Po wyjedzie Ludwika Alek postanowił pozostać u ciotki Helenki w Sopocie. Skończył się cinkciarski sezon i nie miał pomysłu, jak zdobywać pieniądze na życie i dalsze próby pisarskie. Jeszcze niedawno pękaty portfel wyglądał, jakby przeszedł kurację odchudzającą. To burzyło mu poprzednio beztroski nastrój, jednocześnie pozbawiając weny twórczej.
– Cześć Korycki. – Ocknęło go pozdrowienie, kiedy opuszczał kawiarnię Ul niezadowolony z bezowocnego ślęczenia nad notatnikiem.
– Rysiek? – Zaskoczony Alek, niczym wyrwany ze złego snu, rozpoznał znajomego z Wałbrzycha. – Rysiek Moroch – powtórzył na widok elegancko prezentującego się kolegi. – Skąd ty tutaj?
Znajomy rozglądnął się czujnie na boki.
– Ukrywam się... – powiedział Wałbrzyszanin ściszonym głosem.
– Ściga cię milicja? – Zaciekawił się Alek.
– Szuka mnie żandarmeria wojskowa i gliny.
– Chodź, zapraszam na kawę, koło mola jest fajna kawiarnia – zaproponował ożywiony Korycki.
Uradowany ze spotkania poczuł się nagle wyrwany z poczucia samotności i braku pomysłu, co z sobą robić.
Kiedy schodzili Monciakiem1 w stronę mola, ich twarze nawilżała zimna mżawka z drzew spadały oślizgłe liście. Ubrany w zachodnie ciuchy rówieśnik i to jak on żyjący na bakier z prawem, wydał się Alkowi kimś wyjątkowo bliskim. Znali się od dziecka, Rysiek był synem samotnie go wychowującej szefowej kuchni z sanatorium dziecięcego, którego dyrektorką była matka Alka i Radka. Kobiety żyły w bliskiej komitywie i przez pewien czas kucharka zaczęła przyprowadzać syna do domu Koryckich. Zależało jej, żeby mały Rysio zaprzyjaźnił się z chłopakami z rodziny inteligenckiej. Była przerażona złym wpływem na syna kolegów z sąsiedztwa, z górniczych rodzin na Białym Kamieniu1. Kucharka doznała szoku, kiedy jej wychowywany bez ojca jedynak poszerzył swoje słownictwo o interpunkcję nasycaną wulgarnymi określeniami kobiecych i męskich narządów płciowych. W późniejszym czasie rówieśnik braci zainfekowany kryminogennymi wpływami chuliganów spod pobliskiego kina Zorza, nabrał jednak ogłady. Miał wprawdzie za sobą wyrok rocznego więzienia za kradzieże motocykli, jednak dokończył średnią szkołę w wieczorówce i zdał maturę.
Zanim doszli do kawiarni Pawilon, Rysiek opowiedział o wielokrotnie cięższym przeżyciu od wcześniejszej odsiadki. Mówił o spędzeniu półrocznej katorgi w karnej kompanii, w Orzyszu. Trafił do słynnego wojskowego więzienia, gdzie wymyślnymi karami torturowano żołnierzy za nieprzestrzeganie dyscypliny.
– Przedłużyłem sobie o dwa tygodnie urlop, bo taka kobitka nie chciała mnie wypuścić z łóżka.
– No tak, normalka, wszystko przez te baby – z wyrozumiałością skwitował Alek powód nieterminowego powrotu do jednostki. – Ale powiedz skąd się tutaj wziąłeś? Co teraz zamierzasz robić? – zapytał Alek.
– Przez lato pracowałem jako ratownik na plaży w Jastrzębiej Górze, a teraz?... Z czegoś muszę żyć, zatrudnię się w porcie przy przeładunku. Jest szansa, że władza mnie nie namierzy.
– W porcie? – zdziwiony Korycki przypomniał sobie brzuchate kadłuby wielkich handlowych statków oglądanych przed laty z rodzicami i bratem w czasie zwiedzania gdyńskiego portu wycieczkowym statkiem.
– No, a gdzie? Jesteśmy nad morzem, tu tylko takie możliwości – powiedział kolega.
– Zatrudnię się razem z tobą. – Podjął Alek decyzję. – Też nie mam lepszego pomysłu, co robić.
Tam cumują statki z całego świata, też pod banderami państw zachodnich! – podekscytowany Korycki myślał po rozstaniu się z kolegą. – Mógłbym wymieniać marynarzom na złotówki twarde waluty. – Rozważał ewentualne korzyści, gdy podejmie się pracy dokera. – Może udałoby się z Ryśkiem schować na handlowym statku i popłynąć do kapitalistycznego kraju? – Błysnął Alkowi w głowie kolejny pomysł. – Pewnie robota nie będzie lekka – zastanawiał się nad podjętym wyzwaniem. – Wysiłek fizyczny nie jest mi obcy – przypomniał sobie pracę fizyczną na warszawskiej budowie. Wtedy miał wolną głowę, dodatkowo zarabiał cinkciarstwem i narodził się pomysł, żeby zacząć pisać.
* * *
Nazajutrz, po kilku dniach jesiennej słoty zrobiło się słonecznie i koledzy postanowili jeszcze parę dni spożytkować na czynny wypoczynek. Rysiek mając za sobą bogatą sportową przeszłość – bowiem świetnie pływał, trenował w Górniku-Wałbrzych biegi i był znakomitym narciarzem – chętnie przystał na marszobieg plażą do Orłowa. Gdy w drodze powrotnej koledzy postanowili się zmierzyć w wyścigu na kilometr, ku swemu zaskoczeniu zwyciężył Alek.
– Wiadomo, jako ratownik podrywałeś laski, najwyżej trochę popływałeś, a ja prawie codziennie biegałem. – Usprawiedliwiał Ryśka Korycki, usiłując ukryć rozpierającą go dumę – pokonał biegacza.
W sobotę przed poniedziałkowym rozpoczęciem pracy Alek pomyślał, żeby odwiedzić znajomego piosenkarza Jacka Barana ze znanej wrocławskiej grupy Romuald & Roman. Jacek stał się Alkowi bliski po zakrapianych rozmowach z Ludwikiem, od którego się dowiedział, że przystojny wokalista, podobnie jak on został wyrzucony ze studiów za bójkę. Baran był studentem AWF-u i na Moście Grunwaldzki wdał się w szarpaninę z dwoma pijanymi żołnierzami. Uderzony znokautował napastnika, a następnego agresora przerzucił przez barierę mostu. Potem pomógł uratować ofiarę z nurtów Odry. Milicjanci, którzy zbadali Jacka na zawartość alkoholu, odkryli, że i on był pod gazem. To wystarczyło, żeby rada pedagogiczna uczelni usunęła go z grona studentów.
– Wzięli go do armii – wyjaśnił Alek Ryśkowi. – On służy niedaleko we Wrzeszczu, tam jest garnizon desantu morskiego – niebieskich beretów. Jacek się ucieszy, jak zawieziemy mu flaszkę i cywilne ciuchy. Może wyciągniemy go na dyskotekę.
Piosenkarz na widok Alka i Ryśka wpuszczonych do koszarów jako kuzyni szeroko się uśmiechnął. Tanie wino wypili w szatni sali gimnastycznej, którą opiekował się jako były student uczelni wychowania fizycznego. Po wyjściu kolegów z jednostki pokonał ogrodzenie i spędzili wieczór w nieodległej od garnizonu studenckiej dyskotece „Kwadratowej”.
Pierwszy miesiąc przygody dokerskiej okazał się dla Alka znojem o wiele cięższe od doświadczeń w budownictwie. Brygady robotników przeładunkowych trzymano z dala od załóg handlowych statków. Portowcy mogli wchodzić na zagraniczne statki po opuszczeniu ich przez załogi wychodzące relaksować się do knajp Trójmiasta. Pozostali marynarze siedzieli w kabinach, nie mając żadnego kontaktu z dokerami. Na pokłady handlowych statków Alek wraz z brygadą robotników wspinał się po długich trapach, a na dole wopista z przewieszonym przez plecy automatem PPS zapisywał ilość wchodzących oraz wracających. Skrupulatnie sprawdzał, czy zgadza się ich liczba. Nieprzyzwyczajony do ośmiogodzinnego machania szuflą Korycki pod koniec pracy odczuwał ostry ból w plecach. Koszmarem było przesypywanie z kątów i spod ścian przepastnych ładowni dziesiątek ton rudy żelaza na czerpak dźwigu, który wybierał jedynie ładunek dostępny w pobliżu środka pokładowego luku. Kiedy indziej na dźwigową paletę układał skrzynki ze stalowymi śrubami. Ledwo dotrwał do końca dniówki z przekonaniem, że ponadrywał ścięgna przedramion. Czasem jeszcze mozolniejszy okazywał się przeładunek z wagonów na statki. Pewnego dnia na opuszczoną dźwigiem linową pętlę należało układać ponad stukilogramowe worki z brązowym cukrem. Korycki wspiął się pod dach wagonu i długo usiłował wyrwać pierwszy worek zakleszczony między sąsiednimi – bezskutecznie. Dopiero, gdy już cały ociekał potem, doświadczony doker pokazał, że nie należy worka wyrywać, a najpierw rozruszać na boki. Później sam się Alek dziwił, że parciane wory o tak wielkim ciężarze, podawane mu bezpośrednio na plecy z wysokości wagonu, jest w stanie donieść i układać na linowej uprzęży, by później dźwig przenosił je do okrętowych czeluści.
Z Ryśkiem Morochem widywał się rzadko, kolega mieszkał w wynajętym pokoju, w pobliżu portu i przydzielono go do innej brygady. Kiedyś, w wolny dzień od pracy odwiedzili spelunę w Nowym Porcie. Na widok marynarzy z norweskiego statku, Alek nie ośmielił się zaproponować wymiany złotówek na twardą walutę. Speluna nie była jego terenem. Kilku lokalnych cinkciarzy z towarzystwem dziewczyn świadczących cielesne usługi, opiekowało się przybyszami ze Skandynawii.
Tylko raz udało się Alkowi odreagować frustrację. Był rozdrażniony fiaskiem cinkciarskich perspektyw, nadal kiepsko szło z próbami literackimi uprawianym po męczących godzinach pracy. Jego współpracownikami przeładunkowego znoju byli prości chłopcy z wiosek Zachodniego Pomorza. Tego dnia na początku grudnia, po obiadowej przerwie czekał z nimi na przydział obowiązków w pustym pomieszczeniu, w którym na biurku stał telefon.
– Po co, to ruszasz? – zagadnął Alka jeden z chłopaków, widząc, że zdjął z widełek słuchawkę i czyta wiszący na ścianie spis numerów.
– Zadzwonię do admirała, dowódcy marynarki wojennej.
Najsilniejszy chłopak spojrzał na Koryckiego groźnie.
– Masz nas za głupków? Robisz z nas jaja?
– Poczekaj. – Alek się uśmiechnął i puścił do osiłka oko.
Wykręcił trzycyfrowy numer. Współtowarzysze znoju wpatrzyli się w Koryckiego, dwóch zaciekawionych miało rozdziawione gęby.
– Wartownia – usłyszał Korycki w słuchawce.
– Róbcie natychmiast alarm – zaczął zdenerwowanym z podniecenia głosem. –. Do greckiego statku Fanagusta podpłynęła łódź wiosłowa i kradną w biały dzień. Spuszczają z burty statku cenne paczki z towarem pochodzenia kapitalistycznego. To jakaś bandycka szajka. Nakazuję natychmiastową akcję. Mówi kapitan... Fibździński – dorzucił śmiesznie brzmiące nazwisko.
Alek powiesił słuchawkę.
– Teraz patrzcie, co się będzie działo. – Spojrzał na brudne okno, za którym widoczne było nabrzeże z przycumowanym wielkich rozmiarów drobnicowcem.
Kiedy z naprzeciw stojącego budynku wybiegło paru wartowników w czarnych mundurach trzymających w dłoniach karabiny, młodzi dokerzy mieli zszokowane wyrazy twarzy. Do strażników dołączyło kilku wopistów. Dwaj zdjęli z ramion maszynowe pistolety. Szybko wspinali się na trap, by zaskoczyć domniemanych złodziei na pokładzie statku. Strażnicy z wopistami podzielili się na dwie grupy, jedna zaglądała za statek od strony dziobu, druga od rufy. W pomieszczeniu z młodymi dokerami zapanowała złowieszcza cisza. Alek i towarzysze ciężkiego znoju drżeli w napięciu. Po kilkunastu minutach wopiści zeszli z trapu i po niedługiej dyskusji z przemysłowymi strażnikami opuścili keję, ciszę przerwał rechot osiłka. Za chwilę ze śmiechu zaczęli pokładać się wszyscy.
– Przybij pionę, jajcarzu. Aaale, wykręciłeś numer. – Osiłek podszedł, klasnął dłonią w Alka dłoń i ponownie wybuchnął śmiechem. Zawtórowało mu paru innych.
Ten moment, kiedy na krótko urósł we własnych oczach i współpracowników stał się dla Alka jedynym przyjemnym wspomnieniem z czasu dokerskich doświadczeń.
* * *
Zarabiane przeładunkiem pieniądze podcinały Alkowi skrzydła. Pensje były nieporównywalnie niższe od letnich cinkciarskich dochodów. Popadał w zły nastrój, mimo oszczędnego trybu życia niewiele przybywało do portfela. Pozwalał sobie jedynie na wieczorne wizyty z notatnikiem w Złotym Ulu i pił kawę przegryzaną ciastkiem. Grand Hotel omijał szerokim łukiem, tam było za drogo.
Pewnie pracujące tam prostytutki, patrzyłyby na mnie z pogardą – myślał z obawą, że mogłyby go rozpoznać. – Jeszcze skomentowałyby pogardliwie moją wizytę uszczypliwymi słowami w rodzaju: „Frajer udawał Francuza, a jest bez kasy. Przylazł tu tylko na kawę z ciasteczkiem, bo na żadną z nas go nie stać”.
Część zarobków oddawał ciotce Helence, która po znajomości z kierowniczką sklepu mięsnego, przynosiła czasem kawałek schabu, czy żeberek i gotowała pożywne zupy. Najczęściej obiadowe menu zapewniała kaszanka, wątróbka, albo sadzone jajko z ziemniakami i surówką. W porcie, w trakcie obiadowych przerw. dokarmiał się rozdawanymi za darmo zupami regeneracyjnymi.
– Pechowa trzynastka, ciociu – powiedział do siostry matki w niedzielę trzynastego grudnia po usłyszeniu w radiowym komunikacie wiadomości z poprzedniego wieczoru o drastycznych podwyżkach cen żywności.
– Ludzie tego nie wytrzymają – powiedziała ciocia.
Jak się szybko okazało wygłosiła prorocze słowa.
W poniedziałek zamiast wyjść do pracy Alek przebrał się w dres i pobiegł na poranną zaprawę na plażę przy Grand Hotelu. Miał dość harówy za nędzne pieniądze. Wracając z marszobiegu przypomniał sobie o niezrealizowanym planie napisania książki.
Może wreszcie wysłać Tereni najlepsze stworzone fragmenty, przecież jako dziennikarka musi się znać na pisaniu? – pomyślał o kuzynce. – Chyba mi podpowie, jak je opublikować w jakimś literackim czasopiśmie?
Po paru godzinach siedzenia przy kawie w Ulu przepisał na nową papeterię fragmenty, które uznał za dobre i listem poleconym wysłał na warszawski adres córki ciotki Helenki. Późnym popołudniem przyjechał z Nowego Portu Rysiek Moroch.
– Słyszałem, że do Gdańska wjeżdżają czołgi – powiedział na powitanie.
– To zaczyna się ostro – powiedział Korycki.
Wieczorem atmosfera w Złotym Ulu była nerwowa. Znany Alkowi z widzenia bywalec wbiegł do kawiarni i głośno oznajmił, że w Gdańsku się już pali.
– Co się pali? Mów konkretnie – ktoś zapytał autora sensacji.
– Słyszałem, że robotnicy rzucają butelkami z benzyną do okien Komitetu Partii.
– O cholera, to pewnie będzie masakra – powiedział Alek. – Przecież w czerwcu pięćdziesiątego szóstego do Poznania też wjechały czołgi i polała się krew.
– On ma rację, pamiętam tamte czasy – potwierdził z uznaniem wypowiedź Koryckiego fagas cierpiący na nadwagę, zerkający dotąd na innych z poczuciem wyższości.
Konsumenci dotychczas sobie obcy, teraz odnosili się do siebie jak starzy znajomi. W atmosferze ogólnej nerwowości Rysiek z Alkiem opuścili kawiarnię.
– Idziemy jutro do roboty? Mam trochę cykora – dodał Alek.
– Trzeba iść, jak nie pójdziemy, to przed świętami nie wypłacą zarobków – rzucił Moroch przekonujący argument.
Za dziesięć szósta, kiedy nazajutrz Alek wysiadał z kolejki elektrycznej na stacji Gdańsk Nowy Port, panowały nocne ciemności. Wąską nieoświetloną drogą, ograniczoną z obu stron płotami, ruszył do pracy z tłumem dokerów. Panowała groźna cisza, nikt do nikogo się nie odzywał. Słychać było szum dziesiątków kroków. Złowieszcze milczenie przerwał męski baryton płynący z megafonu.
– Uwaga! Uwaga! Zbiorniki z gazem są zagrożone wybuchem. Może się rozprzestrzenić nawała ognia, dojść do śmiertelnych poparzeń. W rejonie portu zabrania się palenia!
Dać się spalić żywcem? Może iść z powrotem? – Korycki zawahał się, przystanął, by nie tamować ruchu prących do pracy robotników, dosunął się do płotu,. – Gdzie te zbiorniki gazu? – patrzył przed siebie, usiłując wśród oświetlanych w oddali lampami portowych zabudowań ujrzeć cylindryczne bryły gazowych zbiorników. Pociągnął parę razy nosem. Nie było czuć zapachu gazu. Po wyjątkowo długich minutach, drżąc z emocji, przekroczył portową bramę. Nadbrzeżna keja świeciła pustkami.
Gdzie moja brygada? – rozglądał się za grupą chłopaków ze wsi.
Zagęszczona ciżba robotników zgromadziła się w obszernej stołówce, gdzie wydawano zupy z kawałkiem kiełbasy albo ochłapem przetłuszczonej wieprzowiny. Nikt nie był przebrany w robocze ubrania. Panował gwar rozmów. Na chwilę przycichły, kiedy na krześle stanął rosły robotnik.
– Słuchajta chłopy, musimy robić to co stoczniowcy. Przyłączyć się do protestu przeciw tej skurwysyńskiej władzy. Ale uważajta! – krzyknął i zamilkł na krótką pauzę. – Milicja może tu wprowadzić tajniaków i prowokatorów.
Robotnik na podwyższeniu, zaczął czujnie lustrować twarze zgromadzonych. Wzrok zatrzymał na Alku.
– Tego nigdy tu nie widziałem. – Świdrował wzrokiem Koryckiego. – Nie wygląda na robotnika – dodał, wpatrując się w modną dżinsową bluzę Lee wystającą spod rozpiętej ortalionowej kurtki.
– Kapuś! – krzyknął ktoś z tłumu. – Trzymajcie go! Najpierw dostanie wpierdol, a potem go za bramę!
Alek poczuł zimny dreszcz, mocno chwyciły go ręce pod ramiona. Zawirowało mu w głowie. Chciał coś krzyknąć na swoją obronę, ale głos uwiązł mu w gardle.
– No? Co tu robisz konfidencie? – Wyrósł przed Alkiem wysoki doker, zaciskając wielkie jak bochny chleba pięści.
Wtedy coś się zakotłowało, ktoś szarpnięciem cofnął agresora od tyłu.
– Zostaw go, ty głupi! – Rozpoznał Korycki wyłaniającego się osiłka ze swojej brygady zza wysokiego robotnika z potężnymi pięściami.
– On jest nasz. Robi z nami w brygadzie, ty głupolu! To nasz jajcarz. – Zaskoczył ogłupiałych niedoszłych oprawców.
Nadal będąc w szoku Alek wyszedł ze stołówki, nawet zapomniał podziękować wybawicielowi. Zapalił papierosa.
– Jestem jajcarzem, kolega mnie uratował – bąkał bezwiednie pod nosem drżąc, jeszcze po szokującym przeżyciu.
Nie chciał wracać do zatłoczonej stołówki, patrzył na wyłaniającą się czerwoną kulę słońca spomiędzy masztów przycumowanych statków i dźwigów. Nie przyłączył się do tłumu opuszczającego stołówkę. Na czele ludzkiej ciżby uformował się szereg robotników trzymających się pod ręce. W środku czołowego szeregu stał prowodyr oskarżający Alka kilkanaście minut wcześniej o kolaborację z milicją. Drgnął na moment, chcąc podbiec do lidera wiecu i odreagować zdenerwowanie krzycząc mu w nos: „Ty durna pało”! – Jednak się powstrzymał.
Tłum ruszył w stronę biurowca z dyrekcją portu.
„Bezgraniczna jest głupota tłumu”– Alek przypomniał sobie słowa ojca cytującego francuskiego myśliciela Voltaire’a.
Przemarznięty wszedł do ogrzanej szatni, położył się na drewnianej ławce i twardo zasnął.
* * *
Rankiem następnego dnia do mieszkania ciotki Helenki zdzwonił dzwonek. W wejściu pojawił się Rysiek Moroch. Trzymał dużą torbę sportową z czarnym napisem Adidas.
– Wyjeżdżasz? – Zdziwił się Alek.
– Jest pusta. – Kolega ratownik podniósł lekką torbę. – Też weź jak największą i chodź jedziemy do Gdańska, tam są porozbijane sklepy, można brać, co się chce. No i trzeba to zobaczyć na własne oczy – powiedział przybysz.
– Jak tam w porcie? Ktoś pracuje? – zapytał wymijająco Alek.
– Coś ty, zniknęły wszystkie statki. Mówią, że komuchy wyrzucili je z portu na pełne morze.
– Po co?
– Boją się, że przez okrętowe radiostacje świat się dowie o buntach robotników. Wstydzą się, że w Polsce Ludowej lud się buntuje i jest wściekły na władzę.
Z uchylonych drzwi kuchennych na korytarz wyściubiła głowę ciotka Helenka.
– Wszystko słyszałam – powiedziała pobladła. – Czy wam odebrało rozum? Chcecie się tam pchać, żeby was pozabijali?
– Będziemy ciociu ostrożni, nie jesteśmy samobójcami.
Po przygodzie z poprzedniego dnia Alek wiedział, że rozjuszony tłum jest niebezpieczny. Także bał się interwencji milicji mogącej użyć ostrej amunicji.
– Idioci – za złością wyrzuciła z siebie siostra matki Alka i zatrzasnęła za sobą drzwi.
– Faktycznie, Rysiek – powiedział zakłopotany Korycki. – Nie pchajmy się tam, gdzie mogą strzelać. Można oberwać zabłąkanym pociskiem.
1Potoczna nazwa ulicy Bohaterów Monte Cassino.
2Robotnicza dzielnica Wałbrzycha przyległa do Szczawna-Zdroju.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt