„Indianie” (11)
Jako dzieci bardzo lubiliśmy grupowe zabawy. Po obejrzeniu filmu „Winnetou wódz Apaczów” ja i przyjaciele postanowiliśmy odegrać filmowe role. Miało dojść do starcia wrednych kowboi z biednymi Indianami. Do naszej stałej grupy złożonej z Ryszarda, Adama, Bogdana i mnie dołączyła trójka braci z sąsiedztwa – Wacław, Robert i Sebastian. Byli od nas młodsi, ale mogli udawać kowboi. Ja i Ryszard byliśmy Apaczami. Na tę okazję zrobiliśmy doskonałą broń, łuki. Kowboje zaś uzbrojeni w korkowce i kabzlowce z odpustu mieli strzelać głosem piw, paw. To miała być świetna zabawa. Nasze łuki zrobione były z bukowego drewna, którego nie brakowało w okolicy. Cięciwy zaś ze struny do gitary, jakie znaleźliśmy u mojego wujka Stanisława. Jego syn Adam, a potem Mieczysław grali na kilku gitarach i struny plątały się po komórce. Pożyczyłem więc kilka. Pewnie nawet nikt nie zauważył. Były mi potrzebne. Dla lepszej celności na bukowym pałąku zamocowaliśmy ogranicznik z drutu, a właściwie ze szprychy rowerowej. Strzały wykonane były z wiklinowych, wysuszonych prętów. Na szpicu zaopatrzone były w dziesięciocentymetrowy gwóźdź pozwalający się wbijać w drzewa i deski. Na końcu strzały zamocowaliśmy gęsie pióra dla osiągnięcia znacznych odległości i właściwego toru lotu. Taki łuk potrafił wysłać strzałę na około sześćdziesiąt metrów. Budowaliśmy tę broń chyba dwa tygodnie.
Kiedy doszło do wyznaczonej potyczki ja i Ryszard zajęliśmy dogodne pozycje i obserwowaliśmy przeciwnika. Wypatrzyliśmy kowbojów schowanych w sadzie blisko drewnianej stodoły porośniętej winoroślą. Powiedziałem do Ryszarda – „wystrzelmy strzały w tę stodołę, zobaczą nas i zaczną uciekać, wtedy ich zastrzelimy”. Ryszard jednak nie był przekonany do mojego pomysłu. Wypowiedział tylko swoje flegmatyczne „Eee”. Nie czekałem, aż się zdecyduje. Wystrzeliłem swoją strzałę. Była piękna, bezwietrzna pogoda. Strzała nieuchronnie zmierzała do celu, by wbić się gwoździem w deski stodoły. Naraz pojawił się wiatr i moja strzała nagle zaczęła obniżać lot i wpadła między drzewa. Usłyszałem przeraźliwy krzyk. Zobaczyłem Adama, brata Ryszarda, który wyrywa moją strzałę ze swojej nogi i biegnie dalej. Ucieka, utykając. Przez chwilę stałem, jak wryty, nie wiedziałem, co robić. Z odrętwienia wyrwał mnie widok mojego ojca biegnącego z siekierą w ręce w naszym kierunku. Rzuciłem mój łuk i salwowałem się ucieczką, ratując własne życie. Ojciec podbiegł do Adama, wziął go na ręce i zaniósł do naszego domu, gdzie wraz z naszą mamą zalali wodą utlenioną ranę po gwoździu i bandażem opatrzyli miejsce postrzału. Potem ojciec wrócił po mój łuk i na moich oczach porąbał go na kawałki. Bałem się wracać do domu.
Co prawda ojciec miał w ręku siekierę, bo w czasie naszej zabawy właśnie rąbał drwa na opał, ale wolałem nie ryzykować i chwilę odczekać, aż mu przejdzie. Ciągle miałem w pamięci jego słowa – „jeśliby kiedyś któryś z was podniósł na mnie rękę (miał na myśli mnie i brata Bogdana), to rzucę w niego tym, co mi podejdzie pod rękę. Nie ujdzie wam to bezkarnie”. Te słowa tak mocno wyryły ślad w mojej pamięci, że nawet jako dorosły mężczyzna mający własną rodzinę któregoś dnia obudziłem się z krzykiem, bo przyśniło mi się, że ojciec rzucił we mnie siekierą i odrąbał mi nogę w kolanie.
Do domu wróciłem dopiero rano, kiedy ojciec pojechał do pracy.
„Wystrzał w kościele” (12)
Latem zawsze chodziliśmy do Tyńca na odpust św. Piotra i Pawła. Nie było daleko, jakieś siedem kilometrów na butach. Szliśmy przez miejscowości: Rączna, Piekary, a następnie przeprawialiśmy się promem na drugi brzeg Wisły w okolicy klasztoru benedyktynów w Tyńcu. Obok klasztoru porozstawiane były stragany ze słodyczami, zabawkami i pamiątkami. Moi rodzice i brat Bogdan poszli do klasztoru na mszę. Ja też przez chwilę byłem w klasztorze, ale stałem z tyłu, bo było dużo wiernych. Po chwili postanowiłem nie marnować czasu na jakieś modlitwy, tylko sprawdzić zawartość straganów z zabawkami. Miałem w kieszeni parę groszy, więc postanowiłem je właściwie wydać. Na jednym za straganów zakupiłem ładny korkowiec i paczkę korków strzelających. Nie wiem po co, ale załadowałem korek do lufy korkowca i tak spacerowałem wśród straganów. Po chwili zorientowałem się, że za chwilę skończy się msza święta i moi rodzice mogą mnie szukać. Poszedłem więc w okolice klasztoru. Stanąłem na podworcu za ostatnimi wiernymi i czekałem. Korkowiec miałem załadowany, ale chyba o tym zapomniałem, bo co jakiś czas uderzałem dłonią w lufę, dobijając korek do iglicy. Msza dobiegała końca i wierni powoli zaczęli opuszczać klasztor, kiedy mój korkowiec wypalił. Huk był niezły. Strzeliłem sobie w lewą dłoń. Korkowiec wypadł mi z ręki, a ja pospiesznie zacząłem szukać wody i jakiegoś zielska, żeby złagodzić ból po oparzeniu. Pobiegłem nad Wisłę. Zanurzyłem rękę w wodzie, następnie znalazłem rosnącą nieopodal babkę lekarską i zrobiłem z niej okład na poparzoną dłoń. Nie czekałem na moich rodziców, tylko szybko pobiegłem do domu. Kiedy wrócili, nawet nie przyznałem się do tego, co się wydarzyło. Korkowiec przepadł. Korki też. Najważniejsze, że moi rodzice nie widzieli, kto wystrzelił podczas mszy.
Strasznie byli zbulwersowani zachowaniem tego bezmózga. „Jak można strzelać w klasztorze, podczas mszy” – mówili. Ja zaś modliłem się, tylko żeby ktoś z naszych znajomych, którzy mnie widzieli, nie naskarżył na mnie. Znowu miałbym przechlapane. Tak bardzo chciałem być grzeczny, ale jakoś mi nie wychodziło.
„Kwiat lipy” (13)
Na wprost naszego domu, po drugiej stronie drogi stoi mała kapliczka. Co roku odbywały się tam tzw. majówki. Starsze kobiety z Dzikowca, młodzież i dzieci gromadzili się tam i śpiewali pieśni do Najświętszej Marii Panny. Wieczorem spotykaliśmy się po majówkach i wspólnie bawiliśmy się w „dwa ognie”, chowanego, albo graliśmy w piłkę nożną. Było miło i wesoło. Dawniej ludzie spotykali się i utrzymywali kontakty dobrosąsiedzkie. Teraz nie. Za tą kapliczką rosła okazała lipa. W czerwcu zakwitała. Cała korona drzewa pokrywała się niezliczoną ilością kwiatu. Pszczoły, trzmiele, motyle i co tylko mogło, zlatywało do tego kwiecia. Od rodziców słyszałem, że bardzo smaczna i zdrowa jest herbata z zasuszonego kwiatu lipy. Postanowiłem nazrywać tego kwiatu. Wdrapałem się na drzewo z jakąś siatką i zacząłem zrywać. Nagle obok mnie zaczęły krążyć pszczoły. Siadały mi na rękach, na szyi i na twarzy. Opędzałem się, machając rękami. One jednak nie dawały za wygraną. Najpierw jedna użądliła mnie w szyję, potem druga w rękę i kolejna w powiekę. Starałem się zejść z tego drzewa jak najszybciej. Strząsałem z siebie kolejne siadające na mnie owady. Kilka z nich zabiłem. Zanim jednak opuściłem niebezpieczny teren jeszcze kilka pszczół, nie bacząc na to, że zdechną po użądleniu mnie, wbiło we mnie swoje żądła. Z płaczem pobiegłem do domu. Wszystko mnie bolało. Twarz, szyja, ręce i plecy. Powieka zapuchła i opadła tak, że przesłaniała mi prawe oko. Babcia zaczęła mi wyciągać ze skóry pozostawione przez pszczoły żądła i robić zimne okłady. Bolało mnie, płakałem. Rodziców nie było wtedy w domu. Kiedy wrócili ojciec, zobaczywszy mnie, tylko się roześmiał, a mama powiedziała mi, że na tej lipie pszczoły mają swoją barć. To jakby taki dom, którego bronią przed natrętami i że dostałem niezłą lekcję przyrody. Wcale tak nie uważałem. Miało być łatwo i prosto, a potem smacznie i zdrowo. Mnie zaś pożądliły pszczoły. Mam gdzieś taką herbatkę.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt