„Wesele” (22)
Podobnie, jak do wody ciągnęło mnie do korków strzelających i korkowców. Był czerwiec 1982 roku, ostatni rok naszej szkoły podstawowej i czas stanu wojennego w Polsce. O dziwo, pomimo wielu różnego rodzaju obostrzeń i ograniczeń z tym związanych na odpuście św. Piotra i Pawła w Tyńcu bez problemu można było zakupić paczki korków strzelających i korkowce. Były dostępne różne modele tej „broni”. W tym roku postanowiliśmy dokonać modernizacji naszego „uzbrojenia” i zakupiliśmy korkowce dwulufowe. Ja już kiedyś miałem podobny, ale te były nowe i okazałe. Kupiliśmy też po dwie paczki korków strzelających. W następną sobotę miała wychodzić za mąż nasza starsza, o wiele starsza koleżanka Marysia. Nie mając zbyt wielu kolegów, czasami spotykaliśmy się jako dzieci z Marią, która czytała nam bajki, albo wymyślała jakieś zabawy. Mieszkała pomiędzy domem Kazimierza a naszym. Znaliśmy ją i nawet kiedy ona była już dorosłą kobietą, a my młodzikami nadal utrzymywaliśmy kontakt. Wiedzieliśmy, że ma narzeczonego i że niedługo wychodzi za mąż. Będzie zatem wesele. Dawniej wesela odbywały się w domu lub pod domem panny młodej. Budowano podłogę do tańczenia, zabezpieczano przed deszczem i grodzono zielonymi gałęziami. Na zewnątrz, na tej podłodze były też przeważnie „oczepiny”. Ten moment wybraliśmy właśnie wraz z kolegami, aby głośno podziękować byłej koleżance za wspólnie spędzony czas. Było nas pięciu. Kazimierz, Ryszard, jego brat Adam, mój brat Bogdan i ja. Każdy uzbrojony w dwulufowy pistolet na korki strzelające. Zaczailiśmy się blisko podłogi, za zielonymi gałęziami stanowiącymi przybranie i doczekaliśmy momentu zdjęcia welonu z głowy panny młodej. W tym momencie wszyscy wraz wystrzeliliśmy na wiwat. Czekaliśmy na brawa. Tych jednak nie było. Goście poprzewracali stoły i pochowali się, gdzie kto mógł. Po chwili refleksji i upewnieniu się, że to nie były prawdziwe strzały, zaczęli się rozglądać za jakimiś widłami, siekierami i kijami. Nie było na co czekać. Salwowaliśmy się ucieczką. Pogoń jednak była szybka i skuteczna. Już prawie nas dochodzili, kiedy wpadliśmy w łan wysokiego żyta i zalegliśmy bez ruchu. Weselnicy nie odpuszczali, starali się nas znaleźć. Przywarty do ziemi słyszałem kroki niedaleko siebie, ale nie miałem sił, żeby się podnieść i uciekać. Strach mnie sparaliżował. Innych chyba też, bo nikogo nie znaleźli i po około pół godziny wrócili na wesele.
My jeszcze jakiś czas odczekaliśmy, zanim powróciliśmy do swoich domów. Nie rozumieliśmy ich agresji. To miał być salut honorowy na jej cześć. Idioci.
Cała sytuacja wyjaśniła się dwa tygodnie później. Maria wcześniej miała młodego narzeczonego, który właśnie odbywał zasadniczą służbę wojskową i który nie dopuszczał do siebie myśli, że ona wychodzi za kogoś innego. Mało tego, odgrażał się jej, że jeżeli ona za niego wyjdzie, to on zdezerteruje z wojska z karabinem i zabije ich oboje, a potem siebie. Goście weselni o tym wiedzieli, my nie. Nasz salut został odebrany, jako realizacja gróźb zawiedzionego narzeczonego. Nic dziwnego, że wpadli w panikę i porozwalali stoły, aby się za nimi ukryć.
Głupia sprawa. My chcieliśmy przecież dobrze. Zawsze byliśmy grzeczni.
„Skała 1982” (23)
Od kilku miesięcy planowaliśmy jakieś radosne zakończenie roku szkolnego. Po wielu propozycjach przystaliśmy na spływ Dunajcem. Wszyscy uczniowie ósmej klasy, całe trzynaście osób przyszliśmy tego dnia do szkoły, wyposażeni w plecaki i prowiant na tę wycieczkę. Ojciec naszego klasowego kolegi Krzysztofa zainstalował w swoim Żuku ławeczki i pasy, aby bezpiecznie udać się w podróż. Wszystko było gotowe, tylko wsiadać i jechać. Gotowe były nawet nauczycielki, które stanowiły naszą opiekę.
Godziny mijały, a my czekaliśmy. Było prawie południe, kiedy wyszła do nas pani Dyrektor i oświadczyła, że żadnego wyjazdu nie będzie.
„Jak to? Obiecała pani!” - zaczęliśmy krzyczeć ze złości. „Wszystko na nic?”
Nie dostaliśmy zgody na wyjazd poza nasze województwo krakowskie. Obowiązywał wtedy zakaz przemieszczania się, a województw było czterdzieści dziewięć. Zawiedzeni i oszukani nie chcieliśmy się pogodzić z tą niesprawiedliwością dziejową. Głośno narzekaliśmy na rząd, stan wojenny i dyrekcję szkoły. Wszystko na nic. Dyrektorka odesłała kierowcę do domu, a nam kazała zostawić plecaki i iść do klasy.
Na pewno…
Może jeszcze zaczniemy się uczyć. Rok szkolny zakończony, oceny wystawione, zostało tylko odebrać świadectwa, a ona nam każe iść do klasy. „Tu się zgina dziób pingwina”. Staliśmy przed szkołą i zastanawialiśmy się, co robić. Wtedy podszedł do mnie nasz nowy nauczyciel stażysta Janusz Bąk i zapytał: „Na pewno chcecie się poddać bez walki? ” Nie wiem, czemu skierował te słowa akurat do mnie, przecież ja nigdy nie wyróżniałem się w niczym i zawsze byłem grzeczny.
Wtedy jednak, jakby diabełek szeptał mi w ucho, bardzo szybko zareagowałem na te słowa. „My mielibyśmy się poddać bez walki? – w życiu”. „To słuchaj” – powiedział Janusz Bąk i naszkicował mi swój plan.
Ja zebrawszy całą naszą klasę, przekazałem im szczegóły planowanego wyjazdu i zapytałem o ich zdanie. Wszyscy jednomyślnie przytaknęli. Z wyjazdu jednak wyłamały się dwie najlepsze uczennice i w efekcie zamiast trzynastu było jedenaście osób. Cichcem wymknęliśmy się ze szkoły z naszymi plecakami i kieszonkowym przeznaczonym na spływ Dunajcem.
Nasza jedenastka spotkała się w umówionym miejscu, o umówionej godzinie i wraz z naszym nauczycielem pojechaliśmy do Krakowa. Tam na Salwatorze czekała na nas narzeczona pana Janusza i jako drugi opiekun pojechała z nami w nieznane. Było świetnie. Najpierw jechaliśmy tramwajem, potem autobusem, a jeszcze później łapaliśmy okazję. Zatrzymaliśmy jakiegoś stara z plandeką i nim dojechaliśmy do Skały. Potem niemały kawałeczek piechotą podziwiając uroki Ojcowskiego Parku Narodowego, aż w końcu byliśmy na miejscu.
Obok starego domu, w którym mieszkali właściciele, stał nowy dom z przeznaczeniem dla turystów. Duże pokoje wyposażone były w łóżka i pościel. Pan Bąk wybrał dwa sąsiadujące ze sobą pokoje dla nas i jeden mniejszy dla siebie i jego narzeczonej. Przez dzień spacerowaliśmy po parku, zwiedzaliśmy zabytki, a wieczorami gromadziliśmy się w jednym pokoju i opowiadaliśmy zasłyszane historie, kawały, albo śpiewaliśmy. Zwłaszcza śpiewanie wychodziło nam nieźle, bo dołączali do nas inni letnicy i śpiewali razem z nami. Potem zasypialiśmy i tak przez trzy dni. Bardzo miło wspominam tę naszą niesubordynację i tę atmosferę jedności, jaka dała się odczuć u wszystkich uczestników. To było coś, bunt na pokładzie, nieposłuszeństwo wobec władz i dyrekcji szkoły. Czas było wracać. Pieniędzy zostało nam na bilety powrotne i ostatnie lody. Nieświadomi niczego powracaliśmy do swoich domów. Zaraz po wejściu do domu ojciec zapytał mnie - gdzie byliście? Z uśmiechem na ustach odpowiedziałem, że na wycieczce. Kiedy jednak opowiedział mi o tym, jak dyrektorka szkoły wraz z Milicją odwiedzała wszystkie domy uczniów ósmej klasy i dopytywała o nas zrobiło mi się głupio. Rodzice mówili –„Przecież pojechali na wycieczkę organizowaną przez szkołę. Gdzie są nasze dzieci?” Byli też u rodziców Moniki i Basi, dziewczyn, które z nami nie pojechały. Nic jednak z nich nie wyciągnęli. Nie wydały nas, chociaż znały przecież cel naszej wycieczki. Za to szanuję je do dzisiaj. Tak tworzyła się jedność, bez względu na poglądy polityczne i wiarę.
Sam pan Janusz został ukarany za narażenie dzieci, ze względu na brak odpowiedniej opieki i niepowiadomienie dyrekcji szkoły o miejscu naszego zakwaterowania. Bronił się, że była druga osoba, jako opiekun, ale nie uznano jej kompetencji. Został wydalony z naszej szkoły.
Ja uważałem go i nadal uważam za symbol sprzeciwu i naszego bohatera.
„Ulotki” (24)
Minęły wakacje 1982 roku i przyszedł czas na zmianę szkoły.
Pomimo doskonałego świadectwa z ósmej klasy, które bez problemu dawało mi możliwość ubiegania się o miejsce w Technikum, albo Liceum Ogólnokształcącym poszedłem za namową ojca do Zasadniczej Szkoły Zawodowej przy Zespole Szkół Łączności w Krakowie na ulicy Zielnej.
Wybrano mi kierunek monter podzespołów elektronowych i automatyki przemysłowej. Piszę, wybrano, bo nie był to mój wybór. Ojciec wybrał mi tę szkołę ze względu na odpłatne praktyki młodocianego pracownika. Zarobionymi pieniążkami musiałem się dzielić z rodzicami, chociaż to były grosze. Starczało mi na bilet miesięczny i zupę w barze mlecznym „Flisak ”. Zupę kupowałem każdego dnia, bo w domu mama nie gotowała. Nie lubiła gotować, nie umiała, a może po prostu nie było dla kogo. Ja zaś potrzebowałem zjeść coś ciepłego.
Mizerny, chudy i wystraszony nie wyglądałem na swoje lata. W szkole zaraz to dostrzeżono i stałem się obiektem drwin. W mojej klasie było kilku dryblasów, którzy powtarzali rok i ci zwłaszcza dawali mi się we znaki. Popychali mnie, podkładali nogi, wyzywali od wieśniaków. Nie byłem od nich głupszy, ale z moją posturą nie byłem w stanie im się postawić. Minął wrzesień i październik. Pierwsze dwa miesiące miałem praktyki w Zakładzie Elektroniki na ulicy Grzegórzeckiej współpracującym z ZDZ-tem.
Zakład Doskonalenia Zawodowego, bo tak brzmiała pełna nazwa tej placówki, kształcił w różnych kierunkach, między innymi w moim. Od listopada zaczęliśmy dojeżdżać na warsztaty mechaniczne do Pleszowa, blisko Kombinatu Metalurgicznego Huta im. Włodzimierza Lenina. Dojazd do tych warsztatów zabierał mi ponad dwie godziny. Nie miałem też z Salwatora bezpośredniego połączenia tramwajowego, tylko musiałem się przesiadać. Czasami jechałem dwoma, czasami trzema tramwajami, aby dojechać na miejsce i z tego miejsca do domu powrócić. Wychodziłem z domu o 5:30 rano, a wracałem około 20:00. Nie zawsze udawało mi się zdążyć na podmiejski autobus do Jeziorzan i nieraz musiałem czekać godzinę na następny. Nikogo to nie obchodziło. Musiałem sobie radzić. Któregoś grudniowego dnia wracałem z praktyki w Pleszowie. Jechałem tramwajem linii dwadzieścia dwa z myślą, że przesiądę się na szóstkę. Szedłem ulicą Stradom, a potem plantami wzdłuż św. Gertrudy. Usłyszałem odgłos tramwaju, obejrzałem się. Wydawało mi się, że to mój tramwaj, więc zacząłem biec. Nagle usłyszałem głośne „stój”, ale nie mogłem się zatrzymać. Tramwaj by mi uciekł. Biegłem dalej. Poczułem nagle na swoich plecach dolegliwy ból, jakby mi ktoś sztachetą przyłożył. Wywróciłem się. Dopadło do mnie trzech zomowców. Dwóch pochwyciło mnie pod ręce, a trzeci wytrząsnął moją teczkę z książkami. „Gdzie masz ulotki s… synu” - wołał. Wertował kartki wszystkich książek, zeszytów, zdejmował okładki. Szukał „bibuły”. „Gdzie to masz?” zaczął przeszukiwać moje kieszenie. „Co?” - zapytałem. „Ulotki” - odpowiedział.
Ja nie mam żadnych ulotek, nigdy nie miałem – odrzekłem. „To, czemu uciekałeś na nasz widok?” – „Na wasz widok? Ja was wcale nie widziałem. Biegłem, bo chciałem zdążyć na swój tramwaj. Wracam z praktyk do domu”.
„To żebyś pamiętał, że masz się zatrzymać, na okrzyk stój” – mówiąc to, uderzył mnie pałką milicyjną najpierw w prawą, potem w lewą łydkę. Trudno mi było stać, a co dopiero iść. Do domu wróciłem późnym wieczorem. Nawet się nie przyznałem rodzicom, bo jeszcze by mi poprawili. Zawsze upominali mnie, żebym nie wchodził w konflikt z prawem i organami ścigania. Musiałem być grzeczny.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt