„Zabawa” (37)
Nie mając już dawnych przyjaciół, rzuciłem się w wir „pracy”. Wspomniałem wcześniej, że wykonywaliśmy biżuterię, kolczyki, klipsy, bransolety, że chodziliśmy po lokalach i cieszyliśmy się życiem. Czegoś mi jednak brakowało. Szukałem, chyba trochę na siłę jakiejś znajomości. Poznałem jedną dziewczynę. Wydawała się być bogatą, urodziwą panną z dobrego domu. Poznałem ją w Krakowie na ulicy Floriańskiej, kiedy przystanęła wraz ze starszą od niej panią obok sztalugi z pięknymi kolczykami Krzysztofa. Od razu dostrzegłem, że również nosi modną, oryginalną biżuterię. Postanowiłem zaproponować coś z naszej nowej kolekcji. Zainteresowały się. Przeglądały kolejno zestawy klipsów i kolczyków, a ja przyglądałem się im. Wyglądały na matkę z córką. Obie zadbane, elegancko ubrane, z delikatnym makijażem. Dziewczyna miała może piętnaście, albo szesnaście lat. Trochę młoda — pomyślałem. Jej mama, jak sądziłem była w wieku trzydziestu pięciu lat, może czterdziestu. Zainteresowały się nowym zestawem wykonanym z pereł.
Naszyjnik z pereł o różnych średnicach i kolorach prezentował się znakomicie. Do niego idealnie pasowały wiszące kolczyki z pereł i bransoletka na gumce pozwalająca dopasować się do każdej dłoni.
— to pana biżuteria? — zapytała starsza z pań.
— nie, niestety nie moja — odpowiedziałem szczerze.
— ja ją tylko wyrabiam.
— to bardzo ciekawe — powiedziała młoda dziewczyna.
Na jej twarzy pojawił się uśmiech, a oczy nabrały blasku. Ciemne włosy figlarnie wysuwały się spod bordowego beretu.
— zmarznie pan tutaj — powiedziała starsza i zaproponowała gorącą czekoladę. Nigdy wcześniej nie piłem gorącej czekolady, nawet nie wiedziałem, jak smakuje. Już miałem podziękować za zaproszenie, kiedy pod Bramą Floriańską pojawił się Krzysztof.
— jak tam, sprzedałeś coś? — zapytał.
— staram się — odpowiedziałem bez przekonania.
— dobra, na dzisiaj wystarczy, jesteś wolny — donośnym głosem oznajmił Krzysztof.
—Jak chcesz, to poczekaj, odniosę sztalugi i możemy pójść się coś napić.
— o nie, my już zaprosiłyśmy pana na czekoladę — powiedziała starsza z pań i energicznym ruchem ujęła mnie pod rękę.
Przeszliśmy ulicę Floriańską, Rynek Główny w Krakowie, by po chwili wejść w bramę jednej z kamienic na ulicy Brackiej. Nie było tam żadnej kawiarni, ani restauracji. Weszliśmy do prywatnego mieszkania. Czułem się bardzo nie swojo. Starsza z pań udała się do kuchni, by przygotować napój, a my usiedliśmy w salonie. Był to naprawdę salon, nie pokój. Wysokie, obszerne pomieszczenie ładnie umeblowane, na podłodze parkiet ułożony w jodełkę, piękny dywan, obrazy na ścianach. Jak w muzeum. Rozglądałem się z zaciekawieniem, podziwiałem. Przez jakiś czas straciłem z oczu dziewczynę, z którą tutaj przyszedłem. Odwróciłem się, kiedy do salonu weszła gospodyni z tacą, filiżankami i czajniczkiem gorącej czekolady. Wtedy dopiero dostrzegłem szczupłą sylwetkę dziewczyny o długich, lekko pofalowanych ciemnych włosach.
— Monika — odezwała się dziewczyna, wyciągając na powitanie swoją drobną dłoń.
— Janusz — odpowiedziałem zmieszanym głosem.
— a to jest moja ciocia Barbara — oznajmiła Monika.
— miło mi panie poznać — odpowiedziałem.
Okazało się, że Monika jest chrześnicą Barbary i często bywa u niej w domu, gdyż syn Barbary mieszka w internacie, a mąż pracuje za granicą.
Drogie ciuchy i buty, jakie nosiła Monika, były prezentami od jej cioci. Tak samo biżuteria. Barbara miała tego pół kredensu, a wciąż kupowała nowe. Lubiła świecidełka. Monika na tym korzystała. Gdyby nie Barbara Monikę nie byłoby stać na takie rzeczy. Po wypiciu filiżanki naprawdę pysznej czekolady wyszliśmy z Moniką ze starej kamienicy i udaliśmy się w kierunku Dworca Głównego. Chciałem ją odprowadzić do domu, ale nie wyraziła zgody. Zdziwiłem się. Miałem czas, miałem pieniądze i naprawdę chciałem. Nie, to nie — pomyślałem i odszedłem. Przez kolejne dni zastanawiałem się nad tym, co mnie spotkało i jak by to mogło dalej wyglądać. Postanowiłem ją odszukać. Znałem imię, nazwisko i miejscowość, w której zamieszkiwała. Pojechałem do Wieliczki, a następnie do miejscowości Zabawa. Tuż przy drodze stał okazały dom z szyldem „Sołtys”. On na pewno mi pomoże — pomyślałem i zapukałem do drzwi. Otworzył starszy pan z brodą mokrą jeszcze od rosołu i zapytał — czego?
Szukam dziewczyny — odpowiedziałem. Roześmiał się.
— jak się nazywa? — zapytał zaciekawiony sołtys. Kiedy powiedziałem mu nazwisko, zasępił się i zastanowił.
— ludzi o takim nazwisku jest u nas sporo, ale dziewczynę w tym wieku ma tylko jeden, ten pod lasem.
Mając wskazówki dotarcia pod właściwy adres, ruszyłem w drogę. Przeszedłem całą trasę, rozpatrując się po prawej i po lewej stronie drogi w poszukiwaniu okazałego domu. Sądziłem, że skoro Monika ma tak majętną ciotkę, to i ona sama pochodzi z bogatej rodziny. Nie znalazłem. Przeszedłem jeszcze raz i nic. Takiego numeru nie było. Byłem zły sam na siebie, na sołtysa i czort wie na kogo jeszcze. Dziewczyna mi się spodobała, ale jak kopciuszek zniknęła z moich oczu i nie potrafiłem jej odnaleźć. To skojarzenie z kopciuszkiem chwilę później okazało się być prawdą. Zrezygnowany postanowiłem wracać do domu. Idąc drogą, napotkałem przypadkowych młodych ludzi, którzy jak się okazało znali Monikę. Wskazali mi jej dom. Z dala od drogi, pod lasem stała drewniana chatka, w części obmurowana cegłą. Obok szopa.
Udałem się tam i zapukałem. Drzwi otworzyła mi mama Moniki. Starsza od Barbary, spracowana i zmęczona życiem kobieta. Nie tak elegancka, ale bardzo miła. Zaprosiła mnie do środka. Moniki nie było. Przebywała u swojej babci, kilka domów dalej. Kiedy wróciła była bardzo zaskoczona moją obecnością. Zaczerwieniła się chyba ze wstydu i popłakała. Nie rozumiałem dlaczego. Ojca nie było. Monika za wszelką cenę starała się wyciągnąć mnie z domu i pojechać do Krakowa. Ustąpiłem. W drodze do Barbary opowiedziała mi o swoim ojcu nadużywającym alkoholu, o tym, że często z bratem i matką uciekali z własnego domu do babci, o tym, że chciałaby jak najszybciej odejść z domu i zamieszkać w mieście. Mówiła, że wstydzi się kogokolwiek zaprosić do rodzinnego domu i boi zarazem, żeby pijany ojciec nie zrobił komuś krzywdy. Był znanym awanturnikiem w okolicy, nożownikiem.
Głos jej drżał i rwał się co po chwila. Zrobiło mi się jej żal. U mnie w domu nikt mnie nie katował, przed nikim nie musiałem uciekać. Przytuliłem ją. Zaproponowałem kontynuowanie naszej znajomości. Ucieszyła się. Zaczęliśmy się regularnie spotykać. Wbrew wszystkiemu jeździłem do jej domu, razem spędzaliśmy wolny czas, razem chodziliśmy na imprezy. Polubiłem jej babcię i matkę. One zaufały mi. Po kilku tygodniach poznałem również jej ojca. Przyszedł w niedzielę do domu matki Moniki, gdyż nie mieszkali razem. Czysty ogolony i trzeźwy.
Zapewniał, że się poprawi, ustatkuję. Monika jednak nie wierzyła mu.
Nasza znajomość nabrała zaskakująco szybkiego tempa. Po kilku tygodniach Monika była u mnie w domu, potem wspólnie wyjeżdżaliśmy do Oświęcimia, Warszawy, Zakopanego. Bywało tak, że matka Moniki nie miała pojęcia, gdzie jest jej nieletnia córka. Wierzyła, że jest ze mną.
W tych latach nie było telefonów komórkowych, a i zwykły telefon był nie w każdym domu. Trudno było informować rodziców o miejscu swojego pobytu. Zostawało cierpliwie czekać. Monika nieraz, zamiast iść do szkoły, przyjeżdżała do mnie. Matce mówiła, że będzie u Barbary. Kiedyś pojechaliśmy do Modlina na przysięgę wojskową mojego kolegi, wróciliśmy późną nocą. Matka umierała z niepewności, bo Monika słowem nie wspomniała gdzie i z kim będzie. Nie miałem o tym pojęcia.
Nie planowałem wspólnego wyjazdu i nie proponowałem go Monice. Przyjechała do mnie do domu w niedzielę rano i powiedziała, że mama się zgodziła na ten wyjazd. Ja jej uwierzyłem. Okazało się, że kłamała.
Z czasem ta jej nachalność zaczęła mi przeszkadzać. Rozumieliśmy się doskonale, czasami nawet bez słów, ale ta jej pokrętna natura, mijanie się z prawdą i zaniedbywanie szkoły postanowiły nasz związek pod znakiem zapytania. Ustaliliśmy, że musimy przystopować. Monika powinna poprawić oceny i zdać do następnej klasy, a ja przez ten czas nie będę jej od nauki odrywał. Postanowiliśmy, to za dużo powiedziane.
Ja postanowiłem i trzymałem się tych postanowień. Monika nie. Miała mi za złe, że nie chcę jej zabrać od matki do swojego domu i zaopiekować się nią. Ja zaś w tym czasie na taki związek nie byłem gotowy.
Pragnąłem się z nią spotykać, ale nie kosztem szkoły. Myślałem, że nasza znajomość potrwa jeszcze ze trzy lata. Ja odsłużę wojsko, znajdę dobrą pracę, ona skończy szkołę. Nie spieszyło mi się. Monika nie chciała czekać. Rozstaliśmy się.
„Latająca sztacheta” (38)
Po nieudanych związkach i gorzkich doświadczeniach z dziewczynami na chwilę dałem sobie spokój z miastowymi. Zacząłem rozglądać się po naszej okolicy. Moi rodzice od lat starali się układać mi życie i swatać z Grażyną. Jej ojciec z moim wypili nie jedną butelkę za naszą przyszłość, a i jej mama nie miałaby nic przeciwko, abyśmy byli parą. Nam jednak nie było po drodze. Grażyna poznała Stanisława, przyszłego swojego męża, a ja nie wyobrażałem sobie wspólnego życia z koleżanką z podstawówki. Znaliśmy się od dziecka. Była ode mnie o rok młodsza, ale zawsze próbowała mną rządzić. Nie znosiłem tego. Jako dzieci, później, jako młodzież spotykaliśmy się na majówkach, szkolnych zabawach, czy nawet zaaranżowanych randkach, ale bez skutku. Każde z nas miało inne wyobrażenie o życiu. Zacząłem z kolegami ze wsi chodzić na dyskoteki do innych miejscowości. Różnie bywało. Czasami było fajnie, a czasami niebezpiecznie. W czasie mojej nieobecności w życiu wsi zaszły ogromne zmiany. Stworzyły się dwa antagonistyczne bloki z sąsiadujących miejscowości. Trójprzymierza. Jeden blok tworzyły: Jeziorzany, Ściejowice i Rączna. Drugi: Czernichów, Wołowice i Dąbrowa Szlachecka. Zwykle kontakt tych bloków kończył się awanturą. Poprzedniej soboty nasi przeciwnicy przyjechali do Jeziorzan i rozbili dyskotekę, rozganiając miejscowych do ich domów. Sami zaś bawili się z naszymi dziewczynami. Tym razem my w sile około trzydziestu chłopa poszliśmy do Wołowic. Tamtych było mało. Bez trudu pogoniliśmy im kota. Uciekli. My zaś ze względu na to, że ich dziewczyny nie chciały się z nami bawić, rozpyliliśmy gaz łzawiący na sali i udaliśmy się w drogę powrotną do domu. Nie było na co czekać. Misja wykonana, dyskoteka rozbita, tamci pogonieni. Usatysfakcjonowani sukcesem powoli wracaliśmy do siebie. Z Dąbrowy Szlacheckiej do Rącznej droga wiła się pomiędzy dwoma pagórkami. Jeden z nich od lat porastały drzewa, drugi zaś był łysy, jak kolano. Przynajmniej ja go takim zapamiętałem. Nie spieszyło się nam.
Zauważyliśmy jadący autobus PKS Wołowice. Był jeszcze daleko. Ktoś wpadł na pomysł, żeby zbudować na drodze mur uniemożliwiający przejazd autobusu do Wołowic. Niech wraca do Krakowa!
Pomysł spodobał się. Zbudowanie muru dla trzydziestu chłopa nie stanowi żadnego problemu, zwłaszcza jak materiały budowlane są na miejscu. Dwie działki dalej stał stary dom ogrodzony drewnianym płotem, a obok sterty materiałów budowlanych z przeznaczeniem na nowy dom, w tym pustaki. Biegiem przenosiliśmy pustaki z działki na drogę i budowaliśmy wspomniany mur. Na koniec wyrwaliśmy z ziemi otaczający dom płot i postawiliśmy przed tym murem. Następnie wycofaliśmy się kilkadziesiąt metrów i obserwowaliśmy autobus. Ku naszej ogromnej radości nie dał rady przejechać i musiał na wstecznym cofać się jakieś półtora kilometra, bo droga była zbyt wąska i nie mógł się odwrócić. Kiedy autobus był już wystarczająco daleko, udaliśmy się w dalszą drogę. Zabawa w budowanie muru zajęła nam kilka minut, potem jeszcze kilkanaście na obserwacje działań kierowcy i w końcu kilka minut, zanim autobus wycofa na bezpieczną odległość. Razem może było tego pół godziny. Zajęci zabawą nie zwracaliśmy uwagi na otoczenie, a powinniśmy byli się jakoś zabezpieczyć. Postawić kogoś na czatach, żeby obserwował okolicę. Tego jednak nie zrobiliśmy. Nasi nieprzyjaciele wykorzystali ten czas na ściągnięcie posiłków i zajęcie dogodnych pozycji na obu pagórkach. Nieświadomi niebezpieczeństwa beztrosko rozpoczęliśmy marsz drogą pomiędzy tymi pagórkami. Spojrzałem w lewo i zapytałem idącego obok mnie Tadeusza – „Kiedy posadzili modrzewie na tej skale? Ona była łysa, jak kolano”. Nie usłyszałem żadnej odpowiedzi. Słyszałem tylko świst przelatujących obok mnie kamieni i sztachet drewnianych. Rzuciliśmy się do ucieczki. Każdy biegł ile sił w nogach, aby wydostać się z zasadzki. Byli dobrze przygotowani, rozciągnięci na całej długości tego przesmyku, po obu stronach drogi. Nikt nie przeszedł bez szwanku. Jak nie kamień, to sztacheta. Ja także oberwałem. Jakaś latająca sztacheta trafiła mnie w twarz i jakby owinęła się na mojej szyi, uderzając w bark i obojczyk. Uciekłem, wszyscy uciekliśmy, ale nie na długo.
Następnego popołudnia milicjanci z pobliskiego posterunku odwiedzali domy uczestników eskapady i wręczali wezwania na Kolegium ds. Wykroczeń. Ja również takie dostałem. Zapłaciłem jakieś tysiąc złotych, ale nie za to, że rozbiliśmy dyskotekę, tylko za to, że dokonaliśmy nieuprawnionego zatrzymania autobusu PKS Wołowice. Niezła jazda.
Ten tekst nie został jeszcze skomentowany. Jeśli chcesz dodać komentarz, musisz być zalogowany.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt