Jesień 1970 - Kazjuno
Proza » Przygodowe » Jesień 1970
A A A
Od autora: Wybaczcie, długo bylem nieobecny. Wakacje i takie tam problemiki... Poniższy tekst to kolejny rozdział z publikowanej w PP powieści. Pewnie wierni czytelnicy moich wypocin zapomnieli, o czym było poprzednio, więc także dlatego winien im jestem przeprosiny. I'm sorry.

Po wyjedzie Ludwika Alek postanowił pozostać u ciotki Helenki w Sopocie. Skończył się cinkciarski sezon i nie miał pomysłu, jak zdobywać pieniądze na życie i dalsze próby pisarskie. Jeszcze niedawno pękaty portfel wyglądał, jakby przeszedł kurację odchudzającą. To burzyło mu poprzednio beztroski nastrój, jednocześnie pozbawiając weny twórczej.

– Cześć Korycki. – Ocknęło go pozdrowienie, kiedy opuszczał kawiarnię Ul niezadowolony z bezowocnego ślęczenia nad notatnikiem.

– Rysiek? – Zaskoczony Alek, niczym wyrwany ze złego snu, rozpoznał znajomego z Wałbrzy­cha. – Rysiek Moroch – powtórzył na widok elegancko prezentującego się kolegi. – Skąd ty tutaj?

Znajomy rozglądnął się czujnie na boki.

– Ukrywam się... – powiedział Wałbrzyszanin ściszonym głosem.

– Ściga cię milicja? – Zaciekawił się Alek.

– Szuka mnie żandarmeria wojskowa i gliny.

– Chodź, zapraszam na kawę, koło mola jest fajna kawiarnia – zaproponował ożywiony Korycki.

Uradowany ze spotkania poczuł się nagle wyrwany z poczucia samotności i braku pomysłu, co z sobą robić.

Kiedy schodzili Monciakiem1 w stronę mola, ich twarze nawilżała zimna mżawka z drzew spadały oślizgłe liście. Ubrany w zachodnie ciuchy rówieśnik i to jak on żyjący na bakier z prawem, wydał się Alkowi kimś wyjątkowo bliskim. Znali się od dziecka, Rysiek był synem samotnie go wychowującej szefowej kuchni z sanatorium dziecięcego, którego dyrektorką była matka Alka i Radka. Kobiety żyły w bliskiej komitywie i przez pewien czas kucharka zaczęła przyprowadzać syna do domu Koryckich. Zależało jej, żeby mały Rysio zaprzyjaźnił się z chłopakami z rodziny inteligenckiej. Była przerażona złym wpływem na syna kolegów z sąsiedztwa, z górniczych rodzin na Białym Kamieniu1. Kucharka doznała szoku, kiedy jej wychowywany bez ojca jedynak poszerzył swoje słownictwo o interpunkcję nasycaną wulgarnymi określeniami kobiecych i męskich narządów płciowych. W późniejszym czasie rówieśnik braci zainfekowany kryminogennymi wpływami chuliganów spod pobliskiego kina Zorza, nabrał jednak ogłady. Miał wprawdzie za sobą wyrok rocznego więzienia za kradzieże motocykli, jednak dokończył średnią szkołę w wieczorówce i zdał maturę.

Zanim doszli do kawiarni Pawilon, Rysiek opowiedział o wielokrotnie cięższym przeżyciu od wcześniejszej odsiadki. Mówił o spędzeniu półrocznej katorgi w karnej kompanii, w Orzyszu. Trafił do słynnego wojskowego więzienia, gdzie wymyślnymi karami torturowano żołnierzy za nieprze­strzeganie dyscypliny.

– Przedłużyłem sobie o dwa tygodnie urlop, bo taka kobitka nie chciała mnie wypuścić z łóżka.

– No tak, normalka, wszystko przez te baby – z wyrozumiałością skwitował Alek powód nieterminowego powrotu do jednostki. – Ale powiedz skąd się tutaj wziąłeś? Co teraz zamierzasz robić? – zapytał Alek.

– Przez lato pracowałem jako ratownik na plaży w Jastrzębiej Górze, a teraz?... Z czegoś muszę żyć, zatrudnię się w porcie przy przeładunku. Jest szansa, że władza mnie nie namierzy.

– W porcie? – zdziwiony Korycki przypomniał sobie brzuchate kadłuby wielkich handlowych statków oglądanych przed laty z rodzicami i bratem w czasie zwiedzania gdyńskiego portu wycieczkowym statkiem.

– No, a gdzie? Jesteśmy nad morzem, tu tylko takie możliwości – powiedział kolega.

– Zatrudnię się razem z tobą. – Podjął Alek decyzję. – Też nie mam lepszego pomysłu, co robić.

Tam cumują statki z całego świata, też pod banderami państw zachodnich! – podekscytowany Korycki myślał po rozstaniu się z kolegą. – Mógłbym wymieniać marynarzom na złotówki twarde waluty. – Rozważał ewentualne korzyści, gdy podejmie się pracy dokera. – Może udałoby się z Ryśkiem schować na handlowym statku i popłynąć do kapitalistycznego kraju? – Błysnął Alkowi w głowie kolejny pomysł. – Pewnie robota nie będzie lekka – zastanawiał się nad podjętym wyzwa­niem. – Wysiłek fizyczny nie jest mi obcy – przypomniał sobie pracę fizyczną na warszawskiej budowie. Wtedy miał wolną głowę, dodatkowo zarabiał cinkciarstwem i narodził się pomysł, żeby zacząć pisać.

* * *

Nazajutrz, po kilku dniach jesiennej słoty zrobiło się słonecznie i koledzy postanowili jeszcze parę dni spożytkować na czynny wypoczynek. Rysiek mając za sobą bogatą sportową przeszłość – bowiem świetnie pływał, trenował w Górniku-Wałbrzych biegi i był znakomitym narciarzem – chętnie przystał na marszobieg plażą do Orłowa. Gdy w drodze powrotnej koledzy postanowili się zmierzyć w wyścigu na kilometr, ku swemu zaskoczeniu zwyciężył Alek.

– Wiadomo, jako ratownik podrywałeś laski, najwyżej trochę popływałeś, a ja prawie codziennie biegałem. – Usprawiedliwiał Ryśka Korycki, usiłując ukryć rozpierającą go dumę – pokonał biegacza.

W sobotę przed poniedziałkowym rozpoczęciem pracy Alek pomyślał, żeby odwiedzić znajomego piosenkarza Jacka Barana ze znanej wrocławskiej grupy Romuald & Roman. Jacek stał się Alkowi bliski po zakrapianych rozmowach z Ludwikiem, od którego się dowiedział, że przystojny wokalista, podobnie jak on został wyrzucony ze studiów za bójkę. Baran był studentem AWF-u i na Moście Grunwaldzki wdał się w szarpaninę z dwoma pijanymi żołnierzami. Uderzony znokautował napastnika, a następnego agresora przerzucił przez barierę mostu. Potem pomógł uratować ofiarę z nurtów Odry. Milicjanci, którzy zbadali Jacka na zawartość alkoholu, odkryli, że i on był pod gazem. To wystarczyło, żeby rada pedagogiczna uczelni usunęła go z grona studentów.

– Wzięli go do armii – wyjaśnił Alek Ryśkowi. – On służy niedaleko we Wrzeszczu, tam jest garnizon desantu morskiego – niebieskich beretów. Jacek się ucieszy, jak zawieziemy mu flaszkę i cywilne ciuchy. Może wyciągniemy go na dyskotekę.

Piosenkarz na widok Alka i Ryśka wpuszczonych do koszarów jako kuzyni szeroko się uśmiech­nął. Tanie wino wypili w szatni sali gimnastycznej, którą opiekował się jako były student uczelni wychowania fizycznego. Po wyjściu kolegów z jednostki pokonał ogrodzenie i spędzili wieczór w nieodległej od garnizonu studenckiej dyskotece „Kwadratowej”.

Pierwszy miesiąc przygody dokerskiej okazał się dla Alka znojem o wiele cięższe od doświadczeń w budownictwie. Brygady robotników przeładunkowych trzymano z dala od załóg handlowych statków. Portowcy mogli wchodzić na zagraniczne statki po opuszczeniu ich przez załogi wychodzące relaksować się do knajp Trójmiasta. Pozostali marynarze siedzieli w kabinach, nie mając żadnego kontaktu z dokerami. Na pokłady handlowych statków Alek wraz z brygadą robotników wspinał się po długich trapach, a na dole wopista z przewieszonym przez plecy automatem PPS zapisywał ilość wchodzących oraz wracających. Skrupulatnie sprawdzał, czy zgadza się ich liczba. Nieprzyzwyczajony do ośmiogodzinnego machania szuflą Korycki pod koniec pracy odczuwał ostry ból w plecach. Koszmarem było przesypywanie z kątów i spod ścian przepastnych ładowni dziesiątek ton rudy żelaza na czerpak dźwigu, który wybierał jedynie ładunek dostępny w pobliżu środka pokładowego luku. Kiedy indziej na dźwigową paletę układał skrzynki ze stalowymi śrubami. Ledwo dotrwał do końca dniówki z przekonaniem, że ponadrywał ścięgna przedramion. Czasem jeszcze mozolniejszy okazywał się przeładunek z wagonów na statki. Pewnego dnia na opuszczoną dźwigiem linową pętlę należało układać ponad stukilogramowe worki z brązowym cukrem. Korycki wspiął się pod dach wagonu i długo usiłował wyrwać pierwszy worek zakleszczony między sąsiednimi – bezskutecznie. Dopiero, gdy już cały ociekał potem, doświadczony doker pokazał, że nie należy worka wyrywać, a najpierw rozruszać na boki. Później sam się Alek dziwił, że parciane wory o tak wielkim ciężarze, podawane mu bezpośrednio na plecy z wysokości wagonu, jest w stanie donieść i układać na linowej uprzęży, by później dźwig przenosił je do okrętowych czeluści.

Z Ryśkiem Morochem widywał się rzadko, kolega mieszkał w wynajętym pokoju, w pobliżu portu i przydzielono go do innej brygady. Kiedyś, w wolny dzień od pracy odwiedzili spelunę w Nowym Porcie. Na widok marynarzy z norweskiego statku, Alek nie ośmielił się zaproponować wymiany złotówek na twardą walutę. Speluna nie była jego terenem. Kilku lokalnych cinkciarzy z towarzystwem dziewczyn świadczących cielesne usługi, opiekowało się przybyszami ze Skandyna­wii.

Tylko raz udało się Alkowi odreagować frustrację. Był rozdrażniony fiaskiem cinkciarskich perspektyw, nadal kiepsko szło z próbami literackimi uprawianym po męczących godzinach pracy. Jego współpracownikami przeładunkowego znoju byli prości chłopcy z wiosek Zachodniego Pomorza. Tego dnia na początku grudnia, po obiadowej przerwie czekał z nimi na przydział obowiązków w pustym pomieszczeniu, w którym na biurku stał telefon.

– Po co, to ruszasz? – zagadnął Alka jeden z chłopaków, widząc, że zdjął z widełek słuchawkę i czyta wiszący na ścianie spis numerów.

– Zadzwonię do admirała, dowódcy marynarki wojennej.

Najsilniejszy chłopak spojrzał na Koryckiego groźnie.

– Masz nas za głupków? Robisz z nas jaja?

– Poczekaj. – Alek się uśmiechnął i puścił do osiłka oko.

Wykręcił trzycyfrowy numer. Współtowarzysze znoju wpatrzyli się w Koryckiego, dwóch zacie­kawionych miało rozdziawione gęby.

– Wartownia – usłyszał Korycki w słuchawce.

– Róbcie natychmiast alarm – zaczął zdenerwowanym z podniecenia głosem. –. Do greckiego statku Fanagusta podpłynęła łódź wiosłowa i kradną w biały dzień. Spuszczają z burty statku cenne paczki z towarem pochodzenia kapitalistycznego. To jakaś bandycka szajka. Nakazuję natychmia­stową akcję. Mówi kapitan... Fibździński – dorzucił śmiesznie brzmiące nazwisko.

Alek powiesił słuchawkę.

– Teraz patrzcie, co się będzie działo. – Spojrzał na brudne okno, za którym widoczne było nabrzeże z przycumowanym wielkich rozmiarów drobnicowcem.

Kiedy z naprzeciw stojącego budynku wybiegło paru wartowników w czarnych mundurach trzymających w dłoniach karabiny, młodzi dokerzy mieli zszokowane wyrazy twarzy. Do strażników dołączyło kilku wopistów. Dwaj zdjęli z ramion maszynowe pistolety. Szybko wspinali się na trap, by zaskoczyć domniemanych złodziei na pokładzie statku. Strażnicy z wopistami podzielili się na dwie grupy, jedna zaglądała za statek od strony dziobu, druga od rufy. W pomieszczeniu z młodymi dokerami zapanowała złowieszcza cisza. Alek i towarzysze ciężkiego znoju drżeli w napięciu. Po kilkunastu minutach wopiści zeszli z trapu i po niedługiej dyskusji z przemysłowymi strażnikami opuścili keję, ciszę przerwał rechot osiłka. Za chwilę ze śmiechu zaczęli pokładać się wszyscy.

– Przybij pionę, jajcarzu. Aaale, wykręciłeś numer. – Osiłek podszedł, klasnął dłonią w Alka dłoń i ponownie wybuchnął śmiechem. Zawtórowało mu paru innych.

Ten moment, kiedy na krótko urósł we własnych oczach i współpracowników stał się dla Alka jedynym przyjemnym wspomnieniem z czasu dokerskich doświadczeń.

* * *

Zarabiane przeładunkiem pieniądze podcinały Alkowi skrzydła. Pensje były nieporównywalnie niższe od letnich cinkciarskich dochodów. Popadał w zły nastrój, mimo oszczędnego trybu życia niewiele przybywało do portfela. Pozwalał sobie jedynie na wieczorne wizyty z notatnikiem w Złotym Ulu i pił kawę przegryzaną ciastkiem. Grand Hotel omijał szerokim łukiem, tam było za drogo.

Pewnie pracujące tam prostytutki, patrzyłyby na mnie z pogardą – myślał z obawą, że mogłyby go rozpoznać. – Jeszcze skomentowałyby pogardliwie moją wizytę uszczypliwymi słowami w rodzaju: „Frajer udawał Francuza, a jest bez kasy. Przylazł tu tylko na kawę z ciasteczkiem, bo na żadną z nas go nie stać”.

Część zarobków oddawał ciotce Helence, która po znajomości z kierowniczką sklepu mięsnego, przynosiła czasem kawałek schabu, czy żeberek i gotowała pożywne zupy. Najczęściej obiadowe menu zapewniała kaszanka, wątróbka, albo sadzone jajko z ziemniakami i surówką. W porcie, w trakcie obiadowych przerw. dokarmiał się rozdawanymi za darmo zupami regeneracyjnymi.

– Pechowa trzynastka, ciociu – powiedział do siostry matki w niedzielę trzynastego grudnia po usłyszeniu w radiowym komunikacie wiadomości z poprzedniego wieczoru o drastycznych podwyżkach cen żywności.

– Ludzie tego nie wytrzymają – powiedziała ciocia.

Jak się szybko okazało wygłosiła prorocze słowa.

W poniedziałek zamiast wyjść do pracy Alek przebrał się w dres i pobiegł na poranną zaprawę na plażę przy Grand Hotelu. Miał dość harówy za nędzne pieniądze. Wracając z marszobiegu przypo­mniał sobie o niezrealizowanym planie napisania książki.

Może wreszcie wysłać Tereni najlepsze stworzone fragmenty, przecież jako dziennikarka musi się znać na pisaniu? – pomyślał o kuzynce. – Chyba mi podpowie, jak je opublikować w jakimś literackim czasopiśmie?

Po paru godzinach siedzenia przy kawie w Ulu przepisał na nową papeterię fragmenty, które uznał za dobre i listem poleconym wysłał na warszawski adres córki ciotki Helenki. Późnym popołudniem przyjechał z Nowego Portu Rysiek Moroch.

– Słyszałem, że do Gdańska wjeżdżają czołgi – powiedział na powitanie.

– To zaczyna się ostro – powiedział Korycki.

Wieczorem atmosfera w Złotym Ulu była nerwowa. Znany Alkowi z widzenia bywalec wbiegł do kawiarni i głośno oznajmił, że w Gdańsku się już pali.

– Co się pali? Mów konkretnie – ktoś zapytał autora sensacji.

– Słyszałem, że robotnicy rzucają butelkami z benzyną do okien Komitetu Partii.

– O cholera, to pewnie będzie masakra – powiedział Alek. – Przecież w czerwcu pięćdziesiątego szóstego do Poznania też wjechały czołgi i polała się krew.

– On ma rację, pamiętam tamte czasy – potwierdził z uznaniem wypowiedź Koryckiego fagas cierpiący na nadwagę, zerkający dotąd na innych z poczuciem wyższości.

Konsumenci dotychczas sobie obcy, teraz odnosili się do siebie jak starzy znajomi. W atmosferze ogólnej nerwowości Rysiek z Alkiem opuścili kawiarnię.

– Idziemy jutro do roboty? Mam trochę cykora – dodał Alek.

– Trzeba iść, jak nie pójdziemy, to przed świętami nie wypłacą zarobków – rzucił Moroch przeko­nujący argument.

Za dziesięć szósta, kiedy nazajutrz Alek wysiadał z kolejki elektrycznej na stacji Gdańsk Nowy Port, panowały nocne ciemności. Wąską nieoświetloną drogą, ograniczoną z obu stron płotami, ruszył do pracy z tłumem dokerów. Panowała groźna cisza, nikt do nikogo się nie odzywał. Słychać było szum dziesiątków kroków. Złowieszcze milczenie przerwał męski baryton płynący z megafonu.

– Uwaga! Uwaga! Zbiorniki z gazem są zagrożone wybuchem. Może się rozprzestrzenić nawała ognia, dojść do śmiertelnych poparzeń. W rejonie portu zabrania się palenia!

Dać się spalić żywcem? Może iść z powrotem? – Korycki zawahał się, przystanął, by nie tamować ruchu prących do pracy robotników, dosunął się do płotu,. – Gdzie te zbiorniki gazu? – patrzył przed siebie, usiłując wśród oświetlanych w oddali lampami portowych zabudowań ujrzeć cylindryczne bryły gazowych zbiorników. Pociągnął parę razy nosem. Nie było czuć zapachu gazu. Po wyjątkowo długich minutach, drżąc z emocji, przekroczył portową bramę. Nadbrzeżna keja świeciła pustkami.

Gdzie moja brygada? – rozglądał się za grupą chłopaków ze wsi.

Zagęszczona ciżba robotników zgromadziła się w obszernej stołówce, gdzie wydawano zupy z kawałkiem kiełbasy albo ochłapem przetłuszczonej wieprzowiny. Nikt nie był przebrany w robocze ubrania. Panował gwar rozmów. Na chwilę przycichły, kiedy na krześle stanął rosły robotnik.

– Słuchajta chłopy, musimy robić to co stoczniowcy. Przyłączyć się do protestu przeciw tej skurwysyńskiej władzy. Ale uważajta! – krzyknął i zamilkł na krótką pauzę. – Milicja może tu wprowadzić tajniaków i prowokatorów.

Robotnik na podwyższeniu, zaczął czujnie lustrować twarze zgromadzonych. Wzrok zatrzymał na Alku.

– Tego nigdy tu nie widziałem. – Świdrował wzrokiem Koryckiego. – Nie wygląda na robotnika – dodał, wpatrując się w modną dżinsową bluzę Lee wystającą spod rozpiętej ortalionowej kurtki.

– Kapuś! – krzyknął ktoś z tłumu. – Trzymajcie go! Najpierw dostanie wpierdol, a potem go za bramę!

Alek poczuł zimny dreszcz, mocno chwyciły go ręce pod ramiona. Zawirowało mu w głowie. Chciał coś krzyknąć na swoją obronę, ale głos uwiązł mu w gardle.

– No? Co tu robisz konfidencie? – Wyrósł przed Alkiem wysoki doker, zaciskając wielkie jak bochny chleba pięści.

Wtedy coś się zakotłowało, ktoś szarpnięciem cofnął agresora od tyłu.

– Zostaw go, ty głupi! – Rozpoznał Korycki wyłaniającego się osiłka ze swojej brygady zza wysokiego robotnika z potężnymi pięściami.

– On jest nasz. Robi z nami w brygadzie, ty głupolu! To nasz jajcarz. – Zaskoczył ogłupiałych niedoszłych oprawców.

Nadal będąc w szoku Alek wyszedł ze stołówki, nawet zapomniał podziękować wybawicielowi. Zapalił papierosa.

– Jestem jajcarzem, kolega mnie uratował – bąkał bezwiednie pod nosem drżąc, jeszcze po szokującym przeżyciu.

Nie chciał wracać do zatłoczonej stołówki, patrzył na wyłaniającą się czerwoną kulę słońca spomiędzy masztów przycumowanych statków i dźwigów. Nie przyłączył się do tłumu opuszczającego stołówkę. Na czele ludzkiej ciżby uformował się szereg robotników trzymających się pod ręce. W środku czołowego szeregu stał prowodyr oskarżający Alka kilkanaście minut wcześniej o kolaborację z milicją. Drgnął na moment, chcąc podbiec do lidera wiecu i odreagować zdenerwo­wanie krzycząc mu w nos: „Ty durna pało”! – Jednak się powstrzymał.

Tłum ruszył w stronę biurowca z dyrekcją portu.

„Bezgraniczna jest głupota tłumu”– Alek przypomniał sobie słowa ojca cytującego francuskiego myśliciela Voltaire’a.

Przemarznięty wszedł do ogrzanej szatni, położył się na drewnianej ławce i twardo zasnął.

* * *

Rankiem następnego dnia do mieszkania ciotki Helenki zdzwonił dzwonek. W wejściu pojawił się Rysiek Moroch. Trzymał dużą torbę sportową z czarnym napisem Adidas.

– Wyjeżdżasz? – Zdziwił się Alek.

– Jest pusta. – Kolega ratownik podniósł lekką torbę. – Też weź jak największą i chodź jedziemy do Gdańska, tam są porozbijane sklepy, można brać, co się chce. No i trzeba to zobaczyć na własne oczy – powiedział przybysz.

– Jak tam w porcie? Ktoś pracuje? – zapytał wymijająco Alek.

– Coś ty, zniknęły wszystkie statki. Mówią, że komuchy wyrzucili je z portu na pełne morze.

– Po co?

– Boją się, że przez okrętowe radiostacje świat się dowie o buntach robotników. Wsty­dzą się, że w Polsce Ludowej lud się buntuje i jest wściekły na władzę.

Z uchylonych drzwi kuchennych na korytarz wyściubiła głowę ciotka Helenka.

– Wszystko słyszałam – powiedziała pobladła. – Czy wam odebrało rozum? Chcecie się tam pchać, żeby was pozabijali?

– Będziemy ciociu ostrożni, nie jesteśmy samobójcami.

Po przygodzie z poprzedniego dnia Alek wiedział, że rozjuszony tłum jest niebezpieczny. Także bał się interwencji milicji mogącej użyć ostrej amunicji.

– Idioci – za złością wyrzuciła z siebie siostra matki Alka i zatrzasnęła za sobą drzwi.

– Faktycznie, Rysiek – powiedział zakłopotany Korycki. – Nie pchajmy się tam, gdzie mogą strzelać. Można oberwać zabłąkanym pociskiem.

 

1Potoczna nazwa ulicy Bohaterów Monte Cassino.

2Robotnicza dzielnica Wałbrzycha przyległa do Szczawna-Zdroju.

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Kazjuno · dnia 26.09.2024 10:36 · Czytań: 125 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 2
Komentarze
Janusz Rosek dnia 30.09.2024 17:26 Ocena: Bardzo dobre
Kazjuno

Brawo. Bardzo podobał mi się ten fragment Twojej powieści. Wartka akcja osadzona w realiach komunistycznego świata lat siedemdziesiątych. Bohaterowie naturalni, nie przerysowani. Moim skromnym zdaniem najlepszy fragment, ale możesz się nie zgodzić. Czekam na więcej. Pozdrawiam
Kazjuno dnia 30.09.2024 21:32
Dzięki Januszu Rosek za bardzo sympatyczny komentarz i bardzo dobrą ocenę. Już w poczekalni czekają 2 kolejne rozdziały, w których zawarłem wspomnienia z osobiście przeżywanej tragedii Grudnia 1970. Ne aspirowałem do nadania wspomnieniu charakteru ambitnego opracowania historycznego, a opisałem tak, żeby czytelnik mógł się utożsamić z zagubionym złodziejaszkiem, jakim byłem w tamtym czasie.
Może przypadną Ci Januszu do gustu też rozdziały następne(?).

Pozdrawiam.
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Janusz Rosek
14/10/2024 14:22
Kazjuno Dziękuję bardzo za Twój komentarz i bardzo dobrą… »
Kazjuno
14/10/2024 10:46
Zajmująco tworzysz historię Andrzeja. Dużo w niej zwrotów… »
x.jdx
14/10/2024 10:32
Gitesik - Dziękuję za Twój komentarz! Twoje porównanie do… »
gitesik
14/10/2024 05:20
super mogłem się wtym zagłebić i odnajduję skrawki moich… »
valeria
13/10/2024 19:52
O fajny, ciepły wiersz »
gitesik
13/10/2024 17:17
Ja też lubię kawę mimo że jest gorzka w zasadzie. Czarna… »
Jacek Londyn
12/10/2024 08:21
Dzień dobry. Czytany jest ten artykuł (liczba wskazuje na… »
pociengiel
12/10/2024 01:04
dzięki andro »
andro
11/10/2024 23:24
Dobrze się czyta. 30 tysięcy poetów z Krakowa potwierdzi… »
OWSIANKO
11/10/2024 21:57
dzięki za brak zainteresowania »
liathia
11/10/2024 12:15
„Poeta”, to stan umysłu, więcej sennej wyrozumiałości życzę.… »
Dar
11/10/2024 08:31
Carl Jung powiedział :,, Wszystko, co nas drażni w innych,… »
Zbigniew Szczypek
10/10/2024 22:53
Pociengiel Faktycznie straszny ten sen, taki… »
Zbigniew Szczypek
10/10/2024 21:50
Kazjuno, Dar Kaziu - dziękuję Ci za wnikliwy komentarz i ze… »
Dar
10/10/2024 08:02
Tekst przypomina monolog wewnętrzny człowieka zaburzonego… »
ShoutBox
  • mike17
  • 10/10/2024 18:52
  • Widzę, że portalowe życie wre. To piękne uczucie. Każdy komentarz jest bezcenny. Piszmy je, bo ktoś na nie czeka :)
  • Kazjuno
  • 08/10/2024 09:28
  • Dzięki Zbysiu, też Ciebie pozdrawiamy. Animujmy ruch oddolny, żeby przywrócić PP do życia.
  • ajw
  • 07/10/2024 23:26
  • I ja pozdrawiam :) Zdrówka i samych serdeczności :)
  • Zbigniew Szczypek
  • 07/10/2024 21:36
  • Dar, AJW, Kazjumo - serdecznie Was pozdrawiam i dziękuję Dar za troskę - będzie dobrze! Wszystkich na PP pozdrawiam - nie poddawajcie się i wzajemnie odwiedzajcie, tak zbudujecie "swoją potęgę" ;-}
  • Dar
  • 22/09/2024 22:52
  • Zbyś Oława . Mam nadzieję, że będzie dobrze.
  • Wiktor Orzel
  • 18/09/2024 08:33
  • Dumanie, pisanie i komentowanie tekstów. ;)
  • TakaJedna
  • 16/09/2024 22:54
  • Jesień to najlepszy czas na podumanie.
  • mike17
  • 15/09/2024 19:48
  • Jak jesień nadchodzi, to najlepsza pora na zakochanie się :)
  • TakaJedna
  • 12/09/2024 22:05
  • Jak jesień idzie, to spać trzeba!
  • Wiktor Orzel
  • 11/09/2024 13:55
  • A co tutaj taka cisza, idzie jesień, budzimy się!
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty