Tu przybyło około 20 tysięcy sympatyków czarnych. Hala wypełniona była do ostatniego miejsca i przybyli już czekali na wystąpienie premiera rządu. To spotkanie również transmitowały telewizje całego kraju. Celowo przyspieszono wyborcze spotkanie o 3 dni. Premier już posiadał, poufną na razie informację, że jego minister zdrowia pojutrze ogłosi zakaz organizowania imprez masowych w związku z pojawiającymi się licznymi sygnałami o zarażeniach nieznanym wirusem grypy. Wiedziano już, że epicentrum zakażenia jest w Paryżu

a infekcja bardzo szybko rozprzestrzenia się po całym kraju. Gdyby nie to właśnie wyborcze spotkanie, zakazano by takich spotkań już dzisiaj. Komitet wyborczy jego sztabu doskonale wiedział

o spektakularnej porażce ich głównego rywala. Cały zespól najlepszych spin doktorów zachodził w głowę co u adwersarzy poszło „nie tak”. Oczywiście cieszono się

z porażki przeciwników, na ich wiecu wyborczym. Wykonano nawet szybki sondaż, który wskazywał na wyraźną tendencję spadkową notowań poparcia dla czerwonych. Obecnie szanse na zwycięstwo w wyborach, które miały odbyć się już za dziesięć dni, były dokładnie wyrównane. Jednak czarni nie wiedzieli, jaka była przyczyna tak dziwnego, nieprzewidzianego zachowania wyborców czerwonych. Pojawiły się pierwsze podejrzenia, wiążące zachowanie wyborców na feralnym wiecu z rozprzestrzenianiem się wirusa, jednak traktowano je na razie jako spekulacje, nie poparte żadnymi dowodami. Obawiano się jednak, że za chwilę ich wiec spotka to samo nieszczęście. Premier miał już przećwiczone swoje oszczercze mantry, szkalujące przeciwników i trwały ostatnie przygotowania do wyjścia na mównicę. Tłum już czekał i zaczął coraz głośniej manifestować swoją niecierpliwość.

 

- Dobra, gotowe, idę!

 

Powiedział premier. Wtem u jednego ze spin doktorów zaczął dzwonić telefon.

 

- Dlaczego go teraz nie wyłączyłeś!

 

Skarcił go zdenerwowany premier. Jednak ten, nic sobie z tego nie robiąc odebrał i uważnie słuchał, nie odzywając się przy tym ani słowa. Premier zmierzył go surowym wzrokiem i podniósł się z krzesła, kierując się w stronę wejścia na scenę. Nagle spin doktor podniósł rękę w stronę premiera, dając mu do zrozumienia, że ma się wstrzymać i z wielką uwagą wsłuchiwał się w słowa otrzymywanych informacji. Dzwonił do niego jego przyjaciel, zagorzały zwolennik czarnych, który był lekarzem psychiatrą w paryskim szpitalu i zajmował się badaniem skutków zarażenia. Konkretnie, zaburzeń neurologicznych. Spin doktor nerwowo schował telefon do kieszeni i stanowczo polecił premierowi wrócić

z powrotem.

 

- Chyba wiem, dostałem informacje. Możliwe, że wiem co się dzieje.

- Co?

Z ciekawością zwrócił się do niego premier i wszyscy pozostali.

 

- Ale nikomu ani słowa, to musi pozostać tylko miedzy nami. Inaczej czerwoni mogą unieważnić wybory.

 

Zamknięto drzwi pokoju i zarządzono pilną naradę.

 

- Słuchajcie, ten wirus bardzo szybko się rozprzestrzenia i prawdopodobnie wszyscy na hali, włącznie z nami, tak jak większość mieszkańców Paryża, już jest nim zarażona.

- Przecież podobno jest niegroźny, to tylko rodzaj grypy.

- Somatycznie tak, ale ma również silne oddziaływanie na psychikę chorego i właśnie się dowiedziałem na czym to oddziaływanie polega.

- Na czym?

- Zarażeni, w jakiś nieznany na razie sposób przestają rozumieć kłamstwa. Choć bezbłędnie rozpoznają kłamstwo w każdej postaci, to nie są w stanie rozumieć jego treści.

 

Premier głęboko się zastanowił.

 

- To ma sens. To dlatego tamci nie rozumieli go na wiecu. Byli już w większości zarażeni.

- To wydaje się bardzo prawdopodobne.

- Co mam zrobić?

- Idź i mów im co chcesz, ale mów im prawdę. Inaczej czeka nas los czerwonych.

- Nie jestem na to przygotowany.

- Trudno, musisz improwizować. Idź już, słyszę gwizdy.

 

Premier wyszedł na scenę i stanął przed mikrofonem.

Jego zwolennicy go nie zawiedli. Już na jego widok 20-tysieczny tłum zgromadzony na hali oszalał w amoku.

 

- Bracia, stoję tu przed wami po to, aby powiedzieć wam prawdę! Prawdę o nas oraz tych, którzy chcą przejąć rządy w naszym kraju!

 

Słowo „prawda” wywołało wśród tłumu wyjątkową reakcję. Ludzie byli zachwyceni faktem, że nareszcie się jej dowiedzą i wiwatowali na cześć swojego politycznego idola, który zamierzał im ją objawić. Ten kontynuował:

 

- Nie jest prawdą, że rządy czerwonych i nasze rządy powodowały i powodują, że staczamy się w przepaść korupcji i upadku gospodarki. Nie jest prawdą, że nasza ukochana ojczyzna staje się ruiną. Prawdą jest to, że sprawy zarówno za rządów tamtych jak i naszych miały

i mają się dobrze. Gospodarka się rozwija a nasz kraj od dekad jest prawidłowo zarządzany.

 

Polityk zrobił wyćwiczoną już przerwę, oczekując zbiorowego okrzyku aplauzu. Tłum zareagował zgodnie z jego oczekiwaniem. Nagrodzono go oklaskami, choć może nie tak gromkimi jak zazwyczaj. Premier kontynuował:

 

- Prawdą jest, że zarówno oni jak i my nie byliśmy bez winy. Korupcja jest rakiem toczącym nasze państwo. Kamień może rzucić ten, kto jest bez winy i ani my ani oni nie mają do tego prawa. Naszym obowiązkiem wobec was, wyborców, jest zrobienie wszystkiego, żeby z korupcją i nepotyzmem skutecznie walczyć. Obowiązek ten dotyczyć powinien wszystkich polityków zarówno po jednej, jak i drugiej stronie barykady.  Obiecuję wam, że zrobię co w mojej mocy, choć nie mogę gwarantować pełnego sukcesu.

 

Znowu zaplanowana przerwa i znowu oczekiwany przez polityka aplauz tyle, że jeszcze głośniejszy

i gwałtowniejszy niż poprzednio. Dało się wyczuć coraz większą sympatię tłumu.

 

- Powiem wam, dlaczego warto zagłosować na mój rząd

i dać mu jeszcze jedną szansę. Dlatego, że ja dzisiaj mówię wam prawdę. Prawdę prawdziwą, której od nich nie usłyszycie! Na tym chciałbym zakończyć swoje, krótkie dzisiaj przemówienie, jeszcze raz podkreślając, że szczerość w relacji miedzy prawymi ludźmi, jest rzeczą najważniejszą.

 

Aplauz trwał 15 minut. A polityk zaczął rozrzucać ze sceny czapeczki i inne drobne, wyborcze gadżety.

 

 

Demokracja III.

 

Sztab wyborczy czarnych, pięć dni po paryskim wiecu.

 

- Panie premierze, są wyniki zamówionych sondaży. Badania przeprowadziły dla nas aż trzy niezależne ośrodki badawcze.

 

Główny spin doktor zwrócił się do premiera rządu

i jednocześnie przewodniczącego partii czarnych.

 

- Pokaż.

 

Premier nerwowo wczytał się w tabelki. Po chwili uśmiechnął się szeroko.

 

- O jacie. Mamy 10 procentową przewagę nad czerwonymi. Wierzyć się nie chce!

- Tak, zwycięstwo mamy pewne, tego już w żaden sposób nie są w stanie odwrócić.

- To wywraca wszystko to, co wiemy o prowadzeniu skutecznej kampanii wyborczej.

- Właśnie... uczciwość i prawda zwycięża?

Wręcz niebywałe.

 

 

Demokracja IV. Petycja.

 

Dotychczasowemu premierowi czarnych, miesiąc po wyborach powierzono ponownie utworzenie rządu. Kontynuował swoje obowiązki w następnej kadencji. Sekretarka przyniosła świeżą pocztę i położyła na jego biurku. Kiedy przyszedł do pracy, do swojego biura

w budynku rządowym, leniwie wziął się za jej przeglądanie. Jego uwagę zwróciła koperta większa od innych. Przeczytał nadawców:

 

- „Konfederacja nadawców medialnych.

Związek pracodawców usług reklamowych”.

 

Z ciekawością otworzył kopertę i uważnie przyglądał się pismu. Jego pierwszą uwagę zwróciły pieczęcie

i podpisy kilkudziesięciu prezesów znanych programów telewizyjnych i radiowych. Były tam również sygnatury kilku największych, francuskich agencji reklamowych. Premier pogrążył się w treść pisma:

 

- „ Petycja

My niżej podpisani, zwracamy się z żądaniem podjęcia natychmiastowych działań, w celu przywrócenia dotychczasowego porządku prawnego i społecznego, dotyczącego działalności podmiotów gospodarczych, którymi kierujemy i w których zatrudniamy kilkanaście tysięcy ludzi. Niezidentyfikowane siły zewnętrzne, poprzez zainfekowanie naszego społeczeństwa nieznanym dotąd wirusem o wiadomym działaniu, podjęły się bezprecedensowego ataku na przedmiot naszej działalności, powodując zagrożenie dla branży medialnej i reklamowej. Jeśli rząd nie podejmie zdecydowanych środków zaradczych, które w krótkim czasie doprowadzą do powrotu normalnych warunków prowadzenia działalności, to nasze podmioty zaczną bankrutować, a co z tym związane, dziesiątki tysięcy wysoko wykwalifikowanych pracowników zasili grupę bezrobotnych we Francji. Obecna sytuacja spowodowała, że nasi klienci, czyli abonenci programów radiowych

i telewizyjnych przestali nas regularnie słuchać i oglądać. Oglądalność wszystkich programów telewizyjnych, nadających reklamy, spadła o ponad 50 %. Spadła również słuchalność znanych stacji radiowych. Wspomniany powyżej, zorganizowany atak na nasze media spowodował, że abonenci przestali być zainteresowani odbiorem emitowanych reklam. Stan taki powoduje, że reklamy przestały wpływać na wzrost sprzedaży reklamowanych produktów, w oczekiwanym zakresie. W związku z tym cena reklam drastycznie spadła, pozbawiając nas należnych nam środków finansowych. Naszych zysków. Jakby tego było mało, wspomniana sytuacja stworzyła bardzo silną grupę społeczną, która wmawia nam, że sami jesteśmy sobie winni, ponieważ emitujemy nieprawdziwe informacje zawarte w reklamach i oszukujemy potencjalnych nabywców reklamowanych produktów. Spowodowało to zjawisko społecznego ostracyzmu naszej branży. Obniżyło poczucie wartości naszych pracowników, którzy przecież niczego nie zawinili. Zarzucanie nam, że treści spotów reklamowych, emitowane w naszych kanałach, nie przekazują prawdy o reklamowanych produktach, jest nadużyciem. Przecież ogólnie wiadomym jest, że spoty nie mogą podlegać ocenie społecznej, opartej o powszechnie przyjęte normy moralne. Pewien zakres manipulacji i mijania się

z rzeczywistością jest kardynalnym czynnikiem budującym treści tego typu przekazów. Przecież na całym świecie od reklamy nikt nie wymaga rzetelnej informacji o sprzedawanym produkcie. Reklama

w naszym rozumieniu jest swoistą alegorią pragnień

i oczekiwań dotyczących danych produktów a nie rzetelną informacją o nich samych. Na świecie wszyscy to wiedzą i nikomu to nie przeszkadza, ale tylko naszą ojczyznę, Francję spotkało to nieszczęście, które

w krótkim czasie doprowadzi branżę do ruiny.”

 

Twarz premiera zapłonęła rumieńcem emocji. Chytrze się uśmiechnął i pomyślał:

 

- „Chcecie, to wam odpowiem”.

 

Kończąc tę historię, nowo wybrany premier podsumował ją znaczącym gestem. Petycja trafiła z jego biurka, wprost do niszczarki.

 

Nie, to jeszcze nie koniec tej historii.

 

Kilka godzin później

 

Konferencja prasowa rządu, transmitowana na żywo przez wszystkie najważniejsze stacje informacyjne. Po przedstawieniu istotnych problemów gospodarczych

i sposobach nowo powołanego rządu, na ich rozwiązanie, dziennikarze zaczęli zadawać pytania. Kiedy konferencja dobiegała już końca, jeden z nich zadał ostatnie:

 

- Panie premierze, czy zapoznał się pan już z petycją mediów w sprawie spadku zysku z reklam?

- Tak, dziś rano.

- Czy mógłby pan to skomentować? Jakie kroki podejmie rząd w tej sprawie?

 

Premier się uśmiechnął i wziął głęboki oddech:

 

- Kroki? Jakie kroki? Nic z tym nie zamierzam robić. Petycja poszła do niszczarki. Ale oczywiście odpowiem na to pytanie. Zwracam się wprost do jej adresatów: Wy hipokryci, obłudnicy, codziennie dopuszczacie się zamachu na poczucie ludzkiej inteligencji, żywicie się oszustwem i podstępem. Każecie ludziom oglądać te bzdury, chodź sami w nie nie wierzycie. Dla kasy dalibyście sobie jaja ogolić. Ciągłym przerywaniem audycji i zmuszaniem do słuchania tych bzdetów, odbieracie swoim abonentom przyjemność korzystania

z odbiorników i jeszcze bierzecie za to od nich pieniądze. John Logie Baird, wynalazca telewizora, przewraca się

w grobie, jak patrzy z góry, co zrobiliście z jego dziełem. Dawni myśliciele: Platon, Arystoteles, Sokrates płaczą tam, jak widzą co robicie tym, którzy powinni być dumni swoim intelektem. Za waszym udziałem telewizja stała się szambem, uwłaczającym ludzkiej godności. Każecie swoim abonentom, za których pieniądze żyjecie, oglądać w kółko, ciągle te same, durne, kłamliwe treści, tresując ich jak małpy. Co dziesięć minut to samo i to samo i to samo. Zwierzęta poddane takim torturom zdechłyby po tygodniu. A teraz śmiecie zwracać się do rządu o pomoc? Może ten wirus jest błogosławieństwem, które nami wstrząśnie i skłoni do refleksji nad wartością ludzkiej dumy i godności. Za to co robicie, będziecie smażyć się w piekle. Życzę wam wszystkim szybkiego bankructwa. I żeby świat raz na zawsze o was zapomniał. Ani nasz rząd ani Francja, was nie potrzebuje.

 

Na konferencji zapanowała nigdy nie spotykana cisza. Wszystkim dziennikarzom bez wyjątku, dosłownie opadły szczeki. Premier w milczeniu opuścił salę. Miał już doświadczenie z ostatniej kampanii wyborczej. Wiedział, że mówienie prawdy również przez polityków, wbrew ogólnie panującej opinii, może również przynosić korzyści.

 

Tak, teraz już koniec.

 

***

 

 

 

Anioł Stróż II. Paryż. Patogen.

 

 

Środa, po lekcjach.

 

- Będziesz jechał w piątek nad tą rzekę na rowerze, ze wszystkimi?

- Nie wiem jeszcze. A ty pojedziesz?

- Jak ty pojedziesz to ja też.

 

Véronique zaczepiła Fabien`a na schodach. Ten spojrzał na nią uważnie po tej deklaracji. Nie mogła zrobić mu większej przyjemności takim oświadczeniem. Zrozumiał, że dziewczyna daje mu zielone światło. Poczuł się trochę zawstydzony, ale szczęśliwy.

 

- Chcesz żebym jechał?

- Pojedziesz czy nie? Bo nie wiem, czy brać w piątek rower.

- Pojadę.

 

Uśmiechnął się do niej serdecznie. Tak naprawdę to tego nie planował. Miał napięte relacje z Timon`em. Ale jeśli prosi go o to Véronique, bo tak ją zrozumiał, to musi tam być.

 

- Véronique poczekaj, żebyś wiedziała. Jutro mnie

w szkole nie będzie. Matka już mnie zwolniła, w szkole wiedzą. Jadę z nią do lekarza do Paryża. Ale w piątek normalnie będę i przyjadę na rowerze.

- Co ci jest?  

- Nic poważnego. Choruje trochę na serce i mam tam konsultacje u profesora co pół roku, ale to nic takiego.

- Jasne, ok. To do piątku.

 

Odpowiedziała miłym uśmiechem. Fabien długo nie mógł zasnąć tej nocy. Czuł motyle łaskoczące mu wnętrzności. Jak już zasnął, to śniła mu się Véronique, którą ochraniał swoim ciałem przed niebezpieczeństwem.

 

***

 

Czwartek, Paryż.

 

Fabien wybierał się bardzo wcześnie rano. Rodzice kupili mu niedawno drogie, markowe buty sportowe. Postanowił je dzisiaj pierwszy raz założyć.

 

- „W końcu stolica”.

 

Pomyślał z uśmiechem. Miały bardzo charaktery- styczny, pomarańczowy kolor. Były modne wśród młodzieży.

Wysiedli z matką z pociągu na dworcu głównym. Było około 9. Musieli jeszcze dojechać metrem do szpitala,

w którym za chwilę będzie czekał na nich lekarz. Wiedzieli, że badania potrwają około dwóch godzin,

a potem będą mogli wracać z powrotem. Matka planowała jeszcze jakieś zakupy w Paryżu. Przeszli oboje na stację. Matka w metrze usiadła a on stanął obok niej, bo nie było już wolnych miejsc siedzących. Obok niej siedziała jakaś elegancka blondynka w zielonym żakiecie. Zauważył również jakiegoś faceta ubranego na niebiesko. Na jednej ze stacji wsiadł młody mężczyzna w szarym swetrze i czarnych spodniach. Fabien zwrócił uwagę, że był bardzo blady. Jak pociąg przyhamował na stacji, to facet puścił uchwyt i przewrócił się niegroźnie. Właściwie to przysiadł półprzytomny. Wszyscy wkoło ruszyli mu na pomoc. Podszedł również Fabien. Posadzono chorego na siedzeniu i ten po chwili powiedział, że czuje się już lepiej i dalej sam sobie poradzi.

 

 

 

Anioł Stróż III.

 

Rzeka La Vezere. Okolice jaskiń Grand Roc

i Lascaux, 12 km od Brive-la-Gaillarde.

 

Był ciepły, letni dzień. Zbliżało się południe, Było słonecznie i gorąco. Jean-Marie, Véronique, Fabien, Timon, Louis i jeszcze kilku kolegów z klasy, szukali ochłody w wodzie. Krzyki dokazującej młodzieży odbijały się od otaczających skał i lustra wody w rzece. Zgodnie z planem Timona uciekli z trzech ostatnich lekcji i wszyscy przyjechali na rowerach nad rzekę. Byli na wagarach, ale utracone lekcje nie były bardzo ważne. Wiedzieli że pan z wf-u jest bardzo wyrozumiały i nic złego ich za to nie spotka. Timon był bystry i doskonale rozumiał, że Véronique pojechała z nimi dlatego, że jechał też Fabien. Widział już, że jego próba szantażu

z użyciem zdjęcia siostry Fabien`a nie jest skuteczna. Bardzo go to denerwowało i bardzo chciał jakoś jej zaimponować. Fabien przyjechał tu wyłącznie dla Véronique. Inaczej, na pewno dzisiaj by go tu nie było. Nie dość, że miał już dosyć towarzystwa Timona, to jeszcze źle się dzisiaj czuł. Miał gorączkę i katar. Chwilami dostawał dreszczy, pomimo upału. Nawet pewnie nie poszedłby do szkoły. Musiał wczoraj się przeziębić. Timon po chwili rzucił propozycję:

 

- Kto idzie skakać z „Serca”?

 

Na początku zapanowała cisza. To było naprawdę niebezpieczne a młodzi skakali już do wody z niższych skałek, ale Timon się uparł:

 

- Ale z was cykory, ja idę.

 

Louis powiedział, że on też idzie. Zaraz po nim zadeklarowały się obie dziewczyny. Skoro tak, to Fabien nie miał wyjścia i też zaczął za nimi wspinać się na skałę. Po kilku minutach wszyscy stali na „Sercu”. Było tak wysoko, że na sam widok kręciło się w głowie. Fabien naprawdę się bał. Timon wziął Véronique za rękę.

 

- Skaczemy razem.

 

Ale Fabien ją przytrzymał. Dziewczyna obróciła się do niego i powiedziała z wyrzutem:

 

- Co robisz? Puść mnie. Chcę z nim skoczyć.

 

Widziała, że Fabien się boi.

 

- Poczekaj chwilkę.

 

Fabien zwrócił się do Timona:

 

- Sprawdzał ktoś głębokość wody?

- Przecież w zeszłym roku skakaliśmy stąd.

- Sprawdzałeś w tym roku?

- Tak sprawdzałem.

 

Fabien nie zrozumiał odpowiedzi.

 

- Pytam czy sprawdzałeś?

- Sprawdzałem cykorze, już mówiłem!

 

Véronique spojrzała z niechęcią na Fabien`a. Była zawiedziona, że on tak się boi, ale Fabien trzymał ją coraz mocniej.

 

- Puść mnie!

 

Warknęła na niego, wyraźnie zła.

 

- Nie, niech skoczy. Potem cię puszczę.

 

Timon puścił dłoń Véronique i skoczył razem

z Louis`em. Ona chciała skoczyć za nimi i próbowała wyrwać się Fabien`owi. Omal razem nie spadli ze skały.

Po sekundzie oboje usłyszeli z dołu krzyk Louis`a. To nie był radosny okrzyk zwycięstwa, ale przeraźliwy, niekończący się krzyk bólu. Timona w ogóle nie było słychać. Ci, co byli na brzegu rzeki, natychmiast rzucili się im na ratunek. Woda zabarwiła się na czerwono. Wyciągnięto Louis`a i Timona. Louis miał otwarte złamanie obu nóg poniżej kolan. Z ran wystawały białe kości. Bardzo cierpiał. Timon był nieprzytomny. Véronique, Fabien i Rose natychmiast zbiegli ze skały na dół. Wezwano karetkę. Na pobliskiej polanie wylądował także śmigłowiec ratowniczy. Przyjechała policja. Spisano i przesłuchano wstępnie wszystkich świadków. Zaczęli zjeżdżać się rodzice młodzieży. Zrobiło się wielkie zamieszanie. Już po wstępnych oględzinach okazało się, że po wiosennych deszczach pod „Sercem” woda miała tylko metr głębokości.

 

***

 

Nazajutrz w szkole

 

Wszyscy wiedzieli już jaki był stan Louis`a i Timona. Wiadomości przez media społecznościowe roznoszą się od razu. Louis był po operacji. Czekała go długa rehabilitacja. Trudno było wyrokować czy wróci do pełnej sprawności, ale były na to duże szanse. Gorzej było z Timonem. Odzyskał przytomność w szpitalu, ale miał poważnie uszkodzony kręgosłup lędźwiowy. Wylądował w wodzie na tyłku. Na razie był sparaliżowany od pasa w dół i nie wiadomo było czy wróci do sprawności. Lekarze nie rokowali dobrze. Véronique czekała przed szkołą na Fabien`a. Jak tylko przyszedł, od razu przytuliła się do niego i rozpłakała.

 

- Przecież mówił, że sprawdzał, skąd wiedziałeś?

- Nie wiem. Miałem przeczucie, że coś jest nie tak. Nie rozumiałem go.

- Przepraszam cię i dziękuję.

 

Fabien w tym momencie zapomniał o nieśmiałości. Objął głowę dziewczyny i mocno przytulił ją do siebie. Stali tak długo. Ona szlochała a on nie chciał jej puścić. Nie rozumiał tego, ale bał się, żeby znowu coś złego ją nie spotkało. Odczuwał w tej chwili niezrozumiałą potrzebę ochrony jej przed nieokreślonym złem, które może ją spotkać. Kochał ją już całym sercem. Kochał

z wzajemnością

 

***

 

 

Epilog.

 

Giselle VI. „I żyli długo i szczęśliwie”. Roseline.

Opowieść Victora.

 

Minęły już prawie cztery lata od moich zaręczyn

z Giselle na weselu Viviane i Oliviera. Zaraz potem my także wzięliśmy ślub. Czułem się szczęśliwy żyjąc z tą piękną, dobrą, wrażliwą kobietą. Jej kalectwo w niczym mi nie przeszkadzało. Moi przyjaciele zazdrościli mi żony. Jej uroda nie uchodziła uwadze żadnego mężczyzny. Skończyłem studia podyplomowe

w instytucie Pasteura i wyjechałem z Giselle do Stanów. Podjąłem pracę w instytucie naukowym w Nowym Jorku. W tym samym, który delegował mnie do Paryża. Zarabiałem już całkiem nieźle. Wynająłem duże mieszkanie na dziewiątym piętrze w bloku na Manhattanie, niedaleko Central Parku. Giselle pracowała dorywczo jako native speaker języka francuskiego. Foufou podjął wyzwanie i nauczył się nowej okolicy, pomimo, że nie był już młody.

Z Judith utrzymywaliśmy stały kontakt. Ona również wyszła za maż, za swojego chłopaka. Dziewczyny często rozmawiały przez telefon. Judith opowiadała nam, że utrzymuje kontakty z Viviane i Olivierem. Żyją 

w zgodzie i są ze sobą szczęśliwi. Viviane zrobiła prawo  

jazdy i Olivier kupił jej nowoczesny samochód. Zaczęli podróżować. Viviane pracuje jako zawodowa opiekunka osób chorych, a Olivier z powrotem podjął pracę, jako informatyk. Aktywność społeczna i zawodowa

w przypadku Oliviera miała bardzo dobry wpływ na jego rehabilitację. Jego decyzje i uwagi stały się dla Viviane bardzo wartościowe i pomocne. Podziwiała swojego męża za skuteczną walkę z chorobą. Czuła, że stara się dla niej. Zakazali wujostwu zbliżać się do swojego domu.

 

 Trzy lata temu urodziła się nasza córka. Nazwaliśmy ją Roseline. Giselle była przeszczęśliwa, choć musieliśmy przez pierwszy rok korzystać z pomocy wynajętej opiekunki. Giselle panicznie bała się, że przez nieuwagę zrobi małej jakąś krzywdę. Pierwszą naszą obawą było czy Roseline jest zdrowa, a zwłaszcza czy widzi. Lekarz uspokajał nas od początku, ale kiedy miała trzy miesiące, to na usilne prośby mojej żony, przeprowadzono specjalistyczne badanie. Mała widziała, słyszała i była normalnym, zdrowym dzieckiem. No i kolor oczu. Mała po urodzeniu miała niebieskie oczy, tak jak wszystkie noworodki, a teraz zrobiły jej się normalnie piwne. Niczym nie odbiegała od innych dzieci. Teraz już,

w wieku trzech lat, zaczyna rozumieć, że mama jest niewidoma. Nawet próbuje już trochę jej pomagać. Jest bystrym, żywym dzieciakiem i wszędzie jej pełno. Jest wyjątkowo ładna. Taka, z jakich wyrastają piękne kobiety. O tajemniczym wirusie grypy świat dawno zapomniał. Rozprzestrzenił się również na inne kraje, dotarł nawet do Stanów, ale kolejne mutacje były już coraz łagodniejsze, a zaburzenia neurologiczne coraz słabsze i coraz mniej swoiste. W końcu zamienił się

w zwykłą sezonową grypę, a wraz z przyjściem kolejnego lata, zaniknął zupełnie.

 

Świat reklam po roku powrócił do swojego dawnego trybu. Co prawda cały ten ohydny rynek we Francji okresowo się załamał. Agencje reklamowe stanęły na skraju bankructwa a niektóre zupełnie zamknięto. Taki los spotkał francuski oddział agencji „Fabryka Snów”. Rozwiązano go i zwolniono wszystkich. Zredukowano również personel w Stanach. Pracę stracił Axel, choć tak bardzo się starał. Sarah nie doczekała się swojej gaży. Jednak po czasie spoty ciągle zatruwają umysły ludzi na całym świecie. Nie stały się ani trochę mniej uciążliwe

i ani trochę mniej kłamliwe. Reklama wciąż jest „dźwignią handlu” czyli wciąż w interesie wąskiej grupy cwaniaków, zaślepionych żądzą pieniądza, odbiera bezwolnym ludziom na całym świecie to, co mają najcenniejszego, czyli prawo do godności i dumy

z przynależności do najbardziej zaawansowanego, rozumnego gatunku naszej planety. Tą absurdalną tezę, że „reklama jest niezbędna i musi być” wciąż bezrefleksyjnie kupujemy. Nie zdajemy sobie sprawy jakie spustoszenie w ludzkiej naturze i ludzkiej kulturze, budowanej przez dziesiątki pokoleń ziemskich cywilizacji, czyni to stosunkowo nowe, społeczne zjawisko. Nie jesteśmy w stanie tego zauważyć i podjąć próby przeciwstawienia się temu nieszczęściu. Nie rozumiemy, że jakaś banda cwaniaków wykorzystuje nasz utrwalony mechanizm wzajemnego porozumiewania się i przekazywania sobie potrzebnych nam w życiu informacji, do wciskania nam zupełnie bezwartościowego chłamu, tylko po to, żeby na tym zarobić. Nie postrzegamy, że mowa jest podstawą naszej inteligencji. Jeśli nie nauczymy się w dzieciństwie jakiegoś języka, nie będziemy w stanie logicznie myśleć. Myślimy, mówiąc do siebie w myślach. To wartość wypracowana w czasie naszej ludzkiej ewolucji. I nagle zbiorowo godzimy się na to, żeby ktoś, dla swoich podłych celów, deprecjonował nam, nasz podstawowy system wartości. Jeśli stracimy zaufanie do werbalnego sposobu porozumiewania się, jeśli zatracimy zdolność rozróżniania prawdy od kłamstwa, będąc systemowo nieustannie okłamywani, to stracimy zdolność logicznego myślenia. Ludzie wciąż poddają się ogólnoświatowemu rytuałowi bezrefleksyjnego okłamywania się nawzajem. Okłamywania się,

z uśmiechem na twarzy.

 

***

 

Pewnego gorącego, letniego popołudnia oglądałem ciekawy film przyrodniczy w telewizji. Opowiadałem Giselle o tym, co widzę na ekranie. Byliśmy oboje pochłonięci transmisją. Mała bawiła się w swoim pokoju. Wydawało nam się, że dzięki temu, że drzwi z salonu

i z jej sypialni są otwarte, to mamy nad nią pełną kontrolę. Nie zauważyliśmy tego, że odgłosy zabawy ucichły. Nagle Giselle podniosła się z fotela i skierowała wzrok na swoją wyciągniętą dłoń. Na jej twarzy widziałem bezgraniczne zdumienie i zaskoczenie.

 

- Co to jest?

 

Zapytała przerażona.

 

- Widzę światło. Przecież to niemożliwe. Dobry Boże,

Victor... ja widzę!. Ja naprawdę widzę! Jakie piękne są kolory!

 

Po kilku sekundach krzyknęła z trwogą:

 

- Roseline!!! ratuj ją!!!

 

Przez chwilę nie rozumiałem co się dzieje. a potem rzuciłem się do pokoju malej. Był pusty. Giselle krzyknęła:

 

- Nie tam! Jest w kuchni!

 

Wbiegłem do kuchni i zastygłem w przerażeniu. Mała stała na zewnętrznym parapecie okna. Okna na dziewiątym piętrze. Okno w jej sypialni było na stałe zabezpieczone i można je było tylko lekko uchylić, ale

w kuchni nie. Giselle gotując, zostawiła je otwarte. Roseline weszła na taboret, potem na blat kuchenny

i stamtąd przez otwarte okno na zewnętrzny parapet. Stała boso na samej krawędzi. Zdrętwiałem z przerażenia, ale walczyłem z sobą, żeby się opanować i odzyskać pełną sprawność ruchu. Giselle również zamilkła, jakby przeczuwając co się stało i że teraz musi być cicho. Podszedłem szybko, ale spokojnie do okna i chwyciłem małą za rączkę. Wiedziałem już, że jej nie puszczę. Następnie, już pewniej, wychyliłem się i wciągnąłem ją

z powrotem. Mała zaczęła płakać:

 

- Ała! Puść mnie, to boli!

 

Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że ściskam ciągle jej nadgarstek z całej siły. Zwolniłem uścisk i natychmiast podałem ją w wyciągnięte już objęcia matki. Giselle czule ją przytuliła i zapytała:

 

- Co słonko zrobiłaś? Dlaczego tam weszłaś?

 

Zaskoczyło mnie, że wiedziała co się stało. Do tej pory

w ogóle się nie odezwałem.

 

- A bo tam był taki ładny ptaszek z żółtym brzuszkiem. Najpierw przyleciał do mnie a potem do kuchni, to chciałam go lepiej zobaczyć.

 

Mała na dobre się rozpłakała, zrozumiała, że zrobiła coś bardzo złego. Giselle również się rozpłakała. Przez kilkadziesiąt sekund nie umiała się uspokoić. Ale

w końcu trochę ochłonęła i nie puszczając małej, podeszła do tego feralnego, kuchennego okna.

 

- Chodź tu!

 

Powiedziała do mnie. Podszedłem, nie rozumiejąc o co jej chodzi. Myślałem, że mnie zbeszta za to, że nie przypilnowałem małej i nie zamknąłem okna.

 

- Viki patrz na dół.

 

Spojrzałem.

 

- Po lewej stronie, na parkingu stoi samochód w ostrym kolorze, koło niego drugi ciemny. Po prawej stronie jest jasna ciężarówka a przy niej mały samochód w takim smutnym kolorze. Dalej jest trawnik a na nim

kwadratowa piaskownica. Bawi się w niej trójka dzieci.

Dwie dziewczynki i chłopczyk.

 

Mówiła coraz szybciej.

 

- Dziewczynka ma sukienkę w jasne groszki a chłopczyk dżinsy i bardzo ciemnego t-shirta. Druga dziewczynka ma jasne, krótkie spodenki i jest w koszulce w kolorze trawy. Na ławce siedzą dwie młode kobiety. Przy nich stoi ciemny głęboki wózek. Taki trochę oldskulowy

z dużymi kołami. Gadaj! Jest tak czy nie?

- Skąd u licha to wiesz??? Wszystko się zgadza. Tam stoi czerwony chevy, koło niego niebieska corweta. Po prawej stronie jest biała ciężarówka a przy niej mała szara renówka. Ten ostry kolor, to czerwony.

 

Zamilkliśmy oboje. Giselle była tak samo zdziwiona

i przerażona jak ja. I nagle doznałem olśnienia:

 

- Mój telefon!

 

Przyniosłem go i nerwowo przeglądałem archiwalne pliki. W końcu znalazłem ten właściwy. Giselle też już rozumiała czego szukam. Włączyłem nagranie, które zrobiłem w czasie, kiedy doktor Emma Davis do nas przyjechała i zacząłem je po kawałku przewijać

i odsłuchiwać. W końcu znalazłem właściwy fragment:

 

- Słuchaj uważnie moja żono!

 

Powiedziałem.

 

- Najpierw to: „Na tysiąc ludzi lasu rodziła się jedna

z nich. Niektóre rodziły się ślepe... ale nie wszystkie”. 

Podkreśliłem.

 

- „Wszystkie miały piękne ciało, a niewidome fioletowe

oczy.” A teraz najważniejsze:

„W złości zabiliśmy wszystkie Kulug, a bez nich wszyscy leśni wymarli w wielkim smutku. Nasza chwała była wielka. Jednak wraz ze śmiercią Kulug przepadły ich moce. Oprócz tego, że wyczuwały kłamstwo, to potrafiły leczyć swoich i naszych. Niewidome potrafiły również widzieć, oczami swoich widzących sióstr”. 

 

Powtórzyłem w afekcie:

 

- „Niewidome potrafiły również widzieć, oczami swoich widzących sióstr”.

 

Giselle cicho wyszeptała:

 

- Dobry Boże... Roseline.

 

I jeszcze czulej ją przytuliła.

 

                   

 

Koniec.

 

 

 

 

 

 

 

 

             

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

              

 

 

 A4, TNR 18, 4x2,50 V.5

Nr ISBN: 978-83-962599-4-3

Katowice 2023.

 

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Newtroter · dnia 23.09.2023 08:59 · Czytań: 392 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 0
Inne artykuły tego autora:
  • Brak
Komentarze

Ten tekst nie został jeszcze skomentowany. Jeśli chcesz dodać komentarz, musisz być zalogowany.

Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
06/10/2024 09:47
Dzięki Januszu Rosek za komentarz. Takich scen, jak ta z… »
Janusz Rosek
06/10/2024 09:05
Kazjuno Bardzo dobry tekst, gratuluję. Trzymający w… »
Janusz Rosek
06/10/2024 08:39
Obojętność Pisząc ten wiersz nieco przekornie, chciałem… »
pociengiel
05/10/2024 20:09
Pulsar dnia 05.10.2024 19:50 Ocena: Słabe Czego się boisz… »
pociengiel
05/10/2024 19:14
No, no, no. Odezwał się element kosmosu. »
Kazjuno
05/10/2024 16:13
Januszu Rosek. Przygody łowcy posagów czytałem z… »
Kazjuno
05/10/2024 00:18
Oczywiście akceptuję brak w osiedlu quada i skutera… »
ivonna
04/10/2024 15:39
Jest taka wzmianka, noooo może wzmianeczka ;): Postanowił… »
Kazjuno
04/10/2024 14:00
Chyba przegapiłem przyczepiony do traktora pług.… »
ivonna
04/10/2024 13:25
Hej, hej. Dawno mnie tu nie było, powoli tu wracam. I...… »
Kazjuno
04/10/2024 07:56
Wykreowana przez Ciebie Iwonno postać Andżeliki jest… »
Manuel del Kiro
03/10/2024 20:53
Jacek London dziękuję za komentarz. Masz rację w Forreście… »
Janusz Rosek
03/10/2024 11:23
Kazjuno, Dziękuję bardzo za Twój komentarz i ciekawe… »
Jacek Londyn
03/10/2024 10:58
Dobra, barwna, wiarygodna opowieść. Fragment o metalowych… »
pociengiel
02/10/2024 23:31
DZIĘKI »
ShoutBox
  • Dar
  • 22/09/2024 22:52
  • Zbyś Oława . Mam nadzieję, że będzie dobrze.
  • Wiktor Orzel
  • 18/09/2024 08:33
  • Dumanie, pisanie i komentowanie tekstów. ;)
  • TakaJedna
  • 16/09/2024 22:54
  • Jesień to najlepszy czas na podumanie.
  • mike17
  • 15/09/2024 19:48
  • Jak jesień nadchodzi, to najlepsza pora na zakochanie się :)
  • TakaJedna
  • 12/09/2024 22:05
  • Jak jesień idzie, to spać trzeba!
  • Wiktor Orzel
  • 11/09/2024 13:55
  • A co tutaj taka cisza, idzie jesień, budzimy się!
  • ajw
  • 20/08/2024 14:13
  • I ja pozdrawiam, Zbysiu :)
  • Zbigniew Szczypek
  • 12/08/2024 22:39
  • "Miałem sen, może i nie całkiem senny, zdało mi się, że zagasnął blask dzienny(...) Ziemia lodowata wisiała ślepa, pośród zaćmionego świata (...)Stało się niepotrzebnym, ciemność była wszędzie
  • Zbigniew Szczypek
  • 10/08/2024 19:12
  • Pozdrawiam wszystkich serdecznie, ciesząc się, że mogę do Was wrócić i że nadal tu jesteście - Zbyś ;-}
  • TakaJedna
  • 28/07/2024 16:41
  • Pozdrawiam niedzielnie!
Ostatnio widziani
Gości online:59
Najnowszy:Shamestone