Wchodzę do baru. Powietrze jest gęste, stoi w miejscu. Jest przesycone papierosowym dymem, alkoholem i przepoconymi ciałami. Jak to w spelunie. Jedyne światło pochodzi z wiszącej nad barem lampy z wyblakłą reklamą piwa Budweiser. King of Beer. Czuję na sobie przynajmniej kilka złych spojrzeń. Każde ślizga się po mnie niczym ostrze noża. Najchętniej pochlastaliby mnie samymi spojrzeniami. Nienawidzą mnie, doskonale o tym wiem. Też ich nienawidzę. Stojący za barem typ patrzy pełnym pogardy wzrokiem. Kojarzę go. Pieprzony Portoryk. Teraz patrzy z pogardą, podczas gdy niespełna rok wstecz sypał podczas przesłuchania nazwiskami wspólników jak z rękawa. Tę pogardę powinien zachować dla siebie, swego lustrzanego, obleśnego odbicia. Ma napuchniętą twarz, bez wątpienia prowadzi bardzo niezdrowy tryb życia, na bank dużo pije, dużo za dużo. Jego cera jest pożółkła, sygnalizuje początki problemów z wątrobą, najprawdopodobniej zbliżającą się wielkimi krokami marskość i wyglądającą jej zza pleców śmierć. Dla społeczeństwa żadna strata wręcz korzyść.
- Gdzie Billy? – Pytam.
- W dupie – Odpowiada. Słyszę śmiech za plecami.
- Arcy zabawne, normalnie boki zrywać. – Mówię, dochodzę do baru i opieram się o niego łokciami.
– Jak smakowała kawa w pokoju zwierzeń? Nie jesteś nawet w połowie taki twardy pajacu – dodaję półszeptem, tak aby tylko on to usłyszał. Cały czas patrzę mu w oczy, robię to celowo. Chcę, aby wiedział, że ja wiem o jego zwierzeniach sprzed kilkunastu miesięcy i dwulicowym przypominającym zużyty papier toaletowy charakterze. Spuszcza wzrok, marnieje w oczach. Standardowy schemat. Nie rozumiem, dlaczego oni są tacy głupi.
- Na zapleczu – Burka pod nosem.
- Nie można było tak od razu? – Rzucam i idę w stronę wąskiego ciemnego przejścia.
Billy siedzi za czymś, co może kiedyś było biurkiem. Teraz to jedynie mający sprawiać wrażenie funkcjonalności nadający się na śmietnik szmelc. Obok stoją dwaj jego przyboczni. Obdziergani, przećpani, nasterydowani debile, gotowi za parę złotych zatłuc na śmierć dowolnie wskazanego człowieka. Lata ćpania wypaliły im mózgi, które nawet w latach swej świetności nie grzeszyły ani intelektem, ani bystrością. Ich szyszynki przypominają, co najwyżej spleśniałe żołędzie. Widać to w ich oczach, gestach, mimice twarzy, ogólnym upośledzeniu. Na blacie leży tacka z trzema kreskami towaru. W rogu małe okienko nie wiem, czy kiedykolwiek otwierane, myte może kiedyś jak otwierali tę budę. Na ścianach plakaty z nazwami klubów motocyklowych i zdjęciami kilku roznegliżowanych fanek szybkiej jazdy. Twarz Billy’ego tężeje. Dobre kilka sekund zajmuje mu ogarnięcie sytuacji. Dwukrotnie zerka na mnie i na tackę. Wymownie patrzę mu w oczy. Jest naćpany, na solidnym wytrzeszczu. Jeden z przygłupich goryli robi krok w moją stronę. Billy unosi dłoń w geście zachowania spokoju.
- Co chcesz? – Pyta.
- W cztery oczy – Mówię, nie tracąc kontaktu wzrokowego.
Gestem nakazuję jego przybocznym wyjść. Wychodzą, nie spuszczając ze mnie wzroku. Nie tracę czasu na patrzenie w ich mętne pogubione oczy. Nie mam na to ani czasu, ani chęci. Wkładam rękę do kieszeni kurtki. Mam w niej brzytwę i w razie czego nie będę się z nimi ceregielił. Potnę im gęby aż miło. Kątem oka rejestruję przemykające po ścianie w stronę wyjścia cienie.
Wychodzą, zostajemy sami. Nie mam czasu na zbędne gadanie, od razu przechodzę do konkretów.
Na dźwięk jej imienia blednie. Tak, zgadza się. Samo imię Emilii i nazwisko Valentine przyprawia go o drżenie rąk. Nie chce mówić, opiera się. Twierdzi, że to melodia przeszłości i nie ma z nią nic wspólnego. Łże. Nie można mieć żadnego interesu w Crown, nie mając przy tym nic wspólnego z Emilii. Tych dwóch baranów, którzy przed chwilą stąd wyszli, mogą, nie mieć o niej bladego pojęcia tu się zgodzę. Ale nie on. Wyjmuję papierosy, częstuję go jednym, służę ogniem. Kiedy się zaciąga, z rozkoszą przyswajając pierwszą dawkę nikotyny, chwytam go za włosy i przystawiam żółto – niebieski płomień zapalniczki do oka. W powietrze unosi się smród palonej brwi. Syczy z bólu. To taka moja wersja dzień dobry. Zapowiedź mającej być niebywale owocną rozmowy.
- Co robisz!? Zwariowałeś! Zrobię obdukcję – Krzyczy.
Klaruję mu, że donosy i obdukcję może sobie wsadzić w swoją niemytą, śmierdzącą dupę.
Przez następnych kilkadziesiąt minut jestem wulgarny, brutalny wręcz bestialski, nie przeczę. Odreagowuję w ten sposób. Każdy ma swoje granice wytrzymałości psychicznej. Moje zostały kilka dni temu przekroczone. Jeżeli szumowina cokolwiek o niej wie, powie mi, inaczej zginie. Nie ma innej możliwości. Błaga o litość, zapewnia, że się dowie, potrzebuje tylko czasu. Dwóch, góra trzech dni. Ścierwo gra na czas. Odpuszczę mu, wyjdę i przez następny miesiąc będzie nieuchwytny. Stary numer z rękawicą. Wyjmuję brzytwę.
Dwadzieścia minut później wychodzę z baru. W prawym ręku ściskam brzytwę w lewym odbezpieczoną broń. Odprowadza mnie wzrok kilkunastu siedzących przy stolikach ludzkich gówien. Zdaje im się, że gdyby tylko mogli, zrobiliby mi krzywdę. Są w wielkim życiowym błędzie. To nie tak, zupełnie nie tak. Nieusatysfakcjonowany przebiegiem przesłuchania, ruszam z piskiem opon. Silnik mruczy, z naturalną gracją wkręcając się w wysokie obroty. Trzysta siedemdziesiąt pięć koni mechanicznych rozpędza muscle cara do setki w mniej niż pięć sekund. Wjeżdżam w kałużę, w powietrze wzbija się fontanna wody. Podkręcam radio. Z głośników rozbrzmiewa całkiem energetyczny rockowy kawałek. Pasuje jak ulał do sytuacji. Jadę w stronę dzielnicy burdeli.
Od Crown Bulevared dzieli mnie dziesięć kilometrów. Kolejny na liście Afroamerykanin Pedro czerpie zyski z nierządu, to tak górnolotnie. Mówiąc wprost, to pizdą karmiony alfons, którym się brzydzę. Jeżeli chodzi o Billa, to nie dowiedziałem się od niego niczego, czego bym nie wiedział. Skurwysyn naprawdę nic nie wiedział. Zapewniał, że się dowie, bylebym już mu nic więcej nie robił. Jestem więcej nic pewien, że nic się nie dowie. Schowa się na dwa miesiące do jakiejś nory jak szczur. Będzie chciał mnie wziąć na przeczekanie. Emilii działa na wszystkich jak niewidzialny duch. Jak mroczna zjawa, przed którą nie da się ani uciec, ani ukryć.
Cadillaca należącego do Pedra nie sposób przeoczyć. Ciemnobrązowy, metaliczny lakier, świeci, z daleka idealnie oddając gównianą naturę właściciela. Do tego kowbojki, garniak imitujący skórę tygrysa i ciemne Ray-bany na pół gęby. Drapieżnik? Nic z tych rzeczy, raczej obraz nędzy i rozpaczy. Spieprzonej do granic możliwości psychiki, bezguścia oraz zakompleksienia. W szczytowej formie w świecie drapieżników pełniłby rolę przebranego za tygrysa ratlerka. Myszy, szczury, owszem nimi mógłby rządzić. Parkuję w bezpiecznej odległości, tak aby mnie nie zauważył i nie zdążył uciec. Stoi w towarzystwie maksymalnie oszpeconej dziewczyny. Nadmuchane usta, nadmuchany tyłek beznadziejny makijaż, miniówka. Krzywe, grube nogi i brak mózgu. Miss szalonego widzianego w krzywym zwierciadle akwarium, kategoria glonojad. Żuje gumę, nadmuchuje balony na pół gęby. Gdyby coś takiego przyszło w sposób naturalny na świat, miałoby z miejsca orzeczoną którąś z grup inwalidzkich. Zachodzę ich od tyłu. Tępa dzida nie ma pojęcia, kim jestem. W przypadku Pedra jest inaczej. On doskonale wie. Już czuje bieżące w jego stronę w siedmiomilowych butach kłopoty. Momentalnie na jego czole pojawia się pot. Spuszcza głowę, flaczeje. Odprawia swą panią i drżącym głosem pyta, o co chodzi, bo nie ma czasu, bo interesy. Wyrażam się krótko, zwięźle. Na biegu klaruje, że nie interesują mnie jego interesy. Przynajmniej tym razem. Mogę ot tak sobie, zupełnie dla zabawy przymknąć go na dwadzieścia cztery godziny, a jak potrzeba na czterdzieści osiem. Zwolni, odpocznie, to i czas na rozmowę znajdzie. Jeżeli tylko zechcę, puszczę plotkę, że jest nadającym na konkurencję szpagaciarzem. Bo faktycznie nim jest. Chyba do niego dotarłem, bo zaczyna się jeszcze bardziej pocić, nerwowo kręci głową, do tego dochodzą nerwowe, nieskoordynowane ruchy.
- Proszę nie teraz, nie tu. – Mówi.
- O północy w miejscu numer trzy – Odpowiadam i aby wszystko wyglądało przekonująco, walę go otwartą dłonią w pysk. Ray-bany lądują na ziemi, pękają szkła. Teraz widzę jego przekrwione, przećpane oczy i zblazowany trwającym od kilkunastu lat melanżem wzrok. Odwracam się na pięcie i odchodzę. Musiałem tak postąpić. Ścierwo wymyśli pewnie chwytająca za serce historię o tym jak to nie puścił pary z gęby, doprowadzając mnie tymi swoimi wysrywami do szału. W tej swojej wymyślonej opowiastce będzie twardym, sztywnym, charakternym i nikomu się nieopłacającym człowiekiem z ulicy. Miejscówka numer trzy mieści się pod mostem wybudowanym na cześć stolicy USA. Któreś z pierwszych trzech przęseł. Prócz Waszyngton Bridge jest jeszcze miejscówka numer jeden, dwa i cztery. Pierwsza, to dach dwudziestopiętrowego biurowca Crown Tower, druga to opuszczony magazyn w jednej z dwóch dzielnic przemysłowych, czwarta to złomowisko należące do zaprzyjaźnionego biznesmena Wincenta. Wiem, że przyjdzie, jest zbyt obsrany, aby się nie zjawić. Tam go przycisnę. Wsiadam do auta, odjeżdżam. Jadę w stronę Crown Street 66, potocznie nazywanej Masacre Street. To właśnie tam w gęsto usianej magazynami części miasta dobijane są wszystkie średniej wielkości transakcje narkotykowe. To właśnie tam zaopatrywanych jest w towar większość miejscowych dilerów. Po drodze mijam stojące na rogu dziewczyny. Głodne pieniędzy łowią klientów, sprzedając się za z góry ustaloną kwotę. Odwracają się, nie chcąc patrzeć w moją stronę, kryją twarze. Odwracają się wszystkie prócz jednej, najmłodszej. Całkiem ładna blondynka, krótkie włosy będące nic nieznaczącą częścią rysopisu. Na pewno ma perukę. Pierwszy raz ją widzę, jest tu nowa. Ewidentnie chce, bym ją zapamiętał. Przytomny wzrok, nie boi się wręcz przeciwnie. Dostrzegam jej delikatny uśmiech, półgębkiem, ledwo zauważalny w kąciku ust. Nie należy do tych uwodzicielskich, raczej zaczepnych. Sprawia wrażenie kogoś, kto gardzi całym tym syfem z Pedrem Chavezem na czele. Wciskam pedał gazu, auto wyrywa do przodu. Kolejnym niechętnym do zwierzeń typem będzie Miki Tepler.
$$$$$$$$$
Trzask pękającego drewna, łamiącej się gałęzi. Jeden, za moment drugi. Coś kopie mnie w plecy. Dostaję po oczach niebywałą jasnością. Jakby piorun. Albo coś jaśniejszego. Lampa błyskowa albo dwie lampy przystawione odpowiednio jedna do prawego druga do lewego oka.
Wykonuję głęboki wdech. Konkretny, pełną piersią. Powietrze jest ostre, tnie pęcherzyki płucne jak skalpel. Otwieram oczy. A może wcale ich nie otwieram, cały czas były otwarte tylko nic nie widziałem, jakby mnie tu nie było, a kontrolę nad ciałem sprawował ktoś inny. Jest ciemno i zimno jak w lodówce. Pomieszczenie tonie w mroku, śmierdzi formaliną. Nie ma okien, słychać pracujący klimatyzator. Kilka metalowych stołów z leżącymi przykrytymi prześcieradłami zwłokami. Wyraźnie odznaczone nosy, zarysy sylwetek, palce u stóp. Mam na sobie mnóstwo śladów nie swojej krwi. Zasadniczo cały jestem we krwi. Są wszędzie na białym płóciennym stroju sięgającym kolan, na rękach, podłodze i na leżących na stole przede mną zwłokach martwej dziewczyny. Narkomanki. Rysy twarzy zdradzają jej przeszłość. Ostre, niezdrowe. Ponadto wychudła fizjonomia, zniszczona jak na względnie młody wiek skóra i pokrywające całe ciało strupy, nieprzyjemny widok. Musiała przedawkować. Niechcący, albo wręcz przeciwnie chcący w sposób jak najbardziej świadomy. Może była świeżo po detoksie i oczyszczony organizm nie wytrzymał dawki, jaka jeszcze niedawno była standardem. Czytałem o tym. Takie rzeczy się zdarzają. Jest to jedna z najczęstszych przyczyn przedawkowania i zgonu. Albo celowo zaaplikowała sobie złoty strzał, mając serdecznie wszystkiego dość. Nieważne. Teraz leży martwa. Szklane jak u manekina spokojne oczy patrzą gdzieś w górę, trudno powiedzieć gdzie. Być może nigdzie, po prostu w dal.
Oczy martwych ludzi są na swój sposób ciekawe. Spokojne, bez uczuć i wyrażanych emocji. Porzucone, zbędne, bezużyteczne awatary. Dziewczyna jest naga i zakrwawiona. Z tym że to nie jest jej krew. Skoro nie jej i nie moja, to czyja? Znów coś zrobiłem. Bezwiednie, poza kontrolą. Znowu jatka zapowiadające kolejne problemy. Kolejny makabryczny ciąg przyczynowo skutkowy. Nie brałem leków, od trudno powiedzieć jak długiego czasu. Niedobrze, bardzo niedobrze. Robię krok w prawo. Na podłodze, tuż obok metalowego stołu z dziewczyną na pokładzie leżą zmasakrowane zwłoki. Jeszcze kilkadziesiąt minut temu biała koszula, przesiąknięta jest krwią. Z pleców trupa wystają dwa narzędzia chirurgiczne. Całkiem pokaźnych rozmiarów tasak i nóż. Oba gadżety, to narzędzia niezbędne przy sekcjach zwłok. Typ ma spuszczone do kolan spodnie. Napawa obrzydzeniem. Boże, co tu się stało? Nic nie kojarzę. Nic nie pamiętam. Do szlufki w spodniach ma przyczepiony pęk kluczy. Spoglądam na dłonie. Musiałem go zabić, wszystko na to wskazuje. Jeszcze raz spoglądam na ciało narkomanki i zwłoki na ziemi. Czuję ciągnący od ziemi chłód, spoglądam na stopy, stoję na bosaka. Do Dużego palca prawej nogi przyczepiony mam kawałek plastiku z imieniem i nazwiskiem Bernard Hooper.
Powoli zaczynam sobie wszystko przypominać. Jakiś czas temu ocknąłem się, w zasadzie obudziły mnie jęki. Tragedia słyszeć coś takiego. Dociera do mnie, że to zmasakrowane ścierwo na podłodze to pracownik przybytku. Spuszczone do kolan spodnie, pieprzony nekrofil. Skoro sobie na coś takiego pozwolił, musi być nocna zmiana. Wszystkie złe i dziwne rzeczy dzieją się w nocy. Noc pozwala skryć się w mroku, daje przyzwolenie na wcielenie w czyn wielu skrywanych w czasie dnia rzeczy, ujawnienie swych prymitywnych żądz. Mrok przyciąga mrok. Leżące ścierwo zapewne na co dzień był miłym, uprzejmym panem. Typkiem z rodzaju tych zawsze pierwszych mówiących „Dzień dobry, przepraszam, do widzenia” niebywałe, kto by pomyślał. Naprawdę, gdzieś tam w głębi siebie, w mrocznych zakamarkach swojej nieokiełznanej chorej seksualności był nekrofilem, idealnie odnajdującym się pracownikiem kostnicy z lubością wyczekującym każdej nocnej zmiany. Ale, co było wcześniej? Zanim w ogóle przywieźli mnie do szpitala? Nie mam czasu na rozmyślania. Wszystko przypomni mi się w odpowiednim czasie, wielokrotnie tak miałem. Schylam się, zdejmuję przyczepiony do nogi identyfikator. Czuję straszny ból w boku, okolice nerek i z tyłu nogi kilkanaście centymetrów pod pośladkiem, mięsień dwugłowy. Tępy ból. Identyfikator odrzucam w mrok, następnie biorę przyczepione do szlufki spodni trupa klucze. Zdejmuję zakrwawiony ciuch i ciskam go pod stół. Z jedynej stojącej w pomieszczeniu szafki wyjmuje nowe ubranie. Jest to identyczny do poprzedniego ciuch, z tym że czysty. Doznaję olśnienia. Nagle przypominam sobie wyjazd, domek letniskowy, rzekomą pisarkę thrillerów psychologicznych, potem byli nieproszeni goście, policja, strzelanina, stół chirurgiczny, twarze w maskach. Operacja się udała, ale pacjent zszedł. Musiałem nie przeżyć, stwierdzili zgon, dlatego tu jestem.
Dobrze, że ocknąłem się teraz, a nie jutro, albo pojutrze, zakopany dwa metry po ziemią, albo w komorze kremacyjnej. Spadam stąd, jak najszybciej jak najdalej. W lewym boku mam dwie rany postrzałowe z tyłu pleców, na wysokości łopatek kolejną. No i nogi. No tak, uciekałem, strzelali do ruchomego celu, doskonale się przy tym bawiąc. Chwilę zajmuje mi dopasowanie odpowiedniego klucza do drzwi kostnicy. Wychodzę. Uderzające w twarz powietrze może nie jest świeże na pewno jednak zgoła odmienne od tego z chłodni. Korytarz jest długi, oświetla go ledwo sączące się z kilku jarzeniówek mętne światło. W oddali na samym końcu widzę zarys schodów. Prowadzą na górę. Obok, w ścianie naprzeciwko schodów błyszczą dwa czerwone przyciski wind towarowych. Idę w kierunku schodów i wind. Skorzystam ze schodów, tak będzie lepiej, sprawniej, ciszej. Bieg schodowy jest średnio stromy za to długi zatopiony w mroku. Nie ma tu okien. Wniosek jest prosty, cały czas jestem w szpitalu, zmieniłem tylko piętra. Tym razem klucz dopasowuje szybko, za drugim razem. Przez chwilę zastygam w mroku z ręką na klamce. Otwieram drzwi i wychodzę. Szpitalny korytarz jest długi, oświetla go światło kilku ledwo ćmiących jarzeniówek. Wymalowana olejną farbą lamperia, biały sufit, kilka zamkniętych pomieszczeń w nieregularnych odstępach z lewej i prawej strony. Po lewej trzy, po prawej dwa. Panujący tu klimat niewiele różni się od tego z dołu, z tym że jest tu cieplej.
Gdzieś z daleka zza rogu dociera uszu dźwięk grającego telewizora. Jakiś program rozrywkowy, co chwila publika wybucha salwami dzikiego śmiechu. Idę w stronę dźwięku, niepowstrzymanego śmiechu. Chwilę później dostrzegam uchylone drzwi pokoju, jedynego w tej części korytarza. Zza na wpół uchylonych drzwi wylewa się niebieskie światło telewizora. Znów salwy śmiechu. Tym razem musiał to być potwornie śmieszny żart. Słyszę śmiech pracownika zmiany. Cała akcja będzie musiała być szybka. Kluczowym będzie element zaskoczenia. Zaskoczę go, przestraszę, zwiążę, unieruchomię tak, aby maksymalnie długo nikt nie zorientował się, co tu miało miejsce.
Piętnaście minut później opuszczam budynek szpitalny, czyniąc to tylnym wyjściem. Jakikolwiek inny sposób nie wchodził w grę. Kamery, dyżurujący lekarze, pielęgniarki, recepcja, te sprawy. I tak na bank któraś z kamer mnie zdjęła, to nieuniknione. Mam szczęście, nikt w tym czasie nie zszedł, niczyich zwłok nie trzeba było umieszczać w kostnicy. Zapis monitoringu odtworzą za parę godzin, podczas porannej zmiany. Seanse będą trzy. Widzami pierwszego będzie personel i dyrekcja placówki, widzami drugiego dyrekcja i przybyli na miejsce policjanci, trzecia powtórka będzie miała miejsce w obecności prokuratora.
Stoję na małym dziedzińcu. Jest ciemno, na niebie wisi biały sierp, asystuje mu kilka chmur. Powietrze jest chłodne, rześkie, jeszcze czyste. Z daleka docierają dźwięki miasta. Pracujących silników, trzasków drzwi, klaksonów. Mam na sobie spodnie jeansowe, ciut przykrótkie, jak z młodszego brata, do tego sweter, cienki, letni też nieco przykrótki. Przez przedramię mam przewieszoną letnią kurtkę, w wewnętrznej kieszeni jest portfel. W środku przepustka, karta zbliżeniowa i dowód osobisty na nazwiska Dawid Mercedes. Jest też kilkadziesiąt dolarów, osiemdziesiąt dokładnie oraz mała torebka foliowa z logiem jednorożca. W drugim ręku trzymam małą metalową walizkę po brzegi wypchaną fentanylem. Zabrałem cały dostępny zapas, tylko on jest w stanie uśmierzyć ból. W obecnym stanie bez niego ani rusz. Nie z tak świeżymi, niewygojonymi ranami po postrzałach. Był w małym magazynku i tak się szczęśliwie złożyło, że miałem do niego klucze. Zasadniczo miał je drugi z pracowników, amator kabaretów. Nikogo nie było w pobliżu, los mi sprzyja. Faceta z pokoiku, pracownika nocnej zmiany przeraził sam mój widok. Gdyby nie to, że go związałem, miałby przeświadczenie, że zobaczył ducha. W mrożącej krew w żyłach opowieści pominie fakt poluzowanych zwieraczy. Przemykam między kilkunastoma zaparkowanymi karetkami, przeskakuję przez metalową bramę odgradzająca tylny dziedziniec szpitala od ulicy. Idę wzdłuż pierwszej lepszej arterii biegnącej w głąb miasta. Z tyłu za moimi plecami majaczy czteropiętrowy budynek ze świecącym banerem „CROWN CITY HOSPITAL”.
Miasto Crown znam dość dobrze. W młodości często tu przyjeżdżałem z Rodzicami w odwiedziny do ciotki Adeli i wuja Wiktora. Bliska rodzina. Bardzo mnie lubili z wzajemnością. Oboje pięć lat temu zmarli. Krótkie odstępy czasu. Ciotkę zabił nowotwór, dwa miesiące później na atak serca zmarł wujek. Odeszli bezpotomnie. To dziwne, ale często tak jest, że ludzie, którzy tworzą bardzo udane związki, bardzo szybko umierają jedno po drugim. Tak jakby żyć bez siebie nie potrafili. Jakby jedno ciągnęło za sobą drugie. Albo drugie, to, które zostało, chciało za wszelką cenę dołączyć do tego pierwszego. Ostatni raz byłem tu około półtora roku temu. Miałem tu pewną robotę do wykonania. Zlecenie na miejscowego biznesmena z politycznymi, nacjonalistycznymi zapędami. Nadmiar cyfr na koncie poprzewracał mu w głowie. Zleceniodawca dobrze płacił. Półtora miliona dolarów. To była bułka z masłem, łatwa kasa.
Większość miasta śpi, z okien bije mrok. Z któregoś mieszkania docierają dźwięki jakiegoś hiphopowego hitu o zasadach, prawach ulicy, niebywałej odwadze, trzymaniu gęby na kłódkę. W refrenie wykrzykiwane słowa, mniej wiesz, dłużej żyjesz. Ci, co to śpiewają i ci, co tego słuchają, żyją w alternatywnym świecie. Fajnie jest żyć w błogostanie niewiedzy i nieświadomości. W naiwnie wykreowanym świecie, którego nie ma. Który rozbija się o rzeczywistość jak Titanic o wielką lodową skałę. Mijam kilka przećpanych, chudych sylwetek. Są jak dzikie zwierzęta na głodzie. Wypatrują ofiary, możliwości łatwego zarobku. Bardzo szybko oceniają szansę powodzenia swych misji, dlatego nawet nie biorą mnie pod uwagę. Jeden klęczy przy śpiącym bezdomnym, szpera mu po kieszeniach. Nic nie znajdzie. Wiem to już teraz, natomiast on przekona się o tym za parę minut. Raz na jakiś czas przejeżdżające auto oświetla część chodnika, którą idę. Odwracam głowę, zataczam się. Gram kogoś przeciętnego, zwykłego, zmęczonego trudami życia człowieka wracającego z całonocnej libacji.
Muszę znaleźć jakiś hotel, najlepiej hostel. Obojętne. Jakąś rzadko odwiedzany spelunę, gdzie mój wygląd i obecność nie wzbudzi niczyich podejrzeń. Koniecznie będę musiał dopłacić, aby mieć dostęp do Internetu. Wolnego, słabo działającego często tracącego zasięg. Centra handlowe z darmowym WiFi nie wchodzą w grę. Kamery. Muszę działać szybko. Rano w szpitalu zorientują się, że coś jest cholernie nie tak. Poranna zmiana znajdzie związanego typa w pokoju, roznegliżowane zmasakrowane zwłoki jego kolegi nekrofila w chłodni. Do tego stwierdzą brak jednych zwłok. Tych zidentyfikowanych jako Bernard Hooper. Zawiadomią psiarnie, to pewne. Chcąc uniknąć skandalu, niczego nie podadzą do publicznej wiadomości. Standardowy, zgodny z wewnętrznymi procedurami schemat działania. Fentanylu starczy mi na kilka dni. Na początek musi mi to wystarczyć. Za parę godzin zrobię krypto przelew, wszystko ogarnę bokiem, na czarnym rynku. Fentanyl, broń i interesujące mnie informacje. To za parę godzin. Jak otworzą komisy i lombardy, jak wejdę w posiadanie jakiegokolwiek urządzenia elektronicznego. Smartfon, laptop, obojętne. Teraz, w obecnej chwili kluczową sprawą, swego rodzaju priorytetem jest znalezienie lokum, zamelinowanie się. Potem lombard, kilka niezbędnych transakcji na koniec rozeznanie się w temacie pani pisarki. Nie daruję jej, nie odpuszczę. Nie łudzę się, że historia z Kelly jakąś tam to farmazon. Kit najzwyklejszy. Punkt zaczepienia, muszę mieć jakikolwiek punkt zaczepienia.
Za oknem świta. Czerwony blask budzącego się dnia zalewa dachy, chodniki, ulice. Odbija się w oknach mieszkań naprzeciwko, oślepia. Przesilenie kończącej się nocy i zaczynającego się dnia.
Jeszcze przez chwilę można dostrzec przyczepiony do nieba gasnący księżyc i zyskujące na sile słońce. Siedzę przy rozpadającym się biurku w śmierdzącym hostelowym pokoju. W tle gra telewizor, kanał informacyjny. Chcę być na bieżąco. O takich miejscach lepiej nie wiedzieć. Przerobiony na tanie miejsce noclegowe pustostan powinien być już kilka lat temu rozebrany. Crown Boulevared słynie z tego typu przybytków. Po ścianie wspina się pluskwa. Idzie w stronę niemytego zabitego gwoździami okna. Nawet ona chce się stąd wydostać. Idzie w stronę światła, łudzi się, że gdzieś tam na górze na zewnątrz po drugiej stronie jest lepiej. Jaśniej, cieplej bardziej komfortowo. Czeka ją niemiła niespodzianka. Nie wyjdzie stąd, nie wydostanie się, jest tu uwięziona, na stałe przypisana do miejsca. Zza ściany dochodzą jęki. Gruba orgia. Pejcze, bicie, obelgi. Kilka głosów. Dwa męskie i przynajmniej trzy damskie. Ubliżają te damskie. Na górze ma miejsce podobna sytuacja. Krzyki mieszają się. Zabawa trwa w najlepsze. Pod łóżkiem znalazłem starego laptopa. Pęknięty ekran, zalana wysoko słodzonym napojem klawiatura. Dawny właściciel myślał, że wyzionął ducha. Kilka lub kilkanaście godzin temu wszystko na to mogło wskazywać. Wysechł i odpalił. Elektroniczny zombie. Internet ledwo działa, ale działa. Logowanie trwające w normalnych okolicznościach niespełna pół minuty teraz trwa przeszło pięć. Hasła, kody dostępu mam wykute na pamięć, niczym dane personalne, te prawdziwe i te fałszywe.
Za pośrednictwem witryny na Dark Webie loguję się w systemie. Hidden Exchange gwarantuje anonimowość, o to mi chodzi. Przechodzę do sekcji "Cash Out". Krypto walutę wymienię na gotówkę. Dolary amerykańskie. Wszystko priorytetem, zależy mi na czasie, prowizja jest nieistotna. System prosi o podanie lokalizacji odbioru. Przeglądam listę punktów. Są to głównie salony gier hazardowych, są też dwa kantory wymiany walut. Wybieram najbliższy salon gier. Potwierdzam transakcję i punkt odbioru. Otrzymuję kod odbioru. Swego rodzaju zaklęcie, takie chokus - pokus uchylające drzwi do skarbca z forsą. Tym razem jest to sekwencja trzech cyfr i dwóch znaków. Siedem, serce, siedem, serce, siedem. Muszę je podać człowiekowi wypłacającemu nagrody. Wylogowuję się, wyłączam laptopa.
Zerkam na zegarek. Wisi nad wejściem nad ledwo trzymającymi się framugi drzwiami. Jest szósta dwadzieścia cztery. Dzięki znalezionemu laptopowi jestem do przodu dobre dwie godziny.
Po pięknym wschodzie słońca nie ma śladu. Z szarego nieba zaczynają spadać pierwsze krople deszczu. Są jak perły roztrzaskujące się o ziemię. Bardzo dobrze, że pada. Psy tropiące nie podejmą mojego zapachu. Przybyli na miejsce zbrodni policjanci będą patrzyli w niebo, przeklinając pod nosem. Kończę transakcję, laptopa wkładam do brodzika, odkręcam wodę, robię mu definitywny reset, funduję Skaynetową śmierć. Połamaną obudowę i garść procesorów spuszczam w kiblu.
O siódmej czterdzieści opuszczam norę. Pod łóżko wrzucam znalezioną w łazience wizytówkę z nazwą jakiejś nory. Niby klub nocny nazwa Heven. Na odwrocie zapisuje wymyślony numer telefonu. To tak na wszelki wypadek, gdyby jakimś cudem wpadli na mój trop i doszli do tego, że tu byłem. Nie mam pewności czy zapijaczony pracownik recepcji nie zadzwoni z informacją, jak to rozpoznał kogoś podobnego do opublikowanego w telewizji za jakiś czas rysopisu. Póki, co w mediach jest cisza. Nie mając żadnego tropu, zapewne wymyślą historię, w której będę niesamowicie groźnym typem. W mediach będzie huczało o grasującym po ulicach Crown szaleńcu. Zamieszczą także mój portret pamięciowy lub zdjęcie. Najprawdopodobniej to z dowodu osobistego. Interesujący mnie salon gier mieści się trzy ulice dalej na Crown Street 19. Będę tam za około dziesięć minut.
Miasto wstało, przebudziło się, wpada w codzienną rutynę. Do wałęsających się ćpunów i meneli dołączyli ludzie pracy. Zadłużenia, kredyty, rachunki uczyniły ich niewolnikami często nielubianych prac. Zawodów których gdyby nie potrzeba utrzymania się na powierzchni nikt z własnej nieprzymuszonej woli by nie wykonywał. Salon gier hazardowych mieści się w zniszczonej socjalnej kamienicy, podpiwniczonej. Weekendami w piwnicy gra w pokera idzie o duże stawki. W powietrzu unosi się smród papierosów, zioła, spoconych ciał i porażki. Straconych nadziei, morza wylanych łez. Siedzący przy jednej z maszyn typ wygląda na kogoś, kto zarwał którąś już noc z rzędu. Przeświadczenie rozgryzienia systemu gier hazardowych, doprowadziło go do przegrania wszystkich prawdopodobnie posiadanych pieniędzy. Większość była pożyczona na wcale nie mały procent, musi się odegrać. Nie opuszcza go optymizm. Potrzebuje tylko kilkuset kolejnych dolarów. Jest jak narkoman na głodzie. Takich jak on jest tu cała masa. Nad ich głowami unosi się uśmiechnięta od ucha do ucha życiowa porażka, której nie są w stanie dostrzec. Jeszcze nie teraz. Dostrzegą ją w momencie eksmisji lub rzuconego na stół pozwu rozwodowego. W oczy rzuca mi się automat stojący w rogu. Na wyświetlaczu emanują trzy cyfry i dwa znaki. Zapalają się na zmianę, naprzemiennie, przyciągają wzrok. Siedem, serduszko, siedem, serduszko, siedem. Odchodzi od niego typ z maksymalnie przekrwionymi oczami i miną przegrywa. Wrzucam bilon, równo siedemdziesiąt dolców, pociągam wajchę i obserwuję. Rząd siódemek gwarantuje niemałą wygraną, czym wzbudzam zainteresowanie wszystkich grających. Gdzieś z głębi lokalu słyszę:
- Wiedziałem, kurwa wiedziałem, że będzie w końcu dawała. Wiedziałem.
Niebywałe. Wyjmuję z kieszeni foliową reklamówkę z wytartym malunkiem jednorożca, umieszczam w niej całą wygraną i idę do kasy. Przy okienku siedzi zblazowana zmęczona życiem kobieta tak na oko po trzydziestce. Patrzy na mnie i jakby młodnieje. Budzi się w niej życie. Puszcza oczko, uśmiecha się.
– Szczęściarz. - Mówi.
Uśmiecham się, mrugam okiem, wzruszając przy tym ramionami. Podaję jej reklamówkę wraz z kodem, słowami - kluczami.
Na chwilę wychodzi na zaplecze. Trzy minuty później wraca i wręcza mi papierową torbę wypchaną dolarami pochodzącymi z krypto wymiany. Dokładnie dziesięć tysięcy, banknoty po sto.
- Jednorożec jest dla ciebie, miłej zabawy – mówię. Teraz uśmiecha się jeszcze bardziej. Odwraca się i przez chwilę majstruje przy konsoli z monitoringiem. Na koniec wręcza mi pendrive z zapisem ostatniej godziny monitoringu wraz z małą wizytówką, na której odwrocie widniej jej numer telefonu. Gdyby kiedykolwiek ktokolwiek o mnie pytał, nic sobie nie przypomni, nie będzie miała o niczym pojęcia. Wychodzę. Następnie idę do pierwszego lepszego sklepu odzieżowego. Kupuję nierzucające się w oczy czarne jeansy, koszulkę typu T-shirt, sweter, kurtkę, bluzę z kapturem, buty. Do tego czapkę, zwykłą baseballówkę i rękawiczki, czarne. Nie takie zawodowe jak te otrzymane od pani pisarki, ale coś w podobne. Następnie idę do pobliskiego lombardu.
Czterdzieści minut później jestem szczęśliwym posiadaczem niezłego laptopa kupionego za bezcen smartfona i anonimowej karty z numerem telefonu. Laptopem nie będę się długo cieszył. Po zalogowaniu w interesujące miejsce będę musiał się go pozbyć. Za pomocą aplikacji wynajmuję mieszkanie, najem krótkoterminowy, na trzy dni, płacę z góry. Nagle pojawia się ból. Świat traci kolory, robi się czarno biały, nijaki, strasznie głośny. Muszę odpocząć. Koniecznie też muszę zrobić sobie zastrzyk. Zaczynam się pocić, bardzo ciężko oddycham. Każdą ranę czuję oddzielnie, strasznie nieprzyjemny, tępy ból. Zaciskam zęby. Na pobliskim postoju taksówek wsiadam do stojącego na przedzie auta. Nie dam rady iść. Taksówkarz jest nijakim cały czas gadającym człowiekiem. Kilkudziesięciu kilogramowa kupa mięcha. Nieustannie żuje gumę, głośno przy tym mlaszcze. Ciekawi go cel mojej wizyty, pieprzy o zabytkach, gęba mu się nie zamyka. Jego głos dochodzi z oddali, rozumiem, co któreś słowo. Rozmowa to ostatnie, na co mam w tej chwili ochotę. Każe mu się zawieść do kościoła, podaję się przyszłego duchownego, czekam na święcenia.
- A bo tutaj miał miejsce ostatnio cud – mówi i zaczyna opowiadać odklejoną historię o ukazującej się na którymś z budynków Matce Boskiej. Gdyby to było możliwe, dałbym mu pięćset dolarów, byle tylko się zamknął. Niestety to niemożliwe, cały czas gada. Dojeżdżamy na miejsce, nie chce ode mnie nawet centa. Prosi o modlitwę w intencji chorej matki albo ciotki, nie wiem dokładnie, pogubiłem się w tym jego pierdoleniu.
- Wyzdrowieje. Zadbam o to. Plany boskie są niezbadane – rzucam na odchodne i czym prędzej wysiadam z auta. Wchodzę do kościoła i z ukrycia obserwuję, jak odjeżdża, po czym wychodzę i szybko idę w stronę Crown Avenue 66.
Mieszkanie jest małe. Pokój, łazienka, kuchnia, malutki przedpokój, świeżo odnowione, funkcjonalnie urządzone. Kluczowym aspektem była lokalizacja. W pobliżu centrum w średnio zamorzonej dzielnicy. Robię zastrzyk, kładę się na łóżku. Opiat działa momentalnie. Ciało zalewa fala błogości, spokoju, relaksu. Nawet nie wiem kiedy zasypiam.
Link do wersji audio MysteryTV: Koszmar 3 - CreepyPasta [PL] - YouTube
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt