„ Kamieniem w czoło” (4)
W trzeciej klasie Szkoły Podstawowej zaczęły tworzyć się grupy koleżeńskie, które ze sobą rywalizowały, a nawet robiły sobie na złość. Większość moich kolegów mieszkała blisko szkoły i często do domu na Dzikowiec musiałem wracać sam. Czasami z Grażyną. Musieliśmy przechodzić przez nieprzyjazne nam terytorium, gdzie czekali na nas wrogo nastawieni członkowie innych grup. Dokuczali nam, popychali, wyzywali, a nawet bili. Pamiętam , jak jednego razu zerwali mi z pleców tornister i wrzucili do przepływającej przez centrum wsi rzeczki. Wszystkie zeszyty i książki zamoczyły się i rozmazały. Piórnik popłynął z nurtem. Kiedy z płaczem wróciłem do domu dostałem jeszcze po głowie od ojca za to, że pozwoliłem sobie wyrwać ten tornister. Jakby było czego żałować. Zwykłe tekturowe pudło, które pod wpływem wody rozmokło i rozleciało się. Taki miałem „tornister”. Ojciec jednak wszystko sobie cenił. Nie rozumiał, że nie mogłem pokonać kilku starszych i silniejszych kolegów. Powiedział mi, że jeżeli nie mogę odeprzeć ich siłą, to powinienem sposobem. Nie rozumiałem. Sytuacja wyjaśniła się po kilku miesiącach. Jak co dzień wracaliśmy z Grażyną do swoich domów, kiedy drogę zastąpiła nam grupka chłopaków. Próbowaliśmy ich ominąć i uciec ale nie mogliśmy. Byli wszędzie. Zaczęli rzucać do nas drobnymi kamieniami usypanymi wzdłuż drogi. Dostałem raz i drugi. Bolało. Chwyciłem jakiś kamień i rzuciłem w kierunku największego z nich. Trafiłem. Dryblas upadł, jak Goliat trafiony z procy przez Dawida. Zalał się krwią. Pozostali uciekli. Ja i Grażyna również szybko pobiegliśmy do swoich domów. Usiadłem cicho w izbie i zabrałem się za odrabianie lekcji. Po chwili w drzwiach naszego domu pojawiła się matka rannego kolegi z nim samym. Czoło miał rozbite i wielkiego guza. Zdezynfekowana fioletem rana wyglądała okropnie. Sam się wystraszyłem. Spodziewałem się najgorszego, zwłaszcza, że ojciec był już w domu. Za mniejsze przewinienia obrywałem. Bałem się jego reakcji. Niepotrzebnie. Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu ojciec zamiast mnie skarcić wziął mnie w obronę twierdząc, że tamten sam sobie jest winien, bo mnie zaczepiał, szturchał i popychał. Należało mu się. Potem dodał : „ Januszek jest grzeczny, nikogo nie atakuje, a bronić mu się zawsze wolno. On tylko się bronił przed grupą agresywnych kolegów. Popieram go.” Nie jestem dumny z tego, że rzuciłem w człowieka kamieniem, ale z tego że przełamałem swój strach i stawiłem czynny opór prześladowcom już tak. Zauważyłem również, że i mój ojciec zaczął mnie postrzegać nieco inaczej. Do tej pory miał mnie za ciamajdę i nieudacznika. To zdarzenie zupełnie odmieniło moje życie. Zrozumiałem, że nikt nie ma prawa mnie krzywdzić, nawet jeżeli jest silniejszy, czy bogatszy. Nigdy później nie miałem wobec innych żadnych długów. Każdemu, kto mnie skrzywdził oddawałem z nawiązką.
„ Stara trąba” (5)
Pod koniec lat siedemdziesiątych zaczęły się braki żywności. W sklepach coraz częściej na półkach brakowało towaru. Za chlebem nieraz jeździłem na rowerze po innych wsiach, bo u nas było go mało. Jeżeli mieli go dowieźć, ustawiała się długa kolejka. Często kiedy podjeżdżał Robur z GS-u ludzie stawali w szeregu i podawali sobie bochenki z rąk do rąk, aby w ten sposób jak najszybciej rozładować dostawę i kupić upragniony chlebuś. Ja również ustawiałem się w tym szeregu, żeby pomóc. Przecież byłem grzeczny. Po rozładowaniu samochodu ludzie ponownie ustawiali się w kolejce. Stanąłem na swoim miejscu, z którego wyszedłem w celu podawania chleba. Właściwie to próbowałem stanąć, gdyż odepchnęła mnie jakaś starsza pani. „Gdzie się pchasz klarnecie?!” – zawołała coraz mocniej wyciągając mnie z kolejki. Taka stara, a taka silna cholera. Nie dałem się. Odepchnąłem babę oświadczając: „Na swoje miejsce ty stara trąbo”. W tej samej chwili poczułem mocny ból lewego ucha. To nasza pani Dyrektor ze Szkoły Podstawowej szarpała moje ucho strofując za niepoprawne zachowanie. Uwzięła się na mnie, czy jak? Ja przecież byłem grzeczny. Starałem się jedynie wejść na swoje miejsce w tej kolejce.
„ Duże sanie” (6)
Jako dzieciaki bardzo często wykazywaliśmy się dużą pomysłowością w wymyślaniu kolejnych zabaw. Latem nie było to zbyt trudne, gdyż nasza okolica obfitowała w różnego rodzaju jary, wąwozy, strumyki. Zawsze coś wymyśliliśmy. Gorzej było w zimie. Nie było zbyt wysokich górek, z których można byłoby pozjeżdżać na nartach, czy sankach. Inna sprawa, że nigdy nie miałem ani nart z prawdziwego zdarzenia, ani łyżew, ani nawet sanek. Ojciec przywiózł mi co prawda „narty” od jakiegoś swojego znajomego z Makowa Podhalańskiego, ale wyglądały, jakby miały z pół wieku. Bardziej pasowały by do muzeum sportów zimowych, niż do nauki jazdy. Zwykłe deski bez okuć, z rzemiennymi wiązaniami z przodu i tyłu buta. Zapinane na metalową sprzączkę. Żadnej stabilności. Nogi goniły w tych zapięciach na prawo i lewo, wykręcały się. Jedynym elementem prowadzącym nartę był wyfrezowany rowek pośrodku deski. Inni moi koledzy mieli już narty z metalowymi okuciami, a Kazimierz nawet narty z butami. Łyżwy, które mi tata załatwił miały dziwny sposób mocowania. Z przodu miały metalowe szczęki zaciskane za pomocą kluczyka, a z tyłu metalowy hak. Do obcasa zimowego buta należało przykręcić metalową blachę i wydrążyć w obcasie nieduży otworek na zamocowanie zaczepu. Żeby założyć taką łyżwę należało ustawić ją bokiem względem blachy zamontowanej na obcasie, wcisnąć zaczep i przekręcić tak, aby szczęki obejmowały przednią część buta. Kiepski pomysł. Nie dość, że trzeba było zniszczyć obcas w celu zamontowania blachy, to jeszcze szczęki nie były na tyle mocne, aby można było bezpiecznie jeździć. Wypinały mi się i spadały. Można było sobie nogi połamać. Rzadko na nich jeździłem. Wstydziłem się. Wtedy większość chłopaków miała już buty z łyżwami, tzw. hokejki. Sanek nie miałem. Ojciec pospawał niby sanki z metalowych rurek, ale na nich nie dało się jeździć. Były bardzo ciężkie i wrzynały się w śnieg. Chodziłem zatem do Ryszarda i Adama moich kolegów z Dzikowca. Oni mieli odpowiedni sprzęt. Lekkie, drewniane saneczki na szerokich płozach, deseczki w kształcie łopaty, na których można było zjeżdżać nawet z niewielkich wzniesień i sanie. Duże konne sanie do kuligów. Pamiętam, jak dziś, była sobota. Piękny, mroźny zimowy poranek. Umówiliśmy się w czwórkę: Ryszard, jego brat Adam, Kazimierz i ja, że popchamy te sanie aż do Jeziorzan, gdzie znajdowała się okazała górka. Wysoka może na jakieś trzydzieści metrów, o mocno nachylonych zboczach. W jednym miejscu równa – bez zagłębień i miedz, w innym usiana różnego rodzaju występami kamiennymi i dołami. Lubiliśmy wyzwania, więc pomimo trudniejszego podejścia pod szczyt wybraliśmy tą pofałdowaną część stoku. Pół godziny gramoliliśmy się usiłując wypchać te wielkie sanie na samą górę. Udało się. Dumni z siebie zasiedliśmy wygodnie w saniach i rozpoczęliśmy zjazd. Sanie mknęły niczym szalone w dół stoku, bez możliwości sterowania, czy hamowania nimi. Nie było to jednak żadnym problemem, gdyż wtedy cały stok przechodził w łąkę daleko od drogi i zabudowań. Górka była ogólnodostępna dla wszystkich. Ale frajda, warto było pchać te sanie ponad cztery kilometry. Sanie rozpędzały się, chowały w zagłębieniach, by po chwili wyskoczyć nad śnieg i jechać dalej. Cały stok miał może 500, a może nawet 600 metrów długości. Mniej więcej w połowie tego stoku był spory dół. Rozpędzone sanie kierowały się właśnie tam. Zauważyliśmy niebezpieczeństwo, ale nie mogliśmy już wtedy nic zrobić. Sanie wjechały w ten dół i wyjechały. Wyrzucone jak ze skoczni narciarskiej w górę zaczęły gwałtownie opadać. Krzyczeliśmy, mocno trzymając się poręczy. Opadły na śnieg i złamały się na dwie części. My powypadaliśmy z sań i niczym śnieżne kule poturlaliśmy się w dół stoku. Potem wróciliśmy pozbierać elementy połamanych sań i powoli ze spuszczoną głową wracaliśmy do domu. Chyba jednak nie było warto. Wyobrażałem sobie reakcję ojca Ryszarda i Adama na widok połamanych jego ukochanych sań. Solidarnie postanowiliśmy stawić temu czoła i wszyscy czterej poszliśmy przeprosić za nasze niemądre zachowanie. Eugeniusz, ojciec moich kolegów zauważył nas znacznie wcześniej i wyszedł nam na spotkanie. Co teraz będzie, pomyślałem. Chyba nas zabije. Starałem się wypatrzeć jakiegoś kija w ręce Eugeniusza, albo powrozu, którym by mógł ukarać nas za to, co zrobiliśmy. Nic nie miał. Podszedł do nas z uśmiechem i zapytał: „Nikomu nic się nie stało?” „Nie?, to dawajcie tez złom, idziemy do domu”.
Nie rozumiałem go, przecież zrobiliśmy coś złego i zasługiwaliśmy na karę, a on nic? Mnie by pewnie mój tata za coś takiego wszystkie kości porachował. Zastanawiałem się czy naprawdę może być inaczej? W naszym domu dominowała dyscyplina i bezwzględne posłuszeństwo, a tu miłość…
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt