Cały czas żyłem w przeświadczeniu, że nic nie mam i narzekałem z tego powodu. Okazało się, że niepotrzebnie. Prawda wyszła na jaw przy obiedzie.
– Nie będziesz jadł szpinaku? – zapytała żona, cedząc słowa. Nie tryskała pozytywną energią, roztrwoniła ją wcześniej na latanie po sklepach. Zrobiłem minę rozkapryszonego dziecka.
– Nie zachowuj się jak dziecko. – Wyprzedziła moją odpowiedź i kolejny grymas. – Masz już przecież swoje lata.
Ależ byłem głupi! Narzekałem, że nic nie mam i narzekałbym pewnie długo, gdyby nie mądrość małżonki. Nie wymówiłem w odpowiedzi żadnego słowa. Postanowiłem, zamiast obiadu, starannie przetrawić prawdę, którą podała mi jak na tacy.
Mam swoje lata! Wreszcie nie mam powodu do narzekań. Wreszcie dane mi jest mieć coś własnego, tylko mojego, żadnego innego. Błądziłem myślami nad talerzem z obrzydliwą, stygnącą kupą zielonkawego zielska, nie reagując na niepokojące sygnały od żony.
Mam swoje lata!
A uzbierało się ich niemało… Poczułem się bogaty. W przypływie dobrego humoru może kiedyś nawet trochę komuś odstąpię. Być może nawet tak przez chwilę pomyślałem. Jeśli tak, to przez bardzo krótką. Nie posiadałem się z radości, że coś wreszcie posiadam, a uczucie to tak mi smakowało, że nie byłem jeszcze gotowy, by dzielić się swoim majątkiem z innymi.
Samochód z przypisanym mu miejscem parkingowym w podziemnym garażu, apartament z widokiem na jego brata bliźniaka w apartamentowcu po drugiej stronie wąskiej uliczki naszego strzeżonego przez 24h osiedla, działka pod miastem, domek letniskowy z tarasem i wypasionym grillem, topowe meble i sprzęt AGD – tak, to też było, ale jakoś tak samo dla siebie. Obrosłem tym wszystkim jak drzewo hubą.
Nigdy nie miałem wrażenia, że jestem posiadaczem. Wprost przeciwnie, czułem, że to właśnie rzeczy materialne traktują mnie jak niewolnika i wymagają, by zabiegać o nie nieustannie i równie nieustannie roztaczać nad nimi opiekę. Tak, to nie ja je miałem. A już z całą pewnością nie miałem indywidualnie.
Kredyty (nadal niespłacone) wzięliśmy wspólnie z żoną. Czyli żonę, jak powie ktoś dociekliwy, miałem. No tak, ale jakby na niby, bo przecież wiadomo, że żona, nawet jeśli mężczyźnie trudno to pojąć, jest istotą wolną.
„Nie jestem twoją własnością, żebyś mi na coś pozwalał lub nie”. Nie raz, nie dwa byłem przez nią o tym informowany w najprzeróżniejszych sytuacjach, które według niej tego wymagały.
– No, dobrze, a twoje mężowskie prawa? – zapytałby ktoś.
– Jego prawa? No, co ty! Nie żartuj, bo się posikam. – Usłyszałby zaraz moją żonę, wyręczającą mnie w odpowiedzi i jej perlisty śmiech.
Ktoś mógłby drążyć dalej: – A dzieci?
No cóż, dzieci, jak to dzieci, choć są wspólne, to wiadomo, że w końcu pójdą sobie w świat i człowiek zostanie z niczym.
My dzieci nie mieliśmy. Kolega – lekarz ginekolog z zawodu, a myśliwy z powołania, powiedział mi: „Ze ślepaków dzieciaka nie ustrzeli”.
Z latami to zupełnie co innego. Coraz bardziej utwierdzałem się w tym przekonaniu. One dają pewność, że się je ma. To powód do dumy i olbrzymia satysfakcja z posiadania i zdobywania, bo choć człowiek tyle lat już sobie nagrabił, to przecież wciąż jest na dorobku, w dodatku z roku na rok staje się coraz bardziej bogatszy, czy chce, czy nie.
Świadomość, że jest w życiu jednak coś pewnego i osobistego, tak mnie podbudowała, że odezwałem się buńczucznie, co mężczyźnie przyzwyczajonemu do karmienia z ręki żony raczej nie powinno się zdarzać (chociażby ze względu na z góry przewidywalne konsekwencje i niechybne widmo głodu):
– Nie chcę szpinaku. Mam już swoje lata. Szpinak w mojej sytuacji? Ta niejadalna papka, ten geratriofrut? Nie, to byłoby zdecydowanie za wiele. Wystarczy mi to, co mam.
Szpinak był cholernie zimny. Poczułem to, gdy spływał mi po głowie. Nie znosiłem ciepłego, ale w tej temperaturze był odpychający. Choć starałem się zachować zimną krew, nie do końca się udało. Twarz paliła mnie od uderzenia – żona jest prędka, kiedy się zacietrzewi.
Jak mogłem, unikałem latających talerzy, myśląc, że znowu wyszło na moje. Upierałem się tygodniami, żeby nie malować ścian, ale ustąpiłem pod jej naporem. Jak widać niepotrzebnie.
– Masz swoje lata, kretynie? Teraz dopiero dotarło do ciebie, to co powiedziałam? Pewnie i tak na próżno gadałam. Jak zwykle. I tak nie robisz z nich żadnego użytku. – Waliła mnie słowem, i na przemian: – A masz, a masz! – uczynkiem.
– Popatrz, co narobiłeś – wywrzeszczała mi wreszcie nad uchem, wskazując wielkim nożem do krojenia makaronu spływającą po ścianie zupę szczawiową i żurawinowy sos do kotlecików z ciecierzycy na jutrzejszy obiad.
– Nigdy nie dorośniesz! Wieczny chłopczyk! – Ostatnim zdaniem zdeprecjonowała, przez ograbienie z ilości, wartość tego, co posiadałem.
Upadłem na duchu. Z upadku nie podniosło mnie nawet stwierdzenie faktu, że jakimś dziwnym trafem kotleciki zachowały się nietknięte.
Niespodziewanie przed oczami stanęła mi przygnębiająca scenka na cmentarzu, której byłem świadkiem parę dni wcześniej.
Pogoda nie rozpieszczała, ciężkie ołowiane chmury dociskały wieko trumny, siąpił upierdliwy kapuśniaczek przechodzący chwilami w gęsty, okraszony gradem kapuśniak. Zmoczony i podszyty wiatrem, czarny tłumek żałobników pociągał nosem w oczekiwaniu na jak najszybsze zakończenie ceremonii. Ksiądz, niczym woźnica batem, gwałtownymi ruchami dłoni kreślącymi znak krzyża poganiał słowa modlitwy do szybszego biegu.
Nazwiska nieboszczyka nie zapamiętałem, ale jego wiek – dziewięćdziesiąt dziewięć lat! – zrobił wtedy na mnie wrażenie. Teraz przypomniałem sobie, ni stąd, ni z owąd, fragment rozmowy dwóch staruszek przypatrujących się pospiesznym poczynaniom duchownego ze stoickim spokojem, właściwym osobom, które niejeden pogrzeb widziały i nie chowają urazy do nieznajomych, chowanych w poświęconej ziemi: – Szkoda człowieka. Bynajmniej, miał już swoje lata, ale mógłby spokojnie jeszcze trochę sobie pożyć.
Na to wspomnienie zimny dreszcz przebiegł mi po plecach. Dotarło do mnie, że każdy kiedyś odejdzie, a swoje lata – niezależnie od tego, ile ich miał – zostawi wyryte na płycie nagrobka, i że wystawione na spojrzenia przypadkowych przechodniów, a czasem nawet na pamiętliwy wzrok kogoś z rodziny, będą istniały tylko dla samego istnienia.
Nikt swoich lat ze sobą na tamten świat nie zabierze, odchodzi goły i bosy. Zresztą, nawet gdyby mógł, po co miałby je zabierać? To tylko pyłek w stosunku do wieczności, więc chwalić się nie ma czym.
Pomyślałem, że szkoda by było oddać głowę za takie byle co. Migający przed twarzą nóż przyspieszył podjęcie ostatecznej decyzji.
– Przepraszam – ukorzyłem się przed żoną. – Wszystko zaraz posprzątam, naprawię, a jak tylko ściany obeschną, to tak je pomaluję, że śladu po tych moich szczeniackich wygłupach nie będzie.
Dla kogoś patrzącego z boku mogłoby to wyglądać na sromotną klęskę. W rzeczywistości poświęciłem moją męską dumę (jak się okazało, też jej nie miałem, bo gdybym miał, w życiu bym tak nie postąpił) dla zdobycia tego, co będzie nie tylko moje, ale i wartość będzie miało nieprzemijającą. Na tym i na tamtym świecie.
Zrobiłem wszystko, co obiecałem, a nawet więcej. Przedstawiłem żonie kuszącą propozycję. Moja postawa spotkała się z jej pełną aprobatą. Jak powiedziała: „Są sytuacje, w których dyskutowanie o ponoszonych ofiarach byłoby zwykłą małostkowością. Ważny jest cel, który chce się osiągnąć”.
Wzięliśmy kolejny kredyt, żeby żona miała czym pochwalić się przed przyjaciółkami. Poleciała w wymarzoną podróż na Marsa.
Zostałem samotny jak palec, w dodatku bez zdolności kredytowej. Straciłem robotę. Nie mówiłem o tym ślubnej, nie chciałem przed wyjazdem psuć jej dobrego nastroju.
Póki co, nie ma szans, żebym kupił jej bilet powrotny. Czytałem, że znalezienie nowego miejsca pracy zajmuje, optymistycznie licząc, pół roku. Po wielu latach kariery zawodowej osiągnąłem to, na czym mi zależało. Mam wreszcie na dłuższy czas coś własnego.
Święty spokój.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt