Pęka szkło, tłucze się szyba. Coś kopie mnie w plecy, mocno. Spadam z zawrotną prędkością.
Przez ciało przechodzi impuls, iskra życia, następuje wstrząs. Jestem tą iskrą, tym życiem. Wracam.
Wykonuję wdech. Głęboki, pełną piersią. Przez chwilę oddycham jak wyciągnięty z wody topielec. Otwieram oczy. Obraz drży i dopiero po kilku sekundach scala się w coś rozpoznawalnego, mogącego być nazwanym i opisanym.
Widzę poszarzały sufit i wiszący na nim żyrandol na pięć żarówek. Świeci tylko jedna, w zasadzie to ćmi. Po bokach meble. Stoją przyklejone do ścian plecami niczym pełniący straż gwardziści ze sklejki, dykty i płyt wiórowych. Regały, półki, szafki, nic specjalnego, tanie tandety mające jedynie sprawiać wrażenie funkcjonalności. Szare upstrzone gdzieniegdzie plamami ściany. Kominek, obok trochę drewna opałowego. Wszystko mnie boli, ledwo się ruszam.
Co to za dom? Co za pokój? Co ja tu robię? Spoglądam na dłonie, mam na nich rękawiczki. Skórzane, solidne, na pewno drogie. Nie moje, nie miałem takich, nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek takie posiadał. Plama krwi na bluzie. Zaschnięta, nie do sprania. Do tego brudne kiedyś niebieskie jeansowe spodnie i rana w okolicach nerek, kłuta. Koszulka przesiąknięta jest krwią. Rana nie szczególnie ciężka, ale też nie powierzchowna, trochę z niej pociekło.
- Co tu się stało? – Pytam sam siebie.
Przykładam dłonie do skroni. Koniuszkami palców celuję w konkretne punkty.
- Skoncentruj się, skup.
No tak, nie brałem leków. Od kilkunastu lub może nawet kilkudziesięciu godzin, nie pamiętam.
Znów problemy, masa problemów. Rozglądam się. Mam nieco zawężone pole widzenia.
To przez zapuchnięte oko. Jedno i trochę też drugie. W pokoju jest bałagan, gdzieniegdzie ślady krwi w postaci smug i rozmazanych czerwonych plam. Jakby ktoś kogoś ciągnął po podłodze. Jakby przenosił ranne bądź martwe krwawiące ciało. Z pomieszczenia do pomieszczania z parteru do piwnicy albo na piętro, poddasze lub wynosił je na zewnątrz.
Przewrócony stół, połamane krzesła, roztrzaskany laptop, coś, co kiedyś było kubkiem, a obecnie jest kilkoma skorupami. Cukiernica, nocna lampka, książki. Głównie poradniki. W sumie to same poradniki. Kupa spisanych złotych myśli, porad, motta na każdy dzień roku.
„Częstotliwości Boga”, „Afirmacja sukcesu”. Niezły Sajgon.
Tylko telewizor i półka, na której stoi, są nietknięte. Ładna, czarna, przeszklona, zrobiona na wysoki połysk. Bez wątpienia miały tu miejskie dantejskie sceny.
Musiałem zrobić coś złego, być może nawet potwornego, nie pamiętam tylko, co? Niech to szlak.
Nic nie zwiastowało, nie miałem snu, w ogóle nic mi się ostatnio nie śniło. Schemat uległ zmianie. Diametralnej. Niedobrze.
Za oknem jest mrok, nie mam pojęcia, ile czasu byłem nieprzytomny. Godzinę, może dwie, równie dobrze może dobę.
Biorę oddech, jeden za chwilę drugi. Muszę sobie przypomnieć, wszystko na spokojnie poukładać.
Staję na środku pokoju koncentruję uwagę na plamie krwi w rogu wytartego dywanu. Ślad jest duży, zdążył zaschnąć i stać się jego nieodłączną częścią, makabrycznym wzorem.
Wytężam pamięć. Robię to najintensywniej, jak tylko potrafię. Wpadam w zawiły labirynt czasu przeszłego. Próbuję przypomnieć sobie ostatnią świadomą chwilę. Albo nie, od początku, chcę przypomnieć sobie wszystko od początku, jak się tu znalazłem, po co przyjechałem.
To miał być tydzień w totalnym odosobnieniu. Swego rodzaju odskocznia od życia codziennego.
Las, mały przytulny domek letniskowy i nikogo w promieniu kilkuset metrów. Potrzebowałem izolacji, odosobnienia, zaszycia się gdzieś z dala od cywilizacji, od zgiełku, ciągłego pędu. Czasami tak mam.
To przychodzi nagle, nie kontroluję tego. Wszystko zaczyna mnie drażnić, doprowadzać do pasji. Sytuacje, okoliczności i kreujący to wszystko ludzie. Budzi się we mnie coś złego, coś na, co nie mam wpływu. Wtedy zażywam lekarstwo. Tabletkę, jedną, po dwóch godzinach drugą.
Leki znieczulają, zabijają emocje, prasują je, jak rozgrzane żelazko prasuje delikatny materiał koszuli. Gładzą. Zmagam się z tym od kilkunastu lat. Od pamiętnej wizyty w domu Freda Duncana.
Od dnia jego śmierci. Zawsze wszystko poprzedzał sen, duszny męczący nocny koszmar.
Zło jest ciężkie, proste, słodko-mdłe jak heroina, gdy się ją pali za pierwszym razem. I tak samo destrukcyjne. Najpierw jest fajnie, coraz fajniej, potem niedobrze, a później to już równia pochyła. Wykolejenie i wieczna bocznica marginesu społecznego.
Rozmawiałem o tym z psychologami i psychiatrą. O swoim schorzeniu, jego destrukcyjnym wpływie na mnie, na otoczenie, na relacje międzyludzkie. Nie rozumieli mnie, mówili coś o niezrównoważeniu, niestabilności emocjonalnej, kilku poważnych objawach psychozy. Mówili też o eksperymentalnych metodach terapii polegających na naświetlania głowy ultra czymś tam. Nie zapamiętałem czym.
Radzili dołączenie do sesji grupowej. Kazali opłacić kilka wizyt z góry.
- Dziękuję, na pewno się zjawie. Opłacę, tylko w przyszłym tygodniu – odpowiadałem
– Spadaj– myśląc w duchu.
Długo szukałem odpowiedniego miejsca. Przeczesywałem Internet w tę i z powrotem w poszukiwaniach odpowiadającej mi miejscówki. W końcu znalazłem.
Przyjechałem autem wziętym z wypożyczalni. Najstarszym i najtańszym, hybrydową Toyotą.
Samochód miał być na tyle sprawny, by przebyć bezawaryjnie drogę w tę i z powrotem.
Marka była nieistotna, nie zwracam na to uwagi.
Na miejscu czekała mnie niemiła niespodzianka. W zasadzie dwie niemiłe niespodzianki.
Pierwsza, drugi domek, znacznie mniejszy, oddalony kilkadziesiąt metrów ukryty za rzędem iluś tam wysokich świerków. Niedostrzegalny z perspektywy zamieszczonych w Internecie zdjęć posesji i obiektu. Druga niemiła niespodzianka dotyczyła leków. Otóż zapomniałem ich wziąć. Niedobrze.
Prócz nieszczęsnego sąsiedztwa nie było żywego ducha. Ludzie, to oni generują problemy, utrudniając sobie i innym życie z byle błahego powodu. Są drażniący, często głupi i cwani. Cwani w ten naiwny, prymitywny sposób. Wypowiadają słowa, licząc, że w bełkocie utopią niewiedzę, niekompetencję, kompleksy. Masa gadulstwa, niedopowiedzeń, obgadywania, złośliwości i pretensji. Ale tu ich nie ma, jestem sam. Sam wyznaczam i organizuję sobie wolne. Tak samo jak sam ogarniam harmonogram pracy. Pracuję intensywnie tylko wtedy, kiedy muszę, kiedy przyjmuję zlecenie. Tropienie, śledzenie, zdobywanie informacji, poznawanie harmonogramu dnia celu i eliminacja na koniec. Rozwiązuje problemy majętnych ludzi. Odpowiednia kwota w terminie przelew. Koniecznie krypto waluta. Tak pokrótce. Taki znalazłem sobie zawód, plan na życie.
Nie miałem wyjścia, nigdzie indziej się nie odnajdywałem. Tam było biednie, szaro, nudno. Nieznośnie nudno i nie do wytrzymania biednie. Wszystkiego są plusy i minusy.
Do wszystkiego można dorobić ideologię mniej lub bardziej górnolotną. Tak działa człowiek, w zasadzie jego instynkt. Wracając do domku stojącego po sąsiedzku. Paliło się w nim światło.
Jakakolwiek forma integracji nie wchodziła w grę. Miałem być sam. Ja i tylko ja, sam ze sobą z myślami i obudzonymi z letargu uczuciami. Miałem medytować, słuchać muzyki relaksacyjnej, czytać komiksy i spać do oporu.
Przyjechałem sam. Od kilku lat jestem sam. Nie chcę nikogo obciążać swoją osobą. Nikt nie zasługuje na coś takiego, na życie z kimś takim jak ja. Kimś nieprzewidywalnym tak bardzo niestabilnym.
Wniosłem rzeczy, trzy torby. W torbach trochę ciuchów, jedzenie. Puszki, mrożona pizza, chleb tostowy. Prowiant na zasadzie niezbędnego minimum.
Gdyby nie sąsiadujący dom byłoby bardzo okej. Cisza, spokój, totalna dzicz. O to mi chodziło, dokładnie tego potrzebowałem.
Po cichu liczyłem, że lokator podszedł do tematu tak jak ja. Jest skoncentrowany na sobie i nie szuka towarzystwa. Rzadko zapalałem światło czy to w którymś z pokoi, czy kuchni. Tak jakby miało to czemukolwiek zapobiec. Pomijając sensowność działania, lubię mrok i ciemność. Tonące w ciemności meble, mroczne odbicie w lustrze. Rozpoznaję w tym odbiciu siebie, swoją duszę, prawdziwą naturę.
Chwilę po dwudziestej rozległo się pukanie do drzwi.
- Zaczyna się – pomyślałem.
To było do przewidzenia. Otworzyłem.
W progu stała dziewczyna. Brunetka albo szatynka, nie pamiętam. Brunetka, tak brunetka na stówę brunetka. Ładna, szczupła mogła się podobać. Oczy. Zapamiętałem jej zielone oczy. Podtapiała wzrokiem, spojrzeniem, nawet tym przelotnym mogłoby się wydawać z pozoru niewinnym. Rzuconym ot tak niby od niechcenia, a naprawdę nie od niechcenia. Miała ten element opanowany do perfekcji, przetestowany na bardzo dużej ilości facetów.
Samców przeświadczonych o możliwości decydowania w relacji z nią o czymkolwiek.
Zazwyczaj wycofany z natury niechętny jestem zawieraniu nowych znajomości. Tym bardziej nieplanowanych. A ta była cholernie nieplanowana.
Przyjechałem w innym celu. Nie miałem ochoty z nikim rozmawiać, nikogo oglądać.
Przedstawiła się, wyjaśniając, w czym problem.
Chodziło o dziwne szmery dochodzące z piwnicy jej domku. Że niby coś się tam dzieje, i że przeszkadza jej to w pracy. Słyszała je kilka razy, na pewno jej się nie przesłyszało. Boi się tam zejść, ciemno, wilgotno, śmierdzi stęchlizną i takie tam. Kelly. Przypomniało mi się jej imię, nazywała się Kelly Brown czy Brauning jakoś tak. Była pisarką i to nawet poczytną. Tak mówiła. Specjalizacja thrillery psychologiczne. Uwierzyłem na słowo, mało czytam książek. Jej imię i nazwisko nic mi nie mówiło. Przyjechała dokończyć którąś tam z kolei książkę mającą być w przyszłości kolejnym bestsellerem. Cały czas przepraszała za zawracanie głowy. Sama tego nie lubi i bardzo jej z tego powodu głupio. Po rozwiązaniu problemu miała zniknąć, gwarantowała to. Ewentualnie zamienić się w ducha. Czasami gdzieś tam mimochodem przelotnie widzianego, o poranku lub zmierzchu.
– O poranku, będę niczym utkana z mgły. Nocami będę cieniem. Nie będziesz wiedział, czy to jawa, czy sen. Nie zapomnisz mnie. Z czasem nabierzesz przekonania, że otarłeś się o coś metafizycznego, magicznego. - Przekonywała, czarowała.
Była w tym wszystkim zbyt przesadna, nazbyt teatralna. Jej uśmiech, maniera, ruchy, gesty, sposób mówienia, jak i to, co mówiła. Mimo niechęci wyluzowałem.
Może dobrze będzie zawrzeć nową znajomość. Tym bardziej nieplanowaną w pełni spontaniczną.
Sporo mówiła, miała bardzo miły głos, niedrażniący. Nie był skrzeczący ani piskliwy. Nie prosił o zrozumienie na pewno jednak o uwagę. Mówiła o podróży. Drodze, jaką przebyła, aby tu dotrzeć, kilkuset kilometrową i zbliżającym się ded-linie na książkę. Opowiadała ciekawie. Wraz z upływem każdej kolejnej minuty przekonywała mnie do siebie. Pomogłem jej.
Spędzający sen z powiek problem był błahostką. W piwnicy były myszy i tak nieszczęśliwie się złożyło, że trzy z nich wpadły w porozstawiane pułapki. Klasyczne nic wymyślnego, najtańsze.
Nie uśmiercały gryzoni od razu. Zanim ofiara wyzionęła ducha, męczyła się, szamotała, próbowała uwolnić, stąd dźwięki. Odmówiłem najpierw kawy potem herbaty. Nie interesował mnie kompot i świeżo wyciskany sok z pomarańczy albo mandarynek.
- Może szklanka wody i szarlotka? Nie lubię mieć długów, jakichkolwiek zobowiązań – powiedziała, uważnie mi się przyglądając.
- Wystarczy zwykłe dziękuję, nic więcej – odpowiedziałem.
Nie była przyzwyczajona do odmowy. Było to po niej widać. Twarz, mimika, nie potrafiła tego ukryć.
Zawsze oczarowywała. Zawsze dowolnie wybrany facet jadł jej z ręki.
- Może spacer, o świcie, albo wieczorem lub w nocy? Sama trochę się boję. We dwójkę, to co innego. Jutro albo pojutrze. Jeden warunek, milczymy, każdy koncentruje się na sobie, żadnych słów. - Zaproponowała, gdy staliśmy na zewnątrz. Gdy patrzyłem na jej tarmoszone podmuchami wiatru włosy. Dobrze czytała, to co mówiłem wprost i to między wierszami. Do tego czarujący uśmiech i oczy. Zielone.
- Zgoda, pojutrze, zdzwonimy się – odpowiedziałem na odczepnego.
W niej było coś tajemniczego, niepojętego, wymykającego się klasyfikacji, przynajmniej w pierwszej chwili. Coś, co kamuflowała, przykrywała miną, uśmiechem, blaskiem oczu, przybieranymi pozami. Coś skomplikowanego.
- Zapomniałeś o numerze telefonu. Nie dałeś go – Mówiąc, śmiała się, przejrzawszy mój plan na wskroś. Też się zacząłem śmiać.
Nie pamiętam, co robiłem później, nic istotnego. Na pewno czytałem komiks, wziąłem prysznic, myślałem o krypto. O hossach i bessach.
Zadzwoniła dobrze po dwudziestej drugiej. Była przerażona. Mówiła nieskładnie, bez ładu, nerwowo. Ciężko było cokolwiek zrozumieć. Mówiła, że ktoś puka do drzwi i w okna, że ją straszy, chce się dostać do domu. Napastnik ma zasłoniętą twarz, jest ubrany na czarno. Pewnie jakiś psycho fan, kiedyś już miała taką sytuację. Na pewno żaden znajomy. Dzwoniła na policję i na numery alarmowe. Mimo sygnału nikt nie odbierał. Ma problem z zasięgiem, niby jest, ale po wybraniu numeru znika.
Do mnie dodzwoniła się za którymś razem, przypadkiem, nie wie, co robić, błaga o pomoc.
Zamknęła się w pokoju na górze, nie opuszcza go. Zasłoniła wszystkie okna, zgasiła światło, siedzi przy świeczce, przy malutkim tańczącym w mroku płomyku. Ma ze sobą gaz, którego nigdy nie używała i nóż kuchenny do krojenia szarlotki.
Sprawdziłem telefon. Faktycznie nie działał. Zasięg był, jedna kreska, lecz w momencie wybrania jakiegokolwiek losowego numeru, znikał zasięg, gasła kreska, a połączenie nie mogło zostać zrealizowane. Kilka minut stałem w oknie, obserwowałem okolicę.
Jej budynku nie sposób było dostrzec, widoczne było jedynie wejście. Rozświetlało je jasne ledowe światło sączące się z zakurzonego klosza. W blasku nad wejściem tańczyło kilka owadów. Nocnych motyli.
A jeżeli to wymyśliła? Wymyśliła tandetną historyjkę o dobijającym się do drzwi psychopacie po to, by mnie do siebie zwabić. Pisarka thrillerów, marny scenariusz, mało kreatywny. Mierne romansidło ocierające się o scenariusz typowego pornosa. Straciłaby w moich oczach.
Gdyby okazało się, że udawała, jedynie grała, wciskała kit, że rozumie potrzebę samotności. Poszedłem do niej.
Do jej domku można było dojść od frontu wąską, zarośniętą alejką. Lub od którejkolwiek innej strony przedzierając się przez krzaki, slalomem mijając drzewa. Skradałem się między drzewami. Kryłem w mroku, w cieniu bladego światła księżyca. Powietrze było ciężkie, metr nad ziemią unosił się obłok mgły. Obszedłem dom. Nikogo nie spotkałem, nikogo też nie zauważyłem. Mimo to nie kłamała, ktoś się kręcił. Przy jednym z okien były ślady. Odciski butów, rozpoznałem dwa rodzaje.
Jedne należące do masywnych buciorów roboczych ewentualnie wojskowych, gruby bieżnik, drugie typowo sportowe. Było ich dwóch. Być może więcej, tego nie wiedziałem, na pewno jednak nie mniej niż dwóch. Zanim otworzyła, upewniła się, czy to, aby na pewno ja. Zdradził ją ruch firanki. Była zdenerwowana, nie udawała. Jej oczy nie kłamały, cała się trzęsła.
Zapewniłem, że jest okej, że obszedłem dom i niczego nie zauważyłem. Musiałem skłamać, nie chciałem jej stresować, nic by to nie dało.
Dźwięk tłuczonej szyby dobiegł z dołu. Na moje ucho z kuchni lub jadalni. Oba pomieszczenia miały duże okna, wyraźnie większe od pozostałych.
Byliśmy wtedy na piętrze w małym pokoju zrobionym z poddasza, tam, gdzie się ukrywała, ściskając w dłoniach gaz i nóż. Zaczęła się trząść i szlochać. Co chwila powtarzać: - Boże, co teraz? Boże, co zrobimy?
Jej nieporadność zaczęła mnie drażnić. Płaczliwy ton denerwować. Jęczała, stękała, jakby miało to czemukolwiek zapobiec. Pomyślałem, że mogłaby się już przymknąć.
Poczułem ból w skroniach, w obydwóch naraz, skoordynowany. Pojawił się nagle jakby na komendę trzy, dwa, jeden. Wiedziałem jedno – Jest źle. Jej biadolenie zaczęło sprawiać mi ból psychiczny. Czułem wzbierająca agresję w konsekwencji pulsujące skronie. Co chwila Jezu i Boże, jakby ktokolwiek miał zstąpić z niebios i kiwnąć choćby palcem, przerywając sobie swoje boskie życie. A może specjalnie wykreowali tę sytuację i z uśmiechami obserwowali w relacji Live kolejne następujące po sobie sekwencje zdarzeń. Mając ubaw z jej cielęcego wzroku, gadania pierdów i mojej wzbierającej furii. Bóg ojciec stworzył nas na swoje podobieństwo lubi więc igrzyska śmierci. Jego synalek zapewne też. Dobrze się bawią, widząc rywalizację, walkę. Najlepiej zaciekłą jak najbardziej krwawą taką na śmierć i życie.
- Zginiemy już po nas, co teraz?
- Gówno – odpowiedziałem i chwyciłem ją za barki, ścisnąłem z całej siły.
Spojrzałem jej w oczy. Owszem, bała się, lecz poza strachem było w niej, w tych jej oczach, coś jeszcze.
Coś, czego nie mogłem dostrzec, nie mogłem uchwycić. Dobrze to ukrywała za zasłonami rzęs. Długi korytarz z drzwiami na końcu. Broniła dostępu do tych drzwi. Obraz zaczął drgać. - Niedobrze, zaczyna się – pomyślałem.
Zaraz furia i wściekłość zwyciężą. Kurtyna opadnie i stracę kontrolę nad sobą, mimo otwartych oczu stracę wzrok, urwie się film, obraz się zwęży, zamieni w tunel prowadzący donikąd, w mrok w czeluść.
- Puść. To boli. Proszę. – Powiedziała.
Natychmiast ją puściłem, jej słowa podziałały jak zaklęcie. Hokus-pokus. Abrakadabra. Odsunąłem się od niej na dwa kroki. Furia minęła. Pierwszy raz coś takiego się zdarzyło, jeszcze nigdy nie doświadczyłem czegoś choćby podobnego. Jeszcze nigdy stamtąd nie wróciłem. Znad krawędzi, z progu wrót do piekła furii.
- Nie patrz tak, boję się ciebie. – Wyszeptała.
Nie skomentowałem tego. Kazałem się jej schować pod łóżko, tak abym jej nie widział.
Załzawionej, słabej, usmarkanej, trzęsącej się. Nie chciałem na nią patrzeć w takim stanie, nie teraz.
Byłem nie kulturalny, może nawet wulgarny, zgadza się, ale sytuacja tego wymagała. Podziałało.
Ogarnęła się, a w jej oczach pojawił się, może nie tyle błysk, ile powiedzmy iskra.
- Chcesz gaz? – Zapytała.
- Nie – Odpowiedziałem.
- A nóż? – Zapytała.
- Mam swój, myśliwski – Burknąłem.
Doznaję olśnienia. Piętro, Kelly, pod łóżkiem.
Biegnę w stronę schodów. Po drodze niechcący trącam butem leżącą na podłodze książkę
„Afirmacje Anielskie”. Pod podeszwami chrzęści szkło z wybitej szyby. Przeskakuję po dwa skrzypiące stopnie. Na schodach są ślady krwi. Smugi i krwawe odciski podeszw. Rozmazana posoka.
Piętro nie wygląda dobrze. Tu także rozegrał się dramat.
Zapalam światło, na chwilę, aby zorientować się w sytuacji. W pokoju jest bałagan. Wybita szyba, wieje wiatr, w oknie tańczy zasłonka. Rozwalona lampka nocna, na dywanie krople krwi. Kilkadziesiąt, nic wielkiego. Z rozbitego nosa, być może łuku brwiowego. W rogu sporej wielkości czerwona plama.
Zaglądam pod łóżko. Nie ma jej. Podwinięty dywan, dwa odłamane sztuczne paznokcie, długie, niebieskie, jej. Gaszę światło. Muszę przypomnieć sobie, co było dalej. Na czym skończyłem? Aha, już wiem. Kazałem jej schować się pod łóżko, sam zszedłem na dół.
Tak jak przypuszczałem, wszedł przez okno w kuchni. Wybił szybę. Na podłodze leżała cegła oraz masa drobin szkła. Na dywanie odcisk buta. Sportowe obuwie.
A więc gdzieś tu jest, gdzie się ukrywa. Może w którymś z pokoi albo w jadalni, za łóżkiem, fotelem lub za drzwiami. Zauważyłem cień z tyłu, skradał się, zbliżał. Dwie rzeczy zrobiłem celowo.
Celowo nie zapalałem światła i celowo stanąłem w świetle księżyca, tak aby mieć przed sobą swój cień. Blady blask wpadał przez duże, wybite okno. Mnie sprzyjał, jego zdradzał.
Odpowiedni moment wyczułem intuicyjnie. Uderzyłem łokciem, nietypowo, dynamicznie.
Nie spodziewał się, błędnie założył, że jest drapieżnikiem pikującym w kierunku potencjalnej ofiary.
Trafiłem. Dobrze przycelowałem. W szczękę, w samiusieńką brodę. Padł bez życia niczym ścięte drzewo. Wtedy zaatakował drugi. Stał za zasłoną. Długą do samej podłogi. Nie było widać jego stóp, nic nie wskazywało, że tam jest. Typ był silny. Wyższy i cięższy ode mnie i to sporo. Musiał trenować futbol. Czułem, jakby uderzył we mnie pociąg towarowy. Zachowywał się niczym obrońca przedpola.
Nie pamiętam kilku następnych sekund, może nawet minut. To wtedy zapewne połamaliśmy stół i krzesła. Zniszczył się laptop, zbił kubek, roztrzaskał wazon. Pamiętam ból po prawej stronie pleców. Promieniował. W coś solidnie przyłożyłem albo czymś oberwałem. Pamiętam smak krwi w ustach i przepełniającą umysł agresję, szał, mnóstwo agresji. Mam przebłyski, flesze następujących po sobie zdarzeń, momentami z perspektywy trzeciej osoby fragmentami z pierwszej.
To były głównie zapasy. Rzucał mną i miotał. Nie czułem bólu, nic nie czułem.
Pamiętam zdziwienie w jego oczach, gdy któryś raz z rzędu wstawałem, nie dając za wygraną.
Zawsze kapitulowali, mieli dość, prosili o litość, zapewniali, że zrobią i oddadzą wszystko, byle tylko przestał, byle tylko go udobruchać by nie bił więcej. To się nie sprawdza, nigdy nie działa.
Jego pewność siebie spadała, z każdą kolejną sekundą narastały wątpliwości. Coraz więcej pytań. Widziałem to w jego oczach, jak traciły błysk, jak matowiały. Co chwila poprawiał naciągniętą na twarz kominiarkę. Chciał uderzyć pięścią, nawet uderzył, lecz nie trafił. Celował w twarz. Trafiłem za to ja, z kontry. Przysiadł nieco na nogach. Zabolało go, musiało zaboleć. To był prawy sierp, bity nieco z góry z pełnym skrętem tułowia. Potem nastąpiło cięcie, urwał mi się film. Wszystko się rozmazało, obraz się zwęził, straciłem wzrok, kurtyna opadła. Nastąpiła całkowita dezaktywacja superego. Istniało tylko rozbuchane id i całkowicie podporządkowane mu nieświadome podjętych działań ego.
Gdy się ocknąłem stałem nad po kłutymi zwłokami. Stop. Nie, nie stałem nad nimi, siedziałem na nich okrakiem. Gość przerobiony był na sito. Kilkadziesiąt głębokich ran kłutych, z czego kilka zapewne śmiertelnych. W dłoni ściskałem nóż myśliwski. Czułem spływającą po policzku krew. Skądś. Coś mi rozbił, nie wiedziałem, co, ale rozbił. Przecierałem dłonią twarz, gdy poczułem ukłucie, w boku z lewej strony. Zimne, nieprzyjemne, hartowana stal. Drugi. No tak, zapomniałem o drugim, tym znokautowanym. Zamroczyłem go, być może odebrałem przytomność, lecz widać doszedł do siebie.
Spojrzałem przez ramię. Chciał mnie kopnąć, celował w głowę, brał zamach, zrobiłem unik, nie trafił.
Nie miał w tym wprawy, słabo kopał, był powolny i ociężały. Być może nie doszedł do siebie po zaliczonych deskach albo słabo widział w ciemności, tego nie wiem.
Tym razem to ja byłem broniącym przedpola zawodnikiem futbolu. Typ był mojej postury.
Wpadliśmy na stojący w rogu regał. Puściły haczyki, runęła półka, dolna i górna. Stąd książki na ziemi.
Czas działał na moją korzyść. Z każdą sekundą zyskiwałem dodatkowe siły, jakbym je z niego wysysał. Czułem to, on też musiał to czuć. Obraz zaczął się najpierw zwężać następnie oddalać. Odleciałem.
Znów zerwany film, luka w pamięci. Stop-klatka świadomości.
Moje życie dzieli się na to przed atakami i to po. Za każdym razem kolejny odcinek serialu pod tytułem „Moje życie, czyli Michael Moorer show” z wielką czarną pauzą niepamięci na końcu. Z wielką czarną wyrwą, z której buchają płomienie ognia piekielnego. Palą wszystko bez wyjątku. Pamięć, uczucia, świadomość, podświadomość, przytomność, logikę, rozsądek, umiar, wstyd, człowieczeństwo. Wszystko jak leci.
Przerabiałem skrytą za kominiarką twarz na miazgę, gdy usłyszałem krzyk Kelly.
Potem była seria głuchych uderzeń. Pewnie przewracane meble ewentualnie waląca o podłogę szafa.
Znów krzyk Kelly. Musiałem jej pomóc. Bieg, skrzypiące pod naciskiem butów schody, palące płuca powietrze. Drzwi otworzyłem kopnięciem.
W pokoju był bałagan. W rogu paliła się lampka nocna. Typ oburącz dusił Kelly. Miała rozbitą twarz, musiał ją kilkukrotnie uderzyć. Może głową, może pięścią, trudno powiedzieć, efektem była zakrwawiona twarz. Miał na głowie kominiarkę, jak pozostali. Czarne jeansy i rozciągnięta bluzę z kapturem.
Coś krzyczał. Nie rozumiałem do końca, co. Coś – Nie uciekniesz! Już po tobie – Coś w tym stylu.
Kelly odlatywała, traciła przytomność. Ostatkiem sił, nie mam pojęcia skąd wykrzesanych, zebrała się w sobie i kopnęła go w krocze. Uderzenie nie było mocne za to precyzyjne. Puścił ją, zgiął się w pół. Pamiętam, jak kaszlała, trzymając się oburącz za szyję. Doskoczyłem do niego i zacząłem okładać pięściami. Rozbiłem mu nos. Materiał kominiarki w obrębie nosa momentalnie nasiąkał krwią. Pamiętam, kominiarka była kremowa. Kelly doszła do siebie. Podbiegła i uderzyła go kolanem w twarz. Całkiem wprawnie jej to poszło, zamroczyła go. Typ krwawił coraz bardziej. Jakimś cudem udało mu się złapać moją nogę. Straciłem równowagę, skończyłem na ziemi. Momentalnie zaczął zakładać dźwignię. Umiał to robić, miał to wytrenowane. Brazylijski judoka musiał być z niego.
Szarpałem się, próbowałem uwolnić. Chwyciłem leżącą w pobliżu lampkę nocną. Kilka uderzeń w głowę miało załatwić sprawę, miało mu zgasić światło. Dźwignie zakładał na staw skokowy, pojawił się pierwszy ból. Brałem zamach, gdy usłyszałem świst. Coś z niesamowitą prędkością przecinało powietrze. Coś cienkiego, długiego i szybkiego. Pogrzebacz. Nie mam pojęcia, skąd go wzięła. Pewnie z dołu, że stojaka przy kominku. Uderzeń było kilka, uścisk zelżał. Miłośnik sztuk walki nie miał szans.
Biła mocno z całej siły. Konsekwentnie, z każdym kolejnym ciosem zamieniając jego głowę w krwawą miazgę. Spojrzałem na nią. To, co zrobiła, wybiegało dużo dalej poza obronę konieczną. To była rzeź, zabiła go. Jak na kogoś kilkadziesiąt minut temu przerażonego nieźle sobie poczynała. Uznałem to za konsekwencję doświadczonej traumy. Potem zszedłem na dół upewnić się, czy aby to wszyscy. Razem zeszliśmy. Szedłem przodem, ona kilka metrów z tyłu z pogrzebaczem w rękach, ubezpieczała. Nikogo więcej nie było. Zacząłem tracić siły. Strasznie osłabłem, nagle jakby ktoś odłączył mi zasilanie, musiałem odpocząć. Usiadłem na podłodze, oparłem plecy o ścianę. Na chwile przymknąłem oczy.
Straciłem przytomność. Na ileś tam minut odpłynąłem w niebyt.
Czułem, jak coś wlewa mi się do gardła. Nie czułem smaku tego czegoś. Smak krwi dominował wszystkie inne. Obok kucała Kelly, trzymała oburącz kubek i wlewała mi do ust jego zawartość.
- Pij – mówiła – To ci pomoże.
Wypiłem wszystko, duszkiem, do dna.
- Będziesz jak nowo narodzony. Gwarantuję.
Miała rację. Pięć minut później miałem siłę wstać.
Czułem ból w lewym boku. Rwące kłucie pojawiało się przy każdym gwałtowniejszym ruchu tułowia.
Rękawiczki. Właśnie wtedy mi je podała, mam je od niej.
- Załóż, to konieczne. – Rzuciła rozkazującym tonem.
Zmyła z twarzy krew, nałożyła makijaż. Szybko się ogarnęła, trzeba przyznać. Nie przypominała dzwoniącej jakiś czas temu zagubionej i przerażonej dziewczyny. Bojaźliwej pisarki thrillerów bojącej się dochodzących z piwnicy szmerów.
- Musimy zawlec ich na górę. Rusz się, nie ma czasu. O nic nie pytaj, wyjaśnię po wszystkim. – Powiedziała.
Stąd te smugi, stąd ślady krwi na schodach i podłodze. Najciężej było z dużym.
Z trenującym w przeszłości futbol, tym pierwszym. Przenieśliśmy ich do łazienki na piętrze. Układaliśmy jednego na drugim w wannie. Nie spuszczałem z niej wzroku. Widziała to, lecz nie dawała po sobie niczego poznać. Udawała, że jest zajęta, że ogarnia miejsce zbrodni. To mi w niej nie pasowało. Mądrze ukrywana ciemna strona. Wszystko robiła mechanicznie, nie wykonywała zbędnych ruchów. Jakby postępowała wedle wyuczonego opanowanego do perfekcji planu. Z jej oczu biło zimno. Miała twarz wystawowego manekina. Bez emocji, uczuć, nijaką. Ciekawe, kiedy była sobą. Wtedy, gdy drżała, słysząc docierające z piwnicy szmery czy wtedy, gdy przenosiliśmy ciała do łazienki.
Dlaczego jej pomagałem? Co mną kierowało? Po co jej słuchałem i w ogóle wykonywałem polecenia?
Wtedy o tym nie myślałem. Uznałem to za coś naturalnego. Staliśmy po tej samej stronie barykady.
Może bałem się faktu przekroczenia granic obrony koniecznej? Każdy bez wyjątku sąd by to orzekł. Może nie chciałem iść do więzienia? A, co, jeśli to nie byli żadni psychofani, włamywacze czy zboczeńcy tylko na przykład ścigający ją wierzyciele. Albo chcący doprowadzić przed oblicze sprawiedliwości prywatni detektywi lub łowcy głów. Lub synalkowie bogatych rodziców. Wpływowych takich z układami na samej górze. Co wtedy? Pomogłem jej ich zabić. Jak tylko będzie chciała wziąć mnie na bagaż, pogrążyć po to, ażeby się wybielić lub zrzucić winę na mnie, będę miał lipę. Słowo przeciwko słowu. Przykładowo ja mówię, że jej nie znam, ona, że jestem jej wspólnikiem. Komu uwierzą? Widziałem jej grę, umiejętności aktorskie. W końcu padłem ich ofiarą, pozwoliłem się wciągnąć w niezłe szambo. Na stówę ona nie jest żadną pisarką. Żadną Kelly jakoś tam. Umie grać, perfekcyjnie umie grać. Nieźle się wpakowałem.
Podany specyfik przestawał działać, zaczynałem słabnąć. Znów krwawiłem, coraz bardziej i bardziej.
W pierwszej kolejności padło na słuch. Kroki, trzeszczące schody, otwierane drzwi, wszystko docierało z oddali, skądś. Potem wzrok. Ostrość, zamglony obraz dwoił się i troił. Pojawiły się mdłości i sól w ustach. Pamiętam niesamowity ból w lewym boku, tam, gdzie mnie dźgnął. Promieniował, rozchodził się na całe ciało. Dalej nic nie pamiętam. Musiałem stracić przytomność. Ocknąłem się na dole. Zamykam oczy, chowam twarz w dłoniach.
Ciała, wanna na piętrze. Powinny tam być!
Biegnę do łazienki, na schodach wpadam w poślizg, uderzam łokciem w poręcz. Wbiegam do łazienki, zapalam światło. Wanna jest pełna. Na maksa, pod same brzegi, pod odpływ bezpieczeństwa. Wypełnia ją ciemna, spieniona, cuchnąca ciecz. Nie mam pojęcia, czym jest i co w niej pływa. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego, spadam stąd. Mam dość. Spadam jak najszybciej i jak najdalej.
Stoję w pokoju, na piętrze. Przy oknie stoi łóżko, pod którym ukrywała się Kelly. Na dywanie w rogu zaschnięta plama krwi. Za oknem noc, nie taka ciemna jest pełnia. Słyszę syreny, niemiłosierne wycie dociera od strony wąwozu czarownic.
Wracam do łazienki, od razu chwytam wzrokiem wannę i łańcuszek ginący w odmęcie spienionej powierzchni. Pociągam go. Korek odskakuje, odpływ udrożniony. Cokolwiek to jest, idzie w kanał.
Płuczę wannę, dzięki czemu usuwam osad. Na koniec zatykam odpływ i wlewam całą butelkę płynu do kąpieli. Wanna wypełnia się pianą. Gdy wychodzę, wystaje kilkanaście centymetrów ponad rant.
Przed domem od frontu stoi kilka radiowozów, straż pożarna, karetka. Skąd wiedzieli? Jakim cudem?
Kelly. No tak, wpieprzyła mnie w gówno i uciekła. Mówiła, że jej nie zapomnę, popamiętam do końca życia. Miała rację, nie kłamała. Nie daruję jej tego, nie ma takiej opcji. Jak tylko z tego wyjdę, jeżeli uda mi się z tego wykaraskać, zadam sobie wiele trudu, aby ją namierzyć i dopaść, wystawić rachuneczek. Niemały będzie oj niemały.
Później się tym zajmę. Teraz priorytetem jest ucieczka. Nijak nie wytłumaczę się z tego. Nie ma takiej opcji. Zielonooka Kelly.
Na okolice pada zimny niebieski blask policyjnych radiowozów. Razi. Na ułamek sekundy z mroku wyłaniają się drzewa, krzewy, auta oraz skryci w mroku ludzie ich kontury.
– Dom jest otoczony! Wyjdź z podniesionymi rękoma! – Słyszę.
Szaleństwo. Nie ma takiej opcji. Nie ma ciał, ale są ślady krwi, mnóstwo śladów walki, odciski palców. Na dole jak i na górze jest ich pełno. Do tego rękawiczki. Zawodowe, przypadkowi ludzie takich nie noszą. Nieźle mnie pani pisarka bestselerów urządziła.
Przez małe okienko wychodzę na dach. W bladym świetle księżyca, zgarbiony przechodzę na północną stronę budynku. Pod stopami chrzęszczą dachówki. Jedna się luzuje, o mało nie spada. Przeklinam pod nosem. Zeskakuję od strony lasu, tylko tu rosną gęste krzaki. Skacząc, z każdej innej strony połamałbym nogi, a przynajmniej którąś skręcił. Może od frontu by się jeszcze udało, na daszek potem na ziemię. Teraz na to za późno, stoi tam policja. Od wolności dzieli mnie kilkadziesiąt metrów podwórka i półtorametrowa siatka ogrodzenia. Przeskoczę ją moment. Dalej jest już tylko las. W krwioobiegu buzuje mnóstwo adrenaliny. Plan jest brawurowy, wiem, nie mam jednak wyjścia. Stawiam wszystko na jedną kartę. Biegnę przed siebie, w mrok najszybciej jak potrafię, sprintem. Powietrze jest zimne, mrozi, rozrywa płuca.
- Stój, nie ruszaj się! – Słyszę. Mam to gdzieś, nawet nie zwalniam. Myślę o dziewczynie, która mnie w to wpakowała. Ubliżam jej w duchu. Widzę siatkę, jest tuż-tuż, na wyciągnięcie ręki. Nie złapią mnie, nie nadążą za mną. Żaden z nich nie jest w stanie wytrzymać mojego tępa. Oby tylko przeskoczyć siatkę. Padają strzały. Kilka, jeden po drugim w bardzo krótkich odstępach czasu. To wystrzelone z policyjnych Glocków 17 - tych naboje 9 milimetrów. Siedemnastka, fartowna cyfra. Siedemnasty z kolei patent Glocka. Słyszę świst koło ucha, tuż, tuż. Jedna trafia w drzewo, odpryskuje kora. Coś rozrywa mi bok i nogę. Dostałem, trafili mnie. Tracę równowagę, ląduje na ziemi, na w miarę zadbanym trawniku.
Niewiele zabrakło, naprawdę niedużo. W końcu leżę, nie ruszam się, tak jak mi kazali. Niebieski zimny błysk, znów go widzę. Z ciemności wyłaniają się raz za razem kontury drzew i krzaków. Ktoś staje nade mną, najpierw z lewej potem prawej strony. Świecą mi po oczach latarkami, mierzą z broni. Słyszę krzyki. Drą gęby niesamowicie. Daremnie, nie robi to na mnie wrażenia.
Zamykam oczy, uciekam stąd jak najszybciej jak najdalej.
Kilkadziesiąt kilogramów bezużytecznego mięcha. Mięśni, ścięgien, tłuszczu, wody. Tyle po mnie zostanie, to aresztują. Pojmują jedynie awatar nie mnie. Mapety. Spadam, póki jeszcze pora.
Kurtyna opada, gaśnie światło. Dziękuję za uwagę. Nie do zobaczenia. Na pewno nie w najbliższym czasie.
Link do wersji audio MysteryTV: https://www.youtube.com/watch?v=y-8uEFGTe_U
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt