Korytarze znów zapełniły się pasażerami. Nie potrafili usiedzieć na swoich miejscach, coraz bardziej niepokoili się o szanse szybkiego dotarcia do domów. Gdy częstowała dzieci herbatinkami, zatrzymywano ją pytaniami „co się teraz dzieje, czy szybko będzie pomoc”, a ona – nie chcąc zwiększać napięcia – odpowiadała, że spróbuje się dowiedzieć. I tak dotarła do pierwszego wagonu. Kierownik pociągu, maszynista, jego zastępca i dwaj konduktorzy stali na samym końcu i o czymś poruszeni dyskutowali. Na widok Andżeliki zamilkli.
– Źle jest, prawda?
Mężczyźni patrzyli na siebie, jakby ważąc odpowiedź.
– Szefie, chyba nie ma sensu owijać w bawełnę – brodaty mężczyzna zwrócił się do kierownika pociągu. Ten kiwnął głową.
– No, cóż. Proszę pani, mamy kłopot z łącznością. Radiotelefon nie działa, nie możemy powiadomić żadnego z okolicznych dyżurnych ruchu. Będziemy próbować do skutku, ale na razie pozostaje nam tylko nadawać alarmowe sygnały dźwiękowe, póki co awaryjne zasilanie na to jeszcze pozwala. Mamy nadzieję, że ktoś w okolicy nas usłyszy i sprowadzi pomoc, więc za chwilę włączymy syreny i gwizdki. To optymistyczny scenariusz. Musimy jednak założyć, że przy tej pogodzie ludzie siedzą w domach. Wtedy…
– Rozumiem – stwierdziła Andżelika. – Ale czy sami nie możemy…
– Oczywiście nie będziemy bezczynnie czekać. Musimy tylko dokładnie przeanalizować mapę, nasze położenie i możliwość dotarcia do jakiegokolwiek miejsca, gdzie mogą być ludzie. Lecz to nie wędrówka dla pasażerów, jest zbyt ryzykowne.
– Proszę wziąć pod uwagę moją osobę – powiedziała.
– Wykluczone. Jeśli pani chce pomóc, co doceniamy, to na pewno pani obecność i wyjątkowy spokój przydadzą się tutaj. Już widać tego efekty. Bardzo dziękujemy – kierownik pociągu uśmiechnął się do Andżeliki, po czym kiwnął na kolegów, aby zabrali się za wyznaczone zadania. Wszyscy zniknęli za przyciemnionymi drzwiami.
Nie chciała dać za wygraną, ale uznała, że to zły moment na spory. Pozostała jednak w pobliżu, w gotowości. Gdy się odwróciła, napotkała wzrok wpatrującego się w nią usilnie młodego mężczyzny, tego o ciemnej karnacji, towarzysza jasnowłosej drobnej kobiety, z którą wspólnie rozdawali napoje pasażerom.
– Źle jest, prawda? – zadał jej takie samo pytanie, jakie rzuciła obsłudze pociągu. – Coś pani wie – mówił, dotrzymując jej kroku, gdy odchodziła od drzwi, za którymi trwały ustalenia dalszych działań.
– Jak panu na imię? – spytała.
– Hubert.
– Andżelika – to mówiąc, podała mu dłoń, spokojnie, z gracją, jakby wymieniali uprzejmości na oficjalnym koktajlu. W głębi duszy jednak kotłowały się myśli i chciała zyskać na czasie, chociaż to absurdalne, bo jej zewnętrzny spokój w niczym sytuacji nie zmieniał. Poza tym z jakiej racji miałaby uzurpować sobie prawo do grania roli osoby o szczególnym statusie – przyszła z pomocą innym, podobnie jak część równie uczynnych podróżnych. Zdała sobie sprawę, że znów – jak to nierzadko bywało – sama szuka rozwiązań, chce myśleć za wszystkich, jakby była jedynym wybawicielem zbłąkanych dusz, a przecież nie raz świat ją uczył, że nie jest jej rzeczą urządzać innym życie, pozbawiać ich szans.
– Pani Andżeliko, jak wygląda sytuacja? Niech pani nie milczy, przecież każdy widzi, że…
– Przepraszam, zamyśliłam się. To taki trudny dla mnie dzień, kolejny trudny zresztą – odezwała się, po czym przekazała Hubertowi wszystko, co usłyszała od kierownika pociągu.
Do rozmowy przyłączyło się kilka osób, stojących w pobliżu, pojawiła się też towarzyszka Huberta. W wagonie odczuwało się poruszenie, bo strzępki rozmowy rozchodziły się pocztą pantoflową błyskawicznie. Rosło prawdopodobieństwo wybuchu paniki. Andżelika, Hubert, Malwina (tak miała na imię jego dziewczyna) i kilkoro innych podróżnych zaczęli dyskutować o szansach dotarcia o własnych siłach do najbliższych domostw. Żeby zorganizować pomoc dla ludzi pozostałych w pociągu.
Hubert wyjrzał przez okno, spojrzał w dół, po czym głośno stwierdził: przydałby się kij od szczotki. Nikt nie mógł sobie przypomnieć, czy gdzieś w pociągu widział taki przedmiot, ale ta konkretna myśl poruszyła ludzi, zmobilizowała do poszukiwań, chociaż nikt nie spytał nawet, jaki jest tego cel.
– Może być wędka? – ktoś przeciskał się przez tłum z podłużnym pakunkiem w zielonym pokrowcu.
– Obawiam się, że mogę zniszczyć – stwierdził Hubert.
– Nie wiem, do czego ma się przydać, ale jeśli to nam jakoś pomoże, przeboleję – stwierdził czterdziestolatek, wyglądający na zapalonego wędkarza. Zdradzał go strój i drobny tatuaż na szyi.
– Może pan rozłoży wędkę do maksymalnej długości – poprosił Hubert, a gdy już miał ją w ręku, otworzył drzwi wagonu, zszedł na najniższy stopień schodków i zaczął badać wysokość pokrywy śnieżnej, wsuwając w biały puch tę nietypową sondę. Ludzie wystawili głowy przez okna, lecz szybko je zamknęli, gdy ktoś zawołał, że zaraz dzieci złapią katar.
Sondowanie nie wniosło niczego nowego w to, co wszyscy widzieli. Śniegu napadało sporo, żeby przejść, trzeba by odgarniać, ale to wymaga sprzętu i sił, ziemia była zasypana co najmniej na wysokość pół metra i nie wiadomo, jak sytuacja przedstawia się w dalszej odległości od pociągu, i na ile teren jest równy. Można było tylko domyślać się, że jest podobnie, na co wskazywały dwa równoległe do siebie rzędy drzew, niezbyt wysokich, w zasadzie równych sobie, które dojrzała w oddali Malwina, gdy akurat ucichła zawieja. Wyciągnęła rękę w tamtym kierunku.
– To droga – zawołała matka trzymająca w ramionach śpiącą dziewczynkę. Że też to dziecię spać teraz może.
Wszyscy ucichli wpatrzeni w aleję, częściowo równoległą do torowiska, po czym załamującą się w literę L. Wytężano wzrok, ale nie udało się dojrzeć żadnego obiektu, który mógłby podnieść na duchu pasażerów uwięzionych na tym pustkowiu.
– Gdyby tak iść wzdłuż drzew, to jak po nitce do kłębka… – głos Huberta przerwał ciszę.
– Chyba zwariowałeś – przerwała mu bez konwenansów matka śpiącej dziewczynki. I mówiła dalej: tam nic nie widać, droga może ciągnąć się wiele kilometrów przez puste pola, no i jak mielibyśmy przedzierać się przez śnieg, tego jest tu po kolana.
– Nie mówię, że wszyscy. Mógłbym spróbować, pomoc wezwać – ciągnął Hubert.
Ludzie z niedowierzaniem kręcili głowami, zaczęli odwodzić go od pomysłu, przekonywać, że to ryzykowne, bez szans powodzenia, że nie chcą od niego takiego poświęcenia, ale on coraz bardziej zapalał się do tej myśli, coś mówił do siebie pod nosem, wreszcie otworzył drzwi, zszedł stopień niżej, po czym zawahał się, zdjął z szyi szalik (nawet bez wierzchniego okrycia lubił mieć otulone gardło) i zwrócił się do Malwiny.
– Trzymaj szalik z tej strony, ja chwycę z drugiego końca, spróbuję zejść, jakby co, będzie mi łatwiej wrócić na górę – nie czekając na reakcję dziewczyny, zaczął schodzić. Gdy stanął w śniegu, lekko się ześlizgnął, poczuł, że to jeszcze jest zbocze nasypu kolejowego, więc ostrożnie wymacując grunt stopami, osuwał się w biały puch, aż złapał równowagę. Postanowił sprawdzić, jak mu pójdzie przedzieranie się przez zaspy i z wolna oddalił się od wagonu, a Malwina z niepokojem krzyknęła: Hubi, rozchorujesz się!
– Ej, tutaj nie jest aż tak głęboko – odpowiedział, stojąc w śniegu, który sięgał mu do połowy łydek i wrócił do wagonu. W głowie zaświtał mu plan, źrenice rozszerzyły się. „Znam ten wzrok, co on kombinuje” – pomyślała Malwina, stanęła naprzeciw niego i pytająco spojrzała w oczy.
Zaczął mówić. Że nie ma co czekać na zbawienie losu. Że trzeba pójść („nikogo nie zmuszam, to mój pomysł i ja pójdę”) wzdłuż drzew, na pewno gdzieś musi być jakaś chata. Warto wziąć ze sobą coś do rozpalenia ognia, aby ewentualnie dać światu znaki, albo latarkę, może nawet racę (jeśli pociąg jest wyposażony w takie przyrządy). Że trzeba się stąd ruszyć, bo nikt nie wie, że tu utknął pociąg pełen ludzi oczekujących pomocy. Może gdzieś sanie się znajdą i będzie można tu podjechać, zabrać np. dzieci do jakiejś pobliskiej szkoły, wiejskiego sklepiku, kościoła…
– Wszystko pięknie, ładnie, też mogę wybrać się na ten spacerek, ale to potrwa wieki. Brnąłeś kiedyś przez śnieg po kolana? I wiesz, w którym kierunku się udać? – wtrącił wędkarz.
Nie wiedział, ale szybko dodał: „coś wymyślimy, może tam stoi znak drogowy”, na co wędkarz pokręcił głową, czym Hubert jednak się nie przejął, bo akurat wpadła mu do głowy pewna myśl.
– Zrobimy rakiety śnieżne – powiedział.
– Z czego? – spytała Andżelika, uśmiechając się, szczerze zbudowana pomysłowością tego młodzieńca.
Zapadła cisza, po czym ludzie poruszeni inicjatywą, rozglądając się wokół, jeden przez drugiego rzucali propozycje: może z patyków (tylko skąd je wziąć, śnieg wszystko przykrył), z giętych prętów (no tak, a te gdzie?), z desek (jasne, tych w pociągu przecież całe sterty), z pokrywek (może w barku mają, ale chyba za małe), może z torby.
– Może z torby – powtórzył, tym razem głośniej, dziesięciolatek, szarpiąc spódnicę Andżeliki i wskazując na bagaże w pobliskim przedziale.
Doprawdy, świetna myśl. Pomysł chwycił, trzeba było tylko chętnego, który poświęciłby torbę czy walizkę, bo i taki wariant ktoś podrzucił (kto wie, czy nie lepszy), no i przede wszystkim znaleźć takie, które spełniałyby wymagania. Brano pod uwagę, że jedna nie wystarczy, że trzeba będzie sztukować części, wyrywać usztywnienia potrzebne na budowę szkieletu rakiety, więc kto się na takie zniszczenia zgodzi. Chętni do takich poświęceń byli, ale reszta pasażerów ich powstrzymała. Ostatecznie rozwiązanie znalazł kierownik pociągu.
– A worki jutowe? Mogą być? – rzucił w powietrze, po czym ruszył w kierunku wagonu pocztowego. Zaciekawiony tym miejscem dziesięciolatek popędził za nim, po czym obaj dostarczyli uradowanym pasażerom nie tylko wspomniane worki, ale też sznurki i dwie wysłużone torby listonosza, obie z lekko usztywnionym dnem. Kierownik pociągu był w zasadzie sceptycznie nastawiony do całego pomysłu i chciał od niego ludzi odwieść, ale zrezygnował z tego, patrząc na ich entuzjazm i zaangażowanie. Poszły więc w ruch nożyczki, scyzoryki, myśliwska finka (przecież to w podróży zawsze może się przydać). Najtrudniejszym zadaniem było wzmocnienie budowanych konstrukcji, ale i na to kierownik pociągu znalazł rozwiązanie. Ponowna wizyta w wagonie pocztowym zaowocowała kolejnym cennym znaleziskiem – paczką z drucianą siatką i kawałkiem drutu, których obecność w tym miejscu była zastanawiająca, ale komu było teraz w głowie zajmować się tą zagadką.
Nikt więc nie próżnował, a panowie niezaangażowani w tę manufakturę chwycili za łopaty (na szczęście to było na stanie pociągu) i na zmianę odgarniali śnieg, tworząc ścieżkę ku alei drzew. Wyprawa po pomoc będzie miała łatwiej. Na szczęście opady ustały.
– Jakie fajne. Tato, weź mnie ze sobą – błagalnym głosem odezwał się chłopiec do wędkarza. Ten, jak i pozostali, łapał oddech po dynamicznej zbiorowej pracy, bez słowa wpatrując się w jej owoce. Dwie pary amatorskich nieforemnych rakiet śnieżnych prezentowały się całkiem dobrze, wyglądały na solidne. Trochę gorzej przedstawiały się sztukowane, z parasoli i rurek znalezionych w przedziale pocztowym, kijki, z wyjątkiem jednego, prawdziwego kija od szczotki.
– Próbujemy? – zawołał Hubert, po czym obaj z wędkarzem zeszli na śnieg.
– A niech to – kręcił głową kierownik pociągu, szczerze podziwiając efekty pomysłu Huberta. I ubolewał, że wciąż łączności ze światem nie udało się nawiązać. Uważnie jednak przestudiował mapę, z którą nigdy się nie rozstawał – sprezentowaną przez syna, dokładniejszą niż ta, w którą wyposażyła go kolej („tato, będziesz wiedział, czy mijasz chatkę Puchatka czy zaczarowany las”). Chciał znaleźć jakąś wskazówkę dla mężczyzn, zdecydowanych wyruszyć w nieznaną drogę, on sam nie mógł opuścić składu.
– Chyba coś mam – krzyknął w ich kierunku.
„Nareszcie. Matko Boska, wysłuchałaś mnie” – pomyślał kowal, gdy już zwątpił, że cokolwiek przed sobą zobaczy innego niż ściana śniegu. Zawieja właśnie ucichła. Zatrzymał traktor, aby móc rozejrzeć się wokół, ale silnika nie wyłączył, w tych warunkach to zbyt ryzykowne.
„Cholera, gdzie on do diaska się podział, tak wolno przecież jechałem” – zastanawiał się, przykładając dłoń do czoła, bo spomiędzy chmur wyjrzało słońce, rażąc wyjątkowym blaskiem i wodził nerwowo wzrokiem po horyzoncie. Nic, żadnego ruchu, tylko nieskończona wokół biel, gdzieniegdzie kępki drzew i przecinający tę monotonię las ciemniejący w oddali. Nic jednak widoku nie zakłócało.
Postanowił zawrócić tą samą drogą, którą przetarł w śniegu pług doczepiony do traktora. Gdy wykonywał zawrotkę, dojrzał w pewnej odległości ruch, po czym z ulgą rozpoznał zgubę – wysłużony bus z wolna zbliżał się w jego kierunku.
– Synu, gdzieś ty się zawieruszył, miałeś jechać za mną – z pewnym wyrzutem, ale zarazem radością, że chłopak się odnalazł, zawołał, gdy pojazd zrównał się z traktorem.
– Tato, tam chyba są jacyś ludzie, nie jestem pewien. Próbowałem podjechać, ale ledwo co widać, no i ciężko jechać, ruszaj z traktorem – bez żadnych przeprosin odparł syn.
Ruszył bez dyskusji, trzeba było sprawdzić, co mówił chłopak, po to przecież są na tym pustkowiu. Jechał jednak wolno, aby móc się rozglądać po okolicy. Gdy słońce znów się skryło za chmurami, miał wrażenie, że ostatni zbłąkany promień prześliznął się po drzewach na skraju lasu. Nie zwróciłby na to większej uwagi, gdyby znów coś nie oświetliło tego miejsca – jakby tańczący płomyk migotał na tle ciemnych pni, to w górę i w dół, to w prawo i lewo, i znów w górę i w dół, czasem znikało, lecz po chwili znów w górę, w dół i coraz szybciej…
– Ojciec, patrz, ojciec! – zawołał syn wychylony przez okno busa, w tej samej chwili, w której kowal, który tych słów nie mógł usłyszeć, taki warkot wydawały z siebie silniki obu pojazdów, skierował traktor w prawo i począł torować w śniegu przejazd ku ciemnej gęstwinie drzew, na których tle najwyraźniej ktoś dawał znaki. Bus skręcił za nim.
Dwaj mężczyźni ośnieżeni – z dziwacznymi, nieforemnymi, wygiętymi, przytroczonymi do butów rusztowaniami przypominającymi krótkie narty, obwieszonymi tu i ówdzie zamokłymi od śniegu strzępami szmacianych frędzli, oparci o równie dziwaczne laski – patrzyli na swych wybawców oczami zdradzającymi solidne zmęczenie, ale też z jakąś iskrą.
– Z nieba nam spadliście – rzekł jeden, gdy kowal i syn bez słowa uwalniali mężczyzn z wiązań ich dziwacznych nart, po czym zaprowadzili do busa. Owinęli obu kocami, poczęstowali ciepłą herbatą z termosu i wysłuchali historii – streszczonej w telegraficznym skrócie – o unieruchomionym pociągu, wędrówce w zaspach w poszukiwaniu pomocy, zgubionej w śniegu racy, którą oszczędzali na tzw. czarną godzinę.
– Za moment w latarce siądzie bateria, na szczęście jeszcze świeciła, gdy was ujrzeliśmy – Hubert przełożył latarkę z ręki do ręki.
– Kuba, szkoda czasu, odpalamy do pociągu – odezwał się kowal do syna.
Obaj znali teren jak własną kieszeń, więc szybko obgadali plan i ruszyli w stronę, gdzie według uzyskanych informacji miał utknąć pociąg. Hubert i jego towarzysz dowiedzieli się przy okazji, że kowal i syn zawsze wybierali się w teren, gdy okolicę nawiedzał jakikolwiek kataklizm pogodowy. Pomóż innym w biedzie – taka była umowa, niepisana, między mieszkańcami osady, z której pochodzili, a którą trudno było stąd teraz dostrzec, i nikt nigdy nie wahał się, by działać, gdy była taka potrzeba – bez wezwania.
Dotarcie do traktu kolejowego trochę im czasu zabrało – trzeba było objechać las, ominąć łąkę, gdzie zasypana śniegiem sadzawka czyhała na nieostrożnych wędrowców, znaleźć drogę, którą można było bezpiecznie przeprawić się na drugi brzeg wąskiego płytkiego strumyka. Przybysze mieli wiele szczęścia, nie wpadli w żadną z tych zasadzek. Mapa od kierownika pociągu – pełna szczegółów topograficznych – okazała się na tyle pomocna, że mimo błądzenia cały czas kierowali się przynajmniej ku zamieszkałym rejonom.
Nagle powietrze przeszył gwizd lokomotywy. To na ich widok. W oknach pociągu ludzie wiwatowali. Andżelika zeszła ze stopni wagonu i kierowana emocjami uściskała Huberta, potem wędkarza, wspięła się do kabiny traktorzysty, by go równie serdecznie powitać, a młodemu kierowcy busa, stojącemu w oddali pomachała i posłała całusa.
c.d.n.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt