„Kolczyki” (33)
Kiedy uciekliśmy do Krzysztofa, wujka, a właściwie stryja Waldka zobaczyłem coś, co przykuło moją uwagę. W jednym pokoju była jakby pracownia artystyczna, w której leżało pełno jakichś foremek, pozwijanych z drutu, krążków z kolorowej plexi, zapinek do uszu, jakieś puszki z farbą, koraliki. Zaciekawiło mnie to, ale wtedy nie zapytałem Waldka, co to jest? Po jakimś czasie jednak ciekawość wzięła górę i taktownie podpytałem kolegę z klasy o charakter tego odkrycia.
Okazało się, że Krzysztof po ukończeniu Krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych oprócz swojej działalności artystycznej rozwinął również swój mały biznes, tworząc oryginalne wzory kolczyków i klipsów z dostępnych materiałów, takich, jak srebro, plastik, drewno, czy skóra. Do swoich kolczyków wykorzystywał sznury sztucznych pereł lub korali. Zwijał srebrny drut na zapalniczce, pisaku, albo na sztućcach. Następnie zanurzał je w kolorowych lakierach do paznokci i dekorował cekinami, albo brokatem. Te klipsy i kolczyki zrobione z tanich materiałów stawały się w jego rękach prawdziwymi dziełami sztuki. Bardzo mi się to podobało.
Krzysztof zwykle ze swoimi kolczykami stawał pod Bramą Floriańską w Krakowie, gdzie na dwóch dużych tablicach miał podwieszone wzory kolczyków i klipsów. Tablice zaś ustawione były na dwóch dużych sztalugach malarskich, co miało świadczyć, iż wykonał je artysta. Nie ograniczał się jednak tylko do Krakowa. Kiedy zbliżał się jakiś duży zlot młodzieży, czy to ze względu na koncert jakiejś wielkiej gwiazdy piosenki, czy ze względu na jakieś wydarzenie kościelne, gdzie miało być dużo młodzieży, pakował swoje kolczyki do leciwej już wtedy Zastawy i jechał. Tam zwykle sprzedawał wszystko i nawiązywał nowe kontakty, zbierał kolejne zamówienia. Dochód z tej niepozornej działalności był na tyle duży, że nie tylko starczał na kolejne studia, ale pozwalał mu obracać się w kręgach ludzi kultury i sztuki, przebywać w najlepszych krakowskich restauracjach, bawić się.
Jego rodzice byli już w podeszłym wieku i nie zawsze mogli mu pomagać w jego działalności. Któregoś dnia Waldek zapytał mnie, czy nie chciałbym coś dorobić przy zwijaniu foremek ze srebrnego drutu? Zastanowiłem się.
Nie bardzo miałem czas, na dodatkowe zajęcia, bo kilka tygodni wcześniej zapisałem się do szkółki piłkarskiej krakowskiego klubu „Garbarnia” i z tym wiązałem jakieś nadzieje. Kiedy jednak usłyszałem, jaką kwotę mogę zarobić, zwijając te foremki, porzuciłem sport dla sztuki.
Dostałem od Waldemara zestaw „krętacza”, tzn.: obcinaczki, szczypczyki, zapalniczki i drut srebrny. Całą szpulkę srebrnego drutu niskiej próby. Zamiast ganiać za piłką, zasiadałem w swoim pokoju i po lekcjach do późnych godzin nocnych skręcałem. Czasami udawało mi się zrobić pięćdziesiąt sztuk, czasami siedemdziesiąt. Były dni, że nie mogłem zrobić żadnego. Kiedy jednak po tygodniu przekazywałem Waldkowi swój urobek, a on mi kasę było dobrze. Zdarzało się, że moja tygodniówka za skręcanie foremek kolczyków przewyższała moje miesięczne wynagrodzenie za praktyczną naukę zawodu w charakterze młodocianego pracownika. Ze względu na fakt, iż byłem sumiennym, grzecznym i taktownym współpracownikiem z czasem zostałem zaproszony do wycinania wzorów w kolorowej plexi i montowania oryginalnych zapinek do uszu ze stali szlachetnej.
Rozwijałem się, awansowałem i zarabiałem coraz więcej. W szczytowym okresie mojej działalności zarabiałem na kolczykach więcej, niż mój ojciec w Fabryce Maszyn Odlewniczych w Krakowie. Oczywiście nigdy mu o tym nie powiedziałem, gdyż byłoby mu bardzo przykro. W końcu miałem swoje pieniądze i mogłem zacząć nowe, lepsze życie.
„Alice” (34)
Przez wakacje pomiędzy drugą a trzecią klasą Szkoły Zawodowej oraz przez całą trzecią klasę zajmowałem się zwijaniem foremek pod kolczyki, lakierowaniem u Krzysztofa w domu i pakowaniem w małe woreczki foliowe par kolczyków i klipsów. Interes szedł dobrze. Krzysztof z czasem zaczął zabierać nas ze sobą do krakowskich lokali. Dzięki niemu mogłem być w „Cyganerii”, „Ermitażu”, „Pasiece”, „Pod Przewiązką”, w „Hotelu Pod Różą”, czy „Maksymie”. Wcześniej tylko raz z kolegami ze wsi byłem w „Jubilatce”, ale ten pobyt nie był zbyt udany, bo nas z niej wyrzucili, jak się okazało, że nie mamy wystarczająco dużo kasy na pokrycie rachunku. Ani wcześniej, ani później już nie odwiedzałem tych lokali. Może jeden – „Pasaż Bielaka”. Tam też poznawaliśmy ciekawych ludzi i artystów.
Któregoś sierpniowego dnia Krzysztof zabrał nas do „Hotelu Pod Różą”. Było to zaraz po jego powrocie znad morza, gdzie drogo sprzedał swoją kolekcję. Było więc co świętować. Usiedliśmy w części dla palących, bo Krzysztof palił papierosy i chyba nie tylko. W Sali obok siedziały trzy młode kobiety. Młode dla niego, bo my byliśmy wtedy gówniarzami mającymi zaledwie po osiemnaście lat. Krzysztof był od nas starszy o lat dwanaście. Wtedy miał trzydzieści lat. Szybko dostrzegł te kobiety. Rozmawiały w obcym języku, chyba po francusku. Może były studentkami, a może tylko turystkami zwiedzającymi Kraków. Tego nie wiem. Wiem tylko, że po chwili spoglądania w ich kierunku Krzysztof stwierdził, że musi się z tą czarną umówić. Roześmialiśmy się w głos. Waldek stwierdził, że taka to nawet na niego nie spojrzy, nie mówiąc o tym, że się z nim umówi. Krzysztof jednak obstawał przy swoim.
— Załóżmy się — powiedział.
— O co?— zapytaliśmy, o flaszkę?
Chyba zabrzmiało to głupio, bo żaden z nas wtedy nie pił mocniejszego alkoholu niż wino.
— Nie, o skrzynkę wódki — odparł Krzysztof.
Zgodziliśmy się na ten zakład, bo kasy mieliśmy na kilka skrzynek wódki i nie wierzyliśmy, że mu się uda.
Przegraliśmy.
Krzysztof, wieczny student podszedł pewnym krokiem do stolika pań i wskazał na nas, coś powiedział i wrócił do naszego stolika. — Zrobione, jutro idziemy razem do „Cyganerii”. Ma na imię Alice. Pochodzi z Grenoble we Francji.
Nie wierzyliśmy, ale kiedy wieczorem następnego dnia zobaczyliśmy ich razem w „Cyganerii,” uznaliśmy swoją przegraną. Krzysztof się chyba w niej naprawdę zakochał, bo po kilku miesiącach w okresie Świąt Bożego Narodzenia pojechał do Francji na jej zaproszenie i został tam do Nowego Roku. Potem jeszcze wrócił do Polski na kilka dni, aby pozałatwiać swoje interesy i ponownie wyjechał. Nigdy później już nie widziałem Krzysztofa, a i z Waldemarem po ukończeniu szkoły kontakt się urwał. Każdy z nas poszedł swoją własną drogą, a co za tym idzie skończył się nasz kolczykowy interes. Szkoda, bo to była prawdziwa żyła złota. Niestety ani ja, ani Waldek nie mieliśmy takiej smykałki do robienia biżuterii, nie mieliśmy także takich kontaktów z innymi artystami. Nie mieliśmy wykupionego miejsca do handlowania biżuterią , ani środka transportu. Najwyraźniej nie mieliśmy też zbytnio ochoty angażować się w ten interes. Niedługo potem zostałem powołany do odbycia zasadniczej służby wojskowej w WOP-ie i to był koniec naszej działalności.
Do dzisiaj pozostał mi jednak pociąg do biżuterii i chęć nabywania pięknych i cennych przedmiotów. Jeżeli chodzi o nasz zakład z Krzysztofem, po tygodniu od jego wyjazdu do Francji dowiedziałem się od Waldemara, że z nas zakpił. Pokazał nas tej dziewczynie i powiedział, że założył się z tymi dwoma frajerami o transporter wódki. Poprosił ją, żeby pomogła mu wygrać ten zakład i umówiła się z nim na następny dzień w restauracji. Zgodziła się. W ten sposób zaimponował jej swoją zaradnością i pomysłowością. Po niespełna roku pobrali się i założyli rodzinę. My zaś zostaliśmy z niczym.
Mogłem co prawda odkupić od niego samochód Zastawa, bo miałem nawet na nią odłożone pieniądze, ale jakbym to wytłumaczył ojcu? Skąd je wziąłem, ukradłem, kogoś oszukałem? Nie mogłem przecież się przyznać, że zamiast pomagać w domu, zarabiałem na kolczykach i to w dodatku więcej, niż on w fabryce.
Zrezygnowałem.
Ten tekst nie został jeszcze skomentowany. Jeśli chcesz dodać komentarz, musisz być zalogowany.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt