Zawoja (28)
Powoli w klasie zyskiwałem nowych przyjaciół. Jednym z nich był Grzegorz Drwal. Krępy, dobrze zbudowany chłopak z Zawoi. On również często bywał zaczepiany i wyśmiewany przez rówieśników z Krakowa. Przez wzgląd na znaczną odległość, jaka dzieliła miejsce jego zamieszkania i budynek szkoły przyznano mu miejsce w przyszkolnym internacie. Nie uczył się zbyt dobrze, nie nosił eleganckich ciuchów, nie wysławiał się.
Był prostym, życzliwym człowiekiem. Nie lubił chamstwa. Nieraz stawał w mojej obronie. Zaprzyjaźniliśmy się. Nadeszły święta Bożego Narodzenia a wkrótce potem ferie zimowe.
Grzegorz wiedział, że mam narty i że potrafię jeździć. Zaprosił mnie do Zawoi, w swoje rodzinne strony. Zima była ostra. Śniegu pod dostatkiem. Dom Grzegorza Drwala znajdował się pod lasem, jakieś trzy kilometry od głównej drogi. Pomiędzy domem a drogą rozciągały się pola, może łąki. Zasypane śniegiem tworzyły jednolitą, jak mi się wydawało nartostradę. Ale jazda – pomyślałem. W mojej okolicy były pojedyncze wzniesienia, nie wyższe niż dwadzieścia metrów i krótkie. Tutaj można pojeździć. Od stojącego wysoko pod lasem domu Grzegorza do drogi w linii prostej było może ze dwa kilometry, a zakosami znacznie dalej. Zapiąłem na moje nowe byty „narciary” swoje stare, jak dom Grzegorza narty z rowkiem pośrodku deski i odepchnąłem się kijkami. Moje narty pomimo braku smarowania pomknęły w dół. Zaczęły się rozpędzać. Widziałem obok Grzegorza, który zgrabnie wykonywał zwroty na swoich nartach. Raz w prawo, raz w lewo powoli zjeżdżał w dół stoku. Ja nie potrafiłem wykonać żadnego skrętu. Jechałem cały czas prosto w dół. Moje narty nie krawędziowały. Jedyny element stabilizujący tor jazdy w postaci wyżłobienia w desce nie dawał takiej możliwości. Na naszych górkach nie było to takie istotne, ale tutaj wydawało się być niezbędne. Moje próby wyhamowania rozpędzonych nart spełzały na niczym. Jechałem wciąż bardzo szybko. Do drogi było coraz bliżej. Widziałem przejeżdżające samochody. Nie zatrzymam się – pomyślałem i podjąłem ostatnią próbę wyhamowania. Pług. Desperacko przekrzywiłem czuby nart i skierowałem je do siebie. Widziałem w telewizji, jak to robią narciarze. Powinno być proste. Jechałem jednak zbyt szybko i nie potrafiłem utrzymać odstępu pomiędzy nartami. Najechałem jedną na drugą i się wywróciłem.
Nie posiadające profesjonalnych wiązań narty nie powypinały mi się z butów, tylko zahaczając o śnieg, wprawiały mnie w kolejne salta i wywrotki do chwili pęknięcia rzemiennych mocowań na buty. Poobijałem się okropnie. Bolały mnie ręce i nogi. Kolana wydawały się być wykręcone w drugą stronę. Wyłem z bólu. Zaniepokojony Grzegorz Drwal podjechał do mnie i zapytał — nic ci się nie stało? Próbowałem wstać. Nogi trzęsły mi się, jak galareta babci. Byłem zły. Wstydziłem się. Dzięki Bogu ucierpiały tylko moje narty i moja duma. Nie wiele osób widziało ten mój wyczyn, poza tym sami obcy ludzie. Nikt ze znajomych nie będzie się ze mnie śmiał. Chyba że Grzegorz.
Spojrzałem na niego. Uśmiechał się. Po chwili powiedział — mówiłeś, że potrafisz jeździć na nartach.
Bo tak mi się wydawało — odrzekłem.
Na moich nartach już nie pojeździłem ani tej zimy, ani żadnej innej. Tydzień spędzony w Zawoi poświęciłem na naukę jazdy na innych nartach pod czujnym okiem Grzegorza i jego młodszego rodzeństwa, które dzień w dzień pokonywało tę trasę z domu do szkoły bez jednego upadku. Oni mieli po osiem, dziewięć lat i jeździli znakomicie. Ja miałem szesnaście i nie potrafiłem zjechać z niewysokiej górki. Jedyne, co potrafiłem, to efektownie upadać. Szkoda gadać.
Kanister z benzyną (29)
Latem 1983 roku postanowiłem wziąć udział w pracach przy budowie kościoła parafialnego w Rącznej. Zatrudniłem się jako pomocnik budowlany. Robiłem wszystko, co w danym momencie było potrzebne. Nosiłem cegły, czyściłem deski z gwoździ i betonu, podawałem zaprawę itp.
Marzyło mi się zarobienie paru złotych na motorower. Nie myślałem o Simsonie Enduro, jakim jeździł Kazimierz, czy MZ ETZ Wiesława, ale o zwykłym Komarku, czy Romecie. Pracowałem przez półtora miesiąca, dzień w dzień i uzbierałem pewną kwotę. Płacili mi mniej niż dorosłym, bo byłem młodocianym pracownikiem, ale coś zarobiłem. Wraz z kolegą Wiesławem Kasprzyckim udaliśmy się na giełdę samochodowo-motocyklową przy Placu Imbramowskim w Krakowie. Obejrzeliśmy kilka motorowerów, ale nie miałem wystarczającej kwoty nawet na ten najtańszy. Kiedy już wychodziliśmy z placu Wiesiek, zauważył jeszcze jeden egzemplarz. Trochę przerobiony, ale w niezłym stanie. Ten też jednak był dla mnie zbyt drogi. Zrezygnowany opuszczałem giełdę. Wiesiek poprosił o jazdę próbną i powiedział — bierz go. Wiedział, że nie mam wystarczającej kwoty i zasugerował pożyczkę. Kupiliśmy go. Wiesiek przyjechał na nim do domu, a ja wróciłem autobusem. Dzięki koledze stałem się posiadaczem motoroweru marki „Komar”. Nigdy wcześniej nie miałem pojazdu mechanicznego, więc potrzebowałem czasu, żeby opanować technikę jazdy. Szybko wyjeździłem paliwo w baku. Trzeba było przerejestrować Komarka, żeby dostać kartki na benzynę i olej. Wtedy do niebieskiej benzyny dodawało się oleju, żeby można było jeździć. Przerejestrowałem i dostałem kartki na benzynę, ale najbliższy CPN był w Czernichowie. Siedem kilometrów od naszego domu. Wziąłem więc mój stary rower, elastyczną siatkę i pożyczony od Wieśka kanister na paliwo.
Było lato, ładna pogoda, puste drogi. Szybko dojechałem do Czernichowa. Zakupiłem benzynę i szczęśliwy wracałem do domu, snując plany, gdzie się udam po napełnieniu baku.
Siatkę z kanistrem zawiesiłem na kierownicy. Nie wiem, z czego zrobiona była ta siatka, ale bez obciążenia pozwalała się schować do kieszeni, a obciążona wyciągała się niesamowicie. Wszystko było dobrze, dopóki jechałem prostą drogą. Problemy zaczęły się kiedy na łuku drogi kanister z benzyną wszedł pomiędzy skręcone koło a ramę roweru. Nie byłem w stanie nic zrobić. Jak jechałem, tak zjechałem z drogi i wylądowałem w rowie pełnym pokrzyw. Kierownica roweru skręciła się, a siła z jaką rower uderzył o ziemię, sprawiła, że z nie najnowszego kanistra zaczęła wyciekać benzyna. Zanim dotarłem do domu prawie wszystka wyciekła. Poobijany, z pogiętym rowerem i dziurawym kanistrem mogłem zapomnieć o jeździe na Komarku.
Nie miałem benzyny, nie miałem kolejnej kartki na benzynę i nie miałem kasy na nowy kanister dla Wieśka. Miałem za to dług do spłacenia, bo moi rodzice nie mieli zamiaru dokładać do mojego zakupu. Niezły początek.
Siostra "piła" (30)
Komarek, którego kupiłem kilka dni wcześniej, jak się później okazało odmienił całkowicie moje życie i pokrzyżował wszystkie plany.
Udało mi się zdobyć od sąsiada kartki na paliwo i zakupiłem nawet więcej, niż mogłoby zmieścić się w baku. Jeździłem zatem po wsi, doskonaląc swoje umiejętności. Ruch był niewielki. Kilka aut na godzinę. Można było poćwiczyć przed wyjazdem na dłuższą trasę. Planowałem wyjazd do Kalwarii Zebrzydowskiej na odpust Matki Boskiej Zielnej przypadający z końcem sierpnia. Umówiłem się z jednym chłopakiem z Kaszowa, że razem pojedziemy tam na motorowerach. Tak też było. Byliśmy pod klasztorem, kupiliśmy jakieś pamiątki i bezpiecznie wróciliśmy w rodzinne strony. Dojeżdżając do domu, nagle urwała mi się linka od sprzęgła, nie mogłem zmieniać biegów.
Powinno mi to dać do myślenia, ale nie. Pojechałem w niedzielę do zaprzyjaźnionego mechanika i uprosiłem go, żeby mi naprawił linkę. Nie chciał, ale ja nalegałem i w końcu ustąpił. Naprawił mi Komarka i mogłem jeździć dalej.
Po obiedzie wybrałem się z kolegami na przejażdżkę. Kazimierz przyjechał na swoim Simsonie Enduro, Wiesław na WSK Kobuz i Ryszard na Romecie. Objechaliśmy kilka miejscowości i moi koledzy pozostawali w różnych miejscach ze znajomymi. Ja zaś postanowiłem samotnie wracać do domu. Byłem już dwa kilometry od domu, kiedy zmieniłem zdanie, zawróciłem i pojechałem okrężną drogą. Co mnie podkusiło? Nie wiem, ale wiem, że decyzja ta zaważyła na mojej przyszłości i to dosłownie.
Na jednym ze skrzyżowań, gdzie prawie nie było ruchu kołowego, doszło do zderzenia z innym motocyklistą, w wyniku czego doznałem otwartego złamania obu kości podudzia z przemieszczeniem.
Niewiele z tego pamiętam. Może jedynie to, że kiedy jacyś ludzie odciągali mnie z pasa drogowego na pobocze, złapałem ręką moją lewą łydkę, bo wydawało mi się, że za chwilę się urwie i zostanie na drodze. Poza tym ten krzyk mężczyzny, którego nie rozumiałem i twarze ludzi, których nie rozpoznawałem.
Dziwne, my na wsiach znaliśmy prawie każdego, a ja ich nie poznawałem.
Do szpitala zawieziono mnie jakimś maluchem, bo nie można było wezwać karetki. Prawie nikt w tej okolicy nie miał w domu telefonu. Może sołtys, ale on mieszkał na drugim końcu wsi. Samego przyjęcia do szpitala nie pamiętam. Obudziłem się w środku nocy z niepewnością…
Śniło mi się to wszystko, czy wydarzyło się naprawdę?
Niestety, widok białego gipsu na mojej nodze podwieszonej do wyciągu potwierdził moje obawy. Stało się. Rozbiłem się na motorowerze. Zapłakałem. Długo nie mogłem zasnąć, rozmyślałem o tym, co się stało. Kompletna luka w pamięci, jakby mi ktoś całą tę historię wymazał. Nic.
Nie pamiętałem, skąd nadjechałem, nie pamiętałem samego wypadku. Ta moja niepamięć bardzo drogo mnie kosztowała. Uczestnik wypadku mający bieżące informacje na temat mojego stanu zdrowia, będący synem kierowcy karetki Pogotowia Ratunkowego w Balicach postanowił wykorzystać okazję i mnie obwinić o jego spowodowanie. Co prawda byli świadkowie, którzy widzieli całe zajście i na początku nawet chętnie informowali rodziców, że to nie była moja wina i że jeżeli zajdzie taka potrzeba, to poświadczą w sądzie. Z czasem jednak pod naciskiem innych i perswazji przełożonych powycofywali się z zeznań. Zostałem sam.
Rodzice nie wiem czemu, panicznie bali się Milicji Obywatelskiej, toteż kiedy, sprawca wypadku pojawił się w naszym domu i zażądał od nich w obecności milicjantów zwrotu kosztów naprawy zniszczonego motoru marki Jawa 300 i ubrania, oni się zgodzili. Dali mu tysiąc złotych. Tym samym uznali moją winę.
Tamten jednak nie poprzestał na tym i zaproponował podpisanie dokumentu, w którym rodzice zrzekają się praw do odszkodowania z tytułu wypadku bez względu na to, czy wyzdrowieję, czy nie. Tym razem się nie zgodzili. Sprawa trafiła do Sądu. Wydawało się, że wszystko idzie w dobrym kierunku, gdyż pojawili się nowi, wiarygodni świadkowie. Doszło do wizji lokalnej. Pod nieobecność moich rodziców milicjanci zabrali mnie na tę wizję lokalną. Jakiś nieznany mi człowiek odczytywał treść protokołu. Potwierdzałem, gdyż tym razem wszystko się zgadzało. Kazał mi podpisać. Podpisałem, nie czytając treści dokumentu.
Jak wielki był to błąd, przekonałem się na Sali Rozpraw. Sędzia odczytała podpisany przeze mnie dokument, a adwokat załamał ręce. Przegrałem. Przegrałem w Sądzie i w oczach moich rodziców. Stałem się dla nich zakałą rodziny, czarną owcą w stadzie. Obwiniali mnie za moją niepamięć, za przegrany proces i za to, że naraziłem ich na utratę dobrego imienia, o które przez lata tak zabiegali u ludzi. Zawsze uważali się za lepszych, niż byli w rzeczywistości. Równali w górę.
Kiedy wylądowałem w Szpitalu im. Mikołaja Kopernika w Krakowie, umieszczono mnie na męskim oddziale, chociaż nie miałem jeszcze osiemnastu lat. Mężczyźni w różnym wieku od dwudziestu do sześćdziesięciu, a może nawet starsi otaczali mnie z wszystkich stron. Opowiadali różne świńskie kawały, przeklinali, kłócili się. Na sali było nas ośmiu. Nie zapomnę dnia, kiedy do naszego pokoju weszła potężnie zbudowana siostra Marzena.
Podeszła do mojego łóżka i słodziutko zapytała — w którym miejscu nóżka była złamana? Ze względu na przenikliwy ból bezbłędnie pokazałem miejsce na gipsie. Siostra Marzenka pisakiem zaznaczyła kreskę powyżej miejsca złamania i oznajmiła — no to będziemy ciąć. Na jej słowa wszyscy panowie mogący się poruszać stanęli wokół mojego łóżka, a taki starszy gość, chyba jeszcze będący pod wpływem, głośno zawołał — utną mu nogę.
Wierzcie mi, gdybym mógł wtedy podnieść się z łóżka, uciekałbym, gdzie oczy poniosą, albo gdzie pieprz rośnie. Niestety nie mogłem. Z przerażeniem patrzyłem na maszynę zaopatrzoną w coś, co przypominało mi piłę do cięcia drewna. Włączyła wtyczkę do gniazdka i załączyła pilarkę. Dostawiła do gipsu i zaczęła ciąć. Odwróciłem głowę w drugą stronę, żeby nie widzieć mojego przyszłego kalectwa. Było coraz cieplej. Czułem, że ostrze zbliża się do złamanej kości. Kiedy dotknęło ciała, wrzasnąłem wniebogłosy. Przerażeni koledzy z sali szpitalnej odskoczyli od mojego łóżka. Siostrzyczka uspokajała — Spokojnie, to się nie obraca, nie utnę ci nogi. Muszę tylko zrobić otwór w gipsie do dezynfekcji i na zmianę opatrunków.
Nie wierzyłem jej. Patrzyłem podejrzliwym wzrokiem na jej ręce i podskakiwałem za każdym razem, kiedy ostrze drgające, niewirujące dotykało waty na moim podudziu. Po chwili skończyła. Wycięła prostokątny otwór i wyszła z sali. Odetchnąłem z ulgą.
Koledzy nie mieli racji. Nie było amputacji, nie odcięła mi nogi.
Ten tekst nie został jeszcze skomentowany. Jeśli chcesz dodać komentarz, musisz być zalogowany.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt